Niebezpieczne prądy. Saga rodu Quinnów. Tom 2 - ebook
Niebezpieczne prądy. Saga rodu Quinnów. Tom 2 - ebook
Druga część wzruszającej „Sagi rodu Quinnów”, autorstwa niekwestionowanej królowej romansów – Nory Roberts.
Bracia powracają do rodzinnego domu, aby wypełnić ostatnią wolę ojca... Ethan Quinn to człowiek morza. Nie po drodze mu z tradycją, lecz ją akceptuje. Serce tego cichego mężczyzny jest równie głębokie, co wody, które kocha. Teraz, po śmierci ojca, stara się odnieść sukces, budując łodzie. Lecz do najważniejszych osiągnięć będą należeć zmiany, których dokona w swoim życiu...
Jest taki chłopiec, który go potrzebuje. I kobieta, którą kocha, choć nigdy nie przypuszczał, że może z nią być. By spełniać marzenia, Ethan musi zmierzyć się ze swoją mroczną przeszłością – zaakceptować nie tylko to, kim jest, ale też, kim chciałby się stać.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-618-3 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drogi czytelniku!
Sercem i duszą wschodniego wybrzeża Marylandu są ludzie morza, zarabiający na chleb dzięki zatoce Chesapeake i jej kanałom. Muszą sobie radzić z problemami, sztormami, krótkimi sezonami połowów. Dzień po dniu, rok po roku przemierzają wody, zastawiając pułapki na kraby lub poszukując w mule ostryg, i mimowolnie stają się obserwatorami świata, którego wielu z nas nigdy nie pozna. Widzą, jak nad ciemnymi wodami wstaje świt, jak ze wschodu nadciągają czarne, powolne burze. W ciężkich, gumowych butach i grubych rękawicach prowadzą kutry przez mroźny świt lub upalne popołudnie, szukając kalinków błękitnych – krabów, z których słynie ich okolica.
Jednym z tych ludzi jest Ethan Quinn. Nie urodził się wśród nich, lecz kultywuje ich zwyczaje. Ten spokojny mężczyzna o uczuciach równie głębokich jak wody, które pokochał, w _Niebezpiecznych prądach_ będzie musiał się zmierzyć z wyzwaniami większymi niż życie rybaka, raczkujący zakład szkutniczy, który założył wraz z braćmi, czy opieka nad młodym chłopcem. Czeka go również walka o kobietę i dziecko, których kocha, choć nigdy dotąd nie miał nadziei, że kiedyś będą razem. By ukształtować swój świat, Ethan musi się zmierzyć z własną mroczną przeszłością i zaakceptować nie tylko to, kim jest, lecz także to, kim ma nadzieję się stać.
_Nora Roberts_PROLOG
Ethan wynurzył się ze snu i sturlał z łóżka. Wciąż było ciemno, on jednak zwykle zaczynał dzień, nim noc ustąpiła pod naporem świtu. Lubił to ciche, proste życie i towarzyszącą mu ciężką pracę. Nigdy nie przestał żywić wdzięczności za to, że mógł dokonać wyboru i żyć w ten sposób. Choć ludzie, którzy dali mu ten wybór i to życie, odeszli, Ethan wciąż słyszał ich głosy w pięknym domu nad wodą. Zdarzało mu się unosić głowę znad samotnego śniadania, jakby się spodziewał, że lada moment w drzwiach kuchni stanie, ziewając, matka ze zmierzwionymi od snu rudymi włosami i ledwo widzącymi oczami.
Choć nie żyła od niemal siedmiu lat, ten swojski poranny obrazek dodawał mu otuchy. Większy ból sprawiało myślenie o mężczyźnie, który go usynowił. Od śmierci Raymonda Quinna upłynęły zaledwie trzy miesiące i wspomnienie wciąż było zbyt świeże, zwłaszcza ze względu na nieprzyjemne i nie do końca wyjaśnione okoliczności. Ray zginął w wypadku bez udziału innych samochodów, w środku dnia, na suchej drodze, we wczesnowiosenny marcowy dzień. Samochód jechał szybko i kierowca nie zdołał – lub nie chciał – opanować go na zakręcie. Próby dowiodły, że z fizycznego punktu widzenia nie było powodu, by Ray roztrzaskał się o słup telefoniczny.
Istniały jednak przyczyny emocjonalne, o których z ciężkim sercem myślał teraz Ethan.
Myślał o nich, rozpoczynając dzień: pobieżnie przyczesując wciąż mokre po prysznicu, gęste, kręte, wypłowiałe od słońca brązowe włosy, zbyt niesforne, by cokolwiek sobie robiły z tych prób; goląc się przed zaparowanym lustrem, zdrapując piankę i nocny zarost z ogorzałej, kościstej twarzy skrywającej sekrety, którymi rzadko się dzielił. Ze spokojnych, niebieskich oczu także nie dało się ich wyczytać.
Na lewo od szczęki biegła podłużna blizna – pamiątka po najstarszym bracie, cierpliwie zszyta przez matkę. Co za szczęście, że mama była lekarką, myślał Ethan, w zamyśleniu pocierając bliznę kciukiem. Co rusz któryś z jej trzech synów potrzebował udzielenia pierwszej pomocy. Ray i Stella adoptowali ich wszystkich – trzech obcych, zdziczałych, poranionych przez życie wyrostków – i utworzyli rodzinę.
Kilka miesięcy przed śmiercią Ray usynowił kolejne dziecko. Seth DeLauter był teraz jednym z nich. Ethan nigdy tego nie kwestionował, ale wiedział, że inni tak. Miasteczko St. Christopher aż huczało od plotek, że Seth nie jest kolejnym wyrzutkiem przygarniętym przez Raya, lecz jego nieślubnym synem, spłodzonym jeszcze za życia pani Quinn z inną, młodszą kobietą.
Ethan potrafił zignorować plotki, lecz faktu, że dziesięcioletni Seth ma oczy Raya, zignorować się nie dało.
Doskonale dostrzegał też obecną w tych oczach ciemność. Zranieni rozpoznają zranionych. Wiedział, że życie Setha przed przygarnięciem go przez Raya było koszmarem. Znał to z autopsji. Ale teraz dzieciak jest bezpieczny – myślał, wkładając luźne bawełniane spodnie i wypłowiałą koszulę roboczą. Teraz jest Quinnem, nawet jeśli nie uregulowano jeszcze do końca kwestii prawnych. Na szczęście mieli Philipa. Ethan miał nadzieję, że jego skrupulatny brat załatwi wszystko z prawnikiem. Wiedział też, że Cameron, najstarszy z Quinnów, zdołał nawiązać z chłopcem umiarkowany kontakt.
Zrobił to wprawdzie po dłuższych dąsach – Ethan z półuśmiechem wspominał, jak ci dwaj skakali sobie do oczu niczym wściekłe kocury. Teraz, gdy Cam się ustatkował – ożenił się ze śliczną pracownicą socjalną – powinno im się lepiej układać. Ethan lubił ułożone życie. Niestety, czekała ich jeszcze wojna z firmą ubezpieczeniową, która nie chciała wypłacić pieniędzy z polisy Raya, ponieważ istniało podejrzenie samobójstwa. Poczuł ucisk w żołądku. Trochę trwało, nim znów się odprężył. Ich ojciec nigdy by się nie zabił. Wielki Quinn zawsze stawiał czoło problemom i nauczył synów robić to samo.
Nad rodziną wisiała jednak chmura, która za żadne skarby nie chciała się rozproszyć. Zaczęło się od tego, że pewnego dnia w college’u, w którym Ray uczył literatury angielskiej, zjawiła się nagle matka Setha. Poskarżyła się dziekanowi, że Ray Quinn ją molestował. Niczego nie dowiodła, bo jej opowieść zawierała zbyt wiele niewiarygodnych zwrotów i oczywistych kłamstw, lecz Ray był wyraźnie wstrząśnięty. Wkrótce po wyjeździe Glorii DeLauter wyjechał w ślad za nią – i wrócił z chłopcem.
Był też list znaleziony w samochodzie po wypadku. List, w którym Gloria ewidentnie szantażowała Raya. Ponadto wiadomo było, że Quinn dał jej pieniądze. Sporo pieniędzy.
Teraz kobieta znów zniknęła. Ethan pragnął, żeby już nigdy nie wróciła, ale wiedział, że plotki nie ucichną, póki wszystko się nie wyjaśni. „Nic na to nie poradzę” – pomyślał z rezygnacją, po czym wyszedł na korytarz i zapukał energicznie w drzwi pokoju naprzeciw. Usłyszał stęknięcie, senny pomruk, a potem przekleństwo. Niezrażony zszedł na dół. Seth znów będzie się pieklił, że musi tak wcześnie wstać. Cóż. Cam i Anna spędzali miesiąc miodowy we Włoszech, a Philip wyjechał do Baltimore i miał wrócić dopiero na weekend, więc niewdzięczne zadanie budzenia chłopaka i prowadzenia go do domu znajomych, by tam przeczekał do rozpoczęcia lekcji, przypadło w udziale Ethanowi. Sezon na kraby trwał w najlepsze, więc dzień poławiacza – a do powrotu Camerona i Anny także dzień Setha – zaczynał się przed świtem.
W cichym budynku panował mrok, lecz Ethan przemieszczał się bez trudu. Miał własny dom, ale chcąc otrzymać opiekę nad Sethem, trzej bracia musieli się zobowiązać, że będą żyć pod jednym dachem i dzielić między siebie obowiązki. Obowiązki mu nie przeszkadzały, tęsknił jednak za swoim domkiem, za prywatnością i spokojem dawnego życia.
Zapalił światło w kuchni. Poprzedniego wieczoru przypadała kolej Setha na sprzątanie w kuchni i na pierwszy rzut oka widać było, że nie spisał się najlepiej. Ignorując zagracony i lepki blat stołu, Ethan podszedł prosto do kuchenki. Jego pies Simon odwinął się z kłębka i przeciągnął leniwie, uderzając ogonem o podłogę.
Ethan w zamyśleniu podrapał retrievera po głowie i zaparzył kawę.
Powoli przypominał sobie sen, który śnił krótko przed przebudzeniem. Siedział z ojcem na kutrze, sprawdzając pułapki na kraby. Oślepiające słońce, nieruchoma, kryształowo czysta tafla wody i tylko oni dwaj. Jakie to wszystko było wyraziste, pomyślał teraz: nawet zapach wody, ryb i potu…
– Wiedziałem, że zaopiekujecie się Sethem. – Ponad ryk silnika i krzyki mew wzniósł się znajomy głos ojca.
– Nie musiałeś umierać, żeby to sprawdzić. – W głosie Ethana pobrzmiewała uraza, może nawet gniew, do którego teraz, po przebudzeniu, nie chciał się przyznać.
– Nie planowałem tego – odparł swobodnie Ray, wyciągając kraby z klatki wyłowionej przez Ethana osęką spod boi. Jego grube, pomarańczowe rękawice rybackie połyskiwały w słońcu. – Zaufaj mi. Masz tu parę dobrych piaskołazów i mnóstwo samic kalinka.
Ethan omiótł wzrokiem drucianą klatkę. Jego wzrok odnotował rozmiary połowu, ale umysł zaprzątnięty był czymś innym.
– Chcesz, żebym ci zaufał, ale nie chcesz mi nic wyjaśnić.
Ray odwrócił się i zdjął jaskrawoczerwoną czapkę, uwalniając imponującą szopę siwych włosów. Wiatr bawił się nimi i marszczył karykaturę Johna Steinbecka zdobiącą front jego luźnej koszuli okrywającej szeroką pierś. Wielki amerykański pisarz trzymał transparent głoszący, że chętnie podejmie pracę w zamian za wyżywienie, ale nie wyglądał na zbyt zadowolonego. Ray Quinn dla odmiany promieniował radością i energią dziarskiego sześćdziesięciolatka mającego przed sobą jeszcze kawał życia.
– Musisz znaleźć własny sposób, własne odpowiedzi. – Uśmiechnął się do Ethana błyszczącymi, niebieskimi oczami, wokół których pogłębiły się zmarszczki. – Wtedy bardziej je docenisz. Jestem z ciebie dumny.
Z palącym gardłem i ściśniętym sercem Ethan machinalnie włożył do klatki nową przynętę, a potem patrzył, jak pomarańczowe boje podskakują na wodzie.
– Za co?
– Za to, że jesteś. Że jesteś Ethanem.
– Powinienem był częściej cię odwiedzać. Zostawiłem cię samego.
– Bzdury – w głosie Raya zabrzmiała nagła irytacja. – Czy ja byłem jakimś starym inwalidą? Na litość boską, jeśli nie chcesz mnie zdenerwować, nie waż się tak myśleć, obwiniać się o brak opieki nade mną! Najpierw masz pretensje do Cama, że wyprowadza się do Europy, potem do Philipa, że jedzie do Baltimore, a teraz to. Zdrowe ptaki wylatują z gniazda. Twoja matka i ja wychowaliśmy zdrowe potomstwo. – Nim Ethan zdążył się odezwać, ojciec uniósł rękę. Był to tak typowy gest wykładowcy, który tłumaczy swój punkt widzenia i nie dopuszcza, aby mu przerywano, że syn musiał się uśmiechnąć. – Tęskniłeś za nimi. Dlatego chciałeś być na nich wściekły. Oni wyjechali, a ty zostałeś i brakowało ci ich. Cóż, teraz masz ich z powrotem, prawda?
– Na to wygląda.
– A w dodatku dorobiłeś się pięknej bratowej, firmy i tego. – Ray zamaszystym gestem ogarnął wodę, podskakujące boje i wysokie kępy lśniącej od wilgoci zostery, na których skraju niczym marmurowa kolumna stała samotna czapla. – A na dodatek masz w sobie coś, czego potrzebuje Seth. Cierpliwość. Może pod niektórymi względami nawet za dużą.
– Co niby chcesz przez to powiedzieć?
Ray westchnął dramatycznie.
– Brakuje ci czegoś, czego bardzo potrzebujesz, Ethanie. Czekasz i wymyślasz sobie wymówki, zamiast wziąć się w garść i działać. Jeśli będziesz siedział z założonymi rękami, znów ci to umknie.
– Niby co? – zapytał Ethan, wzruszając ramionami i podpływając do kolejnej boi. – Mam wszystko, czego mi trzeba i czego pragnę.
– Nie pytaj „co”, tylko „kto”. – Ray cmoknął znacząco, po czym ujął syna za ramiona i potrząsnął nim szybko. – Zbudź się, Ethanie.
I Ethan się zbudził, wciąż czując na ramieniu dotyk znajomej wielkiej dłoni.
Teraz jednak, w zamyśleniu popijając poranną kawę, wciąż nie znał odpowiedzi.ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Mam tu garść ładnych kalinków, kapitanie. – Jim Bodine wygarniał kraby z klatki, wrzucając do zbiornika te, które nadawały się na sprzedaż. Blizny na twardych dłoniach stanowiły żywy dowód na to, że kłapiące szczypce są mu niestraszne. Miał na sobie tradycyjne rękawice poławiacza, które jednak, co potwierdzi każdy przedstawiciel tej profesji, szybko się niszczą. A gdy tylko zrobi się w nich dziura, kraby natychmiast ją znajdują.
Jim pracował bez wytchnienia, stojąc w rozkroku dla utrzymania równowagi na rozkołysanej łodzi i mrużąc ciemne oczy wyzierające z ogorzałej od słońca i steranej życiem twarzy. Równie dobrze mógł mieć pięćdziesiąt, co osiemdziesiąt lat i niespecjalnie go obchodziło, na którym biegunie go umieścisz.
Zawsze nazywał Ethana kapitanem i rzadko wypowiadał więcej niż jedno zdanie oznajmujące na raz.
Ethan skręcił w stronę następnej klatki, przesuwając rumpel, który większość rybaków woli od koła sterowego. Jednocześnie lewą ręką regulował przepustnicę i biegi. Przemieszczając się wzdłuż szeregu pułapek, na każdym kroku trzeba było uważać, żeby się w coś nie wpakować. Zatoka Chesapeake potrafiła być hojna, gdy miała na to ochotę, lecz lubiła płatać figle i zmuszała poławiaczy, by ciężko harowali na swoje kraby.
Znał ją jak własną kieszeń. Czasami miał wrażenie, że poznał zmienne nastroje największego estuarium kontynentu lepiej niż własne. Zatoka ciągnęła się z północy na południe przez dwieście mil, lecz miała zaledwie cztery mile szerokości w okolicach Annapolis i trzydzieści u ujścia Potomaku.
Uzależnione od kaprysów zatoki i przeklinające jej kapryśną naturę miasteczko St. Christopher wciskało się w południową część jej wschodniego wybrzeża. Ukochane wody Ethana otaczały mokradła poprzecinane nizinnymi rzekami o postrzępionych, przedzierających się przez gąszcze eukaliptusów i dębów odnogach. Był to świat kanałów pływowych i nagłych płycizn, na których pleniły się nurzaniec i rupia. Ethan zaakceptował ten świat z jego zmienną pogodą, nagłymi burzami, niezamierającymi ani na chwilę odgłosami i zapachami wody.
Chwycił osękę i w odpowiednim momencie wyćwiczonym, płynnym jak taniec ruchem zahaczył linkę i przyciągnął klatkę do wyciągarki.
Po kilku sekundach klatka wynurzyła się z wody, udekorowana wodorostami i resztkami przynęty. W środku tłoczyły się kraby: rozpoznał jasnoczerwone szczypce samic i skośne oczy samców.
– Niezły połów. – Tylko tyle miał do powiedzenia Jim, nim przystąpił do pracy, wciągając klatkę na pokład, jakby ważyła tyle co piórko.
Wody tego dnia były wzburzone i Ethan wyczuł nadciągający sztorm. Sterując kolanem, bo rąk potrzebował do innych czynności, zerknął na chmury kłębiące się w oddali na zachodzie. Mamy czas, uznał i ruszył ku kolejnym pułapkom, by sprawdzić, ile krabów się złapało. Wiedział, że Jim rozpaczliwie potrzebuje gotówki, a i on sam łaknął każdego grosza, jaki mógł wycisnąć z tej pracy. Sporo jeszcze musieli zainwestować w nową firmę szkutniczą braci Quinn.
Mamy czas, powtórzył w myślach, gdy Jim obwieszał klatkę rozmrożonymi kawałkami ryb i spuszczał do wody. Potem gwałtownym ruchem zahaczył osękę o linkę kolejnej boi.
Simon, wypielęgnowany chesapeake bay retriever, stał z wysuniętym językiem, przednie łapy trzymając na relingu. Podobnie jak jego pan, najszczęśliwszy czuł się na morzu.
Mężczyźni pracowali w idealnej harmonii, komunikując się pomrukami, wzruszeniami ramion i od czasu do czasu jakimś przekleństwem. Praca dawała im satysfakcję, bo kraby w tym roku obrodziły. Bywały jednak i takie sezony, w których zdawało się, że zima zabiła wszystkie albo woda nigdy nie stanie się dość ciepła, by pokusiły się o wypłynięcie. Były to ciężkie lata dla poławiaczy, jeśli nie mieli innego źródła dochodów. Dlatego właśnie Ethan zamierzał budować łodzie.
Pierwszy jacht Quinnów był już niemal gotów. I wyglądał przepięknie. Cameron znalazł kolejnego klienta – jakiegoś nadzianego gościa, którego poznał, gdy jeszcze brał udział w wyścigach – więc wkrótce mieli zacząć budowę kolejnej łodzi. Ethan nigdy nie wątpił, że jego brat przyciągnie gotówkę. Damy radę, powtarzał sobie, niezależnie od wątpliwości i narzekań Philipa. Zerknął na słońce, sprawdził czas, przyjrzał się płynącym ociężale, lecz nieprzerwanie ku wschodowi chmurom.
– Wracamy, Jim – powiedział.
Byli na wodzie zaledwie osiem godzin, ale Jim nie narzekał. Wiedział, że to nie nadchodząca burza kazała Ethanowi zawrócić do brzegu.
– Chłopak wrócił ze szkoły – mruknął.
– Mhm.
Seth był dość samodzielny, by spędzić kilka godzin sam w domu, ale Ethan wolał nie kusić losu. Dziesięciolatek z takim temperamentem przyciąga kłopoty jak magnes. Póki Cam był w Europie, czyli jeszcze przez parę tygodni, opieka nad chłopcem spoczywała wyłącznie na barkach Ethana.
Wody zatoki przybrały matowoszarą barwę nieba i coraz mocniej kołysały łodzią, lecz ani mężczyźni, ani pies nie przejmowali się zbytnio szaloną huśtawką. Simon stał na dziobie z uniesionym łbem i powiewającymi na wietrze uszami, uśmiechając się swoim psim uśmiechem. Wiedział, że łajba dowiezie ich bezpiecznie do brzegu, bo zbudował ją własnoręcznie jego pan. Jim, równie ufny jak pies, schronił się pod brezentem i zapalił papierosa, otaczając płomień dłońmi.
Na nabrzeżu w St. Christopher tłoczyli się turyści. Początek czerwca wygonił ich z przedmieść Waszyngtonu i Baltimore i przygnał tutaj. Ethan przypuszczał, że uważają miasteczko z jego wąskimi uliczkami, drewnianymi gontami i maleńkimi sklepikami za staroświecko urocze. Lubili obserwować pracę poławiaczy i objadać się kruchymi krabowymi ciastkami albo chwalić znajomym, że jedli zupę z samic kalinka. Zatrzymywali się w pensjonatach – St. Christopher miało ich aż cztery – i zostawiali pieniądze w restauracjach oraz sklepach z pamiątkami.
Nie przeszkadzali Ethanowi. Kiedy zatoka skąpiła swoich dóbr, to turystyka trzymała miasto przy życiu. Kto wie, może kiedyś niektórzy z tych ludzi dojdą do wniosku, że niczego nie pragną bardziej niż ręcznie zbudowanej drewnianej żaglówki.
Gdy cumował, wiatr jeszcze się wzmógł. Jim zwinnie przeskoczył przez otaczającą pomost linkę. Ze swoimi krótkimi nóżkami i krępą sylwetką wyglądał jak żaba w białych kaloszach i usmarowanej czapce z daszkiem.
Na niedbały znak Ethana Simon siadł i czekał posłusznie w łodzi, aż mężczyźni wyładują kraby. Wypłowiały, zielony brezent podrygiwał na wietrze. Ethan podniósł głowę i zobaczył idącego ku nim Pete’a Monroe z ukrytymi pod znoszoną czapką stalowosiwymi włosami, w luźnych spodniach khaki i czerwonej koszuli w kratkę na przysadzistym ciele.
– Niezły połów.
Ethan uśmiechnął się. Lubił pana Monroe mimo potwornego skąpstwa, z którym ten zarządzał skupem krabów. Zresztą wszyscy poławiacze na świecie wiecznie narzekają na ceny. Quinn dotknął daszka czapki i podrapał się w spoconą szyję.
– Niezły – przytaknął.
– Szybko dziś wróciłeś.
– Burza idzie.
Monroe pokiwał głową. Jego ludzie, pracujący w cieniu pasiastego daszku, przenosili się już do budynku. Szef wiedział, że deszcz przegoni z nabrzeża także turystów, którzy pójdą na kawę albo deser lodowy, a ponieważ był współwłaścicielem restauracji „Nad Zatoką”, bynajmniej mu to nie przeszkadzało.
– Masz tu jakieś siedemdziesiąt buszli.
Ethan uśmiechnął się z rozmysłem. Niektórzy mogliby dostrzec w jego twarzy piracki rys. Nie wyglądał na urażonego – raczej na zdumionego.
– Moim zdaniem bliżej dziewięćdziesięciu.
Znał rynkową cenę co do pensa, ale targi były stałym elementem ich współpracy. Ethan wyjął z kieszeni swój negocjacyjny rekwizyt w postaci cygara, zapalił i zabrał się do dzieła.
Pierwsze wielkie krople deszczu dopadły go w drodze do domu. Otrzymał godziwą zapłatę za osiemdziesiąt siedem buszli krabów. Jeśli dalsza część lata będzie równie dobra, zastanowi się nad zarzuceniem w przyszłym roku kolejnych stu pułapek i może wynajęciem paru ludzi do sezonowej roboty. Połowy ostryg w zatoce nie były już takie jak kiedyś, odkąd większość małży zabiły pasożyty. Przetrwanie zimy stawało się coraz trudniejsze. Ethan potrzebował kilku dobrych sezonów krabowych, by na dobre rozkręcić nowy biznes i dorzucić się do honorarium prawnika.
Zacisnął zęby, wspinając się na wysokie fale. Nie powinni płacić jakiemuś wygadanemu gogusiowi za to, że oczyści imię ich ojca. To i tak nie powstrzyma sąsiadów od plotkowania. Przestaną dopiero wtedy, gdy znajdą sobie ciekawszy temat niż życie i śmierć Raya Quinna.
I ten chłopak, myślał Ethan, wpatrując się w drżącą od nieubłaganych uderzeń deszczu wodę. Niektórzy upodobali sobie plotki o chłopaku, z którego twarzy spoglądają szafirowe oczy Raya Quinna.
Ethanowi to gadanie nie przeszkadzało. Jeśli o niego chodziło, mogli sobie kłapać ozorami do usranej śmierci. Przeszkadzało mu natomiast, i to bardzo, plotkowanie o człowieku, którego całym sercem kochał. Dlatego harował, by opłacić prawnika, i gotów był zrobić co w jego mocy, by otrzymać opiekę nad chłopcem.
Grzmot rozdarł niebo i odbił się od wody niczym wystrzał armatni. Zrobiło się ciemno jak w nocy i z czarnych chmur lunęła lita ściana deszczu. Ethan jednak niespiesznie cumował łódź przy domowym pomoście. W końcu odrobina wody więcej go nie zabije.
Simon najwyraźniej się z nim zgadzał, bo kiedy jego pan zabezpieczał linkę, pies skoczył do wody i popłynął do brzegu. Ethan zabrał pudełko po lunchu i ruszył w stronę domu, plaskając kaloszami o mokry pomost. Zostawił je na tylnej werandzie. W młodości matka wciąż go strofowała, żeby nie roznosił błota po domu. Wciąż jednak nie miał nic przeciwko wpuszczeniu do środka mokrego psa.
…dopóki nie zobaczył lśniącej podłogi i blatów. „Cholera” – zdołał jedynie pomyśleć, przyglądając się śladom psich łap, zanim usłyszał radosne poszczekiwanie. Po nim pisk, kolejne szczeknięcie, wreszcie śmiech.
– Jesteś całkiem mokry! – zabrzmiał kobiecy głos, niski, swobodny i rozbawiony. A także stanowczy, co wywołało w Ethanie wyrzuty sumienia. – Na dwór, Simon! Wysusz się na werandzie!
Rozległ się kolejny pisk, chichot dziecka, śmiech chłopca. Wszyscy w komplecie, pomyślał Ethan, wycierając mokre włosy. Gdy tylko usłyszał kroki, ruszył żwawo w stronę schowka z miotłami i mopami. Rzadko przemieszczał się tak szybko, ale teraz naprawdę się starał.
– Oj, Ethan. – Grace Monroe stała z rękami na wąskich biodrach, przenosząc wzrok to na niego, to na ślady łap na świeżo wypastowanej podłodze.
– Zaraz to posprzątam. Przepraszam. – Zauważył, że mop wciąż jest wilgotny, więc wolał nie patrzeć kobiecie prosto w oczy. – Nie zastanawiałem się – mruknął, nalewając w zlewie wody do wiadra. – Nie wiedziałem, że dziś przyjeżdżasz.
– Więc kiedy nie przyjeżdżam, pozwalasz mokrym psom biegać po domu i brudzić podłogę?
Wzruszył nerwowo ramionami.
– Była brudna, gdy wychodziłem rano z domu, więc sądziłem, że odrobina wilgoci jej nie zaszkodzi. – W końcu rozluźnił się nieco. Ostatnio zawsze potrzebował na to trochę czasu, gdy znajdował się w towarzystwie Grace. – Ale gdybym wiedział, że tu będziesz i zmyjesz mi za to głowę, zostawiłbym go na werandzie.
Odwrócił się do niej z uśmiechem. Westchnęła.
– Daj ten mop.
– Nie ma mowy. Mój pies, mój bałagan. Słyszałem Aubrey.
Grace w zamyśleniu oparła się o futrynę drzwi. Była zmęczona, ale co w tym dziwnego? Ona też miała za sobą osiem godzin pracy, a wieczorem czekały ją cztery kolejne godziny podawania drinków w pubie Shineya. W niektóre wieczory, wpełzając do łóżka, była gotowa przysiąc, że słyszy, jak jej stopy łkają.
– Seth jej pilnuje. Musiałam przełożyć robotę. Rano zadzwoniła pani Lynley i spytała, czy możemy przenieść sprzątanie jej domu na jutro, bo teściowa z Waszyngtonu wprosiła się na obiad. Pani Lynley twierdzi, że jej teściowa jest osobą, która każdą drobinkę kurzu uważa za grzech przeciwko Bogu i ludzkości. Pomyślałam, że nie pogniewacie się, jeśli przyjadę dziś zamiast jutro.
– Jesteśmy ci wdzięczni za każdy przyjazd, Grace.
Przyglądał jej się spod powiek, wycierając podłogę. Zawsze uważał ją za piękną. Była jak koń palomino: długonoga i złotogrzywa. Włosy przycinała na chłopięcą modłę, ale podobał mu się sposób ich ułożenia. Przypominały lśniący czepek z frędzlami. Była szczuplutka jak jedna z tych modelek, które zarabiają miliony dolców; Ethan wiedział jednak, że Grace nie zawdzięcza figury wymaganiom mody. Odkąd pamiętał, była chudą, wysoką dziewczyną. Kiedy przyjechał do St. Christopher i zamieszkał u Quinnów, mogła mieć siedem czy osiem lat. Teraz miała dwadzieścia parę i słowo „chuda” chyba już do niej nie pasowało. Jest smukła jak wierzbowa witka, pomyślał i omal się nie zaczerwienił.
Grace uśmiechnęła się do niego. Z jej zielonych jak u syreny oczu zniknął chłód, a w policzkach pojawiły się dołki. Z jakiegoś powodu bawił ją widok silnego faceta z mopem w ręku.
– Jak ci dziś poszło?
– Nieźle – odparł Ethan, nie przerywając skrupulatnej pracy. Wszystko, co robił, robił skrupulatnie. Gdy skończył, wrócił do zlewu, by opłukać wiadro i mop. – Sprzedałem twojemu tacie sporą partię.
Na wzmiankę o ojcu Grace spochmurniała nieco. Stosunki między nimi nie były najlepsze, odkąd dziewczyna zaszła w ciążę i wyszła za Jacka Caseya, którego Pete nazywał „robolem bez grosza przy duszy”. Czas zresztą przyznał mu rację, bo Jack zniknął miesiąc przed narodzinami Aubrey, zabierając ze sobą oszczędności, samochód i dumę żony.
Ale to już przeszłość, pomyślała. Teraz radziła sobie całkiem dobrze i zamierzała radzić sobie w dalszym ciągu, nie przyjmując od rodziny ani grosza, nawet gdyby miała się zaharować na śmierć. Usłyszała serdeczny śmiech Aubrey i zapomniała o urazie. Miała wszystko, czego jej było trzeba. Cały sens jej życia zamykał się w tym aniołku z roześmianymi oczami i głową pełną loków.
– Zrobię wam jeszcze coś do jedzenia, zanim pójdę.
Ethan znów na nią spojrzał. Opalenizna dodawała jej urody i czyniła cerę jakby cieplejszą. Pociągła twarz pasowała do figury, choć podbródek zdradzał uparty charakter. Przy pierwszym spojrzeniu widziało się ładną, wysoką blondynkę o zgrabnej sylwetce i twarzy, na którą miało się ochotę popatrzeć nieco dłużej. Gdy jednak się to zrobiło, dostrzegało się cienie pod wielkimi, zielonymi oczami i zmęczenie wokół miękkich warg.
– Nie musisz tego robić, Grace. Powinnaś iść do domu i trochę odpocząć. Pracujesz dzisiaj u Shineya, prawda?
– Mam czas. Poza tym obiecałam Sethowi hamburgery. To nie potrwa długo. – Poruszyła się niespokojnie pod spojrzeniem Ethana. Już dawno pogodziła się z faktem, że jego długie, zamyślone spojrzenia burzą w niej krew. Cóż. To był tylko jeden z wielu drobnych problemów, jakimi raczyło ją życie. – Co jest? – zapytała, pocierając dłonią policzek, jakby myślała, że jest brudny.
– Nic. Skoro robisz hamburgery, to chyba powinnaś nam pomóc je zjeść.
– Chętnie. – Napięcie ustąpiło. Wzięła z rąk Ethana wiadro i mop, żeby odłożyć je na miejsce. – Aubrey uwielbia wasze towarzystwo. Może dołączysz do niej i do Setha? Skończę pranie i zabiorę się do obiadu.
– Pomogę ci.
– Nie ma mowy. – Duma nigdy by jej na to nie pozwoliła. Oni jej płacili, ona wykonywała swoją pracę. W całości. – Idź do salonu. I nie zapomnij zapytać Setha o sprawdzian z matematyki, który im dzisiaj oddali.
– Co dostał?
– Kolejną piątkę. – Mrugnęła i odegnała go gestem.
Seth to niesamowity bystrzak, myślała, wychodząc z kuchni i kierując się do pralni. Gdyby ona miała za młodu lepszą głowę do liczb i bardziej praktyczny umysł, nauczyłaby się czegoś, zamiast bujać w obłokach. Zyskałaby jakąś przydatną umiejętność poza podawaniem drinków, sprzątaniem domu i oprawianiem krabów. Gdyby miała zawód, mogłaby do niego wrócić, kiedy została sama, w ciąży, a wszystkie jej marzenia o wyjeździe do Nowego Jorku i zostaniu tancerką prysnęły jak bańka mydlana. I tak zresztą były głupie, powtarzała sobie, opróżniając wirówkę, a potem wkładając do niej mokre ubrania wyjęte z pralki. Marzenie ściętej głowy, jak powiedziałaby matka. Prawda była jednak taka, że jako nastolatka Grace pragnęła tylko dwóch rzeczy: tańca i Ethana Quinna.
Żadnej z nich nie zdobyła.
Westchnęła leciutko, przykładając do policzka ciepłe, gładkie prześcieradło. Prześcieradło Ethana, dopiero co zdjęte z jego łóżka. Wciąż czuła na nim jego zapach i przez minutę czy dwie pozwoliła sobie myśleć, jak by to było, gdyby on jej pragnął, gdyby spała z nim na tej pościeli, w tym domu.
Za marzenia jednak nie płacili, a ona musiała pokryć czynsz i kupić wszystko, czego potrzebowała ukochana córeczka. Zaczęła więc energicznie składać pościel i układać ją starannie na dudniącej wirówce. Nie wstydziła się, że zarabia na chleb sprzątaniem czy podawaniem drinków. Robiła to dobrze, była potrzebna i to jej wystarczało. Z pewnością nie potrzebował jej mężczyzna, z którym tak krótko była zamężna. Gdyby naprawdę się kochali, byłoby inaczej. Nią kierowała rozpaczliwa potrzeba należenia do kogoś; bycia z kimś, kto pragnie jej jako kobiety. A Jack… Pokręciła głową. Naprawdę nie wiedziała, czym się kierował.
Chyba po prostu mu się podobała. A gdy z tego podobania wynikła ciąża, Jack w swoim mniemaniu wyświadczył Grace przysługę, idąc z nią do urzędu w chłodny jesienny dzień i wypowiadając przysięgę małżeńską.
Nigdy jej nie uderzył. Nie upił się jak świnia i nie pomiatał nią tak, jak niektórzy pomiatają żonami, których nie pragną. Nigdy nie uganiał się za innymi, a przynajmniej nie było jej o tym wiadomo. Gdy jednak Aubrey rosła w jej brzuchu, a ten stawał się coraz okrąglejszy, Grace widziała w oczach Jacka narastającą panikę.
Aż pewnego dnia zniknął bez słowa.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że poczuła ulgę. Jeśli Jack cokolwiek dla niej zrobił, to właśnie pomógł jej dorosnąć, wziąć życie we własne ręce. Mimo woli ofiarował jej dar wart więcej niż gwiazdka z nieba.
Włożyła złożone pranie do kosza, oparła go o biodro i przeszła do salonu. Jej mały skarb siedział roześmiany na kolanach Ethana i trajkotał jak najęty, potrząsając loczkami. W wieku dwóch lat Aubrey Monroe wyglądała jak anioł Botticellego – złotowłosa i długopalca, z jasnozielonymi oczami, ząbkami jak u kociątka i dołkami w okrągłych, różowych policzkach. Ethan kiwał głową z powagą, choć rozumiał zaledwie piąte przez dziesiąte.
– I co wtedy zrobił Głuptas? – zapytał, orientując się, że próbuje mu opowiedzieć jakąś historyjkę o szczeniaczku Setha.
– Polizał mnie po buzi! – Ze śmiechem pogłaskała się po policzkach. – Całej! – Przyłożyła ręce do jego twarzy i przesunęła po zaroście. Uwielbiała tę zabawę. – Auć! Broda!
Ethan posłusznie przesunął kłykciami po jej gładkim policzku, a potem gwałtownie cofnął rękę.
– Auć! Tu też!
– Nie! Ty masz brodę!
– Nie. – Przyciągnął ją do siebie i głośno cmokał po policzkach, a ona wyrywała się ze śmiechem.
– Ty!
Śmiejąc się w głos, dziewczynka wyśliznęła się z jego objęć, podbiegła do leżącego na podłodze chłopca i złożyła na jego policzku dwa wilgotne całusy. Jak przystało na mężczyznę, Seth odsunął się z udawanym niesmakiem.
– Jejku, Aub, daj mi spokój. – By zająć ją czymś innym, chwycił jeden z samochodzików i leciutko przejechał nim po ramieniu dziewczynki. – Jesteś torem wyścigowym.
Natychmiast zapaliła się do nowej zabawy. Chwyciła samochodzik i znacznie mniej łagodnie zaczęła nim jeździć po każdej części ciała Setha, jakiej zdołała dosięgnąć.
Ethan tylko się uśmiechał.
– Sam zacząłeś, chłopie – rzekł do Setha, gdy Aubrey przeszła mu po biodrze, by sięgnąć drugiego ramienia.
– Lepsze to niż lizanie po twarzy – burknął chłopiec, ale podniósł rękę, by ochronić dziewczynkę przed upadkiem.
Przez chwilę Grace przyglądała im się w milczeniu. Mężczyzna siedział swobodnie w szerokim fotelu, uśmiechając się do dzieci, które bawiły się na podłodze, głowa przy głowie – jedna delikatna i pokryta złotymi lokami, druga z niesforną, znacznie ciemniejszą czupryną.
Zagubiony chłopczyk, pomyślała kobieta, wracając myślą do chwili, w której zobaczyła go po raz pierwszy. Wreszcie znalazł swoje miejsce.
I jej cudowna dziewczynka. Kiedy jeszcze Grace nosiła ją w brzuchu, przyrzekła sobie, że będzie ją rozpieszczać, chronić i uwielbiać. Że mała zawsze będzie miała dom.
A obok nich mężczyzna, który sam kiedyś był zagubionym chłopcem i który wiele lat temu wkradł się w jej młodzieńcze sny, by nigdy ich nie opuścić. On też znalazł swoje miejsce.
Deszcz bębnił o dach. Telewizor cicho pomrukiwał w tle. Psy spały na frontowej werandzie, a przez siatkowe drzwi wdzierał się do środka wilgotny wiatr.
Grace znów się rozmarzyła. Wiedziała, że to nierozsądne, ale pragnęła odłożyć kosz i usiąść na kolanach Ethana. Czuć się, jakby i ona była u siebie. Zamknąć na chwilę oczy i stać się jedną z nich.
Zamiast tego wycofała się, czując, że nie pasuje do tej sielskiej scenerii. Wróciła do nieco zbyt rzęsiście oświetlonej kuchni, postawiła kosz na stole i zajęła się przygotowywaniem obiadu. Gdy chwilę później Ethan przyszedł po piwo, mięso już brązowiało, ziemniaki smażyły się na oleju z orzeszków ziemnych, a Grace robiła sałatkę.
– Cudownie pachnie.
Przez chwilę stał niepewnie. Nie przywykł do tego, by ktoś mu gotował. Od lat nikt tego nie robił, a już na pewno nie kobieta. Ojciec dobrze się czuł w kuchni, ale mama… Zawsze żartowali, że ilekroć gotuje, potrzebują jej wiedzy medycznej, by przeżyć posiłek.
– Za jakieś pół godziny wszystko będzie gotowe. Nie przeszkadza ci, że zjecie dziś trochę wcześniej? Muszę zawieźć Aubrey do domu, wykąpać ją i przebrać się do pracy.
– Jedzenie nigdy mi nie przeszkadza, zwłaszcza kiedy nie muszę sam gotować. Poza tym wieczorem chcę jeszcze wpaść na parę godzin do hangaru.
– Ojej. – Odwróciła się i odgarnęła grzywkę. – Powinieneś był mi powiedzieć, żebym się pospieszyła.
– To tempo mi odpowiada. – Pociągnął łyk z butelki. – Napijesz się czegoś?
– Nie, dzięki. Wezmę sos do sałatek, który zrobił Philip. Wygląda znacznie apetyczniej niż ten ze sklepu.
Deszcz słabł, przechodząc w powolną mżawkę, przez którą usiłowały się przebić rozmyte promienie słońca. Grace spojrzała w okno. Zawsze miała nadzieję, że uda jej się zobaczyć tęczę.
– Kwiaty Anny się trzymają – rzekła. – Deszcz im służy.
– Przynajmniej nie muszę wyciągać węża. Zabiłaby mnie, gdyby zwiędły pod jej nieobecność.
– I słusznie. Harowała jak wół, żeby je zasadzić przed ślubem – zauważyła Grace, nie przerywając pracy. Szybko i sprawnie odcedzała usmażone ziemniaki i dorzucała na skwierczącą patelnię nowych. – Piękny to był ślub – dodała, mieszając w misce sos.
– Wyszło, jak trzeba – przyznał Ethan. – I pogoda nam sprzyjała.
– Deszcz w taki dzień byłby zbrodnią.
Przed oczami miała wyrazisty obraz tamtych chwil. Zieleń trawy na tyłach domu, zatokę połyskującą w słońcu, w którym mieniły się kolorami zasadzone przez Annę kwiaty, podczas gdy inne, w doniczkach, dekorowały biały dywan, po którym oblubienica szła na spotkanie z oblubieńcem…
Biała suknia powiewała na wietrze, a cieniutka woalka tylko uwydatniała ciemne, nieprzytomnie szczęśliwe oczy. Wokół rzędy krzeseł, na których zasiadła rodzina i przyjaciele. Oboje dziadkowie Anny płakali. A Cam – znany twardziel Cameron Quinn – patrzył na żonę takim wzrokiem, jakby właśnie wręczono mu klucz do nieba.
Ogrodowy ślub, pomyślała Grace. Słodki, prosty, romantyczny. Ideał.
– To najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widziałam – powiedziała z westchnieniem, w którym była jedynie odrobinka zazdrości. – Taka egzotyczna.
– Pasuje do Cama.
– Wyglądali jak gwiazdy filmowe. – Uśmiechnęła się, dodając do mięsa pikantny sos. – Kiedy ty i Philip zagraliście im tego walca, a oni tańczyli pierwszy taniec… to była najbardziej romantyczna scena, jaką widziałam w życiu. – Znów westchnęła i wrzuciła do sałatki resztę składników. – A teraz są w Rzymie. Coś nieprawdopodobnego.
– Dzwonili wczoraj rano, zanim wyszedłem do pracy. Mówili, że dobrze się bawią.
Grace zaśmiała się zmysłowym, perlistym śmiechem, który wywoływał u Ethana gęsią skórkę.
– Trudno, żeby było inaczej, gdy się jest w podróży poślubnej w Rzymie. – Wygarnęła kolejną porcję ziemniaków i zaklęła cicho, bo trafił ją pryskający olej.
Ethan podskoczył i chwycił jej dłoń, nim zdążyła ją unieść do ust.
– Oparzyłaś się? – Zobaczył, jak skóra różowieje, i pociągnął dziewczynę do zlewu. – Schłodź zimną wodą.
– Daj spokój, to drobiazg. Zdarza się.
– Powinnaś bardziej uważać. – Zmarszczył brwi i mocno trzymał ją za rękę, by nie mogła jej wyciągnąć spod strumienia wody. – Boli?
– Nie. – Nie czuła nic oprócz jego dotyku i szalonych uderzeń własnego serca. Próbowała się oswobodzić, myśląc, że lada chwila zrobi z siebie idiotkę. – Daj spokój, Ethan. Nie musisz się ze mną cackać.
– Zaraz ci znajdę jakąś maść.
Sięgnął do szafki, podniósł głowę i napotkał wzrok Grace.
Woda chłodziła ich złączone dłonie, a oni stali w milczeniu. Ethan nigdy dotąd nie ośmielił się stać tak blisko niej; tak blisko, że dostrzegał maleńkie złote plamki w jej oczach. Unikał tego, bo a nuż zacząłby myśleć, jak by to było… Musiał przywołać się do porządku, przypomnieć sobie, że zna tę dziewczynę od dziecka; że to matka Aubrey, sąsiadka, która mu ufa i uważa go za przyjaciela.
– Musisz być ostrożniejsza – wychrypiał przez zaschnięte gardło.
Pachniała cytryną.
– Nic mi nie będzie.
Umierała z rozkoszy i przerażenia jednocześnie. Ethan trzymał jej dłoń, jakby była zrobiona ze szkła, i marszczył brwi, jakby miał przed sobą kogoś nieco mniej rozsądnego od jej dwuletniej córeczki.
– Ziemniaki się przypalą!
– Ojej. – Przerażony, bo przez sekundę pozwolił sobie myśleć o tym, że jej usta mogą być tak miękkie, na jakie wyglądają, odsunął się gwałtownie i zaczął szperać w szafce w poszukiwaniu maści.
Serce waliło mu jak młotem. Nienawidził tego uczucia; pragnął spokoju.
– Tak czy owak, posmaruj. – Położył maść na stole i cofnął się ku drzwiom. – Przypilnuję… żeby dzieciaki umyły ręce przed obiadem.
Wziął jeszcze ze stołu kosz z praniem i już go nie było.
Powoli, z wielkim wysiłkiem wykonując każdy ruch, Grace zakręciła kran i pobiegła ratować ziemniaki. Gdy już zapanowała nad kuchnią, wzięła maść i rozsmarowała odrobinę na czerwonej plamce. Potem odłożyła maść do kredensu, oparła się o zlew i wyjrzała przez okno.
Nie zobaczyła jednak tęczy.