- W empik go
Niebezpieczna przeszłość - ebook
Niebezpieczna przeszłość - ebook
Łukasz jest funkcjonariuszem Centralnego Biura Śledczego, jego żona – Justyna – znajduje zatrudnienie w jednej z warszawskich korporacji. Z pozoru życie tej pary nie różni się wcale od życia zwykłych ludzi. Niespełnione marzenia o dziecku, kredyt na mieszkanie, kłopoty w pracy – nic nie wskazuje na to, że wkrótce cały ich świat wywróci się do góry nogami. Do czasu.
Pewnego dnia Justyna zostaje porwana sprzed własnego domu, a nieznani sprawcy odjeżdżają w niewiadomym kierunku. Wszystko dzieje się na oczach bezradnego męża. Według policji uprowadzenie może mieć związek z pełnioną przez niego funkcją. Jednak w trakcie śledztwa wychodzą na jaw tajemnice, które Justyna chciała ukryć za wszelką cenę. Okazuje się, że Łukasz tak naprawdę nie zna przeszłości swojej żony.
Kim w rzeczywistości jest bohaterka? Dlaczego jej nazwisko wzbudza emocje w kręgach wojskowych? Czy przedstawiciele najwyższych szczebli władzy są zamieszani w porwanie?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8054-005-6 |
Rozmiar pliku: | 1 010 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pod powiekami buszowały jeszcze resztki snu, ale praktycznie już była świadoma, że to koniec przyjemnego odpoczynku. Nie musiała otwierać oczu, żeby wiedzieć, że pada.
„Najlepsza pod słońcem pogoda – szarówa” – pomyślała Justyna i dalej ostentacyjnie pokazywała całemu światu, że się jeszcze nie obudziła. Budzik miał zadzwonić za pięć minut, ale rzadko kiedy zdarzało jej się nie obudzić przed jego jazgotliwym dźwiękiem. Za jej plecami nastąpiło nieznaczne poruszenie, a po chwili dało się słyszeć ciche stęknięcie.
– Ja pierdziu… leje.
– No – mruknęła, bo nic innego nie wypadało w tej sytuacji odpowiedzieć.
Łukasz obrócił się w jej stronę i objął ją ramieniem.
– Dzień dobry, żono – mówił to wprost do jej ucha, co było tak samo nieprzyjemne jak podniecające. Na przedramieniu Justyny pojawiła się gęsia skórka. – Jesteś gotowa na kolejny, ekscytujący dzień w twoim życiu?
– Zaraz cię rąbnę.
– A to czemu? – Chichotał. – Nie masz ochoty iść do biura? No coś ty, kochanie, przecież to uwielbiasz.
Wyrwała spod głowy poduszkę i zaczęła go nią okładać z całych sił. Walka, jak zawsze, była nierówna. Łukasz – silny i bardzo zwinny, nawet jak na tak dużego faceta – szybko przechwycił nadgarstki Justyny i przygniótł do materaca.
– Ty naprawdę tego nie lubisz. – Śmiał się całą szerokością swojej pogodnej twarzy.
– Naprawdę nie lubię.
– To nie idź.
– To sam spłacaj kredyt.
– Dobra, ale będziemy musieli nieco zmodyfikować nasze menu. Skończy ci się burżujstwo w Piotrze i Pawle.
– Mnie się skończy? – Wciąż nie udało jej się wyswobodzić, choć wydawało się, że wcale tak mocno jej nie trzymał. – A kto wpierdziela szyneczki i oliwki, i sery sto złotych za kilo na kolację, co?
– Oj, tam. W Biedronce też na pewno coś się znajdzie.
– W Biedronce, mój drogi, wcale nie jest tak tanio.
– Nie? – W końcu wypuścił ją z uścisku i zaczął się podnosić.
– Nieee – przedrzeźniła go. – Słabo się orientujesz. Zostaną ci tylko przeterminowane kurczaki i wędliny, dziewięć dziewięćdziesiąt za kilo, z wielkiego hipermarketu, rewitalizowane w jakimś specyfiku, żeby na zielono nie świeciły.
– Jakieś bujdy opowiadasz.
– Ech – westchnęła, kręcąc głową. – Czym wy się w tym Biurze zajmujecie?
– Jak to czym? Walczymy z korupcją, przestępcami różnej maści i łapiemy groźnych dla naszej ojczyzny zbirów.
– Tak, tak, oczywiście. – Zamruczała pod nosem, wchodząc do garderoby. – Weź mi lepiej, zbawco ojczyzny, śniadanie zrób.
– A może być szyneczka z oliwkami?! – krzyknął z kuchni.
– Może, może. – Roześmiała się.
Śniadanie jedli, niewiele się odzywając. Pogoda nie nastrajała do rozmów, poza tym Łukasz był ewidentnie czymś zaaferowany. Justyna łatwo odczytywała jego nastroje, wiedziała też, że szykuje się z Biurem do większej akcji, a w takich sytuacjach ciężko było zająć go czymkolwiek innym.
– Hm, kochanie, wracasz dziś normalnie do domu? – zapytał po dłuższej chwili ciszy znad talerza.
– Normalnie – kiwnęła głową. – Może jeszcze zahaczę o jakiś sklep, ale jeśli będzie dalej lało, to pewnie zamówię zakupy przez internet. A czemu pytasz?
– Bo mogę dziś wrócić późno.
– Rozumiem.
Łukasz spojrzał na żonę, jakby usłyszał coś bardzo niepokojącego.
– „Rozumiem”? Nie pytasz dlaczego? Nie złościsz się?
– Rany, Łukasz, co ty ze mnie robisz, wariata? Szykujesz jakąś akcję od dwóch miesięcy, z dnia na dzień robisz się coraz bardziej nieobecny, twoi kumple, jak nas odwiedzają, nawet piwa nie chcą pić, bo tylko w te wasze papiery się gapicie, jakby tam co najmniej gołe baby były.
– Może są.
– Jasne. Rozebrana żona prezesa Frankowskiego.
Wyprostował się gwałtownie, jakby połknął kij od miotły.
– Skąd wiesz?
– Bo nie jestem idiotką. Mieszkamy razem, jakbyś zapomniał. Widzę, jakie gazety czytasz, kiedy pogłaśniasz telewizor w czasie wiadomości, co oglądasz w sieci… Śledzicie ludzi z zarządu, prezesa Frankowskiego, jego żonę też. W zeszłym miesiącu dostaliście zgodę na podsłuchy, dwa tygodnie temu złapaliście młodego Frankowskiego na spekulacjach i próbach mataczenia. Więc… myślę sobie, że już czas, żeby zamknąć tę sprawę i zacząć łapać kogoś innego.
– Justyś… bardzo się staram być dyskretny. – Uśmiechnął się blado. – Jesteś jakimś Sherlockiem Holmesem czy co? A może mafia cię podstawiła jako moją żonę, żebyś…
W stronę Łukasza poleciała ścierka ze zlewu. Złapał ją, ale była na tyle mokra, że musiał zmienić koszulkę.
– Gdybym była z mafii, tobym ci tego nie powiedziała, co ci powiedziałam, panie funkcjonariuszu służb specjalnych. Obserwuję cię, po prostu.
– No to muszę uważać. Gdyby przyszło mi do głowy cię zdradzić, to zaraz musiałbym odpędzić tę myśl, żebyś mnie tylko nie przejrzała.
– Bardzo śmieszne.
Łukasz podwiózł Justynę tak blisko stacji metra, jak się dało, ale i tak nie uchroniło jej to od zmoczenia stóp po kostki.
„Cholera jasna, gdzie ja mam głowę?! Trzeba było włożyć kalosze”.
Na peronie był już dziki tłum, jak to zawsze o tej porze na stacji Pole Mokotowskie. Justyna stała, dygocąc z zimna i wyjątkowo prosząc Niebiosa, żeby droga do biura tym razem się skróciła, i przyglądała się swojemu odbiciu w drzwiach, za które już nie wolno było wchodzić. Prosta fryzura, prosty makijaż, nudna spódnica i buty na płaskim obcasie. Zrobiła, co mogła, żeby nie wyróżniać się z otoczenia. Może nieco bardziej się garbiła, ale to z tego powodu, że było jej zdecydowanie za zimno w granatowej marynarce i cienkim sweterku, który miała pod spodem. Dla swojego męża była najpiękniejsza i to jej wystarczyło. Inni mogli w ogóle jej nie widzieć. Swoich brązowych włosów nigdy nie ufarbowała, nie malowała nawet paznokci.
W wagonie nie było się czego chwycić, ale w ścisku nie miała wielkich obaw, że się przewróci. Jedynym, co ją każdego dnia niepokoiło, było to, że ktoś ją okradnie, gdy ona straci czujność.
Rzeka ludzi wypłynęła z paszczy metra przy Świętokrzyskiej, kierując się w różne strony, ale znaczna większość osób pomknęła tam, gdzie Justyna – do ronda ONZ. Odcinek ten niestety trzeba było przejść na piechotę, bo ulica była zamknięta z powodu budowy drugiej nitki metra, nawet jeszcze nierozpoczętej.
– Nic nie robią, ale ulicę zamykają. – Usłyszała znajomy głos z tyłu. Obejrzała się za siebie.
– Cześć, Magda. Jak tam leci?
– Tam nie wiem. A u mnie norma: rozwód, brak miejsca w przedszkolu, wredna teściowa i pies sąsiada drący mordę do trzeciej w nocy. Po prostu nudy. – Nerwowymi dłońmi wyciągnęła z torebki paczkę papierosów. – Czekaj, odpalę. Nic już lepszego mi w życiu nie zostało.
Magda pracowała z Justyną w jednej firmie, ale w innym dziale. Choć trudno było w to uwierzyć, była młodsza o cztery lata. Wysoka, ale mocno przygarbiona, z poobgryzanymi paznokciami i żółtymi od kawy i papierosów zębami. Ktoś pokazał kiedyś Justynie na Naszej Klasie jej zdjęcia z czasów liceum – to była prawdziwa bogini, której obecnie zupełnie nie przypominała. Miała dwójkę dzieci i męża, podobno alkoholika, z którym właśnie się rozwodziła. Justyna nie pamięta, by ta kiedykolwiek nie narzekała. Jej podejście do świata i ludzi nie było w zasadzie niczym odosobnionym w biurze, ale malkontenctwo Magdaleny stało się wzorcem niedoścignionym. Często chorowała przez wychodzenie na papierosa na zewnątrz bez ciepłego ubrania wierzchniego. Ponadto Justyna odnosiło się wrażenie, że Magdalena jest przeżarta toksynami z farb do włosów, na których obecnie prezentowały się monumentalne odrosty, oraz kosmetykami kupowanymi nałogowo w sieci, zawsze po okazyjnej cenie. Justyna podejrzewała u niej zakupoholizm albo inną formę uzależnienia.
– Pogoda pod psem. A podwyżek ani widu, ani słychu – ciągnęła w drodze swoją wyliczankę narzekań. – Słyszałaś, że dziunia z księgowości, ta… no… Martyna czy tam inna Sryna ma romans z naszym szefem?
– Nie, nie słyszałam. – Justyna uśmiechnęła się niewyraźnie. Unikała plotek jak ognia. Miała swoje powody, które skutecznie zniechęcały do korporacyjnych „przyjaźni”. Z niewieloma też osobami miała kontakt i była świadoma, że postrzegana jest przez wielu jako dziwaczka.
– No tak, nie pracujesz w moim dziale. – Magda zaciągnęła się mocno i z pasją, jakby dym z papierosa był najczystszym powietrzem z Alp. – To jakaś idiotka. Facet ma żonę, dzieci… Co ona myśli? Że dupą karierę zrobi? Już niejedna się na tym przejechała.
Justyna przygryzła wargę. Wiedziała bardzo dobrze, wcale nie z plotek, że Magda ma za sobą romans z byłym kierownikiem jej działu. Odwróciła głowę w stronę witryny sklepowej, jakby właśnie bardzo ją zainteresowały znajdujące się za szybą buty. Do wejścia do wieżowca nie odezwała się do koleżanki ani słowem. Z ulgą przyjęła fakt, że Magda skierowała się w stronę Coffee Heaven.
– Nie masz ochoty?
– Nie, dzięki. Wolę naszą na górze. – Postarała się przykleić sobie do twarzy jakiś szczątkowy uśmiech.
W windzie, jak zwykle, panowała absolutna cisza. Grupa wciśniętych w biurowe zbroje ludzi udawała, że nie widzi nikogo poza swoim odbiciem w metalowych drzwiach. Nadmiernie czuły nos Justyny bawił się wyławianiem unoszących się w powietrzu zapachów.
„Donna Karan, YSL, Chanel… uu! Ruda z ubezpieczeń piętro niżej chyba dostała premię. Flakonik kosztuje dobre cztery stówy. Albo prezent…”
Drogę od windy do biura pokonała wyjątkowo szybko, nie mogąc się doczekać, kiedy wreszcie zmieni buty na suche albo choć zdejmie mokre i dotknie stopą miękkiej wykładziny. Trzeba się było jeszcze podpisać na liście.
– Pan Słotwiński dawno przyszedł? – zapytała młodej sekretarki, nie podnosząc nawet wzroku.
– A skąd pani… – Szatynka z plakietką, na której błyszczało się imię Karolina, chyba nigdy wcześniej nie była równie zdziwiona. – Skąd pani wie, że dyrektor już jest?
– Wiem. – Zabrała torebkę z kontuaru i pomknęła do swojego biurka bez zbędnych wyjaśnień.
Odpowiedź była banalnie prosta: tylko Słotwiński używał tych piżmowych perfum. Mijając kolejne pomieszczenia, bez oglądania się naokoło, wiedziała, kto już dotarł, a kto nie, tylko dzięki temu, że wyczuwała kolejne zapachy. Skoro jednak sam dyrektor jest dziś tak wcześnie – zazwyczaj nie pojawiał się przed dziesiątą trzydzieści – to szykuje się jakaś poważna narada.
„Nikt nie ćwierkał o zebraniu zarządu. To musi być coś nagłego” – wnioskowała, zdejmując szybko czółenka i wcierając mokre stopy w przyjemnie ciepłą i suchą wykładzinę.
– Cześć. Nogi cię swędzą? – Przy jej biurku zatrzymał się Kamil, niewysoki, szczupły brunecik z jej działu, mający się za wielkiego analityka. Z zaciekawieniem obserwował jej poczynania.
– Nowy inwestor chce się wycofać? – odpowiedziała pytaniem nie na temat.
– Ee… że co? Kto ci powiedział? – Rozejrzał się nerwowo wokół i ściszył głos: – To jest info tajne przez… sam nie wiem.
– Ale nie dla ciebie.
– No nie dla mnie… – Zawahał się. – Przyszedłem wcześniej, bo stary mi kazał, więc się dowiedziałem, ale ledwie pięć minut temu.
– A ja minutę temu.
– Aha… – Wzruszył ramionami, jakby starał się ukryć emocje. – Wiesz, jak jest: nastawiali się na inwestora, nastawiali, a on chce się wycofać, więc panikują… chyba. Nie wiem…
Poszedł sobie w stronę kuchni.
Inwestorzy w ogóle Justyny nie interesowali. Było to o tyle ważne, że jeśli firma miałaby upaść albo zacząć zwalniać ludzi, ona powinna jak najszybciej zacząć szukać nowej posady. Ta korporacja była jej trzecią, od kiedy mieszkała w Warszawie, i już zdążyła się przekonać, że wszędzie jest tak samo. Nie obchodziło ją to, że jest postrzegana jako dziwoląg, bo nie jeździ na imprezy integracyjne, na których nie schlewa się do nieprzytomności, nie chodzi na dół na papierosa, nie pija kawy wspólnie przy ekspresie w kuchni i nie obgaduje szefa. To było coś, co nie miało nawet pozorów znaczenia. Najważniejsza była stała pensja, która wpływała regularnie na konto i pokrywała kolejne raty za ich mieszkanie na Mokotowie. Nikt z szefostwa się jej nie czepiał, przychodziła przed dziewiątą, po siedemnastej była w domu, weekendy były wolne, a czasami wpadła jakaś premia. Za to tę posadę kochała całym sercem, równie mocno, jak jej nienawidziła (z czego ciągle śmiał się Łukasz). I dlatego na jej biurku i wokół niego panował idealny porządek. Dbała o to miejsce, bo dzięki niemu żyła tak, jak tego chciała – ze swoim mężem, we własnym lokum. Dbała też o nie, bo na tyle nie znosiła firmy i tego, co robi, że pragnęła przynajmniej siedzieć w jakimś ładzie i porządku.
Wilgotną marynarkę powiesiła na oparciu fotela. Mokre buty wsunęła tak, by pozostawały poza zasięgiem wzroku. Zapasowe balerinki wyciągnęła z szafki i włożyła na suche już stopy. Blat biurka przetarła chusteczką (paczkę zawsze miała w szufladzie). Włączyła komputer i poszła do kuchni zrobić sobie kawę.
Jej praca nie była niczym skomplikowanym. W ogóle praca w korporacjach nie była niczym skomplikowanym. Prawie czteroletnie doświadczenia w tym zakresie pokazały jej bardzo wyraźnie, że pracują w nich ludzie, którzy do perfekcji opanowali sztukę udawania zapracowanych. Większość z tych rzeczy, jakimi się zajmowali, mogła robić kilkukrotnie mniejsza grupa osób w o połowę krótszym czasie. Najtrudniej było pogodzić się z tym, że wysokość ich zarobków wcale o tym nie świadczyła. Justyna miała krótki epizod w pracy w spożywczaku na Grochowie i dobrze wiedziała, że żadne z tych ludzi nie byłoby w stanie przełknąć takiej stawki godzinowej przy tak wielkim obciążeniu fizycznym i umysłowym, a dodatkowo z odpowiedzialnością materialną za towar i kasę. Nie dyskutowała jednak z takim porządkiem rzeczy. Nie było warto.
Niestety, stanowisko pracy Justyny znajdowało się w samym centrum wydarzeń. Wolałaby siedzieć w dziale, który stale zajmuje się ciągle tym samym, jak choćby kadry. Trafiła jednak do inwestycji zagranicznych – głównie z racji dobrej znajomości dwóch języków obcych, którymi mało kto w tej firmie się posługiwał – i bezustannie przed jej oczami przewijały się tabelki z nazwami i cyframi, których nie miała ochoty widzieć ani pamiętać.
– Pani Justyno, idziemy w węgiel – mówił na przykład swym niskim głosem dyrektor Słotwiński i już wiedziała, że za parę dni pojawi się jakaś chińska delegacja, co dla niej osobiście nie miało wielkiego znaczenia, poza tym, że będzie miała do opracowania kilkanaście tabelek w Excelu, które trzeba będzie okólnikiem rozesłać do członków zarządu i kierowników działów.
Obecna firma, w odróżnieniu od poprzednich, obracała naprawdę dużymi pieniędzmi. W tabelkach czasami trudno było się doliczyć zer na końcu słupka. Węgiel, przemysł zbrojeniowy, stal, a nawet diamenty i złoto. Był moment, gdy zaczęło ją to bardziej interesować. Zaczęła dogłębnie analizować, co dzieje się na giełdach, czytać odpowiednią literaturę, oglądała nawet zagraniczne stacje informacyjne z ukierunkowaniem na sprawy gospodarcze. Przewidywanie tego, co może się wydarzyć, było nawet podniecające, zwłaszcza wtedy, kiedy jej własne przypuszczenia potwierdzały się z dużą częstotliwością. Ale w firmie nie było o tym z kim porozmawiać. Jej koleżanek to nie interesowało, ludzie na innych stanowiskach olewali ją albo traktowali z góry. Zdała sobie sprawę, że – poza Słotwińskim i prezesem Jakubowskim – wszyscy „specjaliści” byli imbecylami.
– Jakie oni studia kończyli? – relacjonowała któregoś wieczora swoje odkrycia Łukaszowi. – Srebro zaczyna drożeć, będzie drożeć, zwłaszcza że kopalnie w Kanadzie szykują się do zamknięcia i nie wiadomo, co z nimi będzie, a oni na upartego brną w złoto, które traci na wartości i prawdopodobnie utrzyma tę tendencję przez najbliższe pięć lat.
– Nie rozumiem – mruknął Łukasz znad talerza z kiełbaskami.
– Pomyśl tylko: skoro srebro będzie droższe za rok czy dwa, to dziś trzeba go kupić jak najwięcej, choćby to miały być srebrne zastawy od bankrutującego lorda.
Przestała się jednak denerwować, a nawet tłumaczyć coś mężowi, któremu lepiej szło układanie terakoty w przedpokoju czy malowanie ściany w sypialni. Wystarczyło powiedzieć, czego się chce, i od razu zabierał się do pracy. Odpuściła sobie zajmowanie się tym, czy firma dobrze robi, inwestując w to, czy tamto. Szkoda było jej nerwów, także na słuchanie głupot, które niektórzy opowiadali.
Kiedy weszła w tym dniu do kuchni, do jej uszu docierały tylko strzępy rozmów:
– Ten gaz łupkowy to wrzód na dupie…
Lampka na ekspresie pokazywała brak wody w zbiorniczku.
„Korzystają wszyscy – nikt, jak zwykle, nie dolał”.
– Baryłka miała podrożeć… staniała… akcyza i tak w górę…
„Jak dobrze, że młynek do kawy pracuje wystarczająco głośno, żeby nie słyszeć własnych myśli”.
– A Rydzyk tylko o geotermie…
„W lodówce stoi znowu mleko zero procent – Małgośka próbuje z Dukanem drugi raz w tym roku”.
– Bo my się spóźniliśmy…
Na biurku miała elegancką podkładkę, na której postawiła kubek. Kupiła ją na targu w Marrakeszu w czasie podróży poślubnej. W tym samym stylu była podkładka pod mysz, ale ją przywiózł Łukasz z wyjazdu do Indii. Bardzo podejrzane było to podobieństwo. Śmiali się, że pewnie pochodzą z tej samej fabryki w Chinach.
Nabrała powietrza głęboko w płuca i wprowadziła swoje hasło.
„Witaj dniu podobny do wszystkich innych. Jakie nienowości mi dziś przynosisz?”
Na służbowej poczcie był tylko mail od kadrowej przypominający o dostarczeniu planu urlopów na przyszły rok. Poza tym wszystko wyglądało tak samo jak poprzedniego dnia. Tabelka była opracowana w dokładnie tym samym stopniu co wczoraj. Dwie następne czekały w kolejce…
– Pani Justyno, zapraszam do siebie. – Słotwiński nie mógłby jej bardziej zaskoczyć. Nie zauważyła, kiedy podszedł do jej biurka. Nie dał jej jednak czasu do namysłu, bo od razu odszedł w stronę swojego biura. Justyna z irracjonalnym żalem spojrzała na nienapoczętą nawet kawę.
– Niech pani zamknie drzwi – powiedział dyrektor, nie patrząc nawet w jej stronę, i usiadł za swoim wielkim szklanym biurkiem.
– Słucham, panie dyrektorze. – Mogła być miła bez wyrzutów sumienia, bo oceniała go całkiem dobrze: i jako szefa, i jako człowieka.
– Niech pani usiądzie. Chcę panią o coś zapytać. W zasadzie potrzebuję rady…
– Tak?
To było dziwne. W sumie przytrafiło jej się to pierwszy raz.
– Chodzi o tę inwestycję, którą mieliśmy podjąć wspólnie z Amerykanami…
– Którzy chcą się wycofać.
– Skąd pani wie?
– Gdybym była wredna, powiedziałabym, że wygadał się Walczak przed kwadransem przy moim biurku… ale domyśliłam się sama.
– No tak. – Uśmiechnął się. – Przecież siedzi pani w środku wszystkiego. Tak… w związku z tym mam do pani pytanie – oparł się łokciami o blat biurka i spojrzał na nią przenikliwie – co by mi pani radziła, jeśli chodzi o tę inwestycję?
Nabrała powietrza, jakby chciała coś powiedzieć, ale jej się to nie udało.
– Ja?
– No tak, siedzi pani przy tych tabelkach i cyfrach, zna już pani trochę naszą firmę… Czy ma pani jakieś sugestie?
„Musi być bardzo źle. Pewnie w desperacji woła każdego po kolei i pyta o zdanie, żeby postawić własną diagnozę”.
Ostatnia myśl nawet ją rozbawiła, ale niczego po sobie nie pokazała.
– Moim zdaniem Amerykanie nie chcą się wycofać, tylko nas zdenerwować, żebyśmy w tych nerwach podjęli decyzję dla nich korzystną. Chcą rozdawać karty, co sugeruje mi, że gra jest warta świeczki i trzeba iść w ten biznes…
– Mimo że jest tak daleko? – przerwał jej, choć delikatnie.
– Dla nich Wenezuela nie jest daleko. Sytuacja polityczna jest niepewna, ale to raczej problem dla rządu amerykańskiego niż naszego MSZ. Myślę, że polskiej firmie będzie łatwiej.
Pokiwał głową, ale nieznacznie. W kącikach jego oczu zobaczyła kurze łapki, które pojawiały się tylko wówczas, gdy się uśmiechał.
„Ma mnie za idiotkę”.
– Myślę, że… – kontynuowała, nie pokazując zdenerwowania. – Jeśli oni chcą się wycofać, to niech się wycofają.
– Zarząd będzie chciał, żebyśmy szli na jakieś ustępstwa, byleby ich zatrzymać.
– I o te ustępstwa im chodzi. Blefują. Ale gdy się wycofają, a my im na to pozwolimy, zostaniemy jedynym graczem.
– Albo graczem w przeciwnej drużynie. A dlaczego pani sądzi, że warto iść w ten biznes?
– Bo to właśnie plantacje ekologicznych upraw będą za kilka lat trzymać tę firmę w pionie. Pół Berlina jest „eko”, moda, a za nią zapotrzebowanie wciąż rośnie, także w Stanach. Trzeba będzie nasycać rynek, a u nas, w naszym klimacie szybko nic nie urośnie. Czas wegetacji roślin jest koszmarnie krótki, mamy powodzie na przemian z suszami… no i wiele innych czynników.
– Dziękuję pani bardzo, może pani iść.
Nie mógł jej tym bardziej zaskoczyć. Myślała, że będzie atakował jej wnioski albo chociaż powie, co sam uważa. A on nic.
Zupełnie osłupiała wyszła z gabinetu dyrektora, a na ciele czuła złowrogie spojrzenia z różnych biurek naokoło. Usiadła w swoim fotelu i przez moment nie miała pojęcia, co robić. Dotknęła kubka – była na rozmowie tak krótko, że nawet kawa nie zdążyła ostygnąć. Kiedy podniosła wzrok, zdała sobie sprawę, że nikt inny nie jest wzywany na rozmowę, nawet żaden z analityków, którzy mieli własne przeszklone gabinety. Tylko ona…
„Bardzo dziwne”.
W ciągu dnia nie było jednak zbyt wiele czasu na zastanawianie się nad dziwnymi zdarzeniami. Wszyscy biegali w kółko z racji planowanej na popołudnie narady zarządu, jakby każdy nagle poczuł, że bez jego zaangażowania – głównie w plotkowanie i snucie domysłów – to ważne wydarzenie się nie odbędzie albo nie będzie miało tak wielkiej rangi. Justyna opędzała się od natrętów, którzy koniecznie chcieli wiedzieć, co ona o tym wszystkim sądzi. Tymczasem jej dotychczasowe doświadczenia nauczyły ją, że rzeczy naprawdę ważne dokonują się po cichu i bez rozgłosu, a takie „sensacje” są jak pierdzenie słonia – dużo smrodu, dużo hałasu i nic poza tym. Męczyły ją ostatnie zestawienia do projektu węglowego, za nic nie mogła wymyślić takiego układu danych, żeby pomieścić wszystkie konieczne formuły.
Kiedy udało jej się w końcu odgonić pałętającą się obok Magdę (która nie wiedzieć po co też przybiegła) i urodzić w bólach przedostatnią tabelę, wolnym krokiem podszedł do niej Mirek Lubicki z kubkiem w dłoni. Był przykładem człowieka, którego wygląd może bardzo zmylić obserwatora. Lekko łysiejący i prawie siwy, chudy, niemal kościsty, niczym się nie wyróżniał z tłumu. Pociągła twarz z zapadniętymi policzkami i haczykowatym nosem nie zdradzała, że w środku kryje się wielki kawalarz i jeszcze większy imprezowicz. Justyna już kilka razy przekonała się, że ma niesamowite poczucie humoru i lubi korzystać z życia, jeśli ma na to czas i siły. Jej młodsze koleżanki uważały, że to jakiś stary zgred, który nosi grube swetry, żeby ogrzewały jego wystające kości, a skoro ma duże okulary, to na pewno jest już prawie ślepy.
– Cześć, mała. – Uśmiechnął się figlarnie. – Chodź się napić kawy, bo widzę, że teraz wszyscy przenieśli się z kuchni gdzie indziej.
Przyjęła tę propozycję z zadowoleniem. Z Mirkiem miło się rozmawiało, bo rozmowy polegały głównie na niemówieniu czegokolwiek, tylko niezobowiązującym siedzeniu przy stoliku w kuchni albo strojeniu sobie żartów z przygłupich nieco kolegów, co było dla Justyny niezmiernie odprężające. On jako jedyny czasami wciągał się w całkiem sensowne pogaduszki o giełdzie i tym, co się dzieje z firmą, ale też nie za często. Dla niego ta praca była tym samym co dla Justyny. Troje dzieci, czterdziestka na karku, wiele, bardzo wiele przykrych doświadczeń i dużo dystansu do otaczającej go rzeczywistości. Dziś jednak był nad wyraz rozmowny.
– Mało się nie posikają z tym zebraniem, a pewnie, jak zwykle, to jakaś pierdoła. – Oczywiście musiał napełnić zbiornik na wodę. – Jestem zmęczony tymi debilami.
Nigdy nie słyszała, żeby tak wyraźnie mówił, co myśli.
– Czy coś się stało? To znaczy coś przykrego?
– Poza tym, że muszę tu pracować? – Spojrzał na nią znad ramienia. – Nie, te same kłopoty co zwykle.
Usiadł naprzeciwko niej i wsypał do kubka dwie łyżeczki cukru.
– Chciałem ci o czymś powiedzieć… Nie wiem, czy to ważne, ale myślę, że powinnaś wiedzieć.
– Tak?
– Był tu niedawno taki facet, nigdy go wcześniej nie widziałem. Przyszedł pod wieczór, ja kończyłem jakieś zestawienie kwartalne, ciebie już dawno nie było. Rozmawiał ze Słotwińskim. Walczak twierdzi, że to jakaś firma, która chce się przyłączyć do inwestowania w nowe technologie wojskowe.
– Ale to nie nasza działka.
– No nie. Tyle że jakoś trafił do naszego działu, pogadał sobie z szefem i jak wychodził od niego, to zatrzymał się przy twoim biurku…
– I?
– Zobaczył twoją wizytówkę. Zapytał, kiedy pracujesz i w ogóle. Marta od razu przyleciała, żeby mu wyjaśniać, co i jak. Powstrzymałem ją od podania twojego adresu, NIP-u i numeru konta i tak dalej, i zapytałem, o co mu chodzi.
– Co powiedział? – Na plecach Justyny pojawiła się gęsia skórka.
– Że jesteś jego koleżanką z liceum z Łomży i w ogóle to chciałby się z tobą spotkać.
– Przedstawił się?
– Tak… czekaj, mam to zapisane na karteczce. – Sięgnął do kieszeni i wyciągnął pomięty karteluszek, który rozwinął i starannie wygładził. – O! Mariusz Jóźwiński. Mówi ci to coś?
Podał jej kartkę.
– Mówi… Chodziłam z jednym Jóźwińskim do klasy. Zresztą z jego siostrą też… Ale to był safanduła, który nie dotarł do matury. Mariusz i Edyta pochodzili ze strasznie biednej rodziny, picie, bicie, kupa dzieciaków, mało kto tam pracował. Nie pasuje mi, żeby teraz zjawiał się jako pracownik jakiejś firmy inwestycyjnej.
– Może nie doceniasz jego ukrytych talentów? Może się podźwignął i stał nowym człowiekiem? Dawno się z nim nie widziałaś?
– Szesnaście lat. Możesz powiedzieć, jak wyglądał?
– Średnio wysoki, taki jak ja mniej więcej. Brunet z ciemnymi oczami. Był jakiś taki podenerwowany… sam nie wiem. Coś mi się w nim nie spodobało. W zasadzie mógł być lekko upośledzony.
– Jak to?
– Tak trochę dziwnie mówił. Jakby się zastanawiał nad niektórymi słowami. Zacinał się lekko…
– Miał jakiś znak szczególny?
– Tak! Koło prawego ucha bliznę, może miała z dziesięć centymetrów.
– Hm… to może być i on. Stary Jóźwiński walnął go siekierą w szale alkoholowym, kiedy chłopak miał piętnaście lat. Właśnie do tego wypadku było z chłopakiem jeszcze w miarę dobrze. Rozumiesz? – Zrobiła znaczący gest wokół czoła. – Na umyśle. Potem zaczął mieć kłopoty w szkole i generalnie z emocjami. Poza tym niepokoi mnie co innego…
– Mianowicie?
– Na biurku mam wizytówkę z nazwiskiem po Łukaszu, nie może go znać. Skąd wiedział, że to moja?
– Zapytałem o to. Zmieszał się, ale powiedział, że znalazł na Naszej Klasie.
– Nie mam konta!
– Właśnie! Też mu to powiedziałem. Zmieszał się podwójnie. Coś tam wymamrotał i poszedł. Mówił, zdaje się, że jeszcze wpadnie.
– Jeny! Tego mi tylko trzeba. W każdym razie dzięki. Może i Jóźwiński ma dobrą pracę, ale normalny na pewno nie jest. Będę uważać po zmroku – roześmiała się, trochę po to, by rozładować swoje napięcie.
Mirek uśmiechnął się, ale niezbyt wyraźnie. Wrócili na swoje miejsca. Justyna zaczęła powoli zbierać się do wyjścia. Kiedy zjeżdżała windą, przyszło jej do głowy, żeby pójść na siłownię w Złotych Tarasach.
„Łukasza nie będzie, to chociaż trochę się rozruszam”.
Nie była typem sportowca, zwłaszcza że jej ciało miało spore ograniczenia. Szybko się męczyła, łatwo łapała kontuzje. Musiała bardzo uważać, żeby nie przeholować. W tej jednej kwestii zazdrościła mężowi – mógł ćwiczyć całą dobę, a nawet we śnie. Był wielkim, doskonale zbudowanym facetem, który, gdyby mu czas na to pozwalał, uprawiałby wszelkie możliwe sporty. W domu były ciężarki, na drzwiach zamontował drążek do podciągania. Wiedział wszystko o wszystkich typach treningów, diet i sposobów na regenerację organizmu. Na Justynę nic nie działało. Godzinę treningu musiała sobie odbijać dodatkową godziną snu, najlepiej zaraz po. Zapytała kiedyś Łukasza, czy nie przeszkadza mu taka żona lebiega.
– Nie, kochanie, nie przeszkadza, dopóki daje radę w łóżku. – Uśmiechnął się z błyskiem w oku. – Jeśli zaczniesz mieć zadyszkę, zanim przejdziemy do sedna sprawy, będę musiał pomyśleć o jakimś programie naprawczym.
Mimo wszystko z niepokojem kątem oka obserwowała snujące się wokół laski w opiętych strojach, eksponujących wszystkie możliwe atuty, jakie posiada kobieta wysportowana. Zmniejszyła prędkość na bieżni i spojrzała na swoje ramiona i uda, które trzęsły się lekko przy każdym jej ruchu.
– Jeśli chcesz, popracujemy nad tym. – Usłyszała głos Borysa, trenera osobistego wszystkich tych, którzy chcieli tu mieć trenera osobistego. Zastanawiała się, jak długo już tak stoi obok i się jej przygląda.
– Nie, dzięki. Jakoś to przeżyję.
– Słuchaj, w miarę upływu lat będzie coraz gorzej. Trzeba temu przeciwdziałać zawczasu.
Miała ochotę rąbnąć go w pysk.
– Pomyślę o tym przed pięćdziesiątką.
– A ile masz teraz?
– Trzydzieści cztery.
Zatkało go.
– Chyba dwadzieścia cztery! Masz twarz dwudziestolatki.
– Jesteś bardzo miły, ale już wiem, co myślisz o moim ciele, wystarczy.
– Ej, nie obrażaj się. Trzymasz się znakomicie. Ja tylko zamierzałem powiedzieć, że jeśli chcesz czegoś więcej, to daj znać. Pomogę.
– Idź już sobie. – Sama nie wierzyła, że to mówi. Asertywność to nie była jej mocna strona, ale facet tylko ją rozdrażnił.
Poszła do sauny z postanowieniem, że o wszystkim zaraz zapomni. Temat ciała nie był nigdy przyjemny. Stać ją było, żeby dobrze się ubrać, zwłaszcza że Łukasz chętnie robił jej prezenty w postaci wypadów na zakupy. Zawsze jednak była niezadowolona, mimo że ze strony męża nie usłyszała ani jednego złego słowa. Podejrzewała, że w duchu uważa to za jedną z jej kobiecych fanaberii, które trzeba cierpliwie znosić, bo nic nie dadzą próby jej naprawiania.
W saunie zrobiło jej się jeszcze bardziej smutno. Wyszła szybko i wróciła do domu. Ku jej zdumieniu po otwarciu drzwi do mieszkania usłyszała rozmowy i poczuła zapach pizzy. W salonie siedzieli niemal wszyscy kumple Łukasza z Biura. Wokół nich walały się stosy dokumentacji, fotografie i jakieś mapy. Na szklanym stoliku stały laptopy, a pod nim piętrzyły się płaskie pudełka z pizzerii. Sądząc po niewielkiej liczbie butelek piwa, nie mieli zbyt udanego dnia. Z niezrozumiałych dla niej powodów, gdy było im źle, nie mieli ochoty na alkohol.
– Cześć, kochanie. – Stanęła w progu, gryząc się w język, by nie wypalić: „Co z akcją łapania Frankowskiego?”, bo nie mogła się przecież wygadać, że zna ich wielkie tajemnice państwowe. – Kiepski dzień?
– Cześć. – Łukasz podniósł się z kanapy bez entuzjazmu. – Nieciekawy. Byłaś na siłowni – raczej to stwierdzał niż pytał. Znał ją niemal tak dobrze, jak ona jego. Niemal…
– Byłam, ale też mi nie szło. Pizza chociaż smakowała? – Pytanie skierowane było do wszystkich.
– Pomyjami – mruknął Tomek. – Choć i tak była lepsza niż specjały mojej eks.
– Niedobrze. To może ja wam coś na szybko przygotuję? Spaghetti albo jakieś kiełbaski, co?
– Nie, Justynka, dzięki. Będziemy się zbierać. Chłopaki, sprzątnijcie nasze graty, idziemy. – Tomasz jako najstarszy wiekiem często przejmował rolę nieformalnego dowódcy.
– Ja bym zjadł kiełbaskę – cichutko odezwał się drobny blondynek z fotela. Justyna w pierwszej chwili nawet go nie zauważyła.
– Sisior, miej litość! – Załamał się Tomek. – Jęczysz jak baba. Idziemy!
– OK, w każdym razie dzięki za odwiedziny. – Uśmiechnęła się, próbując ukryć ulgę na wieść, że zaraz ich nie będzie. – Łukasz, idę do łazienki.
– Dobra.
Duża łazienka była czymś, czego zupełnie się nie spodziewała, kiedy kupowali to mieszkanie. Marzyła o wyposażonej kuchni, ale kwestie mycia się zawsze uważała za coś, co można zrobić w naprawdę skromnych warunkach. Tymczasem okazało się, że powrót do domu z dużą wanną i przestrzenią, gdzie mieszczą się wszystkie kosmetyki i jeszcze można wstawić drewnianą ławeczkę, na której relaksuje się po kąpieli, to coś, czego nie da się przecenić. Odkręcała kran, wlewała płyn i zaczynała się rozbierać. Najlepszy był moment, w którym zanurzała ciało w ciepłej wodzie. Odpływały troski, umysł spowalniał.
Słyszała, jak Łukasz żegna kolegów w drzwiach. Po krokach poznała, że idzie do niej. Wszedł do łazienki i od razu zaczął się rozbierać.
– Sisior?! – Roześmiała się głośno.
– Tak – parsknął Łukasz. – Nasz nowy nabytek. Tomek go strasznie musztruje, ale wszyscy się niepokoimy, czy nie jest za młody na te nasze harce. Pani pozwoli?
Zrobiła mu miejsce, żeby wskoczył za jej plecami do wanny, a ona mogła się o niego wygodnie oprzeć.
– To czemu jest u was?
– Nie wiem. Stary potrzebował kogoś z językami, ale okazuje się, że nie jest łatwo znaleźć poligloty wśród funkcjonariuszy różnych służb w tym kraju. Sama wiesz, że ja także nie jestem dobry w te klocki. Nie wszyscy mamy taką głowę jak ty, kochana żono.
– A jakie zna języki?
– Angielski, niemiecki, włoski… wszystko biegle. Jeździł z rodzicami po świecie za młodu. Jacyś dyplomaci czy coś. Jeszcze byśmy się cieszyli, gdyby bronią posługiwał się równie biegle.
– Ma jakiś problem na strzelnicy?
– Aa, szkoda gadać. – Machnął ręką, uderzając o powierzchnię wody.
– No a jak ta wasza akcja? Miało cię nie być…
– O tym też nie chcę mówić. – Wyczuła, jak w jednej sekundzie mięśnie mu stężały. Potarł czubkami palców brwi, jak to zawsze robił, kiedy coś go naprawdę martwiło.
– Rozumiem. Nie mówmy o tym.
– A twoja praca? – zapytał.
– Nie mówmy o tym.
– He, he – roześmiał się cicho. – Parszywy dzień, co?
Objął ją mocno i pocałował w kark.
– Nie martw się, wszystko ci wynagrodzę dziś w nocy.
– Mhm. – Taka oferta w jej uszach zawsze brzmiała dobrze.
Mimo wszystko niepokój nie opuścił Justyny. Obudziła się przed świtem i próbowała jakoś to sobie w głowie poukładać. Życie i wrodzony dar nauczyły ją szybko wyławiać zagrożenia spośród licznych mniej lub bardziej znaczących wydarzeń, a ta sytuacja z nagłym pojawieniem się Jóźwińskiego taka właśnie w jej odczuciu była. Tylko nie wiedziała dlaczego…ROZDZIAŁ 4
Umówili się o osiemnastej w Złotych Tarasach. Łukasz zaproponował kino, a potem jakiś spacer, może nawet do samego domu. Zobaczył Justynę, jak wolnym krokiem spacerowała sobie po drugim poziomie, nie patrząc nawet na witryny sklepowe. Na jej twarzy zagościł szeroki uśmiech, kiedy go zobaczyła.
– Cześć! Wszystko się udało? – Objęła go rękami w pasie.
– Udało się.
– Ale nie skaczesz ze szczęścia.
– No, nie skaczę. Jak go złapaliśmy, okazało się, że bardziej cieszy mnie myśl o obejrzeniu z tobą filmu w ten piątkowy wieczór.
– Większa adrenalina? – Roześmiała się.
– No właśnie, nie wiadomo, co się może wydarzyć. Kupujemy popcorn?
– Rany, to już całkiem mainstreamowi będziemy. Wielkie centrum handlowe, multipleks i jeszcze duży popcorn z ogromną colą. – Spojrzała na niego, kręcąc głową. – Oczywiście, że kupujemy popcorn!
Projekcja ich filmu odbywała się w największej sali, ponieważ była to premiera. Wybrali film animowany, bo ani na komedię romantyczną, ani na strzelaniny i pościgi nie mieli chęci.
– Romantycznie będzie po powrocie do domu – argumentował Łukasz – a strzelaniny i pościgi…
– Tak, mogłyby odbiegać nieco od rzeczywistości.
– A może horror?
– O, nie! – zaprotestowała gwałtownie.
– Czemu?
– Jutro idziemy do galerii.
– A, racja – roześmiał się.
Przed wejściem na salę wpadli na Mirka z żoną i ich dwiema młodszymi córkami.
– Co za spotkanie! – Ucieszyła się Krystyna Lubicka. – Justynko, czy wy też dopieszczacie wasze wewnętrzne dziecko?
– Tak, zdecydowanie. Łukasz, to jest mój kolega z B.S.K., Mirek. A to Krysia, jego żona.
– Miło mi, nie mieliśmy jeszcze okazji. – Łukasz uścisnął im dłonie. – Łukasz Meyer.
– Nam również. – Mirek uśmiechnął się niewyraźnie. – To nasze młodsze pociechy: Zofia i Helena. Przywitajcie się.
Panienki Lubickie wyraźnie nie miały na to ochoty. Burknęły coś pod nosami i odwróciły twarze w inną stronę.
– Nie jesteśmy godni waszej uwagi? – Łukasza zawsze drażniły takie zachowania i nigdy nie potrafił powstrzymać się od odpowiedniego komentarza. Justyna bała się, że Mirek może źle do odebrać, ale niepotrzebnie.
– Mają muchy w nosie – zirytował się Lubicki. – Chciały iść na horror. Dziewięciolatka z dwunastolatką na horrorze o obdzieraniu ze skóry i obcinaniu głów piłą mechaniczną. Normalnie powinny dostać lanie i wrócić do domu.
– Tak, ale stwierdziliśmy, że w ten sposób ukarzemy też siebie – roześmiała się Krystyna.
– Więc zabraliście je na bajkę? – Łukasz uśmiechnął się z satysfakcją.
– No, niech się „pomęczą” trochę.
Łukasz żartował sobie z Lubickimi w najlepsze, jakby znali się już z dziesięć lat. Justyna nie śmiała się razem z nimi, bo kątem oka dostrzegła sylwetkę przypominającą Jóźwińskiego. Skóra ścierpła jej na całym ciele. Mocniej ścisnęła dłoń Łukasza i zaczęła się nerwowo rozglądać. Wokół kłębił się spory tłum. Ludzie nie stali w miejscu, więc tym trudniej było skupić uwagę na kimś konkretnie. W pewnym momencie zobaczyła jakiegoś faceta w ciemnym garniturze, wzrostem i kolorem włosów przypominającego jej natręta, ale kiedy odwrócił się tak, że dostrzegła jego twarz, stwierdziła, że nawet nie jest podobny.
„Mam obsesję”.
– Jesteś policjantem, prawda? – Do jej uszu dobiegło pytanie Mirka.
„Panowie już są po imieniu”.
– Tak, jestem gliną – odpowiedział bez zająknienia Łukasz. Mało kto wiedział, że pracuje w CBŚ. Nawet rodzina do końca nie zdawała sobie z tego sprawy.
– Fajnie – odezwała się niespodziewanie starsza latorośl Lubicka.
– Mówisz? – Łukasz spojrzał na nią ze śmiechem.
Mirek z Łukaszem tak sobie przypadli do gustu, że po seansie postanowili nie kończyć tego wieczora, tylko pójść do jakiejś knajpy na pizzę. Dziewczynki były zachwycone. Lubicka nie oponowała, mimo że było już dość późno.
– Jest piątek wieczór, sama chętnie gdzieś coś zjem – mówiła do Justyny, kiedy zjeżdżali schodami ruchomymi.
Podjechali wszyscy razem samochodem Lubickich na Puławską i znaleźli tam jakąś przytulną restaurację. Krysia zaoferowała się poprowadzić z powrotem, więc panowie wzięli sobie po piwie. Łukasz zdążył już zapomnieć o swoim planie rozmowy z Justyną, Justyna zaś niemal przestała myśleć o Jóźwińskim.
– Wujek, wujek. – Młodsza Lubicka ciągnęła Łukasza za rękaw. – A strzelałeś z pistoletu?
– Strzelałem.
– Jej! – Oczy sióstr zrobiły się wielkie jak młyńskie koła.
– Jesteś teraz ich bohaterem – śmiał się Mirek.
– No, pewnie nie zasną dziś z wrażenia. – Krystyna pokiwała głową.
Justynie zrobiło się nagle bardzo smutno. Starała się ukryć przykry nastrój pod uśmiechem, ale czuła, jak jakiś wielki ciężar naciska na jej serce. Przypomniała sobie o planowanej na rano wizycie u doktor Andrzejewskiej i o tym, co może usłyszeć. O tym, co słyszy wciąż od ponad dwóch lat…
Wyszli z pizzerii o wpół do drugiej. Zamówili z Łukaszem taksówkę, nie chcieli, żeby Lubiccy nadkładali drogi, by ich odwieźć. Kiedy się żegnali, wszyscy bardzo wylewnie, Mirek podszedł do Justyny i zapytał cicho:
– Jak twoje sprawy? Mówiłaś mu?
Pokręciła głową.
– Nie. Był bardzo zajęty. Ale… zbieram się. Poza tym wracam do pracy.
– Coś ty? – Mirek nie krył zaskoczenia.
– Tak, dzwonił Słotwiński. Zaproponował zmianę umowy, będę pracować z domu… przynajmniej na razie.
– A to szczęściara. – Uśmiechnął się całkiem szczerze. – Może ja też pójdę i powiem, że odchodzę… – Zerknął w stronę córek uwieszonych właśnie na ramionach Łukasza. – Albo nie. Ta zgraja by mnie rozniosła, i tak nic bym nie zrobił. No to się cieszę z takiego obrotu spraw – westchnął z ulgą. – Jedziemy, bo padam ze zmęczenia. Aha, kiedy się widzimy?
– Będę w poniedziałek na podpisaniu nowej umowy.
– Świetnie. To do poniedziałku.
– Do poniedziałku.
W taksówce oparła głowę na ramieniu Łukasza i wsunęła mu swoją dłoń w jego.
– Masz zimne łapki. – Uśmiechnął się. – Jak zwykle. Znak, że serce gorące.
– Mhm…
– Miałaś udany wieczór?
– Bardzo. A ty?
– Było super. W dodatku udało mi się wcisnąć Krystynie zaproszenia na jutrzejszy wernisaż.
Justyna podniosła gwałtownie głowę.
– Co? Łukasz, twoja przyjaźń z Lubickimi właśnie dobiegła końca.
– Nie będzie tak źle. Poza tym jutro możemy to powtórzyć, tyle że bez dzieciaków. Pójdziemy na jakieś porządne party z wódą i tańcami.
– O, wy… – Pogroziła mu palcem. – To spisek. Naprawdę przypadliście sobie do gustu.
– Masz coś przeciwko temu?
– Nie, coś ty. Mirek jest najfajniejszym kolegą z BSK. W zasadzie to jedyny normalny koleś w tej firmie. Według mnie oczywiście…