Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Niebezpieczne związki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niebezpieczne związki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 650 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

LIST I

Ce­cy­lia Vo­lan­ges do Zo­fii Car­nay w klasz­to­rze ur­szu­la­nek w ***

Wi­dzisz, dro­ga przy­ja­ciół­ko, że do­trzy­mu­ję sło­wa i że cze­pecz­ki i stro­iki nie po­chło­nę­ły tak da­le­ce mego cza­su, aby mi go za­wsze nie zo­sta­ło dla cie­bie. A prze­cież w tym jed­nym dniu na­pa­trzy­łam się wię­cej stro­jów niż przez czte­ry lata, któ­re spę­dzi­ły­śmy ra­zem w klasz­to­rze. Mama za­się­ga we wszyst­kim mego zda­nia; czu­ję, że je­stem w jej oczach da­le­ko mniej pen­sjo­nar­ką niż po­przed­nio. Mam wła­sną pan­nę słu­żą­cą, po­kój i sa­lo­nik wy­łącz­nie dla sie­bie; pi­szę do cie­bie na ślicz­nym biu­recz­ku, do któ­re­go do­sta­łam klucz i gdzie mogę cho­wać i za­my­kać, co mi się po­do­ba. Mama oznaj­mi­ła, że będę ją wi­dy­wa­ła co­dzien­nie przy wsta­wa­niu; wy­star­czy, je­że­li będę ucze­sa­na do obia­du, wów­czas uwia­do­mi mnie co dzień, gdzie mam się z nią spo­tkać po po­łu­dniu. Resz­tą cza­su mogę roz­po­rzą­dzać do woli; mam swo­ją har­fę, ry­sun­ki i książ­ki, jak w klasz­to­rze; z tą róż­ni­cą, że nie ma mat­ki Anun­cja­ty, któ­ra by mi sy­pa­ła bury, i że gdy­bym chcia­ła, mo­gła­bym nic nie ro­bić od rana do wie­czo­ra; że jed­nak nie mam przy so­bie mo­jej Zosi, z któ­rą bym mo­gła śmiać się i ga­wę­dzić, wolę skra­cać czas ja­kimś za­trud­nie­niem.

Jest le­d­wie pią­ta; z mamą ma się spo­tkać do­pie­ro o siód­mej; cza­su więc było aż nad­to, gdy­bym tyl­ko mia­ła coś do zwie­rze­nia! Ale jesz­cze nic nie wiem; gdy­by nie przy­go­to­wa­nia na ja­kie pa­trzę co dzień, i nie mnó­stwo ro­bot­nic, któ­re krę­cą się tu wy­łącz­nie dla mnie, mo­gła­bym my­śleć, że ni­ko­mu się nie śni wy­da­wać mnie za mąż i że to była zwy­kła ga­da­ni­na po­czci­wej Jó­ze­fy. Jed­nak­że mat­ka po­wta­rza­ła mi czę­sto, że pa­nien­ka po­win­na zo­sta­wać w klasz­to­rze aż do chwi­li za­mąż­pój­ścia, że sko­ro mnie ode­bra­no, Jó­ze­fa musi chy­ba mieć słusz­ność. Ja­kiś po­jazd za­trzy­mał się przed bra­mą i mama ka­za­ła mnie za­wo­łać na­tych­miast do sie­bie. Czyż­by to miał być… Je­stem nie ubra­na, ręce mi drżą i ser­ce tłu­cze się we mnie. Py­tam pan­ny słu­żą­cej, czy nie wie, kto jest u mat­ki. "Owszem – od­par­ła – pan G***." To mó­wiąc za­czę­ła się śmiać. Och, mam ja­kieś prze­czu­cie, że to on. Wró­cę za­raz, aby ci opo­wie­dzieć, jak się wszyst­ko od­by­ło. Wiem już przy­najm­niej, jak się na­zy­wa. Spie­szę, aby nie dać na sie­bie cze­kać zbyt dłu­go. Do wi­dze­nia, za małą chwi­lecz­kę.

Toż bę­dziesz so­bie żar­to­wać z głu­piut­kiej Cesi! Och, jak się za­wsty­dzi­łam! Ale i ty by­ła­byś się zła­pa­ła tak samo.

Wszedł­szy uj­rza­łam czar­no ubra­ne­go pana, któ­ry stał koło mamy. Ukło­ni­łam się naj­wdzięcz­niej i za­trzy­ma­łam się niby wro­śnię­ta w po­sadz­kę. Mo­żesz so­bie wy­obra­zić, jak mu się przy­glą­da­łam!

"Pani mar­gra­bi­no – rzekł do mat­ki od­da­jąc mi ukłon – có­recz­ka pani jest za­chwy­ca­ją­ca i tym ży­wiej przy­cho­dzi mi od­czu­wać ła­skę, jaką mnie pani da­rzy."

Na tak wy­raź­ne oświad­czy­ny po­czę­łam drżeć na ca­łym cie­le, nie mo­głam się utrzy­mać na no­gach; szczę­ściem spo­strze­głam fo­tel; usia­dłam, cała czer­wo­na i po­mie­sza­na. Le­d­wiem zdą­ży­ła to uczy­nić, już czło­wiek ten zna­lazł się u mo­ich ko­lan. Wów­czas two­ja bied­na Ce­sia stra­ci­ła do resz­ty gło­wę; by­łam, jak mówi mama, zu­peł­nie nie­przy­tom­na. Ze­rwa­łam się, wy­da­jąc prze­raź­li­wy krzyk… ot, jak wte­dy, pod­czas bu­rzy, pa­mię­tasz? Na to mama par­sk­nę­ła śmie­chem, mó­wiąc: "Co to­bie, dziec­ko? Usiądź­że i po­daj panu nogę." Moja zło­ta, po­ka­za­ło się, że ten pan to po pro­stu… szewc. Nie umiem ci opi­sać jak się za­wsty­dzi­łam; na szczę­ście ni­ko­go nie było prócz mamy. Są­dzę, iż sko­ro wyj­dę za mąż nig­dy nie we­zmę już tego szew­ca. Przy­znaj, że my, do­praw­dy, dużo wie­my o świe­cie! Do wi­dze­nia. Już bli­sko szó­sta; pan­na słu­żą­ca mówi, że czas się ubie­rać.

Do wi­dze­nia, Zo­siu dro­ga; ko­cha cię tak jak gdy­bym jesz­cze była w klasz­to­rze.

P.S. Nie wiem, przez kogo po­słać list; za­cze­kam, aż przyj­dzie Jó­ze­fa.

Pa­ryż, 4 sierp­nia 17**LIST II

Mar­ki­za de Mer­teu­il do wi­ceh­ra­bie­go de Val­mont w zam­ku ***

Wra­caj, dro­gi wi­ceh­ra­bio, wra­caj; cóż ty tam ro­bisz, co mo­żesz ro­bić u sta­rej ciot­ki, któ­ra cały ma­ją­tek za­pi­sa­ła już to­bie? Ru­szaj na­tych­miast w dro­gę: po­trzeb­ny je­steś! Przy­szła mi do gło­wy wspa­nia­ła myśl i to­bie pra­gnę po­wie­rzyć jej wy­ko­na­nie. Tych kil­ka słów po­win­no by wy­star­czyć; aż na­zbyt za­szczy­co­ny wy­bo­rem, po­wi­nien byś sta­wić się z ca­łym po­śpie­chem, aby na ko­la­nach ode­brać me roz­ka­zy. Ale ty nad­uży­wasz mej do­bro­ci na­wet wów­czas, kie­dy prze­sta­łeś z niej ko­rzy­stać; w wy­bo­rze, jaki mam przed sobą, albo wiecz­nej nie­na­wi­ści, albo bez­gra­nicz­ne­go po­bła­ża­nia, je­dy­nie szczę­ściu swe­mu za­wdzię­czasz iż do­broć moja bie­rze górę.

Za­tem spie­szę wta­jem­ni­czyć cię w swo­je za­my­sły, lecz przy­siąż, że, jako wier­ny ry­cerz nie po­go­nisz za inną przy­go­dą póki tej nie do­pro­wa­dzisz szczę­śli­wie do koń­ca. Jest ona za­praw­dę god­na bo­ha­te­ra: masz słu­żyć ra­zem mi­ło­ści i ze­mście; sło­wem, bę­dzie to je­den czyn wię­cej do two­ich pa­mięt­ni­ków; tak, pa­mięt­ni­ków, gdyż chcę ko­niecz­nie, aby kie­dyś uka­za­ły się w dru­ku, i sama po­dej­mę się je spi­sy­wać.

Ale zo­staw­my je na ra­zie, a wróć­my do tego, co mnie w tej chwi­li za­przą­ta. Pani de Vo­lan­ges wy­da­je za mąż cór­kę: to jesz­cze ta­jem­ni­ca, ale zwie­rzy­ła mi ją od wczo­raj. I kogo, my­ślisz, wy­szu­ka­ła na zię­cia? Hra­bie­go de Ger­co­urt. Któż­by, po­wie­dział, że ja mam zo­stać ku­zyn­ką Ger­co­ur­ta? Wście­kłam się po pro­stu. Jak to! Nie do­my­ślasz się jesz­cze? O nie­po­jęt­na gło­wo! Czyż­byś mu już prze­ba­czył przy­go­dę z in­ten­den­to­wą? A ja, czyż nie wię­cej mam jesz­cze przy­czyn gnie­wać się nań, ty po­two­rze? Nie pa­nu­ję nad gnie­wem i na­dzie­ja ze­msty roz­po­ga­dza mą du­szę.

Sto razy mu­sia­łam ci się dać we zna­ki, jak i mnie, owa uro­czy­sta na­dę­tość, z jaką Ger­co­urt roz­pra­wia o tym, co za przy­mio­ty musi po­sia­dać jego przy­szła żona oraz głu­pia za­ro­zu­mia­łość, któ­ra mnie­ma, iż on wła­śnie zdo­ła unik­nąć nie­unik­nio­ne­go losu. Znasz jego śmiesz­ną wia­rę w klasz­tor­ne wy­cho­wa­nie i jesz­cze śmiesz­niej­szy bo­daj prze­sąd co do chłod­ne­go tem­pe­ra­men­tu blon­dy­nek.

W isto­cie mo­gła­bym się za­ło­żyć, że mimo sześć­dzie­się­ciu ty­się­cy ren­ty ma­łej Vo­lan­ges nig­dy nie przy­szło­by mu na myśl mał­żeń­stwo, gdy­by pan­na była bru­net­ką lub gdy­by się nie cho­wa­ła w klasz­to­rze. Prze­ko­naj­my go za­tem, że jest tyl­ko głup­cem i… czymś wię­cej: zo­stał­by nim z pew­no­ścią prę­dzej czy póź­niej; nie o to się też kło­po­cę; lecz by­ło­by za­baw­ne, gdy­by już od tego za­czął. Jak­że by­śmy się przed­nio ba­wi­li na­za­jutrz, sły­sząc, jak się cheł­pi! Bo bę­dzie się cheł­pił z pew­no­ścią; a przy tym, sko­ro już raz ty po­kie­ru­jesz pierw­szy­mi kro­ka­mi tej dziew­czy­ny, trze­ba by dziw­ne­go nie­szczę­ścia, aby Ger­co­urt nie stał się z cza­sem, jak tylu in­nych, przed­mio­tem za­ba­wy ca­łe­go Pa­ry­ża.

Zresz­tą bo­ha­ter­ka tego no­we­go ro­man­su za­słu­gu­je w zu­peł­no­ści na two­je sta­ra­nia: jest na­praw­dę ład­na; ot, dzie­ciak pięt­na­sto­let­ni, ist­ny pą­czek róży; nie­praw­do­po­dob­nie na­iw­na i bez naj­mniej­szej sztu­ki; ale was, męż­czyzn, taka rzecz nie od­stra­sza; ma przy tym w oczach ja­kąś tkli­wą omdla­łość, do­praw­dy bar­dzo obie­cu­ją­ca. Do­daj do tego, że ja ją po­le­cam; nie po­zo­sta­je ci nic, jak tyl­ko po­dzię­ko­wać i po­słu­chać.

List ten doj­dzie two­ich rąk ju­tro rano. Roz­ka­zu­ję, abyś ju­tro o siód­mej wie­czór zja­wił się u mnie. Nie przyj­mu­ję ni­ko­go przed ósmą, na­wet mego pa­nu­ją­ce­go ka­wa­le­ra; on nie ma do­syć gło­wy na tak waż­ne przed­się­wzię­cie. Wi­dzisz, że mnie mi­łość nie za­śle­pia. O ósmej zwró­cę ci swo­bo­dę, o dzie­sią­tej zaś wró­cisz, aby wie­cze­rzać wraz z pięk­nym przed­mio­tem two­ich za­bie­gów: mat­ka i cór­ka będą ju­tro u mnie.

Do wi­dze­nia! Mi­nę­ło już po­łu­dnie. Nie­ba­wem prze­sta­nę się tobą zaj­mo­wać.

Pa­ryż, 4 sierp­nia 17**LIST III

Ce­cy­lia Ve­lan­ges do Zo­fii Car­nay w klasz­to­rze ur­szu­la­nek w ***

Ni­cze­go się jesz­cze nie do­wie­dzia­łam, dro­ga. Wczo­raj było u mamy dużo go­ści. Mimo cie­ka­wo­ści, z jaką przy­pa­try­wa­łam się to­wa­rzy­stwu, zwłasz­cza pa­nom, wy­nu­dzi­łam się strasz­li­wie. Wszy­scy, męż­czyź­ni i ko­bie­ty przy­glą­da­li mi się, a po­tem szep­ta­li so­bie do ucha; wie­dzia­łam do­sko­na­le, że roz­ma­wia­ją o mnie: czu­łam, że się czer­wie­nię, a nie mo­głam się po­wstrzy­mać. Bar­dzo zła by­łam na sie­bie, bo uwa­ża­łam, że gdy się przy­glą­da­ją in­nym ko­bie­tom, one się nie czer­wie­nią. A może to tyl­ko dla­te­go nie wi­dać po nich, że się ró­żu­ją, bo trud­no chy­ba nie za­czer­wie­nić się, kie­dy męż­czy­zna wpa­tru­je się tak na­tar­czy­wie. Naj­wię­cej nie­po­ko­iło mnie to, że nic nie wiem, co oni so­bie wszy­scy o mnie my­ślą. Zda­wa­ło mi się, że do­sły­sza­łam parę razy sło­wa ład­na, ale na pew­no sły­sza­łam rów­nież nie­zręcz­na; i to musi być praw­dą, gdyż pani któ­ra to mó­wi­ła, jest krew­ną i przy­ja­ciół­ką mat­ki; zda­je się, że i do mnie na­bra­ła od razu dużo sym­pa­tii. To je­dy­na oso­ba, któ­ra tro­chę roz­ma­wia­ła ze mną. Ju­tro mamy być u niej na ko­la­cji.

Sły­sza­łam jesz­cze póź­niej, jak ja­kiś pan (je­stem pew­na, że mó­wił o mnie) ode­zwał się do dru­gie­go: "Nie­chże to jesz­cze doj­rze­je, zo­ba­czy­my tej zimy." Może to on wła­śnie ma się ze mną że­nić, ale to by zna­czy­ło, że do­pie­ro za czte­ry mie­sią­ce! Chcia­ła­bym bar­dzo wie­dzieć jak jest w isto­cie.

Przy­szła wła­śnie Jó­ze­fa, aby za­brać list; mówi, że jej pil­no. Ale mu­szę ci opo­wie­dzieć je­den jesz­cze przy­kład mo­jej nie­zręcz­no­ści. Och, zda­je mi się, że ta pani ma słusz­ność! Po ko­la­cji wszy­scy za­sie­dli do gry. Usa­do­wi­łam się tuż koło mamy; nie wiem, jak się sta­ło, ale za­snę­łam pra­wie na­tych­miast. Obu­dził mnie gło­śny wy­buch śmie­chu. Nie wiem, czy ze mnie się śmia­no, ale przy­pusz­czam. Mama po­zwo­li­ła mi iść do sie­bie, czym mi zro­bi­ła wiel­ką przy­jem­ność. Wy­obraź so­bie, było już po je­de­na­stej! Do wi­dze­nia, Zo­siu dro­ga, ko­chaj za­wsze moc­no swo­ją Ceś­kę. Za­rę­czam ci, że świat nie jest tak za­baw­ny, jak mi się wy­da­wał w ma­rze­niach.

Pa­ryż, 4 sierp­nia 17**LIST IV

Wi­ceh­ra­bia de Val­mont do mar­ki­zy de Mer­teu­il w Pa­ry­żu

Roz­ka­zy two­je, mar­ki­zo, są cza­ru­ją­ce; spo­sób w jaki je wy­da­jesz, jesz­cze bar­dziej uro­czy; przy to­bie, pani, był­bym zdol­ny po­ko­chać de­spo­tyzm. Nie pierw­szy to raz, jak ci wia­do­mo, ubo­le­wam, że nie je­stem już twym nie­wol­ni­kiem; mimo na­zwy po­two­ra, jaką mnie ob­da­rzasz, naj­mi­lej wspo­mi­nam cza­sy, kie­dy za­szczy­ca­łaś mnie słod­szy­mi imio­ny. Czę­sto na­wet ma­rzę o tym, aby za­słu­żyć je na nowo i aby już do koń­ca dni wy­trwać u two­ich stóp, pani, da­jąc świa­tu przy­kład sta­ło­ści. Ale waż­niej­sze prze­zna­cze­nia wo­ła­ją nas w tym ży­ciu; lo­sem na­szym jest zdo­by­wać; trze­ba iść tedy dro­gą jaką nam pi­sa­no. Może kie­dyś, na schył­ku na­sze­go za­wo­du, spo­tka­my się jesz­cze; bo – niech mi wol­no bę­dzie po­wie­dzieć bez ura­zy – ty, ślicz­na mar­ki­zo, po­stę­pu­jesz co naj­mniej rów­nym kro­kiem, i od cza­su jak, roz­łą­czyw­szy się ku po­żyt­ko­wi świa­ta, nie­sie­my na­szą ewan­ge­lię każ­de na swo­ją rękę, zda­je mi się, że w tym po­słan­nic­twie mi­ło­ści ty wię­cej ode mnie zdo­by­łaś już wy­znaw­ców. Znam two­je po­świę­ce­nie, twą pło­mien­ną żar­li­wość; za­praw­dę, gdy­by to bó­stwo mia­ło nas są­dzić po dzie­łach, ty by­ła­byś kie­dyś pa­tron­ką du­że­go mia­sta, gdy twój przy­ja­ciel i słu­ga zo­stał­by le­d­wie po­kąt­nym świę­tym ja­kiej mi­zer­nej wio­secz­ki. Ten bu­du­ją­cy styl musi cię nie­co dzi­wić, mar­ki­zo, nie­praw­daż? Ale już od ty­go­dnia nie sły­szę in­ne­go, nie mó­wię in­nym; co wię­cej, aby się w nim do­sko­na­lić, mu­szę ci być, pani, nie­po­słusz­nym.

Nie gnie­waj się, mar­ki­zo, i wy­słu­chaj. To­bie skarb­nicz­ce ta­jem­nic mo­je­go ser­ca, po­wie­rzę naj­więk­szy za­miar jaki kie­dy­kol­wiek uro­dził się w mej gło­wie. Do cze­góż ty mnie chcesz mnie użyć? Bym uwiódł mło­dą dziew­czy­nę, któ­ra nic nie wi­dzia­ła, o ni­czym nie ma po­ję­cia; któ­ra by­ła­by mi wy­da­na na łup bez żad­nej obro­ny; któ­rą wpra­wił­by w upo­je­nie pierw­szy hołd w ży­ciu, a cie­ka­wość po­pro­wa­dzi­ła­by szyb­ciej jesz­cze niż mi­łość. Dwu­dzie­stu mo­gło­by dojść do celu nie go­rzej ode mnie. Zu­peł­nie in­a­czej w przed­się­wzię­ciu, któ­re mnie za­przą­ta: tu­taj po­wo­dze­nie za­pew­nia mi ty­leż chwa­ły co roz­ko­szy! Mi­łość, któ­ra go­tu­je się wień­cem przy­stro­ić mą gło­wę, waha się sama mię­dzy mir­tem a lau­rem lub ra­czej po­łą­czy oba, aby god­nie uczcić zwy­cię­stwo. Ty sama, pięk­na przy­ja­ciół­ko, sta­niesz prze­ję­ta świę­tym po­dzi­wem, i wy­krzyk­niesz z za­pa­łem: "Oto, za­praw­dę, mąż we­dle ser­ca mo­je­go."

Znasz, mar­ki­zo, pre­zy­den­to­wą de To­urvel, jej po­boż­ność, jej mi­łość mał­żeń­ską, jej su­ro­we za­sa­dy. Oto for­te­ca, do któ­rej szturm przy­pusz­czam; oto god­ny mnie nie­przy­ja­ciel, oto cel.

A je­śli chlub­nej ceny nie się­gnę zwy­cię­stwa,

Zdo­bę­dę bo­daj za­szczyt da­rem­ne­go mę­stwa.

Moż­na cy­to­wać li­che wier­sze, gdy są pió­ra wiel­kie­go po­ety.

Do­wiedz się za­tem, że pre­zy­dent bawi w Bur­gun­dii, do­kąd udał się dla waż­ne­go pro­ce­su (mam na­dzie­ję, że ze mną prze­gra jesz­cze waż­niej­szy). Nie­po­cie­szo­na po­ło­wi­ca ma zo­stać tu­taj przez czas ża­ło­sne­go wdo­wień­stwa. Co­dzien­na msza, bied­ni w oko­li­cy, ran­na i wie­czor­na mo­dli­twa, sa­mot­ne prze­chadz­ki, na­boż­ne roz­mo­wy z moją sta­rą ciot­ką i od cza­su do cza­su nud­na par­tia wi­ska mia­ły sta­no­wić je­dy­ne jej roz­ryw­ki. Tu­szę, że uda mi się za­go­to­wać jej inne, nie­co bar­dziej oży­wio­ne. Do­bry anioł przy­wiódł mnie tu­taj dla jej i mego szczę­ścia.

Sza­lo­ny! Ża­ło­wa­łem doby, któ­rą mu­sia­łem po­świę­cić ro­dzin­nej po­win­no­ści. Jak­że czuł­bym się uka­ra­ny, gdy­by mi ktoś dziś ka­zał wra­cać do Pa­ry­ża! Na szczę­ście po­trze­ba czte­rech osób, aby grać w wi­ska, że zaś jest tu pod ręką je­dy­nie pro­boszcz, moja nie­śmier­tel­na ciot­ka na­le­ga­ła bar­dzo, abym jej da­ro­wał choć kil­ka dni. Zga­du­jesz, mar­ki­zo, że nie da­łem się pro­sić. Nie wy­obra­żasz so­bie, jak po­czci­win­ka roz­pły­wa się nade mną od tego cza­su, a zwłasz­cza jak jest zbu­do­wa­na tym, iż re­gu­lar­nie zja­wiam się na co­dzien­nych mo­dłach i na mszy. Ani po­dej­rze­wa, ja­kie­mu bó­stwu nio­sę hoł­dy.

Oto więc od czte­rech dni po­chła­nia mnie na­mięt­ność. Znasz mnie; wiesz, czy umiem żywo pra­gnąć, czy umiem da­wać so­bie rady z prze­szko­da­mi; ale nie wiesz, jak bar­dzo osa­mot­nie­nie wzma­ga go­rącz­kę pra­gnie­nia. Żyję wy­łącz­nie jed­nym: my­ślę o niej we dnie, śnię w nocy. Mu­szę mieć tę ko­bie­tę, aby się oca­lić od śmiesz­no­ści za­ko­cha­nia: do­kąd bo­wiem nie zdo­ła za­pro­wa­dzić nie za­spo­ko­jo­ne pra­gnie­nie? O słod­ka sy­to­ści! Przy­zy­wam cię dla mego szczę­ścia, a zwłasz­cza spo­ko­ju. Ja­kież to szczę­ście dla nas, że ko­bie­ty tak sła­bo się bro­nią! In­a­czej by­li­by­śmy sta­dem kor­nych nie­wol­ni­ków. W tej chwi­li ogar­nę­ło mnie uczu­cie głę­bo­kiej wdzięcz­no­ści dla ko­biet ła­twych, któ­re to uczu­cie naj­prost­szą dro­gą za­wio­dło mnie do two­ich stóp, mar­ki­zo. Po­chy­lam się do nich, aby uzy­skać prze­ba­cze­nie, i koń­czę zbyt dłu­gi list; do wi­dze­nia, uro­cza przy­ja­ciół­ko, i bez ura­zy.

Z zam­ku***, 5 sierp­nia 17**LIST V

Mar­ki­za de Mer­teu­il do wi­ceh­ra­bie­go de Val­mont w zam­ku ***

Czy wiesz wi­ceh­ra­bio, że twój list prze­kra­cza do­zwo­lo­ne gra­ni­ce zu­chwal­stwa i że mia­ła­bym pra­wo ob­ra­zić się? Do­wiódł mi jed­nak za­ra­zem, iż stra­ci­łeś zu­peł­nie gło­wę, i to jed­no oca­li­ło cię od mego obu­rze­nia. Jako wspa­nia­ło­myśl­na i tkli­wa przy­ja­ciół­ka za­po­mi­nam o mej znie­wa­dze, aby my­śleć je­dy­nie o two­im nie­bez­pie­czeń­stwie, i jak­kol­wiek nud­ną jest rze­czą prze­ma­wiać do roz­sąd­ku, i na to się od­wa­żę przez wzgląd, iż bar­dzo snadź tego po­trze­bu­jesz. Ty, zdo­by­wa­ją­cy pre­zy­den­to­wą de To­urvel! Cóż za po­ciesz­ny ka­prys! Po­zna­ję two­ją wa­riac­ką gło­wę, któ­ra umie tyl­ko pra­gnąć tego, co wy­da­je się nie­po­do­bień­stwem. Cóż ty wi­dzisz w tej ko­bie­cie? Rysy re­gu­lar­ne, je­że­li chcesz, przy­zna­ję, ale bez cie­nia wy­ra­zu; nie­źle zbu­do­wa­na, ale bez wdzię­ku, ubra­na wprost śmiesz­nie! Te chu­s­tecz­ki, któ­re opa­tu­la­ją jej pier­si, ten biust się­ga­ją­cy gdzieś pod bro­dę! Po­wia­dam ci, jako przy­ja­ciół­ka: wy­star­czy­ło­by ci mieć już nie dwie, ale jed­ną ko­bie­tę tego po­kro­ju, by stra­cić całą re­pu­ta­cję. Przy­po­mnij so­bie tyl­ko dzień, w któ­rym ona kwe­sto­wa­ła u Św. Ro­cha, kie­dy tak dzię­ko­wa­łeś mi, że ci do­star­czy­łam tego wi­do­wi­ska. Wi­dzę ją jesz­cze, jak się pro­wa­dzi pod rękę z tą dłu­go­wło­są tycz­ką, go­to­wa prze­wró­cić się przy każ­dym kro­ku, jak wiecz­nie za­wa­dza o czy­jąś gło­wę swym łok­cio­wym ro­bro­nem, jak się ru­mie­ni przy każ­dym ukło­nie! Któż by wów­czas po­wie­dział, że to­bie się za­chce kie­dyś tej ko­bie­ty? Ech, wi­ceh­ra­bio! Ty sam za­ru­mień się ze wsty­du i opa­mię­taj się za­wcza­su. Przy­rze­kam ci so­len­ną ta­jem­ni­cę.

A zresz­tą za­sta­nów się nad za­wo­da­mi, ja­kie cię cze­ka­ją! Co za ry­wa­la wy­pad­nie ci zwal­czać? – Męża! Czy nie upo­ka­rza cię już samo ze­sta­wie­nie? Cóż za hań­ba, je­że­li po­nie­siesz klę­skę, a w ra­zie zwy­cię­stwa jak mało za­szczy­tu! Wię­cej po­wiem: nie spo­dzie­waj się żad­nej przy­jem­no­ści. Czyż moż­na za­znać jej ze skrom­ni­sia­mi? Mó­wię oczy­wi­ście o szcze­rych: czy­ste na­wet w go­dzi­nie upo­je­nia, za­wsze da­dzą ci tyl­ko ja­kieś pół roz­ko­szy. To zu­peł­ne od­da­nie, ten szał zmy­słów, w któ­rym roz­kosz oczysz­cza się wła­snym bez­mia­rem, ta naj­wyż­sza ła­ska mi­ło­ści, to wszyst­ko jest im zu­peł­nie nie zna­ne. Prze­po­wia­dam ci – w przy­pusz­cze­niu naj­szczę­śliw­szym – two­ja pre­zy­den­to­wa bę­dzie są­dzi­ła, iż wszyst­ko uczy­ni­ła dla cie­bie, ra­cząc cię tak, ja ra­czy swe­go mał­żon­ka: w mał­żeń­stwie zaś, choć­by naj­czul­szym, zo­sta­je za­wsze dwo­je, a nie jed­no. Tu­taj rzecz ma się jesz­cze o wie­le go­rzej: two­ja skrom­ni­sia jest na­boż­na, i to ową na­boż­no­ścią ku­mo­szek, któ­ra ska­zu­je ko­bie­tę na wiecz­ne dzie­cięc­two. Może uda ci się na­giąć tę za­po­rę, lecz nie po­chle­biaj so­bie, byś ją zni­we­czył; zwy­cię­żysz może mi­łość Boga, lecz nie oba­wę przed dia­błem; sko­ro trzy­ma­jąc ko­chan­kę w ra­mio­nach uczu­jesz, iż ser­ce jej bije, bę­dzie ono biło ze stra­chu, a nie z mi­ło­ści. Gdy­byś po­znał tę ko­bie­tę wcze­śniej, może był­byś coś z niej zro­bił, ale dziś ta lala ma dwa­dzie­ścia dwa lata, a już bli­sko dwa lata, jak wy­szła z mąż. Wie­rzaj mi, wi­ceh­ra­bio, gdy ko­bie­ta "za­pu­ści" się do tego stop­nia, trze­ba ją zdać jej lo­so­wi; na za­wsze zo­sta­nie tyl­ko kwocz­ką.

I dla tego uro­cze­go przed­mio­tu od­ma­wiasz mi po­słu­szeń­stwa, za­ko­pu­jesz się żyw­cem w gro­bow­cu swej ciot­ki i wy­rze­kasz się przy­go­dy naj­roz­kosz­niej­szej w świe­cie i naj­wię­cej wró­żą­cej ci chwa­ły? Cóż za fa­tal­ność chce, aby ten Gre­co­urt za­wsze miał pierw­szeń­stwo przed tobą? Słu­chaj, mó­wię bez gnie­wu, ale w tej chwi­li skłon­na by­ła­bym uwie­rzyć, żeś nie­wart swo­jej re­pu­ta­cji, przede wszyst­kim zaś je­stem skłon­na ode­brać ci moje za­ufa­nie. Nie umia­ła­bym zwie­rzać swo­ich ta­jem­nic ko­chan­ko­wi pani de To­urvel.

Do­wiedz się zresz­tą, że mała Vo­lan­ges zdą­ży­ła już za­wró­cić ko­muś w gło­wę. Mło­dy Dan­ce­ny sza­le­je za nią. Śpie­wa­li kie­dyś ra­zem:: ta gą­ska śpie­wa o wie­le le­piej, niż­by przy­sta­ło wy­cho­wa­ni­cy klasz­to­ru. Mają prze­cho­dzić z sobą róż­ne du­ety i są­dzę, że, co do niej, chęt­nie go­to­wa by się do­stro­ić do uni­so­na; ale ten Dan­ce­ny to dzie­ciak, stra­ci dro­gi czas na gru­cha­niu i do ni­cze­go nie doj­dzie. Osób­ka jest, ze swej stro­ny, do­syć dzi­ka i gdy­by na­wet coś się sta­ło, bę­dzie to o wie­le mniej za­baw­ne, niż gdy­byś ty się chciał tym za­jąć; to­też wście­kła je­stem i z pew­no­ścią zro­bię sce­nę ka­wa­le­ro­wi, sko­ro się po­ja­wi. Ra­dzę mu, aby był po­tul­ny; w tej chwi­li nic by mnie nie kosz­to­wa­ło ze­rwać z nim na do­bre. Je­stem pew­na, że gdy­by mi przy­szło do gło­wy te­raz go rzu­cić, był­by w praw­dzi­wej de­pre­sji, a nic mnie tak nie bawi, jak te mi­ło­sne roz­pa­cze; z pew­no­ścią na­zwał­by mnie "prze­wrot­ną". To sło­wo "prze­wrot­na" za­wsze ro­bi­ło mi przy­jem­ność; jest to po sło­wie "okrut­na" naj­słod­sza na­zwa dla ucha ko­bie­ty, a mniej cięż­ko przy­cho­dzi na nią za­pra­co­wać. Do­praw­dy, mu­szę za­sta­no­wić się po­waż­nie nad tym ze­rwa­niem. No i sam wi­dzisz, cze­go sta­łeś się przy­czy­ną! Niech to spad­nie na two­je su­mie­nie. Do wi­dze­nia. Chciej mnie po­le­cić mo­dłom pre­zy­den­to­wej.

Pa­ryż, 7 sierp­nia**LIST VI

Wi­ceh­ra­bia de Val­mont do mar­ki­zy de Mer­teu­il w Pa­ry­żu

Czyż nie ma na świe­cie ko­bie­ty, któ­ra by nie nad­uży­wa­ła wła­dzy, jaką zdo­bę­dzie? Więc i ty, ty, któ­rą na­zy­wa­łem tak czę­sto naj­po­błaż­liw­szą przy­ja­ciół­ką, i ty zrzu­casz się z roli i nie wzdry­gasz się ra­nić mnie tak do­tkli­wie w przed­mio­cie mych uczuć! Ja­ki­mi ry­sa­mi ośmie­lasz się ma­lo­wać pa­nią de To­urvel!… Któ­ryż męż­czy­zna ży­ciem by nie przy­pła­cił tego zu­chwal­stwa? Na któ­rąż inną ko­bie­tę nie ścią­gnę­ło­by to przy­najm­niej bo­le­sne­go od­we­tu? Przez li­tość! Nie wy­sta­wiaj mnie na tak cięż­kie pró­by; nie rę­czę, czy bym je prze­trzy­mał. W imię przy­jaź­ni za­cze­kaj, aż będę miał tę ko­bie­tę, je­że­li chcesz ją zo­hy­dzać. Czy nie wiesz, że je­dy­nie roz­kosz ma pra­wo zdej­mo­wać z oczu prze­pa­skę mi­ło­ści?

Ale co ja mó­wię? Czyż pani de To­urvel po­trze­bu­je po­mo­cy złu­dzeń? Nie; aby być god­ną uwiel­bie­nia, wy­star­czy jej być sobą. Za­rzu­casz jej, że się źle ubie­ra; chęt­nie wie­rzę: wszel­kie ubra­nie jej szko­dzi, wszyst­ko, co ją za­kry­wa, uj­mu­je jej wdzię­ku. Do­pie­ro w pro­sto­cie do­mo­we­go stro­ju sta­je się na­praw­dę cza­ru­ją­ca. Dzię­ki strasz­li­wym upa­łom, ja­kie nam tu do­ku­cza­ją, zwy­kły szla­fro­czek płó­cien­ny po­zwa­la mi po­dzi­wiać jej krą­głą i gib­ką ki­bić. Cie­niut­ki mu­ślin za­le­d­wie przy­sła­nia pier­si;

spoj­rze­nia moje, prze­lot­ne, lecz by­stre, zdo­ła­ły już ogar­nąć ich nie­zrów­na­ne kształ­ty. Twarz, po­wia­dasz, nie ma wy­ra­zu. I cóż mia­ła­by wy­ra­żać, gdy nic nie prze­ma­wia do jej ser­ca? Nie, to pew­na, nie spo­tkasz u niej, jak u na­szych za­lot­niś, owe­go kłam­li­we­go spoj­rze­nia, któ­re cza­ru­je nas nie­kie­dy, a za­wo­dzi za­wsze. Ona nie umie po­kry­wać pust­ki zdaw­ko­wych wy­ra­zów wy­uczo­nym uśmie­chem; cho­ciaż po­sia­da ząb­ki naj­ład­niej­sze na świe­cie, śmie­je się tyl­ko z tego, co ją bawi. Ale trze­ba wi­dzieć w cza­sie naj­nie­win­niej­szej igrasz­ki, ile w tej twa­rzy od­bi­ja się na­iw­nej i szcze­rej we­so­ło­ści! Jak wo­bec nie­szczę­śli­we­go, któ­re­mu śpie­szy z po­mo­cą, spoj­rze­nie jej zwia­stu­je czy­stą ra­dość i do­broć tak peł­ną współ­czu­cia! Trze­ba wi­dzieć przede wszyst­kim, jak przy naj­mniej­szym sło­wie po­chwa­ły lub kom­ple­men­tu ma­lu­je się na jej nie­biań­skiej twa­rzy cu­dow­ne za­kło­po­ta­nie zgo­ła nie­pod­ra­bia­nej skrom­no­ści!… jest skrom­na i na­boż­na: stąd wno­sisz, iż musi być zim­na i bez­dusz­na? Ja my­ślę zu­peł­nie in­a­czej. Ja­kież dary tkli­wo­ści trze­ba po­sia­dać, aby je prze­le­wać aż na wła­sne­go męża i ko­chać sta­le przed­miot sta­le nie­obec­ny? Ja­kie­goż sil­niej­sze­go do­wo­du mo­gła­byś jesz­cze pra­gnąć? A jed­nak umia­łem po­sta­rać się jesz­cze o inny.

Po­kie­ro­wa­łem wspól­ną prze­chadz­kę w ten spo­sób, że trze­ba było nam prze­być dość głę­bo­ki rów; pani zaś de To­urvel, jak­kol­wiek bar­dzo zręcz­na, jest jesz­cze bar­dziej bo­jaź­li­wa; poj­mu­jesz, że, jako skrom­ni­sia, lęka się każ­de­go fał­szy­we­go kro­ku! Trze­ba się było za­tem po­wie­rzyć mej po­mo­cy, i oto wcie­le­nie skrom­no­ści zna­la­zło się w mych ob­ję­ciach. Na­sze przy­go­to­wa­nia i prze­pra­wa sta­rej ciot­ki po­bu­dzi­ły do gło­śne­go śmie­chu roz­ba­wio­ną pre­zy­den­to­wą; sko­ro zaś ją z ko­lei unio­słem w górę, ra­mio­na na­sze, dzię­ki mej zręcz­nej nie­za­rad­no­ści, oplo­tły się wza­jem. Przy­ci­sną­łem ją do pier­si i w tej kró­ciut­kiej chwi­li uczu­łem, że jej ser­ce bije żyw­szym tęt­nem. Ru­mie­niec okra­sił twa­rzycz­kę; peł­ne skrom­no­ści za­kło­po­ta­nie prze­ko­na­ło mnie do­sta­tecz­nie, że ser­ce jej za­bi­ło z mi­ło­ści, a nie ze stra­chu. Ciot­ka po­peł­ni­ła tę samą omył­kę co i ty, mar­ki­zo, i rze­kła: "Prze­stra­szy­ła się dzie­ci­na";lecz cu­dow­na pro­sto­ta dzie­ci­ny nie po­zwo­li­ła jej na kłam­stwo, to­też od­par­ła na­iw­nie:"Och, nie! Tyl­ko…" To jed­no sło­wo oświe­ci­ło mnie. Od tej chwi­li słod­ka na­dzie­ja za­ję­ła miej­sce okrut­ne­go nie­po­ko­ju. Będę miał te ko­bie­tę; od­bio­rę ją mę­żo­wi, któ­ry nie jest jej go­dzien,ośmie­lę się ją wy­drzeć na­wet Bogu, któ­re­go uwiel­bia. Cóż za roz­kosz być ko­lej­no po­wo­dem i zwy­cięz­cą jej wy­rzu­tów! Ani mi w gło­wie nisz­czyć prze­są­dy, któ­re ją pę­ta­ją! One to przy­spo­rzą mi szczę­ścia i chwa­ły za­ra­zem. Niech wie­rzy w cno­tę, lecz niech ją dla mnie po­świę­ci;

niech z prze­ra­że­niem pa­trzy na wła­sny upa­dek, nie­zdol­na za­trzy­mać się w dro­dze, i nie­chaj, mio­ta­na wy­rzu­ta­mi, nie umie za­po­mnieć o nich ani ukryć się przed nimi in­a­czej niż w mo­ich ra­mio­nach. Wów­czas nie­chaj mi po­wie: "Ubó­stwiam cię"; zgo­da: ona jed­na ze wszyst­kich ko­biet bę­dzie god­na wy­mó­wić to sło­wo. Będę w isto­cie Bo­giem, któ­re­go uwiel­bi­ła nad wszyst­ko.

Bądź­my szcze­rzy: w sto­sun­kach na­sze­go świat­ka, za­rów­no chłod­nych, jak ła­twych, to, co na­zy­wa­my szczę­ściem, wszak jest za­le­d­wie przy­jem­no­ścią. Mam ci się przy­znać, mar­ki­zo? By­łem pew­ny, iż ser­ce moje zwię­dło już zu­peł­nie; nie znaj­du­jąc w so­bie nic, jak tyl­ko zmy­sły, ubo­le­wa­łem nad swą przed­wcze­sną zgrzy­bia­ło­ścią. Pani de To­urvel wró­ci­ła mi czer­wo­ne złu­dze­nia mło­do­ści. Przy niej nie trze­ba mi na­wet po­sia­da­nia, abym się czuł szczę­śli­wy. Je­dy­na rzecz, któ­ra mnie prze­ra­ża, to czas, jaki zaj­mie cała ta przy­go­da; bo nie wa­żył­bym się nic zda­wać na los przy­pad­ku. Próż­no przy­wo­dzę so­bie na pa­mięć moje szczę­śli­we zu­chwal­stwa; nie mogę się zde­cy­do­wać na tę dro­gę. Abym się czuł zu­peł­nie szczę­śli­wy, ona musi mi się od­dać; a to nie jest byle co!

Pe­wien je­stem, mar­ki­zo, że po­dzi­wia­ła­byś moją ostroż­ność. Nie wy­mó­wi­łem jesz­cze sło­wa "mi­łość", ale już zdo­ła­li­śmy do­trzeć do za­ufa­nia i sym­pa­tii. Aby ją okła­my­wać jak naj­mniej, a zwłasz­cza aby uprze­dzić plot­ki, któ­re mo­gły­by dojść do jej uszu, sam, niby to ob­wi­nia­jąc się, opo­wie­dzia­łem parę swo­ich naj­bar­dziej gło­śnych fi­giel­ków. Uśmia­ła­byś się sły­sząc, z jaką pro­sto­dusz­no­ścią ona pra­wi mi ka­za­nia. Pra­gnie, po­wia­da, na­wró­cić mnie. Ani jej w gło­wie świ­ta, ile ją bę­dzie kosz­to­wa­ła ta pró­ba. Da­le­ka jest od przy­pusz­cze­nia, że prze­ma­wia­jąc (to jej styl) imie­niem nie­szczę­snych, któ­re ja zgu­bi­łem, uj­mu­je się z góry za wła­sna spra­wą. Ta myśl na­su­nę­ła mi się wczo­raj w cza­sie jej ka­za­nia; nie mo­głem od­mó­wić so­bie przy­jem­no­ści prze­rwa­nia jej za­pew­nie­niem, że mówi jak pro­rok. Do wi­dze­nia, uro­cza przy­ja­ciół­ko! Wi­dzisz, że nie je­stem jesz­cze zgu­bio­ny bez ra­tun­ku.

PS. Ale, czy bied­ny ka­wa­ler nie ode­brał so­bie ży­cia z roz­pa­czy? Do­praw­dy, mar­ki­zo, ty masz w so­bie sto razy wię­cej szel­mo­stwa ode mnie i gdy­bym po­sia­dał nie­co mi­ło­ści wła­snej, czuł­bym się głę­bo­ko upo­ko­rzo­ny.

***, 9 sierp­nia 17**LIST VII

Ce­cy­lia Vo­lan­ges do Zo­fii Car­nay w klasz­to­rze ur­szu­la­nek w ***

Je­że­li do­tąd nie pi­sa­łem nic o moim mał­żeń­stwie, to dla­te­go że ani na jotę wię­cej nie wiem niż pierw­sze­go dnia. Przy­zwy­cza­jam się nie my­śleć o tym i czu­ję się wca­le do­brze. Pra­cu­ję dużo nad śpie­wem i har­fą; mam uczu­cie, że bar­dziej je po­lu­bi­łam od cza­su, jak nie mam już na­uczy­cie­la, lub in­a­czej, od­kąd do­sta­łam o wie­le lep­sze­go i mil­sze­go. Ka­wa­ler Dan­ce­ny, ten pan, o któ­rym ci mó­wi­łam, że śpie­wa­łam z nim u pani de Mar­teu­il, jest tak uprzej­my, że przy­cho­dzi do nas co dzień i śpie­wa ze mną ca­ły­mi go­dzi­na­mi. Bar­dzo jest miły. Śpie­wa jak anioł i ukła­da prze­ślicz­ne me­lo­die, do któ­rych sam pi­sze sło­wa. Wiel­ka szko­da, że on jest ka­wa­le­rem mal­tań­skim! My­ślę, że gdy­by się oże­nił, żona jego by­ła­by bar­dzo szczę­śli­wa… Ma w so­bie ja­kąś cza­ro­dziej­ska sło­dycz. Nig­dy nie ma się wra­że­nia, aby pra­wił kom­ple­men­ty, a mimo to wszyst­ko, co mówi, gła­dzi po ser­cu tak miłe. Cią­gle mnie za coś łaje, za mu­zy­kę, jak i za inne rze­czy, ale umie wło­żyć w każ­da na­ga­nę tyle przy­mil­no­ści i hu­mo­ru, że nie­po­dob­na go nie po­lu­bić. Wy­star­czy, żeby na cie­bie po­pa­trzył, a już masz wra­że­nie, że chce ci po­wie­dzieć coś bar­dzo przy­jem­ne­go. A przy tym jest ogrom­nie grzecz­ny. Na przy­kład wczo­raj; był pro­szo­ny na ja­kiś wiel­ki kon­cert, a prze­cież wo­lał zo­stać cały wie­czór u mamy. Bar­dzo się ucie­szy­łam, bo kie­dy jego nie ma, nikt się do mnie nie od­zy­wa i nu­dzę się; kie­dy on jest, cały czas śpie­wa­my i roz­ma­wia­my z sobą. Za­wsze ma mi coś do po­wie­dze­nia. On i pani de Mer­teu­il to je­dy­ne dwie sym­pa­tycz­ne oso­by. Ale te­raz bądź zdro­wa, dro­ga; przy­rze­kam, że wy­uczę się na dziś aryj­ki z bar­dzo trud­nym akom­pa­nia­men­tem, a nie chcia­ła­bym zro­bić mu za­wo­du.

Po­sie­dzę nad tym, do­pó­ki on nie przyj­dzie.

7 sierp­nia 17**LIST VIII

Pre­zy­den­to­wa de To­urvel do pani de Vo­lan­ges

Trud­no mi wy­ra­zić pani, jak je­stem wdzięcz­na za do­wód uf­no­ści, któ­rym mnie za­szczy­casz, i jak żywo mnie ob­cho­dzi za­mę­ście pan­ny de Vo­lan­ges. Z ca­łej du­szy, z ca­łe­go ser­ca ży­czę jej szczę­ścia, któ­re­go jest god­na. Nie znam hra­bie­go de Ger­co­urt, ale sko­ro na nie­go padł tak za­szczyt­ny wy­bór, mogę mieć o nim je­dy­nie naj­lep­sze wy­obra­że­nie. Po­prze­sta­ję, pani, na ży­cze­niu, aby to mał­żeń­stwo uwień­czo­ne było rów­nie po­myśl­nym skut­kiem jak moje, któ­re rów­nież jest two­im dzie­łem i za któ­re każ­dy dzień po­mna­ża mą wdzięcz­ność. Oby szczę­ście twej cór­ki, pani, sta­ło się na­gro­dą za to, któ­re ja otrzy­ma­łam z twej ręki; oby naj­lep­sza z przy­ja­ció­łek mo­gła być i naj­szczę­śliw­szą z ma­tek!

Szcze­rze zmar­twio­na je­stem, że nie mogę oso­bi­ście zło­żyć ci, pani, tych ży­czeń, a za­ra­zem, cze­go bym bar­dzo pra­gnę­ła, za­po­znać się z pan­ną de Vo­lan­ges. Do­znaw­szy od cie­bie tyle praw­dzi­wie ma­cie­rzyń­skiej do­bro­ci, mam pra­wo spo­dzie­wać się, że znaj­du­ję u niej tkli­wą przy­jaźń sio­stry, na któ­rą będę się sta­ra­ła za­słu­żyć.

Przy­pusz­czam, iż zo­sta­nę na wsi przez całą nie­obec­ność pana de To­urvel. Sko­rzy­sta­łam z tego cza­su, aby się na­cie­szyć to­wa­rzy­stwem czci­god­nej pani de Ro­se­mon­de. Cza­ru­ją­ca oso­ba: sę­dzi­wy wiek nie ode­brał jej nic z daw­ne­go uro­ku; za­cho­wa­ła całą we­so­łość i ży­wość. Cia­ło jej je­dy­nie li­czy osiem­dzie­siąt czte­ry lat; duch nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia.

Sa­mot­ność na­szą oży­wi­ło nie­co przy­by­cie sio­strzeń­ca pani de Ro­se­mon­de, wi­ceh­ra­bie­go de Val­mont, któ­ry ma za­miar po­zo­stać tu kil­ka dni. Zna­łam go je­dy­nie z roz­gło­su, któ­ry nie­zbyt za­chę­cał do bliż­sze­go po­zna­nia; zda­je mi się jed­nak, że pan de Val­mont wię­cej jest wart od swo­jej re­pu­ta­cji. Tu, gdzie wir świa­to­wych uciech nie wie­dzie go na po­ku­sze­nie bar­dzo trzeź­wo pa­trzy na sie­bie i z rzad­ką pro­sto­tą przy­zna­je się do błę­dów. Roz­ma­wia ze mną nie­raz na­der roz­sąd­nie, a ja roz­trzą­sam mu su­mie­nie, i to bar­dzo su­ro­wo. Pani, któ­ra go znasz, przy­znasz, iż na­wró­ce­nie ta­kie­go czło­wie­ka by­ło­by pięk­nym dzie­łem; nie wąt­pię jed­nak, że mimo wszyst­kich obiet­nic po­pra­wy ty­dzień

Pa­ry­ża wy­star­czy, aby za­po­mniał o mo­ich ka­za­niach. Przy­najm­niej ten czas, któ­re tu spę­dzi, bę­dzie sta­no­wił prze­rwę w jego zwy­kłym try­bie, co wyj­dzie tyl­ko na ko­rzyść, je­że­li nie jemu, to in­nym. Pan de Val­mont wie, że pi­szę w tej chwi­li do pani, i pro­si, abym jej przed­ło­ży­ła wy­ra­zy naj­głęb­sze­go sza­cun­ku. Chciej przy­jąć i moje z do­bro­cią, któ­ra ci jest wła­ści­wa, i racz nie wąt­pić nig­dy o naj­szczer­szych uczu­ciach, z ja­ki­mi mam za­szczyt etc.

***, 9 sierp­nia 17**LIST IX

Pani de Va­lan­ges do pre­zy­den­to­wej de To­urvel w zam­ku***

Nie wąt­pi­łam nig­dy, mło­da i pięk­na przy­ja­ciół­ko; ani o twej przy­jaź­ni, ani o szcze­rym udzia­le we wszyst­kim, co mnie do­ty­czy. Nie po to też, aby po­ru­szać tę ma­te­rię, któ­ra, są­dzę, na za­wsze jest usta­lo­na, od­po­wia­dam jesz­cze na twą od­po­wiedź; ale nie mogę po­mi­nąć spo­sob­no­ści prze­sła­nia ci kil­ku słów ty­czą­cych wi­ceh­ra­bie­go de Val­mont. Wy­zna­ję, że nie spo­dzie­wa­łam się spo­tkać kie­dy­kol­wiek z tym na­zwi­skiem w two­ich li­stach. Za­praw­dę, cóż może ist­nieć wspól­ne­go po­mię­dzy nim a tobą? Nie znasz tego czło­wie­ka; i skąd mo­gła­byś mieć po­ję­cie o du­szy roz­pust­ni­ka? Mó­wisz mi o jego rzad­kiej pro­sto­cie; och, tak! pro­sto­ta pana de Val­mont musi być w isto­cie dość rzad­ka! W jesz­cze wyż­szym stop­niu fał­szy­wy i nie­bez­piecz­ny niż gład­ki i pe­łen po­wa­bu, nig­dy od naj­wcze­śniej­szej mło­do­ści nie uczy­nił kro­ku, nie po­wie­dział sło­wa bez ja­kie­goś za­mia­ru, nig­dy zaś nie po­wziął za­mia­ru, któ­ry by nie był nie­uczci­wy lub zbrod­ni­czy. Znasz mnie, dro­ga przy­ja­ciół­ko; wiesz, że ze wszyst­kich cnót, ja­kie sta­ram się so­bie przy­swo­ić, naj­wy­żej ce­nię po­błaż­li­wość. To­też gdy­by Val­mont dzia­łał w po­ry­wie na­mięt­no­ści, gdy­by, jak tylu in­nych, dał się po­cią­gnąć błę­dom swe­go wie­ku, wów­czas po­tę­pia­jąc uczyn­ki za­cho­wa­ła­bym współ­czu­cie dla jego oso­by i cze­ka­ła­bym w mil­cze­niu, czy nie przyj­dzie czas, w któ­rym opa­mię­ta­nie wró­ci mu sza­cu­nek uczci­wych lu­dzi. Ale w Val­mon­cie nie ma tego wszyst­kie­go: po­stę­po­wa­nie jego jest wy­ni­kiem za­sad. Umie on do­sko­na­le ob­li­czyć, na ile be­ze­ceń­stwa może po­zwo­lić so­bie męż­czy­zna, nie gu­biąc się w oczach świa­ta; to­też aby bez­kar­nie dać fol­gę swej zło­ści i okru­cień­stwu, ob­rał so­bie ko­bie­ty na ofia­ry. Nie pró­bu­ję na­wet po­li­czyć, któ­re uwiódł, ale ile zgu­bił po pro­stu! Przy ci­chym i bo­go­boj­nym ży­ciu, ja­kie pro­wa­dzisz, nie do­cie­ra do cie­bie wieść o owych gor­szą­cych przy­go­dach. Mo­gła­bym opo­wie­dzieć nie­jed­ną, któ­ra by ci za­drżeć ka­za­ła ze zgro­zy; ale spoj­rze­nia two­je, czy­ste jak two­ja du­sza, zbru­ka­ły­by się od ta­kich ob­ra­zów; spo­koj­na, że Val­mont nig­dy nie bę­dzie dla cie­bie nie­bez­piecz­ny, nie po­trze­bu­jesz ta­kie­go pan­ce­rza, aby się obro­nić. To jesz­cze mogę ci po­wie­dzieć, że ze wszyst­kich ko­biet, któ­re mia­ły nie­szczę­ście stać się ce­lem jego za­bie­gów, uwień­czo­nych po­wo­dze­niem lub nie, każ­dej gorz­ko przy­szło opła­ki­wać tę nie­bez­piecz­na zna­jo­mość. Je­dy­na mar­ki­za de Mer­teu­il sta­no­wi wy­ją­tek; ona jed­na umia­ła mu się oprzeć, a za­ra­zem na­ło­żyć ha­mu­lec jego nie­go­dzi­wo­ści. Wy­zna­ję, że ten rys naj­wię­cej przy­no­si jej za­szczy­tu w moim po­ję­ciu; to jed­no wy­star­czy­ło­by już, aby w oczach świa­ta w ca­łej peł­ni oku­pić parę lek­ko­myśl­no­ści, ja­kie mia­no jej do za­rzu­ce­nia w po­cząt­kach wdo­wień­stwa.

Jak bądź się rze­czy mają, moja uro­cza przy­ja­ciół­ko, z pra­wa wie­ku, do­świad­cze­nia, a przede wszyst­kim przy­jaź­ni, na jed­no mu­szę ci zwró­cić uwa­gę; mia­no­wi­cie, że w Pa­ry­żu zdo­ła­no już za­uwa­żyć nie­obec­ność Val­mon­ta. Je­że­li się roz­gło­si, iż spę­dził czas w wy­łącz­nym to­wa­rzy­stwie ciot­ki i two­im, two­ja do­bra sła­wa znaj­dzie się w jego rę­kach: naj­więk­sze nie­szczę­ście, ja­kie może się zda­rzyć ko­bie­cie. Ra­dzę ci więc, uproś ciot­kę, aby go nie za­trzy­my­wa­ła dłu­żej; gdy­by się opie­rał, są­dzę, iż po­win­naś bez wa­ha­nia ustą­pić mu miej­sca. Ale cze­muż miał by tam sie­dzieć? Po co mu się za­ko­py­wać na wsi? gdy­byś ka­za­ła śle­dzić jego kro­ki, od­kry­ła­byś z pew­no­ścią, że dom ciot­ki ob­rał je­dy­nie jako wy­god­ne schro­nie­nie dla ja­kiejś mi­łost­ki w oko­li­cy. Ale gdy nie w wa­szej mocy za­po­biec złe­mu, po­prze­stań­my na tym, aby ubez­pie­czyć bo­daj sa­mych sie­bie.

Do wi­dze­nia, dro­ga przy­ja­ciół­ko; mał­żeń­stwo cór­ki opóź­nia się nie­co. Hra­bia de Ger­co­urt, któ­re­go ocze­ki­wa­li­śmy z dnia na dzień, do­no­si, że pułk jego wy­sła­no na Kor­sy­kę; że zaś trwa­ją tam jesz­cze roz­ru­chy, nie­po­do­bień­stwem mu bę­dzie uwol­nić się przed zimą. Bar­dzo mi to nie w smak; w za­mian po­cie­szam się na­dzie­ją, że bę­dzie­my mia­ły przy­jem­ność uj­rze­nia cię na we­se­lu; przy­kro mi było, iż mia­ło się obyć bez cie­bie. Do wi­dze­nia; masz we mnie, bez czczych za­pew­nień, za­wsze od­da­ną przy­ja­ciół­kę.

PS. Chciej mnie przy­po­mnieć pani de Ro­se­mon­de, któ­rą ko­cham tak, jak na to za­słu­gu­je.

Pa­ryż, 11 sierp­nia 17**LIST X

Mar­ki­za de Mer­teu­il do wi­ceh­ra­bie­go de Val­mont w zam­ku ***

Czy dą­sasz się na mnie wi­ceh­ra­bio? Czy może umar­łeś albo, co nie­mal na jed­no wy­cho­dzi, ży­jesz je­dy­nie dla swej pre­zy­den­to­wej? Ta ko­bie­ta, któ­ra ci wró­ci­ła złu­dze­ni mło­do­ści, wró­ci wkrót­ce rów­nież i jej śmiesz­ne prze­są­dy. Oto już czu­jesz się nie­śmia­łym nie­wol­ni­kiem; le­piej przy­znaj od razu, iż je­steś po pro­stu za­ko­cha­ny. Wa­hasz się uciec do szczę­śli­we­go zu­chwal­stwa. W ten spo­sób po­stę­pu­jesz so­bie zu­peł­nie bez za­sad, zda­jąc wszyst­ko na los przy­pad­ku, a ra­czej ka­pry­su. Czyż­byś już nie pa­mię­tał, że mi­łość jest jak me­dy­cy­na je­dy­nie sztu­ką po­ma­ga­nia przy­ro­dzie? Wi­dzisz, że cię po­bi­jam wła­sną bro­nią; nie ro­snę zbyt­nio w py­chę z tej przy­czy­ny, boć to naj­ła­twiej­szy spo­sób po­bi­cia męż­czy­zny na gło­wę. Musi ci się od­dać, po­wia­dasz; no do­brze, musi, to pew­na, to­też odda się jak inne, z tą róż­ni­cą, że zro­bi to nie­zgrab­nie i bez wdzię­ku. Ale żeby skoń­czy­ła na od­da­niu, naj­lep­szy spo­sób jest za­cząć od wzię­cia. Ja­kimż dzie­ciń­stwem mi­ło­ści jest to śmiesz­ne od­róż­nie­nie! Mó­wię "mi­ło­ści", bo ty je­steś za­ko­cha­ny wi­ceh­ra­bio. Mó­wić in­a­czej zna­czy­ło­by oszu­ki­wać cię, zna­czy­ło­by ukry­wać przed tobą twą cho­ro­bę. Po­wiedz mi, więc sen­ty­men­tal­ny ko­chan­ku: te ko­bie­ty, któ­re w ży­ciu mia­łeś, czy ty my­ślisz w isto­cie, że je gwał­ci­łeś? Ależ choć­by któ­ra z nas mia­ła naj­więk­szą ocho­tę od­dać się komu, choć­by nam nie wiem jak było do tego pil­no, i tak trze­ba ja­kie­goś po­zo­ru; a czyż może ist­nieć wy­god­niej­szy niż ten, któ­ry po­zwa­la od­gry­wać rolę sła­bej isto­ty ule­ga­ją­cej sile? Co do mnie, przy­znam się, iż w kam­pa­nii mi­ło­snej naj­wy­żej ce­nię żywy i do­brze prze­pro­wa­dzo­ny atak, w któ­rym wszyst­ko po­stę­pu­je po so­bie w po­rząd­ku, choć szyb­ko; któ­ry nie zo­sta­wia nas nig­dy w tym kło­po­tli­wym po­ło­że­niu, aby­śmy same mu­sia­ły na­pra­wiać nie­zręcz­ność nie­przy­ja­cie­la; atak, któ­ry po­zwa­la za­cho­wać po­zo­ry prze­mo­cy w tym na­wet, na co same się go­dzi­my, i zręcz­nie gła­ska dwie na­sze ar­cy­sła­bost­ki: chwa­łę obro­ny i przy­jem­ność po­raż­ki. Wy­zna­ję, ten ta­lent, rzad­szy o wie­le, niż­by moż­na mnie­mać, za­wsze zy­ski­wał moje uzna­nie i nie­raz zda­rzy­ło mi się ulec, je­dy­nie aby uwień­czyć mę­stwo za­słu­żo­ną na­gro­dą.

Ale ty, ty, któ­ry je­steś już sobą, ty po­stę­pu­jesz tak, jak­byś oba­wiał się zwy­cię­stwa. Ech, od­ką­dże ty po­dró­żu­jesz w ten spo­sób, po­pa­sa­jąc co chwi­lę, bocz­ny­mi dróż­ka­mi? Mój przy­ja­cie­lu, gdy chcesz do­je­chać do sta­cji, bierz ko­nie pocz­to­we i jaz­da! Go­ściń­cem! Ale zo­staw­my ten przed­miot, któ­ry draż­ni mnie tym wię­cej, że po­zba­wia mnie przy­jem­no­ści uj­rze­nia cię ry­chło. Przy­najm­niej pi­suj czę­ściej i do­noś o wszyst­kim w mia­rę po­stę­pów. Czy wiesz, że już prze­szło dwa ty­go­dnie po­chła­nia cię ta śmiesz­na mi­łost­ka i że zdo­ła­łeś przez ten czas za­nie­dbać wszyst­kie inne obo­wiąz­ki?

Ale, ale, gdy mowa o za­nie­dba­niu: przy­po­mi­nasz mi, wi­ceh­ra­bio, lu­dzi, któ­rzy za­się­ga­ją re­gu­lar­nie wia­do­mo­ści o cho­rych przy­ja­cio­łach, lecz nig­dy nie są cie­ka­wi od­po­wie­dzi. Koń­czysz ostat­ni list py­ta­niem, czy ka­wa­ler nie roz­stał się ze świa­tem,. Ja nie od­po­wia­dam, a ty prze­sta­jesz się o to trosz­czyć. Czyż za­po­mnia­łeś, że mój ko­cha­nek jest, już z urzę­du, two­im naj­ser­decz­niej­szym przy­ja­cie­lem? Ale uspo­kój się: nie umarł; lub gdy­by mu się to mia­ło przy­tra­fić, to chy­ba z nad­mia­ru szczę­ścia. Bie­da­czek mój, ja­kiż on tkli­wy! Cóż to za uro­dzo­ny ko­cha­nek! Jak on umie żywo czuć i wy­ra­żać uczu­cia! W gło­wie mi się krę­ci na samo wspo­mnie­nie. Do­praw­dy, bez­miar szczę­ścia, jaki on znaj­du­je w prze­ko­na­niu o mo­jej mi­ło­ści, go­tów mnie jesz­cze do nie­go przy­wią­zać.

Tego sa­me­go dnia, w któ­rym – jak ci pi­sa­łam – obu­dzi­ła się we mnie chęt­ka ze­rwa­nia z ka­wa­le­rem, ileż szczę­ścia cze­ka­ło go jesz­cze! A prze­cież w chwi­li gdy mi go oznaj­mio­no, roz­my­śla­łam zu­peł­nie po­waż­nie nad spo­so­bem do­pro­wa­dze­nia go do roz­pa­czy. Nie wiem, ka­prys czy inna przy­czy­na, ale nig­dy nie wy­dał mi się tak uro­czy. Mimo to przy­ję­łam go kwa­śno. Li­czył, że spę­dzi ze mną ze dwie go­dzi­ny, za­nim drzwi otwo­rzą się dla wszyst­kich. Po­wie­dzia­łam, że wy­cho­dzę; za­py­tał, do­kąd? Od­mó­wi­łam od­po­wie­dzi. Za­czął na­le­gać. "Tam gdzie pana nie bę­dzie" – od­par­łam opry­skli­wie. Szczę­ściem dla sie­bie, sta­nął jak ska­mie­nia­ły; gdy­by był wy­rzekł jed­no sło­wo, wy­bu­chła­by nie­chyb­nie sce­na i skoń­czy­ło­by się ze­rwa­niem. Zdzi­wio­na tym mil­cze­niem, zwró­ci­łam nań oczy bez in­ne­go za­mia­ru, przy­się­głam, jak tyl­ko, aby zo­ba­czyć jego minę. Spo­strze­głam na tej ślicz­nej twa­rzy ten smu­tek za­ra­zem głę­bo­ki a tkli­wy, któ­re­mu, sam przy­zna­łeś, trud­no w isto­cie się oprzeć. Ta sama przy­czy­na wy­wo­ła­ła ten sam sku­tek: znów po­czu­łam się zwy­cię­żo­na. Pod tej chwi­li po­czę­łam je­dy­nie my­śleć nad spo­so­bem oczysz­cze­nia się w jego oczach. "Wy­cho­dzę w pew­nej spra­wie – rze­kłam ła­god­niej – w spra­wie do­ty­czą­cej i pana; ale nie py­taj o nic. Wie­cze­rzam w domu, przyjdź, a do­wiesz się wszyst­kie­go." Wte­dy do­pie­ro od­zy­skał mowę, ale nie po­zwo­li­łam mu mó­wić. "Śpie­szę się bar­dzo – rze­kłam. – Zo­staw mnie; do zo­ba­cze­nia." Po­ca­ło­wał mnie w rękę i wy­szedł. Aby mu po­we­to­wać to roz­sta­nie, może aby po­we­to­wać je sa­mej so­bie, wpa­dam na myśl za­po­zna­nia go z moim dom­kiem, o któ­re­go ist­nie­niu nie miał po­ję­cia. Dzwo­nię na wier­ną Wik­to­rię. Do­sta­ję mi­gre­ny, każę oznaj­mić wszyst­kim, że kła­dę się do łóż­ka; zo­staw­szy wresz­cie sama z mą po­wier­ni­cą, stro­ję się za pan­nę słu­żą­cą, gdy ona prze­bie­ra się za lo­ka­ja. Na­stęp­nie Wik­to­ria spro­wa­dza do bra­my ogro­do­wej do­roż­kę i po­my­ka­my w dro­gę. Przy­byw­szy do świą­ty­ni mi­ło­ści, wy­szu­ku­ję ne­gli­żyk naj­po­wab­niej­szy, jaki po­sia­dam, po pro­stu roz­kosz­ny, naj­zu­peł­niej wła­sne­go po­my­słu: nie po­zwa­la nic oglą­dać, a wszyst­kie­go każe się do­my­ślać. Przy­rze­kam ci prze­słać wzór dla pre­zy­den­to­wej, sko­ro ją już uczy­nisz god­ną ta­kie­go rynsz­tun­ku.

Po tych przy­go­to­wa­niach, gdy Wik­to­ria zaj­mu­je się resz­tą, od­czy­tu­ję je­den roz­dział Sofy, je­den list He­lo­izy i dwie po­wiast­ki La­Fon­ta­ine'a, aby do­stro­ić roz­ma­ite stru­ny, ja­kie za­mie­rzam po­trą­cić. Tym­cza­sem ka­wa­ler zja­wia się u mnie, jak za­wsze nie­cier­pli­wy. Szwaj­car od­pra­wia go oznaj­mia­jąc, że je­stem nie­zdro­wa: pierw­sza nie­spo­dzian­ka. Rów­no­cze­śnie od­da­je bi­le­cik ode mnie, ale nie prze­ze mnie pi­sa­ny, zgod­nie z mą roz­trop­ną za­sa­dą. Ka­wa­ler otwie­ra i wi­dzi rękę Wik­to­rii: "Punkt o dzie­wią­tej, na bul­wa­rze, na­prze­ciw ka­wiar­ni." Uda­je się na miej­sce; tam lo­kaj­czyk, któ­re­go rolę od­gry­wa wciąż Wik­to­ria, każe mu od­pra­wić po­wóz i iść za sobą. Cały ów ro­man­tycz­ny apa­rat miał ten sku­tek, iż roz­pa­lił gło­wę mego ka­wa­le­ra, roz­pa­lo­na zaś gło­wa ma za­wsze swo­je za­le­ty. Przy­by­wa wresz­cie oszo­ło­mio­ny zdu­mie­niem i mi­ło­ścią. Aby mu po­zwo­lić przyjść nie­co do sie­bie, prze­pro­wa­dzam go chwi­lę po ogro­dzie, na­stęp­nie kie­ru­ję ku do­mo­wi. Wi­dzi sto­lik i dwa na­kry­cia; obok po­sła­ne łóż­ko. Prze­cho­dzi­my do przy­stro­jo­ne­go od­święt­nie bu­du­aru. Tam, na wpół z roz­my­słu, na wpół ze szcze­re­go ser­ca, oto­czy­łam go ra­mio­na­mi i osu­nę­łam mu się do ko­lan. "O mój naj­droż­szy – rze­kłam – aby ci zgo­to­wać słod­ką nie­spo­dzian­kę, po­peł­ni­łam tę zbrod­nię, iż uda­nym gnie­wem spra­wi­łam ci przy­krość i na chwi­lę po­zba­wi­łam cię wi­do­ku uko­cha­nej. Prze­bacz mi winy, a oku­pię je po­tę­gą mi­ło­ści." Mo­żesz so­bie wy­obra­zić sku­tek tej sen­ty­men­tal­nej prze­mo­wy. Ka­wa­ler, uszczę­śli­wio­ny, pod­niósł mnie co żywo i roz­grze­sze­nie moje zo­sta­ło przy­pie­czę­to­wa­ne na tej sa­mej oto­man­ce, na któ­rej ty i ja pie­czę­to­wa­li­śmy tak we­so­ło i w ten sam spo­sób wie­czy­ste ze­rwa­nie. Po­nie­waż mie­li­śmy przed sobą całe sześć go­dzin, a po­sta­no­wi­łam so­bie, iż czas ten upły­nie mu w nie­zmą­co­nej roz­ko­szy, po­wścią­gnę­łam jego unie­sie­nia. Po­wab­na za­lot­ność za­ję­ła miej­sce go­ręt­szej czu­ło­ści. Nig­dy jesz­cze nie do­ło­ży­łam tylu sta­rań, aby się ko­muś po­do­bać, nig­dy też nie by­łam rów­nie za­do­wo­lo­na z sie­bie. Po ko­la­cji, na prze­mian dzie­cin­na i peł­na roz­sąd­ku, swa­wol­na i tkli­wa, nie­kie­dy na­wet nie­co wy­uz­da­na, sta­ra­łam się ob­cho­dzić z lu­bym niby z suł­ta­nem za­sia­da­ją­cym po­śród swe­go se­ra­ju, w któ­rym ja gra­łam ko­lej­no rolę roz­ma­itych fa­wo­ryt. W isto­cie jego wie­lo­krot­ne hoł­dy, jak­kol­wiek wciąż przyj­mo­wa­ła je ta sama ko­bie­ta, skła­nia­ły się do stóp co­raz to no­wej ko­chan­ki.

Wresz­cie o brza­sku trze­ba się było roz­łą­czyć; co bądź ka­wa­ler po­wia­dał, czy­nił na­wet, aby temu prze­czyć, roz­sta­nie to było dlań rów­nie po­trzeb­ne jak bo­le­sne. Gdy na­de­szła chwi­la ostat­nie­go po­że­gna­nia, wzię­łam klucz szczę­sne­go ustro­nia i wrę­cza­jąc mu go rze­kłam: "Zgo­to­wa­łam je tyl­ko dla cie­bie; słusz­nym jest, abyś był jego pa­nem: rze­czą Ofiar­ni­ka jest roz­po­rzą­dzać Świą­ty­nią." W ten spo­sób zręcz­nie uprze­dzi­łam po­dej­rze­nia, ja­kie mo­gło­by mu na­su­nąć to za­gad­ko­we nie­co po­sia­da­nie se­kret­ne­go dom­ku. Znam ka­wa­le­ra i nie lę­kam się, aby do sank­tu­arium wpro­wa­dził inną ko­bie­tę, gdy­by mnie zaś przy­szła fan­ta­zja za­go­ścić tam bez nie­go, po­zo­sta­je mi za­wsze dru­gi klucz w od­wo­dzie. Chciał za wszel­ką cenę umó­wić na­stęp­ną schadz­kę, ale za wie­le mi wart jesz­cze mój ka­wa­ler, abym go chcia­ła zu­ży­wać tak szyb­ko. Moż­na so­bie po­zwo­lić na ta­kie wy­bry­ki je­dy­nie z kimś, kogo się ma za­miar nie­ba­wem po­rzu­cić. On tego nie wie, bie­da­czek, ale na szczę­ście ja wiem za nas obo­je.

Wi­dzę, że już trze­cia rano i że na­pi­sa­łam cały tom usiadł­szy dla skre­śle­nia paru słó­wek. Oto co może czar przy­ja­ciel­skiej uf­no­ści; ona też spra­wia, że ty mi je­steś za­wsze naj­droż­szy ze wszyst­kich; ale je­śli mam wy­znać praw­dę, mil­szy jest mi dziś mój ka­wa­ler.

12 sierp­nia 17**LIST XII

Ce­cy­lia Vo­lan­ges do mar­ki­zy de Mer­teu­il

Do­no­szę pani, że mama jest cier­pią­ca; nie wy­cho­dzi dzi­siaj i mu­szę do­trzy­my­wać jej to­wa­rzy­stwa, nie będę więc mia­ła za­szczy­tu to­wa­rzy­szyć pani do Ope­ry. Za­pew­niam pa­nią, o wie­le bar­dziej ża­łu­ję, że nie będę ra­zem z pa­nią, niż ca­łe­go wi­do­wi­ska. Mam na­dzie­ję, że pani nie wąt­pi o tym, bar­dzo o to pro­szę. Ja pa­nią tak ko­cham! Czy bę­dzie pani tak do­bra po­wie­dzieć panu ka­wa­le­ro­wi Dan­ce­ny, że nie mam zbior­ku, o któ­rym mó­wił, i że je­że­li może go przy­nieść ju­tro, spra­wi mi wiel­ką przy­jem­ność? Gdy­by przy­szedł dziś, po­wie­dzia­no by mu, że nas nie ma w domu: mama nie chce ni­ko­go dziś przyj­mo­wać. Mam na­dzie­ję, że ju­tro bę­dzie jej już le­piej.

Mam za­szczyt etc.

13 sierp­nia 17**
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: