Niebieska sukienka - ebook
Niebieska sukienka - ebook
Drugi tom porywającej literackiej sagi!
Dwustuletnia historia, w której wielkie i małe dramaty, smutki i radości, miłość i nienawiść, przeplatają się ze sobą na przemian w zawrotnym tempie, czyniąc z tej opowieści pełną niespodzianek podróż do świata, który dawno minął.
Jest rok 1920, pierwsze lata niepodległości, czas odbudowy kraju po wojennej zawierusze i scalania w jeden organizm trzech oddzielnie dotąd funkcjonujących po obcymi zaborami.
Folwark w Osadzie, mimo iż miał szczęście znaleźć się poza bezpośrednimi działaniami wojennego frontu, nie uniknął strat, z którymi teraz muszą zmierzyć się kolejne pokolenia Maryni Popiel i Andrzeja Konarskiego.
Żyje jeszcze Florentyna, druga właścicielka folwarku. Żyje i wciąż czeka na powrót z dalekiej Syberii Kacpra Janczara. Owoc ich miłości, Klara, dochowała się trzech córek: Emilii, Klementyny i Meli, przed którymi świat teraz stoi otworem - wystarczy dokonać właściwych i rozsądnych wyborów. One jednak, jedna po drugiej, dokonują takich, z którymi rozsądek - zwłaszcza w mniemaniu ich matki - niewiele ma wspólnego, uruchamiając ciąg dramatycznych zdarzeń, o jakich w tej pięknej i cichej dolinie na jakiś czas już zapomniano.
Grażyna Jeromin-Gałuszka - autorka wielu książek, które urzekają czytelników niezwykłym klimatem i wprowadzają w magiczny świat, wykreowany głównie z wyobraźni. Niektóre z jej powieści, jak na przykład "Kobiety z Czerwonych Bagien" czy "Magnolia", zdobywały laury na festiwalach i od wielu lat cieszą się niezmiennym zainteresowaniem. Mieszka w Sosnowicy, małej osadzie w dolinie Radomki, gdzie kończą się wszystkie drogi.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8169-694-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po owym wnikliwym zwiadzie postać skryła się w bramie, ale tylko na moment, bo po chwili pojawiła się znowu, a wraz z nią dwie inne. Uginając się pod ciężarem sporego pakunku, zawiniętego w kapę, podążyły za tą pierwszą do rogu ulicy i tu zostawiły swój ciężar, kładąc go po prostu na skraju chodnika, po czym zabrały narzutę i wszystkie trzy w wielkim pośpiechu wróciły do kamienicy.
Pod peleryną z kapturem kryła się Florentyna Tyńska, córka młynarza z oddalonej o półtorej mili Osady w dolinie rzeki, od pięciu miesięcy nosząca w łonie dziecko Kacpra Janczara. Kacper, uczestnik powstania styczniowego, został schwytany przez carskie wojsko i wywieziony na Syberię.
Dwie pozostałe postaci były to szwagierki tamtej: Bronisława i Kazimiera.
Kamienica, w której tak pospiesznie się skryły, należała do kupca tekstylnego Alojzego Tyńskiego, męża Florentyny, a starszego brata Bronisławy i Kazimiery. On sam zaś leżał na skraju chodnika, z twarzą wystawioną na strugi deszczu i smagającego wiatru. W niczym mu to jednak nie przeszkadzało, jako że od wielu godzin już nie żył.
Była to cicha uliczka w małym miasteczku, w którym nic się nie dzieje, aż trudno więc uwierzyć, że zdarzyła się tu tak wielka tragedia. Młodsza siostra zamordowała brata, gdy, w narastającej z dnia na dzień wściekłości wywołanej odejściem żony, walił głową starszej o ścianę. Zabiła go, tylko raz uderzywszy tym, co miała pod ręką, a pod ręką akurat znalazł się mosiężny moździerz.
Nie chciała skrzywdzić Alojzego. Nie aż tak. Stała więc i patrzyła, nie wierząc, że zdarzyło się coś, czego już się nie da odwrócić.
– Co robić? Co robić, Broniu? – pytała starszą siostrę. – Co my teraz poczniemy?
Tamta, wytarłszy ścierką krew, która poleciała z ucha, gdy Alojzy w amoku tłukł jej głową o ścianę, popatrzyła na ciało brata, leżące pośród rozbitych naczyń na podłodze, i odparła zimnym głosem:
– Musimy tu sprowadzić tę wywłokę z Osady. To wszystko przez nią… Wszystko. Niech więc teraz zaradzi temu, co się stało.
Posłały po Florentynę Jaśka, sklepowe popychadło, nie było innej rady. Jeszcze przed wieczorem przywiózł ją powozem, który Alojzy Tyński nie tak dawno kupił, uznawszy, że kupiec bez porządnego powozu nic nie znaczy. Kazały subiektowi wjechać w bramę, żeby nikt nie dostrzegł wywłoki z bękartem bandyty Janczara w brzuchu – już dość się z tego powodu wstydu najadły.
Trzeba było widzieć, jak z jedną ręką opartą na tymże brzuchu patrzyła na ciało zdradzonego męża, po czym, dowiedziawszy się, że odkąd go zostawiła, codziennie kupował u Żyda flaszkę i pił, wlała mu w zimne usta wódki, wywróciła wszystkie kieszenie na wierzch i zdecydowała, by wynieść trupa na ulicę. Więc go wyniosły.
O świcie następnego dnia konie karetki pocztowej, pędzącej na stację kolei warszawsko-wiedeńskiej, spłoszone, gdy między ich kopytami przebiegł szczur, odbiły gwałtownie w bok, a koła pojazdu zawadziły o krawężnik, miażdżąc głowę kupca tekstylnego.
W tych okolicznościach nawet nie podjęto śledztwa. Nie znaleziono innych ran, poza tymi zadanymi żelaznym kołem, bo też wcale ich nie szukano. Zamknięto tylko kilku miejscowych rzezimieszków, którym przypisano winę za wywrócone na wierzch puste kieszenie spodni i surduta nieboszczyka, natomiast słowa Józefowicza, że pan Alojzy Tyński codziennie zaopatrywał się w jego sklepie w butelkę wódki, i jej woń, unosząca się z ust zmarłego, załatwiły resztę.
Po pogrzebie starsza siostra Tyńskiego, Bronisława, szczelnie zasunęła kotary na wszystkich oknach w mieszkaniu, po czym, przeglądając w szafie czarne suknie, powiedziała do młodszej:
– Ona za to wszystko zapłaci. Słono. Wcześniej czy później.1
Wiosna 1920
Kto by się spodziewał, że w tym wieku jeszcze tak łatwo będzie wstać z łóżka, jednym ruchem odsunąć kotarę w oknie i ucieszyć się z widoku za szybą. Widok, jak widok; początek kwietnia, więc za bardzo nie ma się czym zachwycać, ale wystarczy trochę słońca i świadomość, że każdego dnia pojawi się go coraz więcej.
– A więc dożyłam kolejnej wiosny… Osiemdziesiątej, o ile mnie pamięć nie myli, to może jeszcze osiemdziesiątej pierwszej jakoś doczekam – mamrocze pod nosem Florentyna Janczarowa i, zerkając w górę, dodaje przymilnie: – Bo chyba teraz już mi takiego psikusa nie zrobisz i nie każesz się ni z tego, ni z owego zabierać… Gadam całkiem jak ciotka Konstancja – upomina się nagle. – Zupełnie. Tylko co złego w takim gadaniu… Myślałam, że to taka osobliwość ciotki, a wychodzi na to, że wiek – na starość chyba wszyscy gadają jednakowo…
– Mówiła coś mama o starości? – Staruszka słyszy głos swojej córki Klary, która zagląda do sypialni. – I widzę, że już na nogach, moje gratulacje.
– A czego tu gratulować, moje dziecko…
– Zdrowia. Chciałabym mieć w mamy wieku tyle zdrowia, żeby do trzeciej rano grać w karty, popijać dereniówkę, bo widzę, że od wczoraj znacznie jej ubyło, a o dziewiątej wstać jak skowronek…
– No, już z tym skowronkiem to tak nie przesadzaj. – Florentyna wchodzi córce w słowo. – Cóż zrobię, że brydż tak zajmuje. Nic nie poradzę.
– Co za głupia moda z tym brydżem nastała – dalej złości się Klara. – I żeby jeszcze Maksymiliana w to wciągać! Ani go dobudzić teraz.
– We trójkę się nie da! – burczy Florentyna. – Cóż cię znowu z samego rana w Wielką Niedzielę ugryzło?
Otwiera szafę i zaczyna przeglądać garderobę – w święta wypadałoby jakoś stosownie się ubrać, zwłaszcza że trzeba jechać do kościoła, a potem na cmentarz. Bardzo ją ciekawi, czy Olimpia z Kazimierą też już wstały, boi się jednak zapytać, bo już wie, co usłyszy: że tamte takie same, wstydu trzeba nie mieć, żeby w Wielką Sobotę do trzeciej rano grać w karty i pić dereniówkę. A ileż one tej dereniówki wypiły? Po dwa kieliszeczki?
– Co mnie ugryzło? – odpowiada na pytanie matki Klara. – A właśnie to, że dziś Wielka Niedziela i wszystko na mojej głowie.
– W końcu ty tu jesteś gospodynią – zauważa staruszka.
– Ale nad niczym nie panuję. A najmniej nad córkami.
– Tak je sobie wychowałaś.
– Mama wie, że to nieprawda – odpowiada tamta płaczliwym głosem.
– Wiem, wiem… – Florentyna wreszcie wybrała granatową suknię z aksamitu, cieszy się, że nie dalej jak tydzień temu kazała Karolce całą garderobę odświeżyć, równie dobrze mogłaby teraz wybrać którąkolwiek inną. – W tej rodzinie kobiety wradzają się w swoje babki, nie matki, więc w niczym nie zawiniłaś.
– Bardzo mamie dziękuję, że taka dla mnie łaskawa – rzuca z sarkazmem Klara. – Może więc w tej łaskawości posunie się mama dalej i pomoże mi opanować całe towarzystwo… Byłabym wdzięczna za przemówienie do rozumu Klementynie w kwestii Bogdana… Ja tymczasem spróbuję Maksymiliana dobudzić i przypomnieć mu, że jest mężem i ojcem, bo dziadkiem już chyba nie zostanie…
– Co ty pleciesz, moja droga? Dlaczegóż by miał nie zostać dziadkiem?
– Bo ma trzy takie córki! Starą pannę, sufrażystkę…
– Już tak z tą sufrażystką nie przesadzaj. Wysłałaś córkę do Warszawy, czego więc się spodziewasz!
– Mama chyba nie słyszała, co ona wygaduje. I żeby tylko w domu, to by jeszcze uszło, ale nie! Ledwie przyjechała na święta, zakręciła się, poleciała na wieś tłumaczyć biednym kobiecinom, że nie muszą mieć dziesięciorga dzieci, bo są sposoby, żeby rodzić mniej… Jak ona to mówi?
– Świadome macierzyństwo – podpowiada Florentyna.
– A więc słyszała mama! – Klara chwyta się za głowę i zawodzi: – Nie, ja dziś nie pójdę do kościoła, nie pokażę się ludziom na oczy, co za wstyd!
– Żeby tylko takie powody mieli ludzie do wstydu – bagatelizuje ową rozpacz Florentyna, po czym, zaglądając Klarze w oczy, pyta: – A cóż chcesz od Klementyny? Jeszcze nie stara panna, na pewno nie sufrażystka, ciesz się, że masz choć jedną normalną córkę.
– Normalną?! Może i była normalna, póki nagle jej się nie odechciało wychodzić za Bogdana. A Bogdan będzie z rodzicami na obiedzie za parę godzin… Mogę sobie pogratulować położenia!
Florentyna przygląda się Klarze spod zmrużonych powiek – jakże ona w mowie, gestach, emocjach przypomina jej własną matkę.
– Wszystko się ułoży – ciepło uspokaja córkę. – Idź, budź męża i nie złość się tak przy Wielkiej Niedzieli, bo nie uchodzi. Wszystko zawsze jakoś się układa…
Chciałoby się jeszcze dodać, że wszystko się powtarza: zdarzenia, emocje, zachowania, jakby świat toczył się po kole, więc tak naprawdę nigdy nie wiadomo, kiedy coś się kończy, a kiedy dopiero zaczyna. Jedno jest pewne: człowiek rodzi się i umiera; a w głównej mierze od niego zależy, jak żyje między tymi dwoma wydarzeniami i czy w ogóle żyje.
W kuchni istne piekło. Kucharka, koścista kobieta przed czterdziestką, bardziej przypominająca niemiecką guwernantkę niż osobę zatrudnioną do gotowania, obrzuca karcącym wzrokiem bałagan na stole i, dotykając ręką ciasno spiętych włosów, mówi do trzech panien urzędujących przy nim w kompletnym negliżu:
– Ja już swoje na dziś zrobiłam. Naszykowałam na półmiski, przykryłam ściereczkami, wystarczy tylko barszcz podgrzać, a Karolka albo Felcia poda.
– No więc poda – rzuca lekko Mela, najmłodsza, skubiąc spod ściereczek to trochę szynki, to pasztetu.
– Ale trzeba dokroić, bo panny każdy półmisek rozgrzebały, Karolka tak nie dokroi.
– Bo też sobie Wacława zawsze w święta wychodne robi – zauważa kąśliwym tonem trzydziestoletnia Emila.
Z powodu tej kąśliwości, między innymi, nikt jej już nie daje wielkiej szansy na pójście za mąż. A najmniejszą nadzieję ma rodzona matka.
– Bo w święta się nie gotuje, to sobie wtedy wychodzę – oświadcza niezrażona kucharka, widać zdążyła się już przyzwyczaić do charakteru najstarszej z córek pani Klary. – Z pannami to skaranie boskie! Już mi baby wielkanocne popsułyście, że wstyd na stół postawić.
– A co my winne – woła z oburzeniem Mela – że Wacławie baby się nie udały?!
– A to – odpowiada kucharka, mrużąc oczy – że jak baby się pieką, to na palcach się chodzi i mówi szeptem… A Mela co robiła?
– No co robiłam?
– Podrygiwała nieprzystojnie, jak Emilka zaczęła nucić ułańskie śpiewki, bo już ją nogi swędzą, dobrze, że nie włączyła gramofonu i nie zaczęła tańczyć, do tego pierwsza. W Wielki Piątek! Wstydu obie nie mają, żeby tak do końca postu nie wytrzymać z tymi tańcami i śpiewem.
– Zaraz śpiew i tańce! – protestuje z kwaśną miną Emilia. – Znalazła sobie Wacława wytłumaczenie na niewyrośnięte baby i dwie winowajczynie tak wielkiej tragedii. Klementyna jak zwykle niczemu niewinna. Jej Wacława nic nie powie?
– A co mam mówić, jak cały dzień siedziała w bibliotece z książką?
– Ale może za głośno kartki przewracała!
Kucharka macha ręką, po czym zaczyna sprzątać na stole.
– No już, zabierajcie się stąd, to może jeszcze dokroję i jak się uda, co nieco ogarnę!
– Niech się Wacława tak nie złości, bo złość piękności szkodzi – śmieje się Mela, zaglądając w twarz kucharce. – A Wacława dzisiaj taka piękna, że niejednemu by serce złamała, nie tylko stangretowi z Konar.
Kucharka czerwienieje, ale nic nie mówi, odwraca się do okna i pociąga nosem, a wtedy Mela próbuje ją udobruchać.
– Przecież Wacława jeszcze nie taka stara, niewiele starsza od naszej Emilki – mówi, zaglądając jej w twarz przez ramię. – Kobieta w każdym wieku ma prawo do przygody. – Zakręca wskazującym palcem kosmyk jasnych włosów w loczek i dodaje ściszonym głosem: – Ja nawet więcej powiem: kobieta, jak mężczyzna, ma prawo do wszystkiego.
To widać kucharkę bardziej porusza niż wzmianka o ukrywanym związku ze stangretem Antonim.
– Co też Mela opowiada takie rzeczy! – wyrzuca z siebie oburzona. Rusza do spiżarni, wraca z pasztetem i, krojąc go na wolnym kawałku stołu, dalej pociąga nosem. – Takie rzeczy w dzień Zmartwychwstania Pańskiego! Wstyd wielki, wstyd.
– Mela ma przyjaciółkę na polonistyce, Irenę – wtrąca konspiracyjnym tonem Emila. – To ona jej takich rzeczy do głowy nakładła. Przecież sama nic podobnego by nie wymyśliła.
– Powiem więcej… My wszystkie, nie tylko Wacława jako przedstawicielka klasy niższej, powinnyśmy dążyć do niezależności. Pierwszy krok w tym kierunku to wyzwolenie z emocjonalnej zależności od mężczyzn, dalej już łatwo pójdzie.
Wacława łypie spod oka na Melę, Emilię i Klementynę. Zrozumiała każde słowo, bo przecież, jak na przedstawicielkę swojej klasy, jest oczytana, ale co z tych słów wynika, do końca nie ma pewności.
– Klementyna już się nie naje? – rzuca więc w kierunku średniej z sióstr Odolańskich, rozpartej na krześle, wreszcie zmieniając drażliwy temat. – Może by zostawiła trochę miejsca na obiad, bo to niegrzecznie usiąść do stołu i nic nie zjeść. Zwłaszcza przy gościach.
Klementyna, dwudziestopięcioletnia brunetka, najładniejsza z sióstr, wzdycha ciężko, trzymając rękę na piersi.
– Dla mnie obiadu może już nie być.
– A goście? – pyta chytrze Emilia.
– Cóż mam do takich gości, których widzę prawie co niedzielę, jak nie u nich, to u nas, przy nich nie muszę się krępować. Nawet gdy chodzi o niejedzenie.
– Nie wiem tylko – ciągnie starsza siostra w tym samym tonie – czy nadal będziemy się tak często spotykać, kiedy wyznasz przy zaręczynowym obiedzie, że w sprawie zaręczyn, a w konsekwencji także ślubu z Bogdanem, nagle ci się odmieniło.
Mela klaszcze w dłonie.
– Brawo, siostro! – wykrzykuje. – I wytrwaj w tej decyzji. Możesz żyć z Bogdanem na kocią łapę, to nawet lepiej.
– Dlaczego?
– Pierwsza w naszej rodzinie wyłamiesz się z konwenansów. Powiem Irenie, będzie zachwycona.
– Ma dwadzieścia pięć lat – wtrąca Emila. – To już prawie stara panna.
– Ty masz trzydzieści – przypomina Klementyna obojętnym tonem. Jeszcze próbuje coś skubnąć z półmiska, ale dostaje po łapach od Wacławy.
– Bo tak chciałam.
– Ciekawe!
– Chciałam! – powtarza z uporem najstarsza. Drobna, niebieskooka Emilia nie wydaje się dużo starsza od sióstr. Poza tymi momentami, gdy mruży powieki, marszczy czoło i, jak teraz, kąśliwie mówi: – A ty, jak chcesz, żyj sobie z Bogdanem na kocią łapę, będziesz druga w tej rodzinie, po Meli, na językach całej okolicy, od Jedlic do Olszan, od Czerwińska po Zabrzeg, że nie wspomnę o Konarach.
– Wiesz, ile mnie obchodzą ludzkie języki – rzuca lekceważąco wymieniona.
– Wiem.
Mela wyciąga z kieszonki jedwabnych majtek z nogawkami obszytymi koronką małe pudełeczko, wyjmuje długą cygarniczkę, wsuwa w nią papierosa i, kładąc nogi na sąsiednim krześle, rozgląda się dookoła. Wacława wydaje krótkie prychnięcie, a następnie rzuca nóż, szuka zapałek i gdy je wreszcie znajduje, z demonstracyjną elegancją przypala Meli papierosa.
Natomiast Klementyna apatycznymi ruchami strzepuje z siebie okruchy, po czym wstaje leniwie, prostuje smukłą sylwetkę, odrzuca do tyłu jedwabiste, ciemne, lekko falujące włosy i mówi zdecydowanym głosem:
– Ja nie chcę żyć z Bogdanem na kocią łapę. Ani nie na kocią, czyli po ślubie.
– To już wiemy. – Emilia krzywi się, nie wiedzieć czemu.
– Ja nawet o czymś takim nigdy otwarcie nie mówiłam. To się jakoś tak samo między naszymi rodzinami ustaliło…
– Nie pamiętam, żebyś choć raz zaprotestowała – zauważa ze złością, też nie wiedzieć czemu, starsza siostra.
Klementyna nie zwraca na nią uwagi. Wsuwa dłonie pod włosy na karku, podrzuca je lekko na plecach i mówi mocnym, zdecydowanym głosem:
– Bogdan to mój przyjaciel, znamy się od dziecka, a ja chcę wyjść za mąż z miłości. Wielkiej, nagłej, nieokiełznanej. Takiej, która mnie pozbawi tchu…
– I rozumu – wtrąca Emilia.
– Właśnie tak.
Okręca się w koło i patrząc, jak włosy lekko falują wraz z nią, śmieje się do sióstr, a także do nieco nadąsanej Wacławy.
– Ja do takiej miłości jestem stworzona.
– Od kiedyż to? – zagaduje najstarsza z nutką niedowierzania w głosie. – Ty, taka odporna na zaloty kawalerów? Jak nie w polu między parobkami, to w bibliotece z nosem w książce – naśmiewa się ze średniej siostry. – Nagle zachciało ci się miłości?
– Nagle zachciało mi się miłości! – potwierdza Klementyna, piorunując ją wzrokiem.
Mela wolno wypuszcza dym z papierosa przez prawe ramię i mówi tonem pełnym urazy:
– No to bardzo mnie, siostro, rozczarowałaś. Bardzo. Miłość? Kobieta powinna się wreszcie od całej tej miłości wyzwolić. Przyjdzie czas…
– Skończ już, Melu. – Klementyna w jednej chwili przytomnieje. – Pora się ubierać i szykować do kościoła.
– Beze mnie! – oświadcza najmłodsza, lecz na widok matki, z groźną miną zaglądającej do kuchni, natychmiast zmienia zdanie: – No, może jeszcze dziś pójdę. Ten jedyny raz, nie więcej.
– I tego się właśnie obawiałam – mówi Klara do męża, Maksymiliana, machając z ganku do Paprockich, którzy odjeżdżają z dziedzińca bryczką po świątecznym obiedzie. – Tego, że córki narobią mi kiedyś wstydu. I oto się doczekałam… Przyznać muszę, długo trzeba było czekać, ale jaki wstyd! Jak ja się teraz ludziom na oczy pokażę?
Maksymilian obejmuje ramieniem jej drobne ciało i mocno tuli.
– A tam, myszko, przesadzasz, jak zwykle. Bardzo udany obiad, bardzo udane popołudnie…
– Dla ciebie wszystko zawsze udane – odpowiada z urazą żona. – A najbardziej ze wszystkiego udały ci się córki. Jedna w drugą i trzecią.
– Co racja, to racja. Są zdrowe, nieszpetne, co dla dziewcząt ma swoje znaczenie…
– Przestań! – przerywa mu płaczliwym tonem Klara. – Nie widzisz, co nawyprawiały?
– W jakiej kwestii?
– Zaręczyn, na litość boską.
Maksymilian lekko wzrusza ramionami.
– Co chcesz, przecież się odbyły.
– Odbyły się, odbyły! Z inną panną Odolańską w roli głównej.
– Dobrze, że narzeczony ten sam.
– Nie kpij. Do rozpaczy doprowadza mnie ten twój wiecznie dobry humor. Idź, powiedz swoim córkom, żeby mi się dziś na oczy nie pokazywały.
Maksymilian uwalnia ramię żony i, muskając ustami jej ucho, mówi:
– Pójdę, a ty też tu nie stój, bo się zaziębisz, kwietniowe powietrze zdradliwe.
– To i dobrze! – rzuca butnie Klara. – Zaziębię się, może umrę, to przestanę się wstydzić.
Z głębi domu słychać, jak Maksymilian nakazuje Felci, żeby zaniosła pani szal na ganek, po czym nawołuje córki:
– Milciu, Melciu, Klementynko, aniołki moje…
– Aniołki moje, aniołki… – przedrzeźnia go Klara. – Diablice z piekła rodem, tyle wstydu mi narobić. Dlaczego nie urodziłam synów?
Dziewczęta dotąd nie sprawiały matce większych kłopotów, teraz jednak, jak widać, postanowiły odbić sobie stracone lata.
Zaczęło się od Meli, która włożyła do kościoła skandalicznie krótką spódnicę, niezakrywającą kostek. Góra, pozbawiona gorsetu, też budziła zastrzeżenia, w tej materii jednak rzeczywistość Wielkiej Wojny, kiedy to kobiety sięgnęły po luźniejsze, niekrępujące stroje, jako że w pozostawionych na pastwę losu gospodarstwach musiały zastąpić mężczyzn, złagodziła nieco standardy. O ile więc to można było jakoś znieść, o tyle na widok owych odsłoniętych kostek Klarze na moment serce stanęło w piersi. Dziewczęta wraz z babką zajechały pod kościół na ostatnią chwilę drugą bryczką, zatem matka nie widziała, w co się postroiły, i nie mogła w porę zareagować. Jedyne, co mogła zrobić, gdy, obejrzawszy się, zobaczyła śmigające kostki najmłodszej córki, to chwycić buntowniczkę za łokieć, gdy ta energicznie szła do pierwszej ławki, i zmusić ją, by usiadła w drugiej.
– Jakżeś się ubrała do kościoła, bezwstydnico! – syknęła jej tylko do ucha, lecz na tamtej owo stłumione syknięcie nie zrobiło większego wrażenia.
Na szczęście uwagę wiernych przykuło inne spóźnione wejście, a mianowicie nieoczekiwane pojawienie się młodego Karłowicza, uznanego już za poległego na frontach minionej wojny. Lud, ciasno stłoczony pod chórem, rozstąpił się w jednej chwili, gdy trzydziestoletni ciemnowłosy mężczyzna wszedł do kruchty, wsparty o kule. Zrobiono mu przejście do pierwszych ławek po prawej stronie, zarezerwowanych dla konarskiego dworu, gdzie siedziała wraz z rodziną przedwojenna narzeczona przybyłego, Ludwika. Ta, obejrzawszy się, zbladła, po czym opuściła głowę na ramię siedzącego obok brata Jerzego.
– Ale cyrk, mamciu! – Klara usłyszała szept Meli.
– Ja ci dam cyrk, gdy tylko wrócimy do domu – odszepnęła jej matka, po czym fuknęła na dwie pozostałe córki, które z pierwszej ławki, jednej z dwóch zarezerwowanych dla Osady, gapiły się nieprzystojnie, jak Ksawery Karłowicz, zdjąwszy kule, sadowi się obok narzeczonej, a ta natychmiast przenosi głowę z ramienia brata na ramię tamtego. – Emilia! Klementyna!
Na średnią córkę trzeba było fuknąć dwa razy, gdy, raz upomniana, wciąż się patrzyła, nie mogąc oderwać wzroku od kaleki.
Na szczęście również po mszy zainteresowanie okolicznego ziemiaństwa (lud wiejski bowiem miał w głębokim poważaniu odkryte kostki panienki Meli Odolańskiej) skupiło się na nieoczekiwanym już powrocie weterana. Uwadze części zgromadzonych nie uszła jednak długa rozmowa Emilii z miejscowym nauczycielem, który dopiero co pochował żonę i nie widywano go chodzącego inaczej niż ze spuszczoną głową. Z grzeczności, widać, podniósł oczy, gdy najstarsza Odolańska zagadnęła go o coś przy wyjściu z kościoła, po czym bezwstydnie zatrzymała nieszczęśnika pod dzwonnicą.
– Cóż znowu złego mama widzi w konwersacji z nauczycielem? – odparła, gdy Klara, zagarnąwszy córki do swojej bryczki (ich babka pojechała z zarządcą i jego żoną na cmentarz), obrugała jedną i drugą.
– Trzeba było widzieć, jak podczas owej konwersacji strzelałaś do niego oczami, on zaś nie wiedział, gdzie podziać wzrok.
– Tak mnie nauczono, że gdy się z kimś rozmawia, należy mu patrzeć w oczy.
– Czy ja to nazwałam patrzeniem? – uniosła się Klara, po czym, ochłonąwszy nieco, poprosiła Maksymiliana, żeby nie gnał na złamanie karku, i oparła głowę na ramieniu męża, kończąc dramatycznym tonem: – A zresztą gnaj, już mi teraz wszystko jedno.
– Nie wiem, czemu mamcia dziś taka wrażliwa – odezwała się z tyłu Mela. – Jakby nie wiem, co się działo. W Warszawie jeszcze krócej się chodzi, to już nie te czasy, że się wlokło suknię po ziemi i dusiło piersi gorsetem, a Irena mówi…
– Zamilcz, bo zaraz mi głowa pęknie – jęknęła matka słabym głosem, nie znajdując siły na nic więcej.
Maksymilian odwrócił się do córek i, widząc, że Mela z Milą nadąsane, Klementyna zaś dziwnie, jak mu się zdało, między nimi nieobecna, puścił do nich oko i strzelił batem, bo już mu było pilno do świętowania. Klara zaś machnęła tylko ręką i mruknęła, że dziać to się dopiero zacznie, jak już w domu, w czterech ścianach, z obydwiema się rozprawi.
Na to jednak zabrakło czasu, bo ledwie wjechali na dziedziniec i powychodzili z bryczki, od strony rzeki zajechali Paproccy z Czerwińska.
Klarze na widok Eweliny Paprockiej wyraźnie poprawił się humor. Ta eteryczna, roztrzepana kobietka zawsze miała na nią dobry wpływ. Odkąd dawno temu poznały się na pensji, a potem rodzice Eweliny nabyli wystawiony na sprzedaż Czerwińsk i podarowali go córce w prezencie ślubnym, nie było tygodnia, by się nie widziały. Cóż, że tamta miała męża gbura. Szczęściem wielkim bardzo dobrze dogadywali się z Maksymilianem – ona nie musiała – zwłaszcza w kwestiach polityki. Nie speszyła się więc tak wczesnym przybyciem gości, tylko, wiedząc, że Wacława przed wyjściem wszystko naszykowała, radośnie zaprosiła ich do stołu.
Jednak ten obiad okazał się prawdziwą katastrofą, choć, pomijając trochę niezdarne ruchy piętnastoletniej Felci przy podawaniu białego barszczu, zaczął się w bardzo przyjemnej atmosferze.
Maksymilian, rzecz jasna, wzniósł toast za wolną Polskę – robił tak przy każdych większych i mniejszych świętach (a nawet przy niedzielnym obiedzie), odkąd niepodległość stała się faktem.
– Za prawa wyborcze kobiet! – dołożyła swoje Mela, przypominając wszystkim, że oba owe fakty są rówieśnikami, wszakże spotkało się to z lekką pobłażliwością – no niech jej tam będzie.
Tylko Bogdan zawtórował Meli, dodając od siebie, że z tego właśnie powodu Polacy, jak niewiele narodów na świecie, powinni się czuć podwójnie wolni.
– A do tego dumni – zakończył podniosłym tonem.
Dalej obiad przebiegał w mniej patriotycznej atmosferze. Zaczęto komentować powrót młodego Karłowicza, spekulując, gdzież go tak długo zatrzymała wojenna zawierucha.
– Pewnie dołączył do jednej z watah dezerterów, błąkających się po kraju – burknął Henryk Paprocki. – Nad czym tu się zastanawiać.
– Biliśmy się razem pod Anielinem, ojcze! – gwałtownie zaprotestował Bogdan. – W strugach deszczu, po pas w błocie leżeliśmy w jednym okopie, gdzie niejednemu przychodziły do głowy najgorsze myśli, nie wyłączając dezercji… On jednak myślał tylko o koniach…
– O koniach? – spytała piskliwym głosem Ewelina.
– Wciąż się zastanawiał, ile ich już poległo w tym piekle, rozpętanym przez człowieka, a ile jeszcze polegnie… Nie wiem gdzie, nie wiem, w jakiej bitwie straciliśmy się z oczu. Ktoś mówił, że widział Ksawerego wśród zabitych, ktoś inny, że wśród rannych… Jego młodszy brat zaginął bez wieści, siostra wyskoczyła z okna na piętrze i się zabiła, gdy banda dezerterów z austriackiej armii wdarła się do pozbawionego opieki dworu, matka odchodzi od zmysłów… – Bogdan zamilkł, spuścił wzrok i zabębnił palcami o blat stołu.
Nie musiał dodawać, bo wszyscy o tym wiedzieli, że Olszany znalazły się na linii frontu, co uczyniło tam wielkie szkody, najpierw jednak zostały zarekwirowane wszystkie konie z liczącej kilkadziesiąt sztuk stadniny – oczko w głowie Karłowicza i jego wielka miłość.
– Ciekawa historia – milczenie, jakie zapadło po słowach Bogdana, przerwała jego matka – że przez tyle czasu nie dał znać rodzinie, że żyje.
– Jak nie polityka, to wojna. – Klara poczuła się w obowiązku przywołać odpowiednią do okoliczności atmosferę przy stole. – Dajmy już temu spokój. Wszystkiego się z czasem dowiemy…
– A gdzie tam się dowiemy! – przerwał bezceremonialnie Henryk Paprocki. – Od nich przecież jeszcze nikt się nic nie dowiedział, tam wszystko jak kamień w wodę, nie wiadomo, skąd i z czym przyszli…
– No jak, skąd przyszli? – wtrącił Maksymilian. – Przecież, jakkolwiek na to patrzeć, znana wszystkim familia…
– Ale bez kapitału, bez herbu – przerwał bezceremonialnie Henryk. – A z dnia na dzień nabyli Olszany. Z dnia na dzień, zważcie państwo…
– To dopiero! – wtrąciła Florentyna. – My też nie z Potockich, o ile mi wiadomo.
Paprocki udał, że nie słyszy ironii w jej słowach, pochylił się lekko nad stołem i przebiegł dookoła wzrokiem, zaglądając wszystkim w oczy, po czym, machnąwszy lekceważąco ręką, burknął:
– Ja w tym uczciwego interesu dopatrzyć się nie mogę.
– Ależ jest na to proste wytłumaczenie – odparł w pogodnym tonie Maksymilian. – Suworow wyczuł pismo nosem, za psie pieniądze pozbył się zagrabionego po powstaniu majątku i dał nogę do Petersburga.
– Suworow był za duży pan, żeby po dziewięćset piątym uciekać do Petersburga – wyraził swoje zdanie Henryk Paprocki.
Z drugiego końca stołu nieśmiało wtrąciła się do rozmowy Olimpia Woroniecka.
– Ja… ja całe życie marzyłam, by odzyskać Olszany. Gdybym wtedy wiedziała, że Suworow się ich pozbywa…
– I gdybyś miała jeszcze klejnoty po babce – brutalnie weszła jej w słowo Florentyna – które świętej pamięci Piotr Woroniecki, twój ślubny mąż, dawno temu przegrał w karty. Twój syn w świecie, ty nad grobem stoisz, na co ci Olszany, gdybyś nawet miała…
– Mamo! – upomniała ją Klara, po czym, klasnąwszy w dłonie, zarządziła: – No, ale dość już, moi mili, zejdźmy na sprawy przyjemniejsze…
Starsze panie, w osobach Florentyny, Olimpii i Kazimiery, ochoczo przytaknęły, panowie z grzeczności nie kontynuowali tematu byłego właściciela Olszan, Suworowa, Ewelina Paprocka zaś położyła dłoń na ramieniu siedzącego obok syna i lekko ją zacisnęła.
Bogdan wstał, wyjął z kieszeni marynarki pierścionek z brylantem i, skłoniwszy głowę przed Klementyną, spytał, czy zostanie jego żoną.
– Nie – odparła średnia Odolańska, jednej chwili nie zastanawiając się nad odpowiedzią. – Nie – powtórzyła, widząc, że do nikogo to nie dotarło.
Może poza matką, która, widząc, co się szykuje, starała się jak najdelikatniej na podobną okoliczność przygotować. Jednak po rozczarowaniu na jej drobnej twarzy widać było, że mimo wszystko Klara miała jakąś nadzieję.
– Nie? – spytał Bogdan z głupawą miną.
– Przecież się nie kochamy – oświadczyła Klementyna, patrząc mu w oczy.
Nie wiedział, co powinien odrzec, bądź nie chciał odpowiedzieć. Patrzył na Klementynę poważnie, ani jeden mięsień nie drgnął mu na twarzy. Pierścionek połyskiwał w jego otwartej dłoni jak wzgardzona złota rybka, daremnie wyrzucona na brzeg.
– Och, jaka szkoda… – Ewelina Paprocka pierwsza odważyła się przerwać ciszę przy stole. – Myślałam, że wy… że Bogdan i ty, Klementyno…
Myślała i wszyscy o tym wiedzieli, że jej jedyny syn, który wahał się jeszcze między objęciem posady w Towarzystwie Kredytowym Ziemskim a pozostaniem na wsi w dobrze prosperującym majątku, skłoni się w końcu, ze względu na Klementynę, ku temu drugiemu, bo u niej od dziecka widać było wielkie zamiłowanie do ziemi. A tu taka sytuacja.
Henryk Paprocki nie stracił zimnej krwi, chwycił karafkę z wódką, obszedł z nią stół dookoła i nalał każdemu do pełna, nie pytając o zgodę.
Klara nie wiedziała, gdzie oczy podziać, jej mąż natomiast bębnił palcami o blat z wielce tajemniczą miną. Starsze panie zaś popatrzyły na siebie, po czym, nie czekając na pozostałych, wypiły wódkę.
– Widzisz, coś narobiła? – syknęła matka do siedzącej obok Klementyny.
Nikt poza Klarą w dalszym ciągu nie odważył się odezwać. Krępujące milczenie, jakiego przy tym stole i w tym towarzystwie nie pamiętano, zaczęło już doskwierać wszystkim, a wtedy Mela, okręciwszy jasny loczek na wskazującym palcu prawej ręki, powiedziała:
– Ale ja chętnie wyjdę za Bogdana.
Wszystkich zamurowało. Poza matką Bogdana, bo ta wyciągnęła rękę przez stół i, ściskając dłoń dziewczyny, zawołała z radością:
– Och, naprawdę, Melu? Byłoby cudownie! Po prostu bajecznie. Bajecznie, nie uważacie? – spytała z wielkim entuzjazmem, widząc jednak niepewne miny domowników, z roztargnieniem poprawiła piękną fryzurę i zwróciła się do męża: – Co ty na to, na przykład, Henrysiu?
– Jak na lato, Ewelino – oznajmił, ledwie otwierając usta. – Spytaj lepiej syna.
Nim spytała, Bogdan sam odpowiedział:
– A ja chętnie ożenię się z Melą.
Florentyna, widząc z kuchennego okna spacerującą po dziedzińcu Klarę, z grubym szalem na plecach i marsem na twarzy, pięć razy wysyłała Felcię, by zawołała panią do domu, a dziewczyna za każdym razem wracała z jednym:
– Pani powiedziała, że jak będzie chciała, to sama przyjdzie.
Za szóstym razem dodała:
– Ale dopiero jak wróci od Bohdanowiczów.
Maksymilian zabrał córki w brzezinę, by sprawdzić, jak kapie oskoła. Nawet w święta nie usiedział w domu. Tylko patrzeć, jak po Wielkanocy każe Felicjanowi szykować butelki i to, czego na bieżąco się nie wypije, pozlewać do nich, polakować i zanieść do lodowni, by w lipcowe upały raczyć się orzeźwiającym smakiem soku. Ten człowiek nie pozwalał się zmarnować niczemu, co rosło wokół, i pod tym względem bardziej charakterem podobny był do Florentyny niż jej rodzona córka.
– Mądry i dobry człowiek – mamrocze staruszka, przylepiona do okna w salonie, skąd widać brzozowy zagajnik – weźmie z natury tyle, ile można, bez uszczerbku dla niej.
– Ty robiłaś to samo – wtrąca Olimpia.
– Ja robiłam to z oszczędności, żeby nie powiedzieć, z biedy, przynajmniej na początku, kiedy wszystkiego nam brakowało.
– Do tej pory śnią mi się po nocach te kosze owoców, które wnukowi Józefowej kazałaś znosić do kuchni, a mnie smażyć z nich konfitury…
– Ja miałam je smażyć? Wiesz, jak nie znosiłam domowych robót.
– Wiem…
– To teraz nie narzekaj. O, tatuś z córciami wraca, wszyscy weseli, jakby nigdy nic.
– Wtedy nie narzekałam, teraz też tego nie robię – mówi sennym głosem Olimpia. – Cieszyło mnie, że na coś się przydaję.
Potyka się, biedactwo, o róg dywanu, chcąc tak samo stanąć przy oknie. Florentyna nie wie, po co, skoro kuzynka twierdzi, że prawie nic nie widzi. Nie ma też cierpliwości prowadzać Olimpii pod ramię, żeby się o to czy tamto wciąż nie potykała. Odkąd zabrakło Maćka Porębskiego, który o każdej porze dnia i nocy służył jej ramieniem i prowadził wszędzie, gdzie tylko jej się zachciało, biedna Olimpia jest coraz częściej skazana na siedzenie w fotelu i towarzystwo Kazimiery. Florentyna jeszcze, jak to mówią, w ruchach. Za młodu jednej godziny nie usiedziała w miejscu, teraz też, ile może, to chodzi.
– To mówisz – odzywa się z fotela Kazimiera – że nie widziałaś Broni w kościele?
– Daj mi już spokój z tą Bronią, dziesięć razy pytałaś – odpowiada spokojnym głosem Florentyna. – Pojechałam do kościoła za Bronią się rozglądać! Na cmentarzu też jej nie było, nie pytałaś, to sama mówię. Bronia ma osiemdziesiąt sześć lat, wkrótce się tam spotkacie, chociaż życzę ci, żebyś jak najdłużej…
– Flora! Jak możesz! – unosi się Kazimiera.
– To nie zawracaj głowy Bronią w świąteczny dzień. Dość mi przez całe życie dopiekła.
Osiemdziesięciodwuletnia Kazimiera, bardzo drobna, żeby nie powiedzieć: chuda, spogląda na byłą bratową bez urazy.
– Jesteśmy już stare – zaczyna, powoli wstając z fotela. – Na starość powinno się zapominać krzywdy…
– Gdyby tylko twoja siostra – przerywa tamta – pozwoliła mi zapomnieć. Od pięćdziesięciu lat z tobą nie rozmawia, a ty nic, tylko Bronia i Bronia.
Delikatne pukanie, a potem wejście Klary kończy temat Bronisławy Tyńskiej, tak niemiły Florentynie.
– Chciałabym – zaczyna ta od progu – mieć osiemdziesiąt lat i niczym się już nie przejmować.
– Ty i wtedy będziesz się wszystkim przejmować – mówi z westchnieniem jej matka. – Taka już jesteś. Co u Bohdanowiczów?
– To co zwykle. Gwar, radość, pełno dzieci biega po pokojach. Ja już tego nie doczekam.
– No… dzieci to by się jakieś tu przydały – zgadza się z nią matka – ale na wszystko przychodzi pora, u jednych wcześniej, u innych później. Masz przecież trzy córki…
– Niech mi mama o nich nie wspomina. Jeszcze jakby Klementyna wyszła za Bogdana, byłaby jakaś nadzieja.
– Już wiemy, że Klementyna za Bogdana nie wyjdzie. Jej, widać, potrzeba do tego czegoś więcej.
– Czego więcej? Razem uczyli się chodzić, razem zaczęli mówić i kolekcjonować siniaki – wylicza jej córka. – Czego im brakuje, żeby razem się zestarzeć, tego nie wiem.
– Nie wszyscy, jak moi rodzice, a twoi dziadkowie, chcą być ze sobą od kołyski po grób.
– To samo usłyszałam u Bohdanowiczów. Tam też, jak i tu, nikt mnie jednym słowem nie poparł – biadoli Klara. – I niech mi mama tylko powie, gdzie ona to „coś więcej” teraz znajdzie, skoro całe życie na krok nie odstępowali się z Bogdanem, a jak się rozstali, to chowała się w bibliotece, że nieraz cały dzień trzeba było szukać. Dobrze, że jeszcze od czasu do czasu wyszła w pola, popatrzeć, jak wszystko rośnie, jakby to dla młodej panny było najważniejsze.
Może już znalazła, kończy w myślach Florentyna, przypominając sobie to coś w oczach wnuczki na widok młodego Karłowicza, idącego do pierwszej ławki w kościele. Tylko że to akurat nie najszczęśliwszy dla dziewczyny obiekt uczuć.
– Ja się ludziom na oczy nie pokażę – narzeka Klara – jak wyjdą zapowiedzi Meli i Bogdana. Cała okolica wie, że miała za niego wyjść Klementyna.
– Och, Klaro – rzuca z niecierpliwością jej matka – już mnie nudzisz. Nie wiem jak, nie wiem kiedy, ale z tym wiecznym oglądaniem się na ludzi i obawami, co powiedzą, zrobiłaś się po prostu nudna.
– Może wtedy, mamo – odpowiada jej córka, stając obok Olimpii przy oknie – gdy czekałam na mojego ojca.
– Wszystkie na niego czekałyśmy – odzywa się cicho Olimpia. – Wszystkie.
– Czy musiałyście mi mówić – Klara zwraca się nagle z pretensją do trzech staruszek, przenosząc wzrok z jednej na drugą – że ten, który chodził po domu i mnie wychowywał, nie był moim ojcem?
– I tak byś się w końcu dowiedziała od ludzi – tłumaczy spokojnym głosem Kazimiera.
– Może tak, może nie… – Odolańska bezwiednie zatyka kosmyk włosów za ucho i przysiada na oparciu fotela, z którego próbowała się podnieść Kazimiera. W końcu jednak nie wstała. – Bardzo pragnęłam, żeby tata powrócił… Tylko że od pewnego czasu zaczęłam się bać.
– Byłaś naszym jasnowłosym aniołkiem – mówi ciepłym głosem Kazimiera, lekko ściskając jej ramię. – Czego ty się mogłaś wtedy bać?
– Tego – odpowiada Klara – że jeśli jeden wróci, drugi będzie musiał odejść, a ja… ja kochałam ich obu. I wiedziałam, że nikt na świecie mnie nie zrozumie. Może stąd, mamo… – zwraca się do Florentyny – wzięła się ta moja wieczna obawa przed tym, co na to lub tamto powiedzą ludzie. Mnie samej też wydaje się to bardzo nudne.
Zapada milczenie. Stare kobiety spoglądają na siebie, zachęcając wzrokiem jedna drugą, by któraś powiedziała coś biednej Klarze, bo przecież ta jako matka – jakkolwiek by na to patrzeć – znalazła się w niezbyt komfortowym położeniu.
– Bez miłości nie można żyć – Florentyna znajduje w końcu jakieś słowa, nie zastanawiając się, czy akurat są odpowiednie – ale z nią równie ciężko, może nawet i ciężej. Tak sobie nieraz myślałam, czekając na Kacpra Janczara, że moja miłość do niego to pole bitwy, z którego tylko jedno z nas wyjdzie żywe. Teraz mogę powiedzieć, że wszystkie, jak tu jesteśmy, wyszłyśmy z tego pola z głębokimi ranami. Twoje córki – zwraca się nagle do Klary – nie są porcelanowymi lalkami. Nie spodziewaj się więc, że całe swoje życie spędzą na kanapie w bawialni i bądź na to, nie oglądając się na ludzi, przygotowana.
– Przygotowana? – powtarza za nią córka.
– Pogódź się z tym. W takim sensie, że kiedy będą tego potrzebowały, zawsze okażesz im wsparcie. Jak mnie wspierała moja matka.
Klara ze łzami w oczach zrywa się z oparcia fotela i staje przy oknie, za którym widać, jak Maksymilian oprowadza córki po sadzie. Pewnie im tłumaczy po raz setny, a one udają, że wciąż je to zajmuje, że każde jabłko, śliwkę czy gruszkę, wszystko, co urośnie bądź spadnie z drzewa, trzeba wykorzystać, bo nie po to natura zadaje sobie tyle trudu, by cokolwiek, co z tego trudu się zrodzi, miało się zmarnować.
– Wracając do twoich słów, Florentyno – odzywa się lekkim, niemal radosnym tonem Kazimiera – Bronia powiedziałaby, że szłaś po tym polu bitwy po trupach.
– Już ci powiedziałam – odpowiada w podobnym tonie jej była bratowa – żebyś mi skończyła z tą Bronią, bo ile można.Rady i porady według Karoliny z Potockich Nakwaskiej
Bóle głowy
Nic trudniejszego do wyleczenia jak ból głowy, do którego wiele osób, a osobliwie kobiet, jest skłonnych. Aby się ustrzec tych cierpień, tak przykrych, trzeba koniecznie uważać, z jakiego powodu pochodzą. To każdy uczynić potrafi, zastanawiając się nad sobą. Wszystkie bóle przez rozdrażnienie powstają: różne są zatem i środki leczenia. Nie będę się nad niemi rozwodzić, jednak powiem, że inaczej się leczy ból głowy z żołądka pochodzący, inaczej romantyczny, inaczej znów z osłabienia nerwów, inaczej z pełności krwi. W pierwszym razie służą: dyeta, wstrzymanie się od pokarmów rozpalających, od mięsa wołowego, od jadania wieczerzy, od picia kawy mocnej. W drugim pomaga: ciepłe trzymanie głowy, poty, strzeżenie się od wilgoci, zimnych murów, przeciągów, smarowanie balsamem panien Sakramentek, okładanie głowy watą albo wełną prosto z owcy. W trzecim razie to jest, gdy bóle głowy z osłabienia nerwów pochodzą, trzeba się strzec wszystkiego, co też nerwy bardziej drażnić może, np.: długie czytanie i pisanie; mówienie, nawet jeżeli już ból czuć się daje. Środki zaradcze są: spokojność, zaciemnienie okien, sen, smarowanie skroni wódką kolońską, materacyk na czoło z suchego romianku z wodą i solą, synapizmy. W takim bólu głowy, jeżeli nie nadto gwałtowny, jedzenie bardziej pomaga, jak szkodzi. Cierpienia pochodzące ze krwi środkami chłodzącemi się uśmierzają. Pokarmy powinny być lekkie, osobliwie na noc, przechadzka częsta, należy pić dużo wody zimnej, brać proszki burzące, strzec się kwasów, nie siedzieć długo na miejscu, ale pracę przerywać chodzeniem; jednak słońca bardzo wystrzegać się trzeba. W razach gwałtownego bólu pijawki ulgę czynią. Żołądek mieć wolny starać się koniecznie należy, bo zatwardzenie krew do głowy pędzi i ból podwaja. Aby krew odciągać od nóg, jest bardzo dobry środek trzymania tychże w gorącym piasku przez pół godziny, ile ciało znieść może ciepła. Tysięczne są lekarstwa na bóle głowy, które czasami z wiekiem ustają, osobliwie tak nazwane migreny.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI