- promocja
Nie zapomnij o mnie - ebook
Nie zapomnij o mnie - ebook
Ciepła, zabawna i wzruszająca komedia romantyczna.
Druga powieść autorki w wydawnictwie Muza po "Miłości na później".
Podobno pierwszej miłości nigdy się nie zapomina...
Georgina Horspool nie ma w życiu lekko. Nie dość, że właśnie zwolniono ją z pracy, to jeszcze po powrocie do domu zastała swojego chłopaka w ramionach innej kobiety.
Po pierwszym szoku Georgina godzi się ze swoim beznadziejnym położeniem. Parę dni później dostaje pracę barmanki i zaczyna wierzyć, że los się do niej uśmiechnął.
Ale wtedy pojawia się kolejny problem – jej nowy szef jest facetem, w którym kochała się przed laty. A co gorsza, w ogóle jej nie poznaje. Czy kilka lat wystarczy, żeby całkowicie wymazać kogoś z pamięci? Czy naprawdę można zapomnieć o swojej pierwszej miłości?
Powieść Mhairi McFarlane przypadnie do gustu miłośniczkom komedii romantycznych, w tym fankom prozy Sally Thorne, Tessy Bailey, Josie Silver, i wszystkim, którzy kochają Bridget Jones.
„Nie zapomnij o mnie to jedna z tych książek, od których nie mogłam się oderwać.
Nie zliczę, ile razy wybuchnęłam głośnym śmiechem”.
Sally Thorne
„Urzeka, bawi i chwyta za serce”.
Giovanna Fletcher
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2554-6 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tapton School, Sheffield, 2007
Kochałaś mnie, więc jakim prawem mnie porzuciłaś? Jakim prawem, pytam? Dlatego, że nie mogły nas rozdzielić ani nędza, ani poniżenie, ani śmierć, ani żadna siła boska czy szatańska, tyś to uczyniła z własnej woli. Ja ci nie złamałem życia, sama to uczyniłaś, za jednym zamachem łamiąc i moje.
David Marsden, najbardziej zadziorny z moich kolegów, uniósł wzrok i otarł podbródek rękawem. Odczytał fragment gotyckiej powieści Emily Brontë z takim zaangażowaniem, jakby to było menu w Pizza Hut. Jako nastolatek musiał się starać, żeby jego głos brzmiał monotonnie, w przeciwnym razie rówieśnicy mogliby mu zarzucić, że jest ciotą.
W klasie było duszno od gęstego upału, jaki panuje w środku lata, kiedy już w południe ubranie klei się do skóry. Siedząc w betonowym klocku z lat sześćdziesiątych przy podniesionych do połowy oknach – taka klimatyzacja dla ubogich – słyszeliśmy odległy gwar dobiegający z boiska szkolnego.
– Dziękuję, Davidzie – powiedziała pani Pemberton, gdy zamknął książkę, po czym zwróciła się do nas wszystkich: – No i jak myślicie, o co chodzi tutaj Heathcliffowi?
– Znowu się pieni, bo laska go olała – odparł Richard Hardy.
Wybuchnęliśmy śmiechem, ale nie tylko po to, żeby odwlec akademickie rozważania. Śmialiśmy się, bo ten dowcipny komentarz padł z ust kogoś takiego jak Richard Hardy.
Niektórzy zaczęli coś mamrotać niepewnie, nikt jednak nie trafił z odpowiedzią. Do egzaminów końcowych zostało sześć tygodni, więc ogarniał nas gorączkowy nastrój, który łączył w sobie radosne wyczekiwanie na upragnioną wolność z panicznym strachem przed zbliżającym się ostatecznym rozliczeniem. Udręczeni bohaterowie lektury zaczynali działać nam na nerwy. Ich problemy wydawały się błahostką w porównaniu z naszymi.
– Trochę strasznie to brzmi, jak on ją pyta: „Jakim prawem mnie porzuciłaś?” – odezwałam się, kiedy nikt inny nie zamierzał przerywać coraz dłuższego milczenia. W końcu pani Pemberton mogła się wkurzyć i zadać nam więcej do domu. – Bo jeśli uznał, że albo Katy z nim zostanie, albo nie powinna być szczęśliwa, to jego podejście jest takie jakby… nie tego.
– Interesujące. Czyli twoim zdaniem Heathcliff niesłusznie twierdzi, że wypierając się swoich uczuć, Katy rujnuje życie sobie i jemu?
Wzięłam głęboki wdech.
– No… chodzi o to, że miłość Katy do Heathcliffa przypomina podwodne skały. Owszem, jest stała, ale nie sprawia jej przyjemności – odparłam pospiesznie, spodziewając się nieuniknionego szmeru rozbawienia na słowo „przyjemność”. – To nie brzmi zachęcająco, prawda? Wszystko opiera się na jej zobowiązaniach wobec niego.
– W takim razie sądzisz, że ich uczucie jest głębokie, ale nie romantyczne?
– No raczej psychiczne – odezwał się męski głos.
Obróciłam głowę i zobaczyłam, jak Richard Hardy puszcza do mnie oko. Tętno natychmiast mi przyspieszyło.
Pani Pemberton – co było strasznie wkurzające – traktowała poważnie każdą moją wypowiedź i zmuszała mnie do wnikliwych procesów myślowych. Raz kazała mi nawet zostać po lekcji i zaczęła prawić morały.
– Zaniżasz loty kosztem swojego intelektu, żeby przypodobać się rówieśnikom, Georgino Horspool – powiedziała. – Za murami tej szkoły rozciąga się szeroki świat, a oceny z egzaminu końcowego przyniosą ci więcej pożytku niż wybuch śmiechu w klasie. Pamiętaj: piękna twarz też się starzeje.
Rozwścieczyła mnie ta rozmowa i to był ten rodzaj wściekłości, jaki nas ogarnia, kiedy ludzie coś nam zarzucają, a my wiemy, że mają absolutną rację. Jednak – nie powiem, ta „piękna twarz” mile mnie połechtała, choć wcale nie uważałam siebie za ósmy cud świata, który w dodatku nigdy się nie zestarzeje.
Po klasie rozniósł się stłumiony gwar – oczywiście, każdy miał gdzieś Wichrowe Wzgórza. Nauczycielka wyczuła ten gorszący spadek zainteresowania lekturą i postanowiła sięgnąć po radykalne środki.
– Musicie pozamieniać się miejscami – oświadczyła. – Taki układ najwyraźniej nie sprzyja koncentracji.
Zaczęła chodzić od ławki do ławki i przesadzać najbardziej gadatliwych przy akompaniamencie głośnych pomruków niezadowolenia. Do końca miałam nadzieję, że ta roszada mnie ominie.
– Joanno, możesz zostać, a ty, Georgino, pójdziesz do przodu.
– Co? Dlaczego?
Pierwszy rząd był zarezerwowany dla uczniów sprawiających problemy, nieuków i wyrzutków. To, że tam trafiłam, zakrawało na rażącą niesprawiedliwość.
Nasze dotychczasowe rozmieszczenie odzwierciedlało niepisany, lecz bezwzględny podział kastowy. Kujony i świrusy z przodu. W środkowych rzędach niespecjalnie lubiane osoby, które zabiegały o popularność, czyli na przykład Jo i ja. A z tyłu klasowe gwiazdy: Richard Hardy, Alexandra Caister, Daniel Horton i Katy Reed. Plotki głosiły, że Richard i Alexandra ze sobą chodzą, chociaż wydawało się to zbyt przyziemne dla kogoś takiego jak oni.
– No już, przesiadaj się.
– Oj, proszę pani!
Wstałam z ciężkim westchnieniem i zaczęłam się pakować w żółwim tempie, żeby zaakcentować swoją niechęć.
– Zapraszam – dodała pani Pemberton, wskazując mi ławkę w pierwszym rzędzie. – Lucas na pewno się ucieszy z twojego towarzystwa.
Mogła sobie oszczędzić tego komentarza, który wywołał falę chichotów.
Lucas McCarthy był małomówny i zawsze trzymał się na uboczu, jak każdy, kto ma zadatki na mordercę. Nikomu się nie narzucał, ale i tak nie wybrałabym miejsca obok niego. Szczupła sylwetka i spiczasty podbródek nadawały mu nieco cherlawy wygląd. Był Irlandczykiem, o czym świadczyły czarne jak smoła – a przy tym zaniedbane – włosy i blada cera. Niektórzy chłopcy nazywali go Gerrym Adamsem – ale tylko za jego plecami, bo mógłby się poskarżyć starszemu bratu, który podobno potrafi przywalić.
Lucas przyglądał mi się nieufnie. Niesamowite, jak wyraźnie dało się dostrzec zaskoczenie i lęk w jego ciemnych poważnych oczach. Czyżby się obawiał, że upokorzę go przed całą klasą i nie ukryję niesmaku? To było takie przerażające? Potrzebował więcej czasu, żeby zebrać się w sobie?
Nagle poprzez jego niepokój spojrzałam na samą siebie. Zrobiło mi się głupio na myśl, że jestem osobą, po której spodziewał się czegoś takiego.
– Wybacz, że się narzucam – powiedziałam, opadając na krzesło, i poczułam, że napięcie odrobinę zelżało.
Lubiłam używać górnolotnych zwrotów, ale wypowiadałam je od niechcenia, z wyraźną nutką ironii, żeby nikt nie pomyślał, że próbuję się popisywać. Zresztą pani Pemberton zbyt dobrze mnie znała, żeby się nabrać.
– A teraz podam wam zagadnienie, nad którym będziecie pracować do końca lekcji. W piątek omówimy wasze wnioski – oznajmiła nauczycielka. – Czy Wichrowe Wzgórza to powieść o miłości? A jeżeli tak, to jakiego rodzaju jest to miłość? Ustalcie w parach, kto będzie notować.
Lucas posłał mi niepewny uśmiech.
– Ty jesteś bystrzacha od myślenia, to ja będę od pisania – zaproponował, gryzmoląc zadany temat na kartce A4.
– Tak uważasz? Dziękuję.
Uśmiechnęłam się do niego życzliwie – Lucas natychmiast się rozpromienił. Zaczęłam grzebać w pamięci, próbując sobie przypomnieć coś przydatnego na jego temat. Dołączył do nas dopiero dwa lata temu i po części właśnie dlatego wydawał mi się trochę obcy. Zawsze nosił glanowate martensy i czarne podkoszulki z wyblakłymi, spękanymi w praniu nadrukami. Na nadgarstku miał trzy kolorowe sznurki zawiązane jak bransoletki. Pamiętam, że z tego powodu niektórzy chłopcy nazywali go Cyganką – ale nigdy przy nim, bo jego starszy brat potrafi przywalić. W świetlicy zazwyczaj siedział na uboczu ze stopą opartą na kolanie i czytał magazyny muzyczne.
– Zgadzam się z twoją opinią na temat Heathcliffa – oznajmił. – To bardziej wilkołak niż człowiek.
Dotarło do mnie, że przez dwa lata chodziłam do tej samej szkoły i przesiadywałam w tej samej klasie co on, a mimo to nigdy nie zamieniliśmy ani słowa. Mówił łagodnym tonem, z lekkim irlandzkim zaśpiewem, którego się nie spodziewałam. Do tej pory w ogóle nie zwracałam na kolesia uwagi.
– Zgadza się! Jest jak wielki dożarty pies – uznałam. Lucas uśmiechnął się, zanotował na kartce moje spostrzeżenie. – Drażni mnie to, że Katy musi wziąć na siebie całą winę – dodałam. – Podejmuje jedną złą decyzję i wszystko się pieprzy na kilka pokoleń.
– Ale gdyby podjęła właściwą decyzję, nie byłoby całego zamieszania, nie?
Parsknęłam śmiechem.
– Racja. Książka miałaby tytuł Witajcie u Heathcliffów. Ale czekaj, jeśli Heathcliff jest nazwiskiem, to jak brzmi jego imię?
– Myślę, że on nie ma imienia. Tak jak Morrisey.
– Mógłby się nazywać Heathcliff Heathcliff.
– Nic dziwnego, że jest taki popieprzony.
Znów się roześmiałam. Uświadomiłam sobie, że Lucas mało się odzywa nie dlatego, że nie ma nic do powiedzenia. Zamiast mówić, woli słuchać i obserwować. Rozmawiając z nim, czułam się tak, jakbym otwierała niepozorną drewnianą szkatułkę, która kryje w sobie masę kosztowności. Ale czy Lucas jest niepozorny? Musiałam to sobie jeszcze przemyśleć.
– Tylko że nie chodzi tutaj o jej decyzję… – podjął z wahaniem, jakby wciąż badał moje nastawienie. – Znaczy problem nie tkwi w majątku czy w pochodzeniu. Katy uważa, że jest dla niego zbyt doskonała, ale takiego przekonania nabrała dopiero w domu Lintonów. Zaczęła się od niego oddalać od tego incydentu z psem. A może to wszystko wina psa?
Przygryzł końcówkę długopisu i spojrzał na mnie z niepewnym uśmiechem. Coś się zmieniło i już nic nie było takie samo. Nie zdawałam sobie sprawy, że takie ulotne chwile mogą mieć tak niesamowitą moc.
– Więc cały problem w tym, że miłość przepadła… – zawiesiłam głos, szukając sformułowania, dzięki któremu mogłabym zabłysnąć – …wskutek niesprzyjających okoliczności.
– Ale czy rzeczywiście przepadła? Po latach Katy wciąż go nawiedza jako duch. Myślę, że ich miłość przetrwała, tylko w zmienionej formie.
– Tyle że to forma wynaturzona, bolesna i pozbawiona nadziei, pełna gniewu i żalu, a Heathcliff nawet nie może dotknąć swojej ukochanej – skwitowałam.
– Otóż to.
– Jakbyśmy rozmawiali o moich rodzicach.
Kilka razy w życiu zdarzyło mi się powiedzieć coś dowcipnego, ale dotychczas jakoś nie miałam przyjemności oglądać szczerego rozbawienia wywołanego moim żartem. Tym razem jednak zostałam nagrodzona promiennym uśmiechem i… uświadomiłam sobie, że Lucas jeszcze nigdy nie otworzył przy mnie ust na tyle szeroko, żebym mogła zauważyć, jak olśniewająco białe są jego zęby.
Właśnie tak to się zaczęło, ale właściwy początek nastąpił trzy lekcje później, gdy przeczytałam tamte trzy słowa. Zobaczyłam je u dołu kartki A4, na końcu wspólnego wypracowania na temat roli sił nadprzyrodzonych. Na przemian dopisywaliśmy swoje komentarze, wysilając intelekt, żeby sobie nawzajem zaimponować. Kiedy mój wzrok spoczął na oderwanym od kontekstu krótkim zdaniu, przez sekundę patrzyłam na nie zdezorientowana, potem poczułam na karku falę gorąca, która rozlała się po całym ciele.
Kocham twój śmiech. X
Wpatrywałam się w ten zaskakujący tekst nakreślony niebieskim tuszem. Wyglądał tak zwyczajnie, że omal go nie przeoczyłam. Dlaczego Lucas nie wysłał mi esemesa? Wymieniliśmy numery komórek, na wypadek gdyby nasunęły się nam jakieś pilne kwestie związane z lekturą. W sumie domyślałam się, dlaczego nie wyznał mi tego przez telefon. Wysyłanie takich wiadomości jest zbyt jednoznaczne. Z takiego dopisku mógł zawsze się jakoś wykręcić w razie potrzeby.
A więc moja obsesja na punkcie Lucasa McCarthy’ego została odwzajemniona. Jeszcze nigdy tak nie iskrzyło między mną a kimkolwiek, a na pewno nie między mną a chłopakiem, którego skóra przypominała chińską porcelanę.
Kiedyś wcale nie dostrzegałam Lucasa, za to teraz nieustannie pochłaniał moją uwagę. Miałam wyostrzone zmysły niczym drapieżnik na szczycie łańcucha pokarmowego, więc kiedy razem byliśmy w świetlicy, w dowolnej chwili mogłam dokładnie wskazać, gdzie siedzi Lucas, nawet nie patrząc w jego stronę.
W końcu dopisałam pod spodem drżącą ręką:
Ja twój też. X
Gdy po dzwonku oddałam mu notatnik, nasze rozbiegane spojrzenia spotkały się kilka razy, choć speszeni natychmiast odwracaliśmy wzrok. Później brudnopis znów trafił w moje ręce, ale już bez tej kartki.
Nie wiedziałam, jak to jest, kiedy człowiek się zakochuje. W życiu czegoś takiego nie doświadczyłam. Odkryłam jednak, że bez trudu można rozpoznać to uczucie, kiedy już się pojawi.
Wykorzystywaliśmy każdą okazję, by wspólnie powtarzać materiał po lekcjach, a dzięki pogodzie zyskaliśmy też pretekst do spotkań w ogrodzie botanicznym. W gruncie rzeczy były to najzwyklejsze randki, a rozłożone na trawie podręczniki i notatki stanowiły niezawodny kamuflaż. Miałam ochotę wyściskać panią Pemberton.
Z początku bez przerwy rozmawialiśmy, poznając się nawzajem i chłonąc każdą informację. O tym, jak mu się żyło w Dublinie, o naszych rodzinach, planach na przyszłość, ulubionej muzyce, filmach i książkach. Ten mroczny, poważny i małomówny Irlandczyk nie przestawał mnie zaskakiwać. Z niczym się nie obnosił i wszystko, co chciałam o nim wiedzieć, musiałam odkrywać sama – jego zdawkowe żarty wypowiadane z kamienną miną, błyskotliwy umysł i piękną twarz, którą bez trudu mógłby wyeksponować, chodząc z podniesioną głową. Pozostawał nieprzenikniony. Ja, w przeciwieństwie do niego, czułam się przeźroczysta.
Kiedy mówiłam, słuchał w wielkim skupieniu. Jego fascynacja sprawiła, że zaczęłam patrzeć na siebie inaczej. Dostrzegłam swoją wartość. Już nie musiałam tak bardzo się starać.
Po raz trzeci spotkaliśmy się po pięciu dniach. W pewnym momencie Lucas nachylił się do mnie, żeby powiedzieć mi coś na ucho, a moje ciało przeszył dreszcz. To było podstępne zagranie, bo wcale nie musiał zbliżać się tak bardzo. W każdym razie uświadomiłam sobie, że nasze relacje wkraczają w kolejną fazę.
– To twoje prawdziwe włosy? – Lucas nieśmiało odgarnął kosmyk, który wysunął mi się z kucyka.
Równocześnie wybuchnęliśmy histerycznym śmiechem.
– Znaczy chodziło mi o kolor! O to chciałem spytać. Czy to twój naturalny kolor! O Boże…
Otarłam łzy z oczu.
– Tak, to peruka w kolorze moich włosów. Prosiłam, żeby dopasować ten odcień…
Wyczerpany napadem wesołości Lucas stał się trochę mniej powściągliwy.
– Piękny – powiedział.
Ciężko przełykając ślinę, wlepiliśmy w siebie wzrok i wtedy to się stało. Pocałowaliśmy się.
Od tej pory powtarzaliśmy materiał codziennie. Nasz pocałunek przerwał tamę i z każdym kolejnym spotkaniem wylewało się z nas coraz więcej uczuć. Szeptem wyznawaliśmy sobie sekrety, zwierzaliśmy się z lęków i pragnień, pozwalaliśmy sobie na coraz silniejszą zażyłość. Lucas pieszczotliwie zdrabniał moje imię. Nikt dotąd nie postrzegał mnie w taki sposób. Nigdy nawet nie śmiałam marzyć o tym, aby ktoś mnie tak postrzegał.
Zanim poznałam Lucasa, moje ciało stanowiło dla mnie powód do niepokoju i ubolewania – niewystarczająco szczupła sylwetka, zbyt duże piersi, uda ocierające się o siebie. Przy nim nauczyłam się kochać swoje kształty. Widziałam, jak na niego działają. Mojej uwadze nie mogły ujść nieposkromione reakcje Lucasa. Chociaż byłam całkowicie ubrana, czułam żar jego rozpalonej skóry; niczym radar odbierałam jego kołatanie serca i wspólne przyspieszone oddechy. Przyciskając się do niego, czułam twardą wypukłość w jego spodniach i miałam świadomość, że to moja zasługa. Myśl o jakimś odosobnionym miejscu, w którym nasze lędźwie mogłyby się zespolić bez przeszkód, przyprawiała mnie o tak silne emocje, że nie potrafiłam się na niczym innym skupić.
Utrzymywaliśmy nasz związek w tajemnicy. Nie do końca wiedziałam dlaczego, bo nie rozmawialiśmy na ten temat. Po prostu tak wyszło. Obydwoje trochę intuicyjnie to rozumieliśmy.
Szkolna społeczność wciąż bezlitośnie piętnowała śmiechem takich jak my. Nie zniosłabym ironicznych okrzyków i pohukiwania na korytarzu, kuksańców, złośliwych uśmieszków i pytań wywołujących rumieniec zakłopotania. Przy czym ja byłabym narażona na docinki bardziej niż on. Co prawda dla moich kolegów nie miało znaczenia, kto padnie ofiarą ich szyderstw, ale brutalnie mówiąc: większość osób w klasie mnie zauważała, a Lucasa nie. Chłopcy nie przepuściliby żadnej okazji, żeby mi dopiec, a koleżanki prychałyby z niesmakiem.
O wiele prostszym wyjściem było cierpliwe czekać, zwłaszcza że wkrótce nasza szkolna niewola i jej okrutne prawa miały przejść do historii.
Pierwszy facet, który zobaczył moją kreację na bal abiturientów, niemal zemdlał z wrażenia. Taka prawda. Szczęka opadła mu z zachwytu. Niestety miał tylko osiem lat i był złośliwym małym gnojkiem.
Kiedy w pogodny wieczór wyszłam z domu zrobiona na bóstwo, synek sąsiadów właśnie trącał kołatkę obgryzionym patyczkiem od lodów, żeby ktoś otworzył… Jego usta miały upiorny malinowy kolor.
– Dlaczego twoja twarz tak lśni? – zapytał.
Można by pomyśleć, że bezbłędnie odgadł mój nastrój, ale jemu chodziło o efekt po tym, jak wypacykowałam się całą baterią kosmetyków.
– Spadaj, Willard – odparłam wesoło. – Lepiej popatrz na siebie.
– Widzę twoje cycki! – zawołał i czmychnął do domu, zanim zdążyłam go dopaść.
Poprawiłam sukienkę i zasępiłam się. Chociaż ten smarkacz w koszulce z Elmo nie pracował w „Vogue’u”, nie mogłam nie przyznać mu racji. Rzeczywiście pokazywałam zbyt wiele. Miałam na sobie sukienkę w kolorze ciemnego szkarłatu, z dosyć głęboko wykrojonym sercowatym dekoltem, a mój biust jak zwykle ostentacyjnie zaznaczał swoją obecność. Kiedy przygotowywałam się do wyjścia, byłam kompletnie rozkojarzona, ponieważ po raz pierwszy w życiu zakładałam bieliznę ze świadomością, że nie ja sama ją zdejmę. Na tę myśl dostawałam zawrotów głowy.
Istniało spore prawdopodobieństwo, że nareszcie to zrobimy. Ponieważ pieszczoty w ubraniu stawały się w równym stopniu frustrujące, co podniecające, zaproponowałam Lucasowi, abyśmy po balu zostali „na mieście”. Mówiłam swobodnie – ot, oczywista rzecz. Próbowałam nawet zachowywać się tak, jakbym już to kiedyś robiła. Nie wiedziałam, czy dla Lucasa będzie to pierwszy raz.
– No pewnie – odpowiedział i spojrzał na mnie z takim uśmiechem, że zrobiło mi się ciepło nie tylko na sercu.
Totalnie podekscytowana niemal unosiłam się nad ziemią. Wiedziałam, że tego dnia stracę dziewictwo i stanie się to z nim.
Po południu poszłam do Holiday Inn wynająć pokój; tam zostawiłam trochę rzeczy i z zachwytem spojrzałam na podwójne łoże. Potem wróciłam do domu i przypomniałam rodzicom, że dzisiaj nocuję u Jo, choć im jak zwykle było wszystko jedno. Na szczęście moja siostra Esther akurat gdzieś poszła, bo potrafiła przejrzeć mnie na wylot i zwietrzyć każde kłamstwo.
Bal odbywał się w centrum miasta w irlandzkim pubie udekorowanym plastikowymi trójlistnymi koniczynkami. Na długiej drewnianej ławie wśród półmisków z suchymi przekąskami stały plastikowe pojemniki wypełnione po brzegi topniejącym lodem, w którym chłodziły się puszki i butelki taniego alkoholu.
Czułam się dziwnie, bo mimo naszych intymnych planów na tę noc teraz obydwoje udawaliśmy, że ledwie się znamy. Dostrzegłam go na drugim końcu sali – stał w czarnej sztruksowej koszuli i sączył piwo z puszki. Powitałam go dyskretnym skinieniem głowy.
Do tej pory utrzymywanie naszej zażyłości w tajemnicy wydawało się sensowne i uzasadnione. Jednak tego wieczoru w końcu poczułam się z tym nieswojo. Co właściwie mieliśmy do ukrycia? Czy takie zachowanie oznaczało, że czegoś się wstydzimy, nawet jeżeli nie robiliśmy nic wstydliwego? A może Lucas wolałby jawność? Czy jego milczącą zgodę na konspirację powinnam odebrać jako zniewagę?
Byłam tym trochę przygnębiona, ale w tej chwili podążaliśmy kursem, który wydawał się nam najbardziej odpowiedni. Mogłam później poruszyć tę kwestię. Później. Nie chciało mi się wierzyć, że to kiedykolwiek nastąpi. W głowie mi wirowało.
Piłam cydr z likierem porzeczkowym; narzuciłam sobie duże tempo, bo moje zahamowania cudownie się rozpuszczały w musującym alkoholu. Zagadnął mnie Richard Hardy, a raczej Rick, jak kazał do siebie mówić.
– Czadowo wyglądasz – rzucił.
Jego komplement przyprawił mnie o drżenie.
– Dzięki – wymamrotałam.
– Jak ekskluzywna kurewka o złotym sercu. To ten styl, co nie?
– Ha… ha… ha… – burknęłam.
Wszyscy dookoła pokładali się ze śmiechu. Taki żarcik dla dorosłych. Najwyraźniej dostąpiłam zaszczytu bycia jego częścią.
W miarę jak mijał wieczór, coraz bardziej czułam się tak, jakbym przebywała w kręgu światła i ogólnej wesołości, otoczona postaciami w aureolach. Nie miałam pojęcia, dlaczego do tej pory tak nisko się ceniłam. Owszem, trochę dałam w palnik, ale nagle bycie lubianą stało się bajecznie proste.
Wymieniłyśmy z Jo zdziwione spojrzenia. Czy to już naprawdę koniec szkoły? Przeżyłyśmy? I niedługo żegnamy się z tym wszystkim?
– Hej, George! – Rick Hardy przywoływał mnie skinieniem ręki.
Teraz nazywał mnie George? Och, już dawno przejrzałam takie zagrania. Rick stał oparty o ścianę obok pojemnika z piwem, jak zwykle otoczony wianuszkiem pochlebców. Plotki głosiły, że nie zamierza zawracać sobie głowy studiami; podobno jego zespół zaczynał „wyrabiać sobie markę”.
– Chcę ci coś pokazać – powiedział.
– No dobra…
– Nie tutaj. – Płynnym ruchem gwiazdy rocka oderwał się od ściany i wręczył swoją puszkę jednemu z lizusów. Wyciągnął do mnie rękę. Kilka par oczu skupiło się na nas. – Chodź ze mną.
Zaskoczona odstawiłam szklankę z głośnym stukiem, podałam mu dłoń i pozwoliłam się poprowadzić przez tłum. Obstawiałam, że chce się pochwalić nowym samochodem albo poczęstować mnie skrętem. Okej, z każdej sytuacji mogłam wyjść z twarzą.
Zerknęłam na Lucasa, że wszystko w porządku. A wtedy on posłał mi takie samo spojrzenie, jak tamtego dnia, kiedy pierwszy raz obok niego usiadłam.
„Jak mocno mnie skrzywdzisz?”1
Teraz
– A w skład dzisiejszej zupy wchodzą marchewka i pomidor – ogłaszam, ubarwiając konkluzję triumfalnym „tadam!”, choć ta pomarańczowa breja nie zasługuje na fanfary. – Czy taka marchwianka z pomidorami w ogóle komuś smakuje? – zwracam się do Tony’ego, szefa kuchni, a on zanurza łyżkę w bulgocącym kotle, z którego wydobywa się wyrazisty warzywny aromat.
– Smakuje jak cycuszki dobrej wróżki.
Nie sądzę, aby Tony zdobywał doświadczenie jako stypendysta braci Roux. O uroku osobistym i ogładzie w ogóle nie wspomnę.
Prawdę mówiąc, wkładam w swoją robotę odrobinę artyzmu ze względu na siebie, nie klientów. Pracuję tu nie tylko jako kelnerka. Jestem szpiegiem ze świata słów i gromadzę materiał. Przyglądam się z zewnątrz samej sobie.
Zgorzkniały facet o wyglądzie menedżera średniego szczebla i jego markotna żona czytają menu restauracji That’s Amore. Zalaminowaną kartę dań zdobią cliparty przedstawiające Krzywą Wieżę w Pizie, widelec z nawiniętym makaronem podobnym do kłębowiska dżdżownic i Pavarottiego, który wygląda jak Wielka Stopa po udarze.
Podczas rezerwacji mężczyzna podał nazwisko Keith, co mnie rozbawiło, chociaż nie powinno, bo przypomniałam sobie aktorkę, która nazywała się Penelope Keith.
– Krem z marchwi i pomidora? O nie, to nie dla mnie.
Dla mnie też nie.
– Co pani poleca?
Nie cierpię tego tekstu. Jest jak nakłanianie do składania fałszywych zeznań.
– Wciskaj spaghetti vongole jako ofertę specjalną – nakazał mi Tony. – Małże zaczynają wyglądać niewyraźnie.
Tak naprawdę poleciłabym turecką restaurację pięć minut drogi dalej.
– Może penne arrabiata? – proponuję.
– A to nie za ostre? Nie przepadam za ostrymi daniami.
– Sos może być nieco pikantny, ale w sumie jest dość łagodny.
– Nie wszyscy mają taki sam smak, młoda damo!
– Więc po co mnie pan pyta o radę? – mamroczę pod nosem.
– Słucham?
Szczerzę zęby. Przymilny uśmiech to w tej pracy podstawa. Pochylam się lekko nad stolikiem, opieram dłonie na udach.
– Proszę mi powiedzieć, co państwo lubią – mówię służalczym tonem.
– Risotto.
Więc może byś wybrał risotto, czy to takie skomplikowane?
– Ale w tym są owoce morza – zauważa mężczyzna i krzywi się z niezadowoleniem. – Jakie konkretnie?
Na zapleczu stoi pojemnik z nagryzmolonym markerem napisem „Owoce morza”, a jego zawartość wygląda jak przynęty ze sklepu dla wędkarzy.
– To mieszanka… Małże, krewetki, omułki…
Z drżącym sercem przyjmuję zamówienie na spaghetti carbonara. Facet wygląda na takiego, co to wypisuje niepochlebne recenzje, a na temat tego lokalu zarówno wybredni, jak i niewymagający goście mieliby wiele do powiedzenia.
Oto kilka najwyżej ocenianych najświeższych komentarzy z Tripadvisor poświęconych That’s Amore:
To miejsce wyznacza nowy standard miernoty. Chleb czosnkowy smakuje tak, jakby komuś się udało nasycić grzankę nieświeżym oddechem, aczkolwiek takie pieczywo rzeczywiście idealnie komponuje się z pasztetem, zrobionym chyba ze starego osła. Firmowe białe wino cuchnie jak siki szatana. Przez uchylone służbowe drzwi widziałem szefa kuchni – wyglądał jak zasuszony rockman i drapał się po klejnotach rodowych, więc wziąłem nogi za pas, zanim zdążyli mnie zaatakować daniem głównym. Niestety nigdy się nie dowiem, czy eskalopki cielęce zdołałyby odmienić moje odczucia. Kelnerka zapewniała mnie, że wszystkie produkty pochodzą z lokalnych upraw i z wolnego wybiegu, więc prawdopodobnie gdzieś w okolicy wisi ogłoszenie o zaginionym kocie, jeżeli łapiecie, o co mi chodzi.
Co prawda byłem zjarany jak dziki podczas mojej pierwszej i ostatniej wizyty w tej spelunie, ale co to, k…a, jest „krewetka po bradfordzku”? Przecież to miasto nie leży nad morzem. Gdybym był skazańcem w celi śmierci, na ostatni posiłek zażyczyłbym sobie pollo alla cacciatora z tej restauracji, by pocieszyć się świadomością, że istnieją gorsze rzeczy niż to, co mnie czeka.
Powiedziałem właścicielowi, że That’s Amore serwuje najgorszy sos bolognese, jaki w życiu jadłem; zwykłe mielone z ketchupem. Odparł, że przyrządza go według oryginalnej receptury swojej babci. Powiedziałem mu, że skoro tak, to jego babcia jest kiepską kucharką. Wtedy zarzucił mi, że znieważam jego rodzinę. Nie żebym się nabijał, ale miał w sobie tyle z Włocha co Boris Becker.2
– Kiedy sobie uświadomiłaś, że chcesz zostać kelnerką? – pyta Callum i pociąga łyk Oranginy, energicznie odchylając głowę niczym kowboj w saloonie, a potem z męską determinacją zakręca butelkę.
Callum jest moim jedynym kolegą z pracy, który ma bezpośredni kontakt z klientami. Nosi uwodzicielski wąsik, na koszuli ma ciemne plamy pod pachami, a jego jedyną pasją jest siłownia, gdzie robił takie zestawy ćwiczeń jak Zarzynanie Nóg. Często miewam obawy, że próbuje ze mną flirtować. Przemawiam wtedy do niego tonem starszej siostry, żeby go zniechęcić.
– Hm… nie powiedziałabym, że chciałam to robić. Albo że nadal chcę.
– Ach, no tak. A ile ty właściwie masz lat?
Jako niezbyt rozgarnięty dwudziestodwulatek Callum nie zdaje sobie sprawy, kiedy tok jego rozumowania widać jak na dłoni. Kiedyś mi wypalił, że stepper jest doskonały „nawet dla osób, które mają siedem do dziesięciu kilo nadwagi”.
– Trzydzieści – odpowiadam, a on patrzy na mnie zaskoczony.
– Ojej!
– Dzięki.
– Nie, nie… po prostu nie wyglądasz tak staro. Dałbym ci… dwadzieścia osiem.
Kiedyś podpadałam pod tę sama kategorię wiekową co ludzie, z którymi pracuję w branży gastronomicznej, ale stopniowo na ich tle zamieniam się w leciwą damę. Już sama ta myśl sprawia, że mój brzuch flaczeje jak stara piłka. Cóż, próbuję nie roztrząsać przyszłości.
Kiedy przyjęłam się do pracy w That’s Amore, zalegałam miesiąc z czynszem i wmówiłam sobie, że ociekające woskiem świece w butelkach po chianti, stoły nakryte ceratą w biało-czerwoną kratkę, sztuczna winorośl nad barem i płynące z głośników włoskie przeboje o miłości nadają temu miejscu stylistykę retro.
– Czemu nie poszukasz sobie porządnej pracy? – spytała mama.
Wyjaśniłam jej po raz tysięczny, że zanim rozwinę skrzydła jako pisarka, muszę w inny sposób zarabiać na życie, a jeśli znajdę świetną robotę, utknę w niej na zawsze. Na dnie szafy przechowuję kronikę szkolną. Komentarze przy moim zdjęciu głosiły: „Nic jej nie powstrzyma w drodze na szczyt” i „Najprawdopodobniej będzie pierwsza na roku”. Moja wspinaczka po szczeblach kariery zakończyła się w najbardziej beznadziejnej knajpie w Sheffield, a studia rzuciłam już po semestrze. Ale poza tym wszystko się zgadza.
– Skończysz jako stara kelnerka bez emerytury – skwitowała mama.
Esther starała się mnie pocieszyć:
– Dzięki Bogu żaden z moich znajomych tam nie chodzi.
– Czy to nie w That’s Amore ktoś złapał norowirusa w zeszłym roku? – dociekała Joanna.
Wystarczyłoby skosztować „swojskich produktów z farmy”, żeby nabrać podejrzeń, czy aby z norowirusa nie zrobiono kozła ofiarnego.
Teraz chętnie sięgnęłabym po młotek, kiedy w pracy słucham na okrągło tej samej płyty. Wyobrażam sobie, jak ten neapolitański księżyc z piosenki That’s Amore podbija oko Deanowi Martinowi, który śpiewa o nim do znudzenia. Niekiedy oprócz kelnerowania odgrywam rolę adwokatki, która występuje w obronie kulinarnego terroru. Innym razem czuję się jak przemytniczka, kiedy dostarczam trefny towar z kuchni do stolika, a potem udaję niewiniątko, odpowiadając na pytania.
Jako dodatek do mojej nędznej pensji zaoferowano mi darmowy lunch, ale szybko się przekonałam, że to taka sama atrakcja jak przejażdżka na dmuchanej zjeżdżalni podczas ewakuacji z rozbitego samolotu.
A najgorsze, że dzięki zagubionym emerytom, masochistom, studentom zachęconym porannymi promocjami i przyjezdnym That’s Amore przynosi zysk. Właściciel restauracji – wyjątkowo gderliwy facet, ksywka: Dziobaty – twierdzi, że ma śródziemnomorskie korzenie „po mamie”, ale wygląda i mówi jak tutejszy. Wpada od czasu do czasu do lokalu, żeby sobie żłopnąć grappy i zabrać utarg. Bez skrępowania zostawia wszystko na głowie szefa kuchni, który de facto zarządza całym interesem.
Tony, żylasty facet z przerzedzoną plerezą i nieodłącznym papierosem w kąciku ust, jest całkiem znośny, jeżeli ktoś obchodzi się z nim właściwie, czyli akceptuje jego bigoterię, nie zwraca uwagi na lubieżne odzywki i pamięta, że liczy się tylko kasa.
Dziś wieczorem nie ma zbyt dużego ruchu, więc po obsłużeniu gości nalewam sobie wody do szklanki i zerkam na odbicie swojej przemęczonej twarzy w obudowie ekspresu ze stali nierdzewnej.
Nagle słyszę głos z drugiego końca sali.
– Przepraszam? Przepraszam…! – Pan Keith przywołuje mnie dłonią.
Przybieram minę wyrażającą powściągliwe zainteresowanie, chociaż dobrze wiem, co się święci.
– Tego się nie da zjeść. – Facet podnosi widelec i ostentacyjnie upuszcza go na talerz, na którym krzepnie mulista breja.
– Przykro mi – mówię. – A co jest nie w porządku?
– Spytałbym raczej, co jest w porządku. To danie, swoją drogą, ledwo ciepłe, smakuje jak stara skarpeta.
– Życzy pan sobie coś innego?
– Nie. Wybrałem carbonarę, ponieważ na nią miałem ochotę. Proszę o to samo, ale chciałbym, żeby nadawało się do jedzenia.
Bezgłośnie otwieram i zamykam usta, bo nie wiem, jak wybrnąć z sytuacji. Nie widzę innego wyjścia: muszę wywalić Tony’ego na zbity pysk, zmienić wszystkich dostawców i zrównać tę budę z ziemią.
– Najwyraźniej to danie czekało, aż kucharz przyrządzi risotto dla mojej żony – sugeruje Keith.
Nie posuwałabym się do tak śmiałych przypuszczeń, gdyż prawda zwykle bywa dużo gorsza.
– Przekazać kucharzowi, żeby zrobił panu nową carbonarę?
– Owszem. – Keith wręcza mi talerz.
Wyjaśniam Tony’emu, w czym tkwi problem, ale on nigdy nie przejmuje się klientami, którzy krytykują jego zdolności kulinarne. Gdyby brał sobie do serca ich uwagi, poprawiłoby to jakość naszej kuchni.
Tony sięga po foliową torebkę z wiórkami parmezanu, posypuje nim danie, miesza i wkłada do mikrofalówki. Gdy po dwóch minutach rozlega się dzwonek, wyjmuje talerz.
– Policz do pięćdziesięciu i wracaj na salę. Jego kubki smakowe poczują to, co podpowie umysł – wyjaśnia, stukając się palcem w czoło.
Nie mogę oprzeć się myśli, że gdyby ten mechanizm rzeczywiście działał tak prosto, That’s Amore miałaby trzy gwiazdki Michelin zamiast jednej w rankingu Tripadvisor. Szkopuł w tym, że nawet jeśli się uprę, żeby Tony przyrządził carbonarę od nowa, będzie tak samo ohydna jak za pierwszym razem.
Zażenowana zwieszam głowę. Jak dotąd moje życie jest jednym długim ćwiczeniem prowadzącym do znieczulania zakończeń nerwowych.
Odczekuję chwilę, żeby wzmocnić iluzję, po czym wchodzę do sali przez wahadłowe drzwi, niosąc ten nieszczęsny talerz makaronu.
– Proszę bardzo. – Szczerzę zęby w uśmiechu, którego nie powstydziłby się kot z Cheshire. – I przepraszam za niedogodności.
Mężczyzna wbija wzrok w talerz, a ja oddycham z ulgą na widok nowo przybyłej pary staruszków, którymi muszę się zająć. Gdy tylko sadzam ich przy stoliku, nieuchronną koleją rzeczy pan Keith znowu kiwa na mnie ręką. Muszę stąd odejść, myślę. Jak najszybciej. Jeszcze tylko zarobię na czynsz za ten miesiąc. I zarezerwuję ten tydzień na Krecie z Robinem, o ile zdołam go namówić na wyjazd.
– Dostałem to samo danie – oznajmia facet. – To, które zareklamowałem.
– Och, naprawdę? – Robię zdumioną minę i energicznie kręcę głową. – Poprosiłam szefa kuchni o zupełnie nowe.
– Poznaję talerz. – Pokazuje odprysk na wzorzystej porcelanie. – Już z niego jadłem.
– Hm… może jednak kucharz przyrządził świeżą carbonarę, tyle że wykorzystał ten sam talerz?
– Ugotował kolejną porcję makaronu, wyrzucił poprzednią do kosza, umył talerz, wytarł do sucha i użył go ponownie? Dlaczego nie wziął innego? Brakuje wam zastawy? – atakuje Keith. Cała restauracja przysłuchuje się naszej rozmowie. Nie mam nic do powiedzenia. – Nie czarujmy się – dodaje mężczyzna po chwili krępującej ciszy. – Dostałem to samo danie, tylko podgrzane.
– Jestem pewna, że szef kuchni przygotował posiłek od początku.
– Czyżby? Widziała pani, jak to robi?
Nawet jeśli nie zawsze, to tym razem klient niewątpliwie ma rację. Mimo wszystko w tej chwili szczerze go nienawidzę.
– Nie widziałam, ale… tak właśnie zrobił.
– Niech pani go wezwie.
– Proszę?
– Chcę, żeby szef kuchni tu przyszedł i się wytłumaczył.
– Och… przykro mi, akurat jest bardzo zajęty.
– Nie wątpię, skoro gotuje i zmywa w tym samym czasie – prycha, a ja zastygam z uśmiechem tak promiennym, że moja twarz upodabnia się do maski Jokera. – Będę tu czekał dotąd, aż szef kuchni znajdzie chwilę, żeby ze mną porozmawiać, i zechce wyjaśnić, dlaczego zostałem oszukany i po raz drugi zaserwowano mi to odrażające grzęzawisko na talerzu.
Grzęzawisko. Trafne określenie. Ja to mam szczęście; nie dość, że klient upierdliwy, to jeszcze elokwentny.
Idę z powrotem do kuchni.
– Ten facet od carbonary chce z tobą rozmawiać – informuję Tony’ego. – Zorientował się, że dostał to samo, bo rozpoznał talerz.
Tony właśnie obsmaża filet, obraca mięso na patelni szczypcami. Powiedziałabym, że to pierś z kaczki. Ale tylko pod warunkiem, że ze sklepu zoologicznego w sąsiedztwie ostatnio nie skradziono papugi.
– Co? Powiedz mu, żeby się gonił. Za kogo on się uważa? Za detektywa kulinarnego? – Lekceważąco wzrusza ramionami. W pojedynku na argumenty między detektywem kulinarnym a naszym szefem kuchni postawiłabym wszystko na tego pierwszego. – Ty obsługujesz gości, więc zrób coś z tym – kwituje Tony. – To nie moja działka.
– A ty odesłałeś mu to samo danie! Co mam zrobić, skoro się połapał?
– Oczaruj go. Chyba na tym polega twoja rola, nie? Masz być czarująca.
Cały Tony – potrafi w jednym zdaniu zawrzeć bierną agresję, styranizować podwładnych w miejscu pracy i wyrazić lubieżny seksizm.
– Przecież mu nie wmówię, że ma przywidzenia – odpowiadam. – Trzeba było przynajmniej zmienić talerz.
– A kaczka niech się spali na węgiel, co mi tam! – Z rozmachem ciska ścierkę na podłogę. – Srał ją pies.
Ten nagły przejaw troski o jakość smażonego filetu zakrawa na tak wielką hipokryzję, że widać ją nawet z kosmosu. Tony gwałtownie zakręca gaz pod patelnią i rozjuszony popycha drzwi prowadzące do sali.
– Który to? – pyta. Bojowe nastawienie szefa nie wróży niczego dobrego. Wyprzedzam go i próbuję udobruchać dyplomatycznymi podszeptami, kiedy idziemy w stronę stolika. – No i w czym problem? – grzmi, biorąc się pod boki.
Kucharski fartuch, na którym opiera zaciśnięte dłonie, czasy nieskazitelnej bieli ma już dawno za sobą.
– W tym – odpowiada Keith, po czym znów podnosi widelec i upuszcza go z miną pełną obrzydzenia. – Przecież to niedopuszczalne.
Tony spogląda na niego ze zdumieniem.
– Czy pan wie, z czego się robi spaghetti alla carbonara? Zgodnie z tradycyjną włoską recepturą?
– Z jaj i parmezanu, prawda? A to smakuje jak tani ser topiony, który wpadł do kosza z brudną bielizną.
– Ach, no to przepraszam. Nie wiedziałem, że odwiedził nas tu krytyk kulinarny.
Naszemu szefowi kuchni widocznie zaszkodził nadmiar dymu tytoniowego, jeśli pozwala sobie na taką opryskliwość wobec klienta.
– Nie trzeba być A.A. Gillem, żeby poznać się na tym ohydztwie. Ale skoro pan już o tym wspomniał, to owszem, piszę recenzję waszego lokalu dla „The Star”.
Ze względu na dietę złożoną z papierosów i zapiekanek bekonowych Tony ma bladą cerę, teraz jednak robi się jeszcze bledszy.
Najchętniej parsknęłabym śmiechem, ale w zaistniałej sytuacji takie zachowanie byłoby wysoce nieprofesjonalne. Udaję, że w zamyśleniu pocieram twarz dłonią, żeby zapanować nad rozbawieniem.
– Może w takim razie życzy pan sobie coś innego? – proponuje szef. Mówiąc to, krzyżuje ręce na piersi i obraca głowę w moją stronę. Wiem, że w kuchni będę musiała wysłuchać reprymendy w stylu: „Przecież mogłaś sama to ogarnąć”.
– Nie bardzo – odpowiada pan Keith. – Kiedy poprosiłem o nową porcję, wróciła do mnie ta sama, tylko odgrzana. Mam po raz trzeci oglądać to świństwo?
Zauważam, że pani Keith jest dziwnie spokojna i prawdopodobnie wzdycha z ulgą, gdy frustracja męża skupia się na kimś innym. O ile to żona, a nie asystentka krytyka.
– Myślałem, że chciał pan, żeby danie było cieplejsze.
– Tak, cieplejsze i porządnie przygotowane, a nie z powrotem ta sama breja.
Tony odwraca się do mnie.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś, że pan życzy sobie nową carbonarę?
Marszczę czoło.
– Yyy, przecież…
– Nie, wyraźnie słyszałem, że trzeba ją podgrzać.
Totalnie zaskoczona tym kłamstwem w żywe oczy nie znajduję słów na swoją obronę.
– Wcale nie – jąkam się. – Przekazałam… – Zawieszam głos, bo przeciąganie tej wymiany zdań wydaje mi się zupełnie bez sensu. Co za perfidia. Czyżby oczekiwał, że będę przytakiwać i wezmę całą winę na siebie? Wygląda na to, że tak.
– Twierdzisz, że kłamię? – ciągnie Tony na oczach całej sali, która z zapartym tchem śledzi nasze przedstawienie. Otwieram usta, ale nie potrafię wydobyć z siebie głosu. – No jasne, uważasz mnie za kłamcę! Wiesz, co ci powiem? Zwalniam cię!
– Co?
Przypuszczam, że to żart, ale Tony pokazuje na drzwi. Na drugim końcu sali zszokowany Callum zastyga w bezruchu z rozdziawioną buzią i wielką pieprzniczką w ręku.
– Och, bez przesady, to nie było konieczne… – Keith nagle łagodnieje.
Właśnie dlatego Tony tak mnie potraktował. Tylko w ten sposób mógł odzyskać przewagę i liczyć na to, że w swojej recenzji krytyk kulinarny nie skupi się wyłącznie na wątpliwych walorach kuchni.
Wszyscy milczą i gdyby nie Dean Martin, który wspomina upojną noc w Neapolu, w sali panowałaby absolutna cisza. Zrywam z siebie fartuch i ciskam go na podłogę, potem zabieram torebkę zza baru i nie oglądając się za siebie, wybiegam na ulicę. Czuję pieczenie pod powiekami, ale nie zamierzam dopuścić, aby ktoś zobaczył moje łzy.
Przystaję dopiero za rogiem; drżącymi dłońmi wyjmuję chusteczkę, żeby powstrzymać potok tuszu do rzęs spływający po policzkach. Wtedy przychodzi esemes od Tony’ego.
Wybacz, laseczko. Czasem trzeba im rzucić kogoś na żer. Wrócisz do pracy za dwa tygodnie, a gdyby ten zasrany krytyk się dowiedział, powiesz mu, że się nad tobą zlitowaliśmy, bo umarła ci mama albo coś w tym rodzaju. Potraktuj to jak urlop! Ale bezpłatny.
Cały Tony.
A potem uświadamiam sobie coś jeszcze.
Do jasnej cholery, zostawiłam tam kurtkę!
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji