- W empik go
Niebanalna Majorka - ebook
Niebanalna Majorka - ebook
Majorka to jedno z tych miejsc, które biura podróży lubią określać mianem raju na ziemi. I nic w tym dziwnego – przepiękne plaże, ciepłe morze i roślinność jak z bajki gwarantują, że urlop będzie naprawdę udany. Ale na tej urokliwej wyspie zachwycać się można nie tylko przyrodą. W książce „Niebanalna Majorka” Ewa Sawicka odkrywa wszystkie jej mniej znane zalety, opisując ten mały skrawek Śródziemnomorza bez zbędnego lukrowania. Znajdziemy tu garść danych statystycznych, sporo faktów historycznych, trochę anegdot i wiele obserwacji, które autorka zebrała podczas swoich podróży na Majorkę.
Dlaczego Majorkańczycy protestują przeciwko masowej turystyce i o co toczyła się wojna ręcznikowa? Śladami jakich słynnych postaci warto podążać? I czy na wyspie dogadamy się po hiszpańsku?
Ten subiektywny przewodnik pozwoli wam znaleźć odpowiedzi na te i mnóstwo innych pytań.
Czy można się dziwić, że na piękną słoneczną wyspę przybywają nie tylko turyści, ale i ludzie chętni spędzić tam jakąś część swojego życia? Pewnie można, bo gdyby nie było miłośników jesiennych mgieł, pierwszego śniegu w połowie listopada (i ostatniego w połowie kwietnia), puszystych wełnianych swetrów i czapek, grzanego wina i budyniu z malinowym sokiem, prawdopodobnie emeryci z bogatych krajów północnej i zachodniej Europy zajęliby każdy skrawek Majorki. A tak, to posiadają tylko co piątą tutejszą nieruchomość.
Ewa Sawicka – Mieszkanka Opola. Z wykształcenia polonistka, pracuje jako kierownik projektu w firmie szkoleniowej. Jak sama o sobie mówi: „Kontakty z innymi napędzają mnie do działania”. Interesuje się językami, zwłaszcza romańskimi. W podróżach pociąga ją możliwość poznawania innych sposobów życia, obyczajów, temperamentów. Siedząc nad brzegiem Morza Śródziemnego lubi myśleć o tych, którzy słuchali tego samego szumu fal tysiące lat temu.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-480-1 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Każda podróż zaczyna się na lotnisku.
Stop. Dobrze brzmi na początek, ale to przecież zwykła nieprawda. Po pierwsze – są podróże krótsze niż do najbliższego lotniska (chyba że mieszkacie tuż za płotem odgradzającym pas startowy). Krótkie wypady w pobliskie góry lub nad jeziora, długie wyjazdy na wiejskie letniska. Mimo iż mamy niezłą sieć krajowych połączeń lotniczych, mało kto wybiera się nad polskie morze, korzystając z takiego transportu, a i z miasta do miasta, planując krajoznawczy tour, nie będziemy przemieszczać się samolotem. A więc podróż zagraniczna – ta zaczyna się na lotnisku. Ale i tu zdanie fałszywe! Bo oprócz wspaniałych i odważnych autostopowiczów, odbywających dalekie wyprawy, korzystając z podwózki przez przypadkowych kierowców, mamy i rzesze rodaków pakujących się do autokarów, gdzie zmysł rozsądku i organizacji kierowcy oraz pilota (lub pilotki) pozwala bezpiecznie, w pigułce, połknąć zaplanowane atrakcje (lub choćby dotrzeć na miejsce, gdzie można spokojnie przez siedem dni wytapiać na plaży tłuszczyk). W przypadku tej ostatniej grupy wybór środka transportu czasem wynika z naturalnego, ludzkiego strachu przed utratą kontaktu z ziemią. Wcale nie marzą o dwudniowej przejażdżce do Grecji, po dwóch godzinach jazdy zapadają w letarg przerywany postojami na autostradowych parkingach i wcale nie podziwiają zmieniających się za szybami krajobrazów. Po przyjeździe jeszcze przez wiele godzin czują drżenie podłoża – jakby ono wciąż przemieszczało się po asfalcie. Po trzy stopnie wbiegają na piętro w hotelu, byleby szybciej wziąć upragniony prysznic. Niektórzy dwa dni walczą z bolącym kręgosłupem i opuchniętymi łydkami. Ale nie podjęli ryzyka graniczącego z wodzeniem losu na pokuszenie i nie wznieśli się nad ziemię. No, po prostu tego nie lubią! Jest jeszcze jedna grupa nielatających podróżnych i ta jest mi szczególnie bliska. To ci, którzy wsiadają w prywatny pojazd (lub „na” – jeśli jest jednośladem) i pokonują trasy we własnym rytmie, nocując po drodze w nierezerwowanych hotelach lub nawet wprost pod gołym niebem, wybierając warianty podróży pod wpływem impulsu lub spotkanych osób. Mają (ci w samochodach, a zwłaszcza w kombi) nielimitowany bagaż, mogą wziąć dwa dodatkowe sweterki – na wypadek, gdyby jednak wieczory były chłodne, plażową matę – bo czasem nieoczekiwanie piaszczysta plaża okazuje się pełna ostrych kamieni, dowolną liczbę książek (nie na czytniku), zapasową butelkę ulubionego balsamu do ciała i wiele innych rzeczy, z których rezygnują ci, którzy muszą spakować się w jedną walizkę (nawet jeśli macie bagaż w standardzie transatlantyckim – 30 kg – zawsze okaże się, że czegoś jednak z domu wziąć nie można, a przy powrocie będziecie zdani na zakupy laboratoryjnie zimnych suwenirów w strefie wolnocłowej, zamiast domowej grappy i wspaniałych glinianych misek na lokalnych targowiskach).
Oto po powyższych wyjaśnieniach zbliżamy się do początkowej konstatacji: (niezupełnie) każda podróż zaczyna się na lotnisku. W tej opowieści pomijam casus prawdziwych globtroterów – do nich nie będę się odnosić, są gdzieś znacznie, znacznie powyżej mojej klasy, a pewnie i większości Czytelników też. Genialne postaci, których relacje czytamy z wypiekami na twarzy, niby trochę zazdroszcząc, a tak w głębi serca ciesząc się, że to oni za nas pojechali do tej Amazonii i jedli spleśniałego pomidora oraz larwy. Niebezpieczne wyprawy, na które gromadzą specjalistyczny sprzęt, wymagające hartu ducha oraz wyjątkowej kondycji fizycznej, których trasy są zarysowane na mapach tylko w części (bo dalej brak dróg i trzeba przejście rąbać maczetą), wiążą się z wyzwaniami, na jakie nie jesteśmy gotowi i jakich tak naprawdę nie potrzebujemy. Może nie mamy takiej tęsknoty, aby stanąć na brzegu czynnego wulkanu, a może taka tęsknota po prostu w nas nie została krok po kroku rozbudzona. Tak jak apetyt rośnie w miarę jedzenia, tak może u podróżnika potrzeba pójścia dalej rośnie z każdą koleją wyprawą.
Marek Kamiński, zanim poszedł na biegun – jak napisał w jednej ze swych książek – najpierw, jako chłopiec, sam pojechał nad morze, a potem zaokrętował się na statku handlowym płynącym na drugą półkulę. A po zdobyciu obu biegunów wynalazł „trzeci biegun” i przeszedł Camino w wersji XXL (z Królewca do Santiago de Compostela). Współcześni podróżnicy dziedziczą po dawnych odkrywcach chęć poznania, ale chyba jeszcze bardziej – chęć doświadczenia. Skoro nad pustynią Australii można dowolną ilość razy przelecieć samolotem, tu i tam lądując, potem bezpiecznie wrócić z bagażem zdjęć i pobranymi próbkami gleby, to w takim razie pieszo przemierza się ten szlak nie po to, by go zbadać i opisać, ale żeby to pustynia zbadała wędrowca, na ile go stać, jak bardzo jest niezłomny (jak bardzo jest szalony?). Co innego kilkaset lat temu. Ziemia gdzieś się kończyła, choć nie wiadomo było, dlaczego na końcu morza woda nie ucieka w otchłań.
Wyprawa hiszpańskich galer była jak peregrynacja średniowiecznego rycerza. Cel był wzniosły, choć jego osiągnięcie nie do końca prawdopodobne. Dotarcie do dalekiego lądu i spotkanie tamtejszych mieszkańców musiało być dla znękanych chorobami i sztormem żeglarzy mistycznym przeżyciem. Odkrycie innego kontynentu, który musiał istnieć przez te stulecia i tysiąclecia, kiedy w Europie nikt o nim nie wiedział, burzyło porządek myśli i wymagało odpowiedniego ustosunkowania się. Łatwo dziś jednoznacznie negatywnie oceniać kolonizację – rozpatrując poszczególne jej etapy, osąd jest ewidentny – ale był to taki sam proces dziejowy jak wzrastania i upadki różnych cywilizacji, wędrówki ludów, przekształcanie się grup etnicznych, narodziny i wymieranie narodów. O ile może po Etruskach płaczą niektórzy historycy, to kto boleje nad odejściem królów wizygockich czy roztopieniem się Daków w słowiańskim żywiole… Dlatego wzruszają mnie dawni odkrywcy, płynący poza wyobrażalne granice Ziemi, wędrujący z grupką przybocznych, przerażonych kompanów w głąb Czarnego Lądu, tropiący źródła Nilu, zagubieni w bezkresie równikowej puszczy, kreślący nieporadne mapy, aż jakieś sto lat temu zniknęły z nich ostatnie białe plamy.
Dzisiaj jest wyborem eksploratora, że nie zabiera ze sobą (lub zabiera, ale jak długo się da, nie uruchamia) telefonu satelitarnego. Istotą jego wyprawy jest ekstremalne przeżycie, a nie badanie. Ostatnie dzikie ludy zostały rozpoznane przez etnologów, antropologów w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, a zagrożenia czyhające na podróżników szukających kontaktu z ludźmi z Amazonii żyjącymi z dala od cywilizacji zapewne niosą ze sobą dawkę ryzyka, ale nie większą niż wieczorny samotny spacer w niektórych dzielnicach europejskich stolic czy wielkich miast (na przykład w Marsylii).
A wracając do naszych globtroterów, dla nich podróż (zapewne) zaczyna się o wiele wcześniej niż na lotnisku, przygotowują się fachowo i wszechstronnie wiele tygodni wcześniej. Co innego my, zwykli zjadacze chleba powszedniego, nauczyciele, korposzczury, samozatrudnieni, matki dzieciom, zakochane pary, miłośnicy jazzu i fani Realu Madryt (albo Barcy, albo Legii, albo … żeby nikogo nie urazić). Do ostatniego dnia przed wymarzoną, wywalczoną chwilą przerwy w codziennych obowiązkach, wypełniamy je gorliwie. W pracy dopinamy wszystko na ostatni guzik, odwiedzamy jeszcze rodziców albo dzieciom gotujemy i mrozimy jedzenie na cały czas naszej nieobecności lub nawet dwa razy tyle. Kobiety wpadają do fryzjera lub kosmetyczki, ostatnie zakupy, wygodne buty do zwiedzania, które strasznie nam dadzą popalić na wyjeździe, zapasowy krem z filtrem albo zestaw podręcznych leków (choć nie wybieramy się na bezludną wyspę ani do kraju, gdzie apteki są nielegalne). Niezależnie od tego, jak duży bagaż wybraliście, zawsze czegoś nie da się wcisnąć do walizki. Na szczęście na miejscu nawet nie będziecie pamiętali, czegóż to nie udało się zabrać lub, jeśli rzeczywiście czegoś ważnego zapomnieliście, da się to za parę groszy kupić.
I oto już lotnisko. Jak stacja wejściowa do raju. Zimna, wysoka hala, zależnie od lokalizacji – bardziej nowoczesna lub trącająca schyłkowym PRL-em, z szeregiem stanowisk odprawy bagażowej i wytyczonym taśmą labiryntem do odprawy bezpieczeństwa. Gdzieś z boku powinna być ogólnodostępna waga bagażowa, ale najczęściej zakładamy, że ciężar przypisany naszej walizce przez łazienkową wagę jest dokładnie taki, jak powinien być i nie staramy się tego sprawdzić, póki młoda kobieta z apaszką na szyi, zza kontuaru check-in, nie powie ze służbową grzecznością: dwa kilogramy za dużo, proszę odejść na bok i coś przepakować. Choć na takiego delikwenta pozostali podróżni patrzą z politowaniem, wielu z nich spotka to samo: na bok i grzebiemy – może da się wyjąć kurtkę (polar, marynarkę, żakiet) i zarzucić na ramiona (mimo że w hali odlotów, tak jak i na zewnątrz trzydzieści stopni ciepła), może grubą powieść wziąć pod pachę i udawać później przy bramce, że cały czas czytamy i tak naprawdę ta książka to część mojej dłoni. Do tego wielu podróżnym emocji dodaje obstawianie, którą kolejkę wybrać. Gdyby nad poszczególnymi stanowiskami, oprócz nazwy linii lotniczych i docelowego lotniska, wyświetlano, że tu odprawiani są pasażerowie, których nazwiska zaczynają się od takich a takich liter alfabetu, albo urodzeni w pierwszym czy drugim kwartale, albo z parzystą końcówką numeru dowodu tożsamości, sprawa byłaby banalnie prosta. Idziesz tam, gdzie powinieneś. A tak – trzeba wybrać. Więc rodziny wysyłają swoich przedstawicieli do równoległych ogonków i na bieżąco obserwują posuwanie się kolejek. Niestety, kiedy już się wydawało, że do stanowiska odprawy, do którego ustawiła się mamusia, zostały tylko dwie osoby i tatuś z synkiem, taszcząc niemały bagaż, dziarsko opuszczają swoją kolejkę i dołączają do matki rodzicielki, to nagle okazuje się, że ten ostatniutki do odprawy (przed naszą rodzinką) pan zamiast karty pokładowej wyciąga potwierdzenie rezerwacji. No, gdzieś miał to przed chwilą, więc przeszukuje kieszenie, nie, chyba w bagażu podręcznym, a może wsadził razem z mapami do bagażu głównego. Trzeba otworzyć walizę, w środku zamek odgradzający poszczególne części… Jest, jest, karta już w ręku pracownika lotniska, ale teraz walizka nie chce się zapiąć, nie żeby była przeładowana – akurat ten pan należy do tych wyjątkowych osób, które mają wszystko pod kontrolą (może z wyłączeniem karty pokładowej) i nie przesadzają z ilością zabieranych na wyjazd rzeczy – po prostu kawałek satynowej piżamy został wciągnięty w ząbki zamka i teraz ani w jedną, ani w drugą stronę nie da się ruszyć. Nawet jeśli zawsze ustawiamy się z mocnym przekonaniem ostatniego luzera, że nasza kolejka będzie się posuwać najwolniej (i co mi tam), to w tej sytuacji nie możemy nie zaangażować się uczuciowo. I najczęściej, nie wiadomo czemu, nie współczujemy oszukanej rodzince, tylko biednemu fajtłapie, który zapodział kartę pokładową. Z rodzinką spotkamy się jeszcze nie raz, przy bramce, przy schodach do samolotu, a już na pewno w przejściu między fotelami, kiedy będą się śpieszyć, żeby jak najszybciej – jak tylko maszyna dotknęła na powrót kołami ziemi – znaleźć się przy wyjściu.
Jednego razu byłam świadkiem, jak stewardesie w takiej sytuacji puściły nerwy i zgasiła „pośpiesznych” podróżnych, cedząc do mikrofonu przez zęby: proszę siadać, to nie MZK. O ile nasze podekscytowanie skutecznie tłamsi proza oczekiwania do odprawy bagażowej, o tyle po niej jest już tylko lepiej. Już z wolnymi rękami (albo przynajmniej częściowo wolnymi) możemy pójść na kawę, powłóczyć się między stoiskami z gazetami i książkami albo przejść przez odprawę bezpieczeństwa. Dziś już prawie nie pamiętamy, jak to było przed 11.09.2001 (czy raczej w oryginale 09/11/01). Wiadomo było wówczas, że nie wnosi się na pokład broni (kto ją zresztą miał?), rozpuszczalników, butli z gazem. Czyli przeciętnego pasażera praktycznie nie dotykały żadne ograniczenia. Potem wszystko się zmieniło. Instrukcje, zakazy, piktogramy przy każdym stanowisku. I nie tylko chodzi o to, że trzeba dobrze sobie przemyśleć, co zabieramy w podróż i co pakujemy do bagażu rejestrowanego, a co do podręcznego (żeby nie zostawić w torebce grapefruitowej mgiełki do ciała Guerlaina o pojemności stu pięćdziesięciu mililitrów, bo trzeba ją będzie wyrzucić do kosza, co będzie bardzo bolało), ale chodzi również o piętno strachu. Wykładanie naszych rzeczy do kuwet, pakowanie kosmetyków do plastikowych woreczków, bramki z wykrywaczem metalu. Zdejmujesz buty, pan prosi, żebyś zdjęła płaszcz, nie wystarczy – proszę zdjąć żakiet, a teraz pasek od spodni. Przez moment zerkasz pytająco na mężczyznę w moro, ale nie, on nie droczy się z tobą, to zupełnie poważnie. Przechodzisz boso przez piszczącą bramkę (jeśli nie zdjęłaś zegarka na bransolecie, to zapiszczy) i zbierasz swoje rzeczy, kiedy pojemniki na przesuwnej taśmie wyłonią się z komory prześwietlania. Loty pasażerskie tylko w kaskach na głowie. Podwyższone ryzyko. Rozglądamy się, kto z naszych towarzyszy mógłby być zakonspirowanym terrorystą. I choć po jedenastym września 2001 raczej już nie było samolotowych zamachów (bo zestrzelenia to całkiem inna bajka), to ludzie powtarzają, że ponoć w każdej maszynie siedzi z tyłu taki pan, który w razie czego spróbuje opanować zamachowca. Nikt przy zdrowych zmysłach nie kwestionuje zasadności zaostrzenia procedur bezpieczeństwa, aczkolwiek zastanawiamy się, czy nasze bezpieczeństwo zależy naprawdę od sprawności urządzenia wykrywającego metal i spostrzegawczości funkcjonariusza oglądającego nasz bagaż, czy są jeszcze jakieś ukryte, sprytne i superprzenikliwe oczy, które nadzorują ten ruch z ukrycia. A jeśli się jednak boicie, to pomyślcie sobie o tych setkach tysięcy lotów dziennie, ze wszystkich lotnisk świata, na sześciu kontynentach. I żadnych problemów, wszystkie zabezpieczone.
Najbardziej nie lubię chwili, kiedy samolot wzbija się w górę. I nie chodzi tu o przeciążenie, uczucie wbicia w fotel, ale o to, że wchodzimy w przestrzeń zupełnie obcą, na co dzień tak odległą nam jak Antarktyda i Mars. Niezrozumiałe oddalenie od matki Ziemi, chmury widziane jakby od spodu (bo w przypadku chmur od góry znaczy z tej drugiej – tylnej – strony) i poczucie, że przed nami parę godzin w niewygodnym fotelu. Potem się trochę przyzwyczajamy, wciąga nas lektura, jakaś muzyczka z telefonu, przekąska, oferta duty free, no i wtedy znienacka lubią pojawić się one – turbulencje. Makabryczna zapowiedź niedoszłej katastrofy, fanga w nos od troposfery, najpierw drżenia, a potem spadki w dół jak na rollercoasterze. Dobrze, jeżeli ten suchy sztorm minie po kilkunastu minutach, ale nadwątlone zaufanie do racjonalności wyboru takiego środka transportu pozostaje do końca. Chociaż statystyki podają, że najwięcej wypadków zdarza się podczas startu i lądowania, lądowanie jest moim ulubionym momentem lotu. Już kiedy każą zapinać pasy, bo samolot zniża pułap, pociesza mnie myśl o rychłym końcu okresu przymusowego bezruchu. Patrzę na szachownice pól, stalowosine morze, powiększające się dachy domów. Najpiękniej wyglądają nocą drogi i przesuwające się po nich światła samochodów. A potem łup (większe lub mniejsze, według mojego męża siła walnięcia o pas startowy zależy od tego, czy pilot jest Polakiem, czy nie, nasi piloci siadają mięciutko i elegancko), no więc łup i już kołujemy. I choć podróż rozpoczęła się na lotnisku, przyjemność zaczyna się po wylądowaniu…Dlaczego Majorka
Samolot na Majorkę ląduje na lotnisku Son Sant Joan oddalonym o osiem kilometrów od stolicy, Palma de Mallorca. Port lotniczy stanowczo za duży jak na wielkość wyspy (trzy tysiące sześćset czterdzieści kilometrów kwadratowych, około 1,2 procent powierzchni Polski) i liczbę jej stałych mieszkańców (mniej niż milion, czyli tyle, co w najmniejszym w naszym kraju województwie, opolskim), ale za to w sam raz jak na rosnącą bez przerwy liczbę podróżnych. Alternatywą dla lotu jest podróż statkiem czy raczej promem. Z Barcelony trwa siedem-osiem godzin i jest dobrą propozycją dla tych, którzy jakoś tam dojechali do Barcelony swoim samochodem i chcą nim dalej podróżować po wyspie (lub wyspach). Promy zawijają zarówno do Palmy, jak i Alcudii na północy wyspy, pozwalają też na wygodne przemieszczanie się pomiędzy Ibizą, Minorką i Formenterą (na tej ostatniej, najmniejszej wysepce, nie ma lotniska pasażerskiego, więc można dostać się tam jedynie drogą morską). Niestety, w dzisiejszych czasach podróż przez pół Europy samochodem i korzystanie z przepraw promowych jest coraz rzadszym luksusem, nie tylko ze względu na koszty, ale przede wszystkim dlatego, że zabiera dużo czasu. Statystyki podają, że większość turystów spędza na Majorce nie dłużej niż tydzień, a taka „kompaktowa” turystyka komponuje się dobrze wyłącznie z samolotem. Dlatego średnio co dwie minuty na lotnisku w Palmie ląduje maszyna przywożąca spragnionych słońca mieszkańców Eurolandu (tylko 5 procent cudzoziemców to osoby spoza Unii Europejskiej, a wśród nich Rosjanie, Amerykanie oraz bogaci obywatele krajów arabskich). Na lotnisku, tak jak i w ośrodkach turystycznych, oczywiście dominują dwie nacje: Niemcy i Brytyjczycy, ale o tym później. Mniej niż połowa odprawianych maszyn należy do flagowych linii lotniczych, a większość to różne easyjety, airberliny, aireuropy. Najwięcej przylotów jest z Barcelony i Madrytu oraz Düsseldorfu i Manchesteru.
Początki lotnictwa na Majorce wiążą się z ustanowieniem w 1921 roku pocztowej linii lotniczej na trasie z Barcelony. Początkowo przesyłki – listy i nieduże paczki – pobierały kierujące się do portu w Palmie hydroplany, ale z czasem rozpoczęto testowanie pasów na dwóch prywatnych lotniskach nieopodal Palmy: Son Sant Joan i Son Bonet. Przewóz pasażerów został zainicjowany w 1935 roku przez kompanię LAPE (Hiszpańskie Pocztowe Linie Lotnicze), która w przyszłości miała zostać przekształcona w narodowego przewoźnika – Iberię. Trzysilnikowy Fokker zabierał na pokład dwunastu, a Junkers JU 52 – siedemnastu pasażerów. Bilety kosztowały wówczas majątek, a przy tym podróż była niezbyt przyjemna: ze względu na niską wysokość przelotową oraz stosunkowo długi czas potrzebny na jej osiągnięcie, samolot był bardziej podatny na warunki pogodowe, a możliwość wystąpienia turbulencji – ogromna. Pasażerom towarzyszyły hałas oraz nieprzyjemne zapachy związane nie tylko z powszechnymi objawami choroby lokomocyjnej (woreczki umieszczano na każdym siedzeniu), ale również ze względu na intensywną woń paliwa, smarów i środków odkażających stosowanych podczas czyszczenia kabiny po wylądowaniu. Do obowiązków stewardów – a do tej pracy zatrudniano młodych mężczyzn o drobnej budowie ciała, by sprawnie poruszali się po niewielkiej kabinie – należało uspokajanie pasażerów, którzy ulegali atakom paniki. Transport pasażerski uchodził za niebezpieczną ekstrawagancję, toteż polisy ubezpieczeniowe dla pasażerów kosztowały cztery razy więcej niż w przypadku rejsu statkiem. Jednakże krótki czas podróży, mierzony w godzinach, a nie w dniach, zachęcał przedstawicieli wyższych klas, arystokratów, bankierów, przemysłowców do korzystania z tego nowego środka lokomocji.
Niestety, wraz z nadejściem wojny domowej zawieszono regularne połączenia na trasie Madryt–Walencja–Palma, a lotnisko Son Sant Joan oddano do dyspozycji armii. Wyspa, przy współudziale Włochów, szybko znalazła się w strefie frankistów. Z tego aerodromu startowały samoloty bombardujące pozycje republikańskie w Madrycie i Barcelonie. W 1939 roku, po wycofaniu się z Majorki stacjonujących tam sił Mussoliniego, przywrócono loty cywilne do Barcelony, ale wykonywano je z sąsiedniego lotniska Son Bonet. I to Son Bonet funkcjonowało jako pasażerski port lotniczy Palmy przez kolejne dwadzieścia lat, do 1960 roku. Wraz z intensyfikacją ruchu turystycznego wzrastała liczba lotów na to lotnisko, ale zbyt krótki pas startowy utrudniał przyziemianie większych maszyn. Ze względu na ukształtowanie terenu jego wydłużenie było niemożliwe, więc podjęto decyzję o unowocześnieniu starego, wówczas wykorzystywanego do celów militarnych, lotniska Son Sant Joan. Eksplozja turystyki przerosła szacunki lokalnych decydentów. Już w trakcie prac okazało się, że prowadzona inwestycja nie odpowiada rosnącym potrzebom i w dwa tygodnie po oficjalnym – po przebudowie – otwarciu Aeropuerto Son Sant Joan, ogłoszono publicznie plan niezwłocznego powiększenia tego obiektu jako „leżący w narodowym interesie”. Liczba pasażerów dalej niezmordowanie rosła (osiągając w 2016 roku 26 mln) i w następnych dekadach podejmowane były kolejne prace związane z powiększaniem i unowocześnianiem tego portu lotniczego. Obecnie składa się on z czterech terminali, z czego dwa użytkowane są wyłącznie w sezonie. Główny budynek, oddany w kwietniu 1997 roku, zaprojektował majorkański architekt Pera Nicolau Bonet i, co pewnie nikogo nie zdziwi, jest skonstruowany ze szkła i metalu, choć miał oddawać lokalnego ducha wyspy. Zakłada się, że obecna infrastruktura umożliwi przyjmowanie jeszcze większej masy turystów, aż do zawrotnej liczby trzydziestu dwóch milionów rocznie (każdego turystę liczmy dwa razy, raz podczas przylotu, drugi podczas opuszczania wyspy). Biorąc pod uwagę przepustowość największych lotnisk w Europie, choćby pierwszego portu w Hiszpanii – Madryt-Barajas, który obsługuje ponad pięćdziesiąt milionów pasażerów rocznie, zwiększenie liczby maszyn lądujących i startujących z lotniska w Palmie jest wyobrażalne, pytaniem pozostaje natomiast to, w jaki sposób wyspa wchłonie kolejne miliony gości. I nie martwię się, jak wpłynie to na komfort wypoczywających, bo są oni w o wiele lepszej sytuacji niż tutejsi mieszkańcy, gdyż mogą w każdej chwili powiedzieć dziękujemy, lecimy w mniej zatłoczone miejsce. W przeciwieństwie do Majorkańczyków, którzy od 2015 roku zaczynają pisać sprejem na ścianach kamienic w Palmie tourist go home…
Gdybym była gwiazdą rocka albo przynajmniej udziałowcem w banku inwestycyjnym, mogłabym skorzystać z części lotniska zarezerwowanej dla lotów prywatnych i VIP-owskiej hali odpraw. Za kilkanaście do kilkudziesięciu tysięcy euro możecie wynająć Cessnę, Hawkera lub Gulfstreama i wraz z grupą przyjaciół uniknąć sprawdzania zawartości bagażu podręcznego. Fotele są obite skórą, a w cenę przelotu wkalkulowano pół butelki szampana na osobę. Jeżeli jesteście chytrusami, to możecie spróbować skorzystać z oferty empty leg, takiego luksusowego dyskontu lotniczego. Przewoźnicy za pośrednictwem specjalnych portali wystawiają puste przeloty powrotne (te puste nogi). Samolot, który ktoś wynajął, na przykład z Londynu do Barcelony, nie wraca do Londynu wyłącznie z samą załogą, tylko oferuje zniżkową cenę za przelot. I wtedy możecie być VIP-ami już za jedyne tysiąc euro od osoby (a czasem i za mniej), choć nie mam pewności, czy na pewno dostaniecie szampana, może trzeba się będzie zadowolić piwem.
Jako że byłam jeszcze większym chytrusem i wybrałam tanie linie lotnicze (piwo trzy euro, drinki pięć euro, a cudowna, charytatywna zdrapka z możliwością wygrania kilkudziesięciu tysięcy, już nie pamiętam w jakiej walucie, za dwa euro), to teraz płynę do bramki EU pass holders w rzece rodzin z maluchami (jest maj, więc rodzice dzieci szkolnych muszą poczekać jeszcze kilka tygodni), ludzi w średnim lub więcej niż średnim wieku, ze słomkowymi kapeluszami w rękach, komórkami przy uszach, o przeróżnych odcieniach koloru skóry, co dzisiaj nie daje najmniejszych podstaw do domysłu, skąd taka osoba pochodzi. Jak na każdym dużym lotnisku, tak i tutaj, zbyt długo czeka się na bagaż. W myślach staram się przypomnieć sobie, jak trzeba zgłosić utratę walizki i myślę, jak sobie dam radę bez ulubionej sukienki i sandałów. Ale po kolejnym kwadransie, niczym z pieczary Aladyna, z otchłani bagażowni, na wolno posuwającej się taśmie pokazuje się nasza torba. Etap przylotu w ten sposób uznajemy za zamknięty i podejmujemy kroki w celu zdobycia bardziej codziennego środka transportu, to jest samochodu.
Na Majorce można skorzystać z jednej z kilkunastu wypożyczalni, lokalnych i tych dużych, międzynarodowych, a w dobie porównywarek internetowych różnice w cenach są coraz mniejsze. To, jak wiele wydacie, zależy przede wszystkim od tego, jak duże są wasze wymagania co do marki i standardu auta oraz jak wiele dodatkowych usług potrzebujecie (fotelik dla dziecka, GPS). W żadnej z międzynarodowych wypożyczalni nie uzyskacie zgody na prowadzenie pojazdu przez kierowcę poniżej dwudziestego pierwszego roku życia, a dla kierowcy do lat dwudziestu pięciu i powyżej siedemdziesiątki będziecie musieli wykupić dodatkowe ubezpieczenie. Jeżeli lot powrotny macie bardzo wcześnie rano, nie martwcie się, wystarczy postawić samochód na wskazanym parkingu i kluczyki wrzucić do skrzynki oznaczonej logo waszej wypożyczalni. Samochód to możliwość pojechania o dowolnej porze w dowolne miejsce. Nie jesteście przywiązani do swojego hotelu jak chłop do ziemi. Nie musicie sprawdzać rozkładu jazdy autobusów, wydawać pieniędzy na taksówki ani zapisywać się na grupowe wycieczki. Ten samochód jest jak dowód osobisty dla świeżo upieczonego osiemnastolatka – przepustka do wolności. Pamiętacie jeszcze to uczucie?
Niezależnie od tego, czy wynajęliście mały samochodzik, czy zabrał was obsługujący transfery do hoteli wielki, klimatyzowany autokar, wyjeżdżając z lotniska na Autopista de Llevant, pierwsze, co odnotujecie, to słoneczną powódź. Oczywiście, o ile nie przylecieliście wieczornym rejsem. Przez trzysta dni w roku na Majorce macie gwarantowaną piękną pogodę, a jeśli na błękitnym niebie pojawią się obłoki, to spadnie z nich najwyżej krótki, orzeźwiający deszczyk. W okresie od listopada do lutego zdarzają się prawdziwie słotne dni, ale nie wierzę, że wybraliście się w podróż właśnie wtedy.
Tak więc wyjechaliście z lotniska, krajobraz kąpie się w słońcu i zastanawiacie się, czemu ostrzegali was, że jedziecie do turystycznego kombinatu, skoro druga rzecz, jaka zwraca waszą uwagę, to ogromny spokój dookoła. Wysuszone mniej lub bardziej, zależnie od miesiąca, w którym przybyliście, pola poprzecinane kępami drzew. Dużo niewielkich, starych zabudowań gospodarskich, raczej w kiepskim stanie, tu i ówdzie wiatraki. Nie przypominają one tych z trasy Don Kichota w La Manchy, nie są częścią młynów, ale pozostałością tutejszych urządzeń nawadniających. Dzisiaj pompy napędzane są energią elektryczną, a nieruchome, poszczerbione, metalowe ramiona przypominają o dawniejszych czasach. Pejzaż jest równinny, dopiero oddalając się od lotniska na zachód czy północ, wjedziemy w pasmo Serra de Tramuntana. Z jednego krańca wyspy na drugi przejeżdża się w ciągu godziny-półtorej. Ułatwia to kilka odcinków autostrad, ale ze względu na niewielkie odległości nie ma przy nich wielkich parkingów z restauracjami. Większość tras to zwykłe drogi lokalne, które nie są zatłoczone. Na nich będziecie mijać co kilka chwil grupki cyklistów. Miłośników turystyki rowerowej przybywa tu z całej Europy rocznie ponad sto tysięcy. Na kilka dni lub na cały miesiąc. Na krajoznawcze wakacje lub na trening przed sezonem, który w wielu krajach rozpoczyna się w maju, a tu już w lutym można liczyć na sprzyjające warunki pogodowe.
Jeśli przyjdzie wam jechać na przeciwległy kraniec wyspy, to mijane miejscowości będą nieduże, niezatłoczone i trochę senne. Pomiędzy nimi rozciągać się będą sady cytrusów i migdałowców, pola pszenicy oraz upraw warzyw i eksportowanych stąd obficie truskawek. Gleba ma barwę brunatno-czerwoną, przez co wydaje się bardziej spalona słońcem niż jest rzeczywiście. Od czasów arabskich na Balearach funkcjonują mechanizmy nawadniające, pozwalające uzyskiwać plony nawet trzy razy w roku. Dawniej były to kanały i kamienne koryta, którymi prowadzono wodę z gór bądź ze studni, a dziś systemy pomp, rur i gumowych węży. Niestety, archipelag boryka się z coraz poważniejszymi brakami wody, co źle wróży przyszłości rolnictwa. Turyści przybywający w lutym mogą podziwiać zaskakujący widok ośnieżonych sadów. To kwitnące migdałowce pokryte białym kwieciem i opadłe płatki zalegające na ziemi tworzą tę niespodziankę. Na stokach Serra de Tramuntana, na północny i zachodzie oraz na wyżynie Serra de Llevant na wschodzie wyspy uprawia się winorośl, w tym odmianę manto negro (mant negre, czyli czarna suknia) najpopularniejszą na wyspie. Jadąc tak spokojnie przez Majorkę zastanawiacie się, gdzie są te tłumy podróżnych…
Otóż cały turystyczny zgiełk, skoncentrowany jest jak obwarzanek wokół liczącego ponad pięćset pięćdziesiąt kilometrów wybrzeża. Kiedy tam dotrzecie, to będzie się działo! Największa liczba kurortów zlokalizowana jest w nieodległym sąsiedztwie stolicy, pewnie dlatego, że gości cieszy krótki czas transportu z lotniska do hoteli. Poza kilkoma eleganckimi miejscowościami na zachód od Palmy i wzdłuż Serra de Tramuntana większość ośrodków to powstałe w drugiej połowie XX wieku ciągi hoteli, restauracji, klubów i barów. W dawnych wiekach na Majorce, z uwagi na grasujących na morzu piratów, miejscowości zakładano kilka kilometrów od brzegu. Toteż nie szukajcie uroczych starych rybackich wiosek i miasteczek przekształconych w kurorty jak we Włoszech czy Chorwacji. Południowe i wschodnie wybrzeże kusi ślicznymi, piaszczystymi plażami. Obok tych wyposażonych we wszelkie niezbędne masowemu turyście udogodnienia – leżaki, parasole, bary z hałaśliwą muzyką, wypożyczalnie sprzętu wodnego – znajdziecie również puste kawały piachu, gdzie spokojnie można wyciągnąć się na ręczniku i wgapiać w falujący bezmiar wody. Tam, gdzie brzeg jest skalisty, klifowy – po zachodniej i północnej stronie Majorki – trudniej trafić na dzikie zatoczki. Praktycznie każdy zakątek nadający się do tego, by spragnieni słońca przyjezdni z chłodniejszej części Europy mogli ułożyć swe ciała, został zagospodarowany. Na tym wybrzeżu plaż jest dużo mniej, ale za to krajobrazy są na pewno bardziej poruszające. Białe skały, z kępkami zaczajonych gdzieniegdzie kwitnących traw wbijają się w turkusową toń. Wielkie głazy obmywane pianą morskiej wody, nad którymi przelatują, poszukując małży ukrytych pod powierzchnią wody, balearskie burzyki. To właśnie zdjęcia plaż nęcą miliony ludzi, by wybrali Majorkę jako cel wakacyjnej podróży. Dobrze nasycone barwą, udoskonalone w komputerowych programach fotografie działają na turystów tak, jak na moją suczkę kawałek wędzonej pasztetowej. Po prostu nie można się oprzeć. Czy jednak sama uroda plaż wystarcza, żeby na tak małą wyspę jak Majorka ściągnąć ponad dziesięć milionów turystów rocznie? Basen śródziemnomorski został obdarzony przez naturę hojnie, ale raczej w miarę sprawiedliwie. Obfituje w piękne plaże, a tam, gdzie nie są piaszczyste, występują niepowtarzalne twory skalne i urwiska. Wszędzie łagodny klimat zachęca do przyjazdu od kwietnia do końca października, ale i poza tym okresem trafiają się dni pełne słońca, a mrozy są rzadkością. Może sukces Majorki to kwestia ludzi, ich otwartości na innych i gościnności? Nie, to tylko banalny slogan z przewodnika. A może efekt skutecznego marketingu i ekonomicznych faktorów? W tym pewnie coś jest, a droga do tych milionów gości rocznie wiodła przez wiele lat. Rozwój turystyki na Majorce jest ściśle powiązany z sytuacją branży w całej Hiszpanii, a ta, zwłaszcza po załamaniu się ze względu na zagrożenie terrorystyczne tanich kierunków w północnej Afryce, ma się tak dobrze, jak nigdy dotąd.
W mrokach zamierzchłej, dziewiętnastowiecznej przeszłości kryje się sytuacja, kiedy jedynymi turystami w Hiszpanii byli miejscowi zamożni mieszczanie i arystokraci oddający się tradycji veraneo, czyli spędzania upalnego lata w górach lub nad morzem. Pozostałym Europejczykom wyjazd na Półwysep Iberyjski nie kojarzył się z leniwym wypoczynkiem na słonecznym wybrzeżu, a raczej z przygodą w nieznanym i stosunkowo nieprzyjaznym kraju. Iberyjskie elity ubolewały nad tą sytuacją, widząc w ewentualnym napływie cudzoziemców szansę modernizacji kraju, zarówno poprzez przypływ pieniądza, jak i nowych prądów umysłowych. Postulowały poprawę nie tylko bazy materialnej, ale i gościnności, i… dobrych manier wieśniaków. Mimo podjętych działań promocyjnych wielu miast, w tym publicznej akcji reklamowej z 1897 roku mającej przyciągnąć do Malagi Brytyjczyków z pobliskiego Gibraltaru, do początków XX wieku utrzymywała się opinia, iż do Hiszpanii jadą osoby żądne wrażeń i niewrażliwe na niewygody. W 1905 roku grupa hiszpańskich parlamentarzystów powołała Narodowy Komitet Promowania Zagranicą Artystycznych i Rekreacyjnych Wycieczek, który postawił sobie za cel nie tylko kreowanie wizerunku „słonecznej Hiszpanii”, ale również upowszechnianie jej dziedzictwa historycznego i kulturalnego. Komitet podjął współpracę z markizem Vega-Inclan działającym od 1900 roku na rzecz stworzenia swoistej trasy wyznaczanej przez najwspanialsze zabytki architektury Półwyspu Iberyjskiego. Wzrost zainteresowania Hiszpanią przez europejski bon-monde sprawił, że również na Majorkę zaczęli przybywać podróżnicy, a było ich tylu, że wkrótce uruchomiono w Palmie pierwszy elegancki hotel, o mało oryginalnej nazwie Grand. Praktycznie do wybuchu wojny domowej w 1936 roku, która spowodowała zawieszenie przyjazdów cudzoziemców, wyspę odwiedzano głównie zimą. Oferowała ona wówczas uroki cieplejszej aury, długiej słonecznej jesieni i znaczonej kwitnieniem migdałowców w lutym wczesnej wiosny. W 1930 roku przyjechało na wyspę czterdzieści pięć tysięcy Brytyjczyków, z czego tylko jedna trzecia krótko zwiedzała wyspę, a pozostali spędzali tam nawet kilka miesięcy. Aby dostać się na Baleary, mogli skorzystać z regularnych kursów parowców na trasie z Barcelony lub zakupić bilet w odpowiadającej ich możliwościom finansowym klasie na wycieczkowym statku łączącym Palmę z Plymouth.
Obecnie od kilku lat Hiszpania okupuje pierwsze miejsce na liście europejskich wakacyjnych destynacji, zarówno biorąc pod uwagę liczbę turystów, jak i wartość generowanych w ten sposób obrotów. Porównując łączną liczbę wykupionych noclegów, widzimy, że dystans pomiędzy pierwszym na tej liście krajem Cervantesa, Dalego i obu Iglesiasów, a drugim na liście – piękną Italią – jest niebotyczny i wynosi według danych Eurostatu dwieście siedemdziesiąt wobec stu dziewięćdziesięciu trzech milionów (dane z 2015 roku). Najszersza rzeka turystów płynie w Hiszpanii na Costa Brava, gdzie łączą oni plażowanie ze zwiedzaniem Barcelony i admirowaniem dzieł Gaudiego, a wieczorami delektują się najlepszymi w kraju tapasami. Kolejne miliony cudzoziemców jadą na Costa del Sol w Andaluzji. Ma ono prześmiewczą nazwę „wybrzeża betonu”, bowiem zostało gęsto zabudowane hotelami i apartamentowcami. Ale wystarczy odjechać kilkanaście kilometrów w głąb lądu, by w malowniczym pueblo blanco nad kieliszkiem jerez dać się uwieść rzewnym dźwiękom flamenco. A trzecia na liście najpopularniejszych wakacyjnych kierunków w Hiszpanii jest właśnie Majorka. Co przyciąga tu koronowane głowy, artystów i celebrytów, przeciętnych nabywców zorganizowanych imprez turystycznych, niemieckich i brytyjskich emerytów i nowożeńców w podróży poślubnej? Każdy zapytany na tej wyspie turysta pewnie miałby swoją odpowiedź, a choć niejeden doktorant (lub nawet cały doktor) analizował tę sprawę w swojej rozprawie, zbierał opinie, selekcjonował i przeliczał dane, przedstawiał grafy i tabele, to odpowiedź nie jest wcale pewna. Oprócz relacji ceny do jakości na decyzje podróżujących wpływa jeszcze sfera wrażeń i emocji. Pewnie dla znacznej części odwiedzających Baleary wystarczającym powodem do wybrania tego kierunku są ugruntowane w powszechnej opinii od kilkudziesięciu lat, zwłaszcza w Niemczech i Wielkiej Brytanii, pozytywne skojarzenia bezproblemowego wypoczynku w słońcu. Ci ludzie jadą na Majorkę, bo tu jest ciepło i słonecznie, a przy tym tu jest tłumnie, tu jest gwarnie. Obecność innych utwierdza ich w przekonaniu, że dokonali dobrego wyboru. Ocieramy się o siebie i wspólnie bierzemy udział w imprezie na kilkaset tysięcy osób równocześnie. Nie chcą kameralnych klimatów i dzikich zakątków. Chcą zabawy, wygody i dobrze znanych rozwiązań. Tak to działa. I wcale im nie przeszkadza, że w międzyczasie Majorka zdobyła tytuł putzfrau insel – wyspy sprzątaczek, a to z powodu tego, iż w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku w Niemczech wyjazdy na Majorkę były tak tanie, że panie sprzątające stać było na taki urlop i masowo z tego korzystały. Na szczęście tłoczenie się na plażach i wieczorne sączenie drinków w dudniących popularną muzyką barach to nie całe spektrum możliwości, jakie stwarza przyjezdnym ta wyspa. Dlatego krąg odwiedzających nie ogranicza się do plażowiczów-drinkowiczów. Jak to ktoś gdzieś napisał, są różne Majorki: luksusowa Majorka, Majorka na emeryturze, Majorka, słońce i plaża, Majorka „na gazie”, jest też Majorka dla bardziej dociekliwych.
Co więc Majorka ma do zaoferowania tym ostatnim? Naprawdę bardzo dużo. Za pierwszą zasłoną wakacyjnego raju all inclusive, czeka wiele innych twarzy wyspy. Kilka tysięcy lat historii, z tym że najwięcej śladów tej z ostatnich ośmiuset lat. Czyste morze i nieskażone interwencją człowieka góry. Senne miasteczka w interiorze, z których większość młodych wyjechała do pracy na wybrzeże, a odwiedzający cudzoziemiec wciąż jest pozdrawiany na ulicy dobrym słowem. Gaje pomarańczowe i migdałowe, szczególnie piękne w porze kwitnienia. Lokalne wino, degustowane z miejscowym serem i suszoną szynką oraz ziołowy likier na zakończenie posiłku. Ludzie, którzy mówią mallorqui i organizują fiesty w dniu patrona swojej miejscowości, wcale nie myśląc o turystach, ale o własnej zabawie. Gdziekolwiek się zatrzymacie, prawdziwa Majorka będzie na wyciągniecie ręki, wystarczy kwadrans jazdy samochodem.