Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niebieski - ebook

Seria:
Data wydania:
21 marca 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Niebieski - ebook

NIEBIESKI – zdumiewająca opowieść o sile przeznaczenia.

Justyna wychodzi za mąż i wyjeżdża na przemyską wieś. Próbuje odnaleźć się w nowym życiu z Hubertem i teściową, która nerwowo oczekuje wnuka. Stara się także wżyć w lokalną społeczność, ale nie jest to łatwe zadanie.

Tym bardziej że dziewczyna doznaje różnych wizji, otaczają ją kolorowe aury, słyszy wołania...

Czyżby traciła zmysły? Jaki ma w tym udział pamiętnik sprzed stu lat? Co wydarzyło się wtedy w rodzinie? Dlaczego kapliczka z sąsiedniego lasu zdaje się ją przywoływać? Czy stoi za tym jakaś szczególna siła?

Zaskakująca. Oryginalna. Niesamowita.

Agnieszka Lis udowadnia, że znakomicie włada literackim warsztatem i potrafi wykorzystać go w każdym gatunku.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8310-454-6
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Dokład­nie o trzy­na­stej czter­dzie­ści sie­dem Justyna spoj­rzała na samo­cho­dowy wyświe­tlacz. Rów­no­cze­śnie ze zmianą cyfr, jak w wyre­ży­se­ro­wa­nym spek­ta­klu, słońce wychy­liło się zza chmur, wydo­by­wa­jąc na pierw­szy plan biały pień. Brzoza stała pochy­lona, jakby pła­cząca, otu­lała zwi­sa­ją­cymi gałę­ziami białą kon­struk­cję.

Justyna pomy­ślała, że to znak. Biel na moje przy­by­cie dobrze wróży… Uśmiech­nęła się. Biel i wszech­obecna nie­bie­skość. To będzie wspa­niałe połą­cze­nie.

Wyje­chała z domu o czwar­tej rano. Żadna nie­do­god­ność, gdy ruszasz w nowe, lep­sze życie. Gdy serce działa zgod­nie z głową, a wszystko układa się wła­ści­wie.

Wsia­dła do noc­nego auto­busu, który krą­żył po War­sza­wie usta­loną trasą, zabie­ra­jąc z mrocz­nych przy­stan­ków zie­wa­ją­cych pasa­że­rów. Opa­tu­leni w kurtki, owi­nięci sza­li­kami, scho­wani w czapki i kap­tury, całą swoją postawą mani­fe­sto­wali cię­żar bytu, a myślami znaj­do­wali się zgoła gdzie indziej. Może wy powin­ni­ście być gdzie indziej – myślała – ale ja jestem dokład­nie na swoim miej­scu. Jadę tam, gdzie powin­nam być. W moją prze­strzeń, w mój czas. Odczu­wana radość roz­pie­rała ją od środka, Justyna chciała śpie­wać, choć powinna być nie­przy­tomna z nie­wy­spa­nia. Od trzech nocy prze­wra­cała się na łóżku bez­sen­nie, w ocze­ki­wa­niu na nie­znane, a dzi­siaj wprost nie zmru­żyła oka. Wstała jed­nak rześka, sku­piona i czujna jak zwie­rzątko w ocze­ki­wa­niu na nie­bez­pie­czeń­stwo.

Auto­bus prze­mie­rzał ulice mia­sta nie­śpiesz­nie, wyglą­dała przez szybę pod­eks­cy­to­wana, jakby pierw­szy raz widziała War­szawę. Pierw­szy nie – zre­flek­to­wała się w pew­nym momen­cie – ale być może ostatni. Przy­naj­mniej w naj­bliż­szym cza­sie.

Wysia­dła przed Pała­cem Kul­tury, w obu dło­niach kur­czowo trzy­mała torby. Choć więk­szość rze­czy Hubert zabrał wcze­śniej, ta skromna resztka i tak nie chciała pomie­ścić się w gra­na­to­wych, w jej oczach pra­wie nowych, choć fak­tycz­nie już sfa­ty­go­wa­nych, tor­bach.

Na bus do Prze­my­śla cze­kała długo. Wolała przy­je­chać wcze­śniej, i tak nie mogła spać. Choć trzę­sła się w mar­co­wym chło­dzie, stała jed­nak wypro­sto­wana. Dumna, szczę­śliwa. Spoj­rzała na swoje buty – świeżo wypa­sto­wane dosłow­nie lśniły, jakby odbi­jały świa­tła mia­sta. W busie zajęła miej­sce jako jedna z pierw­szych, mniej wię­cej w poło­wie pojazdu. Zapa­mię­tała, że na kole jest nie­bez­piecz­nie. Kto tak mówił? Nie pamię­tała. Co za róż­nica. Skoro wszyst­kie miej­sca były wolne, wybrała takie, na któ­rym mogła czuć się lepiej.

Mono­tonny szum sil­nika usy­piał ją. Otwie­rała zaspane oczy, nie reje­stru­jąc zmie­nia­ją­cego się kra­jo­brazu. Jakiś przy­sta­nek, zada­szona wiata, oku­tani ludzie. Pole, jaskra­wo­nie­bie­ski neon przy dro­dze. Nie­wielki dwo­rzec auto­bu­sowy, ele­wa­cja z czer­wo­nej cegły, ładne łuki nad oknami.

W sen­nej mali­gnie sta­wała jej przed oczami postać męża. Nawet ten mgli­sty obraz był przy­jemny. Szcze­gólne cie­pło roz­le­wało się w sercu i duszy dziew­czyny, gdy dostrze­gała wokół męż­czy­zny nie­bie­ską poświatę. Sze­roki pas błę­kit­nej aury, czy­stej niczym niebo nad morzem w pogodny dzień. Taką aurę mie­wają wyłącz­nie dobrzy ludzie – wie­działa to prze­cież dosko­nale. Taką miał jej ojciec, a lep­szego czło­wieka na całym świe­cie nikt by nie zna­lazł.

Poznali się z Huber­tem w skle­pie, gdzie jako sprze­daw­czyni zara­biała nędzne gro­sze, pozwa­la­jące na bar­dziej niż skromną codzien­ność. Chło­pak do nie­dawna stu­dio­wał, znał tro­chę ele­ganc­kich wyra­zów, potra­fił zwró­cić się do niej z kul­tu­ral­nie. Czego wię­cej może chcieć dziew­czyna? Sza­cunku i pięk­nego męża, naj­le­piej z wła­snym domem.

Justy­nie wystar­czy­łoby nawet mniej. Hubert wpraw­dzie opo­wia­dał o wiel­kim domu na prze­my­skiej wsi, ale nawet gdyby miał być nie­piękny, jakie to ma zna­cze­nie? Byle mąż był przy­stojny.

Chło­pak przy­je­chał do War­szawy teo­re­tycz­nie na stu­dia. A nawet prak­tycz­nie. Oka­zały się dla niego nie­wy­star­cza­jąco inte­re­su­jące. Z roz­pędu prze­brnął jeden rok. Zmu­sił się do prze­trwa­nia pra­wie połowy dru­giego. Potem osta­tecz­nie uznał, że dość już życia zmar­no­wał nad książ­kami.

– Co się mia­łem nauczyć, to się nauczy­łem – mawiał. – Ojciec dał radę bez wiel­kich nauk, dzia­dek i pradzia­dek też, to i ja podo­łam. Zie­mia się nie zmie­niła, od zawsze rodzi tak samo.

Nie chciał pamię­tać, że w ostat­nich latach, choć zie­mia rodziła tak samo, dawne metody uprawy prze­stały wystar­czać. Gospo­dar­stwo było duże, z coraz więk­szym tru­dem był w sta­nie o nie zadbać. Wła­śnie po to poje­chał do War­szawy – żeby ich hek­tary znów były naj­wy­daj­niej­sze we wsi. Po to matka zatrud­niała wio­sną chło­pa­ków ze wsi, pła­ciła za to, co zawsze robił Hubert – żeby on mógł się kształ­cić. Wykształ­cił się – ile zdo­łał.

Naj­pierw miesz­kał w aka­de­miku. Tanio i towa­rzy­sko, ale cią­gle ktoś się cze­piał. Wraz z dwoma kole­gami wyna­jęli zatem nie­wiel­kie miesz­ka­nie pod War­szawą. Pano­wała tam pełna swo­boda, wol­ność abso­lutna, miesz­ka­nie szybko zaczęło więc przy­po­mi­nać staj­nię Augia­sza. Tele­wi­zja w nocy, kanał spor­towy bez prze­rwy. W poko­jach walały się resztki pizzy, do kuchni nie było po co wcho­dzić. Już nawet nie śmier­działo, pozo­sta­ło­ści jedze­nia po pro­stu wyschły, ale nie było gdzie posta­wić stopy. Jedli w poko­jach, palili w poko­jach, pili i zaży­wali, co się dało. Na uczel­nię było daleko, Hubert jeź­dził tam jesz­cze bez prze­ko­na­nia przez kilka mie­sięcy, potem uznał, że lepiej zacząć żyć. Uni­wer­sy­tet życia to naj­lep­sza uczel­nia.

Spo­tkał nowych kole­gów, razem z nimi tra­fił na siłow­nię. Spodo­bało mu się, choć iro­ni­zo­wał, że to wymysł war­szaw­ski. U nich na wsi siłow­nią to był szpa­del, dwa kamie­nie na drągu lub wyścigi z chło­pa­kami po polnej dro­dze. W war­szaw­skim Fit­ness Stu­dio podo­bało mu się głów­nie dla­tego, że nie musiał dużo mówić, wystar­czyły zdaw­kowe, hasłowe komu­ni­katy. Ćwi­czył tam regu­lar­nie, więc ciało miał piękne, wyspor­to­wane. Każda dziew­czyna chcia­łaby takiego chło­paka za męża. Wszyst­kie patrzyły z zain­te­re­so­wa­niem i na uczelni, i poza nią. Cie­szył się z tego, ale rzadko z którą się uma­wiał. Wyda­wały mu się albo prze­mą­drzałe, albo za głu­pie.

Wtedy Hubert poznał Justynę. Cze­kał na nią wie­czo­rami, aż skoń­czy zmianę w skle­pie, więc siłow­nia była roz­wią­za­niem lep­szym niż piwko pod skle­pem. Bo co innego miałby w tym cza­sie robić? Justyna dener­wo­wała się, że przy pawi­lo­nie pić nie wolno, przy­nosi to jedy­nie wstyd i kło­poty.

Pra­co­wała w skle­pie nie­da­leko lokum wynaj­mo­wa­nego przez Huberta. Sama miesz­kała obok. Naj­pierw dostrze­gła jego nie­bie­skość. Kolor nie­mal taki jak u jej ojca w ostat­nich latach życia. Aż zabra­kło jej tchu. Dopiero potem zwró­ciła uwagę na wyso­kiego chło­paka, krę­cone, krót­kie, czarne włosy, umię­śnione ręce. Po pew­nym cza­sie zauwa­żyła, że jego aura jest wie­lo­po­zio­mowa, czę­sto się zmie­nia, przy­biera różne odcie­nie w zależ­no­ści od nastroju. Hubert był dla niej otwarty jak wrota sto­doły, którą opi­sał jej na dru­giej randce. Widziała wokół niego każdą emo­cję, zanim jesz­cze zdą­żył o niej opo­wie­dzieć. Widziała, ale nie komen­to­wała.

Spo­tkała w życiu kilka osób widzą­cych podob­nie jak ona. Czy­tała na ten temat sporo w inter­ne­cie i doszła do wnio­sku, że w więk­szo­ści to stek bzdur. A w każ­dym razie infor­ma­cje zebrane w sieci nie paso­wały do jej wła­snych doświad­czeń. Zna­la­zła kilka grup „widzą­cych”, ale nie potra­fiła się w nich odna­leźć. Śle­dziła wpisy, każdy widział ina­czej niż ona. Dla­tego nie słu­chała innych, sku­piła się na wła­snych obser­wa­cjach.

Zwy­kle ludzie mieli wie­lo­ko­lo­rowe aury, ewen­tu­al­nie z domi­nu­ją­cym wybra­nym kolo­rem. Paski róż­nej sze­ro­ko­ści jak tęcza ota­czały ludz­kie syl­wetki. U Huberta nato­miast widziała na ogół jeden kolor, rzadko kiedy poprze­ci­nany w poprzek innymi bar­wami. Z doświad­cze­nia wie­działa, że naj­czę­ściej prze­cię­cia były z gruntu złe – szare, czarne, a naj­gor­sze, jak się prze­ko­nała, były bru­natne.

Hubert wciąż spę­dzał dłu­gie godziny na wyci­ska­niu cię­ża­rów. I tam spo­strzegł to u pew­nego gościa… Biceps pra­co­wał, a wraz z nim uno­siła biust dziew­czyna o dłu­gich czar­nych wło­sach i inten­syw­nie czer­wo­nych ustach. Hubert zama­rzył o tatu­ażu. Kiedy pierw­szy raz poszedł do salonu, nie od razu się komu­kol­wiek przy­znał. Nie pra­gnął niczego wyzy­wa­ją­cego. Pomy­ślał, że zrobi przy­jem­ność matce, pierw­szym jego tatu­ażem był zatem nie­wielki krzyż na ramie­niu, czarny w oto­cze­niu czer­wo­nych cierni. Ide­alny.

Wie­rzył, że matce się spodoba, ale czy Justyna zaapro­buje? Przez kilka dni nie pochwa­lił się dziew­czy­nie, ale ona przy­jęła to obo­jęt­nie. Posta­no­wił pójść dalej. Wkrótce miał na sobie osiem tatu­aży, więk­szość nie­wiel­kich, wśród nich powstań­czą kotwicę i czer­woną różę, ale naj­waż­niej­sza dla niego była Matka Boska. Wyta­tu­owana na lewym boku, od serca, nie­wi­doczna, gdy opusz­czał rękę wzdłuż ciała. Na pier­siach pozo­stało jesz­cze miej­sce nad ser­cem, zosta­wione spe­cjal­nie dla papieża, tego jedy­nego naj­pierw­szego Polaka, któ­rego wiel­biła Bogna, jego mama. Hubert miał oczy­wi­ście także tatuaż dla swo­jej przy­szłej żony: bukiet trzech kwia­tów na pra­wej łydce.

Justyna uwiel­biała patrzeć na ciało męża. Teraz, w pół­śnie, wycią­gała do niego ręce, doty­kała umię­śnio­nego torsu, czuła gładką skórę pod opusz­kami. Omi­jała Matkę Boską na lewym boku, tak zapo­bie­gaw­czo. Może nie należy kalać takiego wize­runku? Nie była wpraw­dzie szcze­gól­nie wie­rząca, ale reli­gijne sym­bole jej nie prze­szka­dzały, raczej budziły umiar­ko­wany sza­cu­nek. Tak na wszelki wypa­dek. Zresztą, od pierw­szego spo­tka­nia wie­działa o głę­bo­kiej wie­rze Huberta i zupeł­nie jej to nie wadziło. Bez pro­te­stu zaak­cep­to­wała fakt, że żyjąc razem z nim i teściową w jed­nym domu, będzie musiała przy­jąć ich oby­czaje i kościół odwie­dzać regu­lar­nie. I tak naj­waż­niej­sza dla niej była nie­bie­ska aura wybranka, dzięki niej była pewna, że tra­fiła na dobrego czło­wieka. Przez nią zwró­ciła na Huberta uwagę i wła­śnie w tym nie­bie­skim odcie­niu zanu­rzyła się cała, naj­pierw duszą, a potem oddała i ciało.

Z każ­dym kilo­me­trem kra­jo­braz się zmie­niał. Zamiast pro­stych otyn­ko­wa­nych domów wzdłuż ulic poja­wiły się regu­larne bryły czer­wo­nych budyn­ków, sklep meta­lowy w głów­nej ulicy mia­steczka, fry­zjer Zby­szek, gospo­dar­stwo domowe z wiel­kim napi­sem „Wszy po 5”. Frag­ment napisu znik­nął za uchy­lo­nymi drzwiami. Zmie­niała się także mowa wsia­da­ją­cych ludzi. Poja­wiał się deli­katny zaśpiew, lekko wyczu­walne zmięk­cze­nie spół­gło­sek, wydłu­że­nie samo­gło­sek. Gali­cja.

Justyna się nad tym wszyst­kim nie zasta­na­wiała. Co za róż­nica. Niech gadają, jak chcą, byle tylko ona była szczę­śliwa.

Na dworcu w Prze­my­ślu hulał wiatr, szar­pał jej sza­li­kiem, męż­czyź­nie idą­cemu przed Justyną porwał czapkę ham­burkę. Kilka wiat nie sta­no­wiło dla żywiołu żad­nej prze­szkody. Zachmu­rzone niebo pre­zen­to­wało cał­ko­witą obo­jęt­ność na ludz­kie sprawy, szczę­ścia i fra­sunki. Szaro i przy­gnę­bia­jąco wyglą­dały także prze­my­ka­jące w pośpie­chu nie­wy­raźne ludz­kie syl­wetki.

Żeby cho­ciaż jakaś burza albo deszcz – pomy­ślała Justyna. – Przy­naj­mniej byłyby jakieś emo­cje.

Wyszła za ogro­dze­nie dworca, pochy­loną siatkę zamon­to­wano na kilku wątłych słu­pach. Chod­nik, uło­żony jesz­cze za komuny, stra­szył nie­rów­no­ściami, zapad­nięte płyty gro­ziły skrę­ce­niem kostki, nie miało to jed­nak dla niej zna­cze­nia. I tak nie zamie­rzała ni­gdzie iść. Posta­wiła dwie torby na skraju traw­nika, spraw­dza­jąc wcze­śniej, czy nie ma tam psich pozo­sta­ło­ści. Cze­kała na Huberta.

Zatrzy­mał samo­chód na chwilę, pośpiesz­nie wrzu­cił obie torby do bagaż­nika. Justynę od razu zalała nie­bie­skość, choć nawet nie cmok­nął jej na powi­ta­nie. Mimo że sta­rali się wszystko robić jak naj­szyb­ciej, i tak jakiś nie­cier­pliwy kie­rowca zatrą­bił. Hubert roz­luź­nił się dopiero po wyjeź­dzie z mia­sta. Roz­wi­nął pręd­kość, zda­niem Justyny – aż za bar­dzo. Nic jed­nak nie powie­działa. Po co się kłó­cić na początku nowego życia?

Niebo roz­stą­piło się wła­śnie w momen­cie, w któ­rym mijali brzózkę. Justynę zalało uczu­cie przy­jem­nego cie­pła.

– Jak cudow­nie – szep­nęła z wes­tchnie­niem Justyna.

– E tam – burk­nął. – Już nie­da­leko. – Ode­tchnął zado­wo­lony, gdy wje­chali w las.

Ostat­nie osiem­set metrów jechali grun­tową drogą, wzdłuż wyso­kich sosen. Kurz za nimi two­rzył chmurę w kształ­cie ato­mo­wego grzyba.

– Kie­dyś zbie­ra­łem tu hur­towo maślaki. Mama zawsze ciężko wzdy­chała na widok peł­nych koszy­ków – powie­dział.

– Już nie zbie­rasz? – zain­te­re­so­wała się.

Pokrę­cił głową.

– Matka zabro­niła.

– Za dużo roboty? – Zaśmiała się.

– Nie. – Znów pokrę­cił głową i zamilkł.

Justyna chciała się jesz­cze ode­zwać, uprze­dził ją:

– Za gęsty las. Ostat­nio jak pró­bo­wa­łem tu wejść, gałę­zie były tak zwarte, że po kilku kro­kach zawró­ci­łem, a i tak matka się cze­piała.

– Cze­piała? Czego?

– Podra­pany byłem. Ubra­nie porwa­łem. Do kitu z takim lasem, co to do niego wejść nie można.

– Trzeba było zaorać, jak się wysiał.

– Zaorać? Dzia­dek sadził! Drzewo po drze­wie. Podobno każde wsa­dzał ręcz­nie, opo­wie­ści w rodzi­nie krążą.

– Rze­czy­wi­ście, wszę­dzie dookoła pola, tylko tutaj te drzewa… Dziwne miej­sce na las. W środku niczego – rzu­ciła Justyna.

– Nie niczego, tylko naszej ziemi.

– Ale dla­czego w środku?

– Bo dzia­dek chciał zakryć te zaro­śla z dru­giej strony.

– Zaro­śla? Nie widzia­łam żad­nych zaro­śli, tylko tę piękną brzozę. Wygląda, jakby była nie z tego świata.

– Nie­ważne – uciął Hubert.

– Roz­mowny jesteś. – Pokrę­ciła głową.

– Bo róż­nie gadają.

– O czym?

– Kapliczka tam stoi – powie­dział nie­chęt­nie.

– Widzia­łam. Biała. Bar­dzo malow­ni­cza.

– Maryjna – dodał.

– No i?

– Dzia­dek posta­wił tę kapliczkę koło brzozy – wyja­śnił już wyja­śnione. Wywró­cił przy tym oczami. Justyna miała wra­że­nie, że temat go uwiera. Co draż­li­wego mogło być w uro­czej kapliczce? – Dla Maryi Panny. Pro­ce­sje tam cho­dzą.

Dokład­nie wtedy słońce scho­wało się za chmury. Do tego chłód w gło­sie Huberta… Ciarki prze­szły Justy­nie po ple­cach.

Popa­trzyła na niego z nie­do­wie­rza­niem.

– Opo­wia­dasz o tym niczym o wiel­kiej tajem­nicy. Jakieś miste­rium? Siły tajemne?

– Dojeż­dżamy – odpo­wie­dział z wyraźną ulgą.

Justyna odwró­ciła głowę. Ostat­nie zabu­do­wa­nia minęli długo przed lasem. Wokół kra­jo­braz zdo­mi­no­wały pola, o tej porze roku dopiero pokry­wa­jące się mgłą zie­leni, choć zie­mia już kar­miła ziarna, roz­pulch­niała nasiona, przyj­mo­wała w sie­bie roz­ra­sta­jące korze­nie. Za kilka mie­sięcy zboża pochylą kłosy do żniw, a teraz już zaczęły się nie­wi­doczne dla ludz­kiego oka przy­go­to­wa­nia.

– Daleko do sąsia­dów – powie­działa Justyna. – A droga tak dziw­nie, tylko do kapliczki.

– Mówi­łem ci, pro­ce­sje tam cho­dzą.

– Czyli dla księ­żych butów asfalt, a dla was ubity grunt?

– Nie śmiej się. Cała wieś z wdzięcz­no­ści na tacę dodat­kowo daje, że ksiądz się godzi nabo­żeń­stwa tu odpra­wiać. Kapliczka wbrew kościo­łowi tu powstała i długo nie była poświę­cona. Dopiero nie­dawno ksiądz ją uznał, cała wieś ode­tchnęła i od razu ofiarę na drogę usta­lono. Wszy­scy się zło­żyli, bez wyjątku. Nie odmó­wiły i naj­więk­sze opi­jusy, co to nawet na pasterce progu kościoła nie prze­stą­pią, tylko przed wro­tami stoją. Mie­tek był pierw­szy. A my to ofia­ro­wa­li­śmy poczwór­nie.

– Jesteś jedy­na­kiem. O ile dobrze liczę, matka, ojciec i syn daje trzy.

– Za matkę, ojca, za mnie i jesz­cze dodat­kowo.

– Kto to jest Mie­tek? – Hubert wzru­szył ramio­nami. – Mówi­łeś, że pierw­szy opi­jus we wsi? – drą­żyła.

– Wła­śnie.

Zamil­kli.

– Nie­ważne – prze­rwała mil­cze­nie Justyna. – Tak uzna­li­ście, tak zro­bi­li­ście. Nauczę się.

– Nauczysz.

– Choć będzie mi pew­nie trudno. Przy­wy­kłam do sąsia­dów, ludzi, któ­rzy zaga­dują, że się dzieje…

– Od zawsze tak miesz­kamy. – Hubert wzru­szył ramio­nami. – Pój­dziesz do sklepu raz i drugi, tele­wi­zję pooglą­dasz, tele­fon masz. Zresztą, w domu jest huk roboty, nudzić się nie będziesz.

– Ja nie z tych, co się nudzą. Zaję­cie zawsze znajdę – odpo­wie­działa Justyna, choć wcale tak nie uwa­żała.

Nie lubiła się prze­pra­co­wy­wać. Lubiła, jak wszystko było zro­bione, a ona mogła pooglą­dać tele­wi­zję, malu­jąc paznok­cie. W pew­nym momen­cie swo­jego życia uznała sta­ranny mani­cure za obo­wią­zek. W ten spo­sób, wyko­nu­jąc pracę, mogła oglą­dać tele­wi­zję.

– Dla­czego? Nie było innego miej­sca na dom? – Roz­glą­dała się wciąż uważ­nie. Wokół roz­cią­gały się pola, ogra­ni­czone z jed­nej strony lasem, z dru­giej dale­kimi budyn­kami. W oddali wyróż­niała się wieża kościoła i druga, tro­chę niż­sza, zapewne remizy, jak domy­śliła się Justyna.

– Jest mnó­stwo miej­sca. – Hubert w końcu się zaśmiał. – Wszystko wokół jest nasze. Aż pod sklep. Tam będziesz cho­dzić na poga­du­chy. – Wska­zał ręką w stronę kościel­nej wieży.

– To dla­czego tu? – Upie­rała się.

– Nie mam poję­cia. Po pro­stu tu miesz­kamy i już. Od stu lat.

Justyna dalej nie drą­żyła. Doszła do wnio­sku, że i tak niczego sen­sow­nego się nie dowie. Sku­piła się na widoku.

Droga zakrę­cała w tym miej­scu, ota­cza­jąc sosnowy las. Przed oczami Justyny poja­wił się dom. Duży, pię­trowy budy­nek ze spa­dzi­stym dachem i nie­wiel­kimi oknami pre­zen­to­wał się dostoj­nie. Szara ele­wa­cja spra­wiała wra­że­nie przy­bru­dzo­nej, ale wyglą­dała szla­chet­nie.

Jak na zamó­wie­nie słońce znów wyszło zza chmur. Jakby bawiło się z Justyną: odbi­jało się w zło­tych szpro­sach, pozo­sta­wia­jąc cie­nie na dachu i nie­wy­so­kich ogro­do­wych krze­wach, mru­ga­jąc figlar­nie do dziew­czyny.

Będzie mi tutaj dobrze – pomy­ślała Justyna. – Powin­nam poczuć, nie pomy­śleć. Tu będę prze­cież teraz miesz­kać. – Uśmiech­nęła się do męża, cały czas roz­my­śla­jąc.

– Pięk­nie się pre­zen­tuje, prawda? – powie­dział z dumą Hubert, a jego nie­bie­skość zapul­so­wała inten­syw­nie ciem­nym, nie­mal gra­na­to­wym nie­bie­skim. – Ojciec wyre­mon­to­wał, dachu tylko nie zmie­niał, wciąż jest w świet­nym sta­nie. Nie było po co kasy wyda­wać.

Justyna kiw­nęła głową. Pró­bo­wała wymu­sić na sobie jakąś reak­cję. Podoba mi się tu? Nie podoba. Dom jest śliczny. A może okropny. Szu­kała emo­cji, nada­remno. Chciała je poczuć, wyczuć miej­sce, dostroić do niego wła­sną wibra­cję. Zoba­czyć kolory, wiele barw. Nie czuła nic, choć widziała dookoła fio­le­tową aurę. Ciemną, w zim­nym odcie­niu.

Spoj­rzała na męża.

W War­sza­wie jego aura była inten­syw­nie błę­kitna. W naj­żyw­szym moż­li­wym do wyobra­że­nia cha­bro­wym odcie­niu, jaki Justyna widziała wcze­śniej tylko u jed­nego czło­wieka. Tutaj otok Huberta pociem­niał, nie­bie­skie cen­trum zma­lało, żółty i poma­rań­czowy, które dotych­czas cudow­nie uzu­peł­niały go w zewnętrz­nej war­stwie, zma­to­wiały, za to poja­wiły się, a nawet zaczęły domi­no­wać, czer­wień i fio­let.

I niech mi ktoś powie, że miej­sce nie wpływa na czło­wieka – prze­mknęło jej przez głowę. – Znów myślę, nie czuję – dodała po chwili, też bez­gło­śnie.

Bo fak­tycz­nie, nie czuła nic.ROZDZIAŁ 2

Marzy­łam o karocy, mam fur­mankę – pomy­ślała Anna, roz­glą­da­jąc się wokół z uśmie­chem praw­dzi­wie szczę­śli­wej kobiety.

Jan powo­ził spo­koj­nie, z poczu­ciem speł­nie­nia. A jesz­cze nie­dawno to wszystko wyda­wało się nie­praw­do­po­dobne.

Zała­do­wał na wóz tyle kufrów, ile tylko udało się po kry­jomu przy­go­to­wać. Nie było łatwo. Annę, szlach­ciankę z boga­tej rodziny, od uro­dze­nia prze­zna­czono do wyż­szych celów. Rodzina woziła ją do mia­sta, nawet i do War­szawy, szy­ko­wała stroje, ojciec dbał o opi­nię panny uro­dzi­wej i mądrej, matka o lek­cje muzyki, fran­cu­skiego i lite­ra­tury. Fran­cu­ska guwer­nantka pil­no­wała każ­dego kroku dziew­czę­cia. W dworku regu­lar­nie bywali mala­rze uwiecz­nia­jący piękne lico dora­sta­ją­cej bogaczki. Rodzice ota­czali córkę tajem­nicą, potę­gu­jąc zacie­ka­wie­nie jej osobą. Z bie­giem lat coraz czę­ściej w dworku poja­wiali się przed­sta­wi­ciele wysoko posta­wio­nej szlachty, a nawet i wysłan­nicy zubo­ża­łej ary­sto­kra­cji. Ojciec dbał o inte­resy rodziny, mają­tek kwitł… Można by rzec – ide­al­nie.

Aż do momentu, w któ­rym miał nastą­pić debiut uro­dzi­wej Anny. To był wyjąt­kowy rok. Nie­zwy­kle upalny, prze­pla­tany ide­alną ilo­ścią desz­czu, bogaty we wszel­kie zbiory. Obro­dziły zboża, sady ugi­nały się od owo­ców. Spi­żar­nie nie mie­ściły warzyw. Do zbio­rów potrzeba było rąk. Wszy­scy pra­co­wali od świtu do nocy, wciąż było mało. Ojciec nie szczę­dził środ­ków, by ścią­gnąć ręce do pracy nawet z daleka. Było go na to stać i nie miał żad­nych skru­pu­łów, by pod­bie­rać chło­pów z mniej zamoż­nych fol­war­ków.

W taki spo­sób do domu Anny tra­fił Jan. Swoje zbiory zdą­żył zło­żyć w pach­ną­cych zło­tych sno­pach, w wypeł­nio­nej sto­dole i wielu piw­nicz­nych schow­kach, przy­go­to­wa­nych zawczasu. Był boga­tym chło­pem, naj­star­szym synem w rodzi­nie, w któ­rej ojciec wyko­rzy­sty­wał każdą moż­li­wość zaro­bie­nia pie­nię­dzy. Senior przez lata stał się lokalną namiastką lichwia­rza, boga­cił się wtedy, gdy wsie przy­mie­rały gło­dem. Kradł? Nie, skądże. Tylko wyko­rzy­sty­wał oka­zje z wro­dzo­nym spry­tem, któ­rego nie można się nauczyć. Zosta­wił po sobie wiele hek­ta­rów. Po śmierci ojca Jan trzy­mał rodzinę twardą ręką. Bra­cia dostali nie­wiele, dora­biali, upra­wia­jąc zie­mię pier­wo­rod­nego. Głodu nie cier­pieli, do tego Jan by nie dopu­ścił. W końcu rodzina, co by ludzie powie­dzieli.

Jan dzie­lił i rzą­dził, jak uwa­żał za spra­wie­dliwe. Bra­ko­wało mu tylko żony. Żony i następ­ców. Żadna dziew­czyna jed­nak nie zdo­była jego serca, choć wiele i uro­dzi­wych chło­pek, i cał­kiem zasob­nych zie­mia­nek życz­li­wie spo­glą­dało w stronę zło­to­wło­sego, wyso­kiego chło­paka. Przyj­mo­wał ich względy z grzecz­no­ścią jak hołdy odda­wane władcy. Wciąż śnił o kimś wyjąt­ko­wym. O kobie­cie tak zło­to­wło­sej jak on sam, z lokami do pasa, deli­kat­nym uśmie­chem i kibi­cią do obję­cia dłońmi. Oto­cze­nie koro­nek w niczym mu nie prze­szka­dzało. Dla­tego gdy zoba­czył Annę, onie­miał tylko na chwilę. Szybko uznał, że po pro­stu obja­wiła mu się jego wybranka. I tyle. Aż tyle.

Pro­ble­mem był ojciec Anny. Nawet naj­bo­gat­szy chłop nie leżał w orbi­cie jego zain­te­re­so­wań. Szlach­cianka była prze­zna­czona do zło­co­nej karocy, atła­so­wych wie­czo­ro­wych sukni wykoń­czo­nych fiku­śnymi zdo­bie­niami i wiel­kiego pałacu. Jan się tym zupeł­nie nie przej­mo­wał, zwłasz­cza że panna ule­gła spoj­rze­niom jego nie­bie­skich oczu, jesz­cze zanim minęły żniwa. Po nich Jan nie wró­cił do swo­jego gospo­dar­stwa. Był pomocny. Pra­co­wał ciężko i długo każ­dego dnia. Ale wie­czo­rami…

Jesie­nią Anna, nie mówiąc nikomu, nawet sio­strze, matce, niani, guwer­nantce, spa­ko­wała pięć kufrów. Wypeł­niła je ulu­bio­nymi rze­czami, które uwa­żała za nie­zbędne, a które w póź­niej­szym życiu oka­zały się bez­u­ży­teczne. Była z sie­bie dumna, bo doko­nała tego cał­ko­wi­cie samo­dziel­nie. Po raz pierw­szy w życiu nie ogra­ni­czyła się do wyda­nia pole­ce­nia. Mało tego! Zro­biła wszystko w cał­ko­wi­tej tajem­nicy, cie­sząc się z samo­dziel­no­ści. Dla Anny sta­no­wiło to zabawę… Choć trzeba przy­znać, że fak­tycz­nie się zako­chała. W oczach, wło­sach, gło­sie wyjąt­ko­wego chło­paka, jakim Jan bez wąt­pie­nia był.

Była tak zako­chana, że zde­cy­do­wała się poroz­ma­wiać z ojcem. Naj­pierw ją wyśmiał. Kazał wra­cać do dziew­czę­cego pokoju, zdob­nego w spe­cjal­nie spro­wa­dzaną z Paryża tapetę w kwiatki i peł­nego lalek w bufia­stych sukien­kach. Wezwał słu­żącą i naka­zał odpro­wa­dzić pannę. Gdy zro­zu­miał, że córka nie żar­tuje, rzu­cił o ścianę karafką pełną wiśnio­wej nalewki. Plama pozo­stała pamiątką na wiele lat, nie dał jej zmyć. Jed­no­znacz­nym gestem, z wygię­tymi w pod­kowę ustami, ponow­nie roz­ka­zał córce wró­cić do swo­jego pokoju, słu­żą­cej wydał pole­ce­nie pil­no­wa­nia nie­sfor­nej pan­nicy. Jak miała to zro­bić cicha, grzeczna i pokorna dziew­czyna? Sta­nęła pod drzwiami swo­jej pani, wier­nie pil­nu­jąc wej­ścia. W tym cza­sie Anna spo­koj­nie wyszła do Jana przez okno, na wóz z zapa­ko­wa­nymi już pię­cioma kuframi peł­nymi koro­nek, baty­stów i saty­no­wych pan­to­fli. Nie zapo­mniała nawet o dwóch balo­wych suk­niach, naj­now­szym krzyku mody, spro­wa­dzo­nych z samej War­szawy. To były ostat­nie dwie modne rze­czy, które Anna posia­dała w swo­jej gar­de­ro­bie. Ostat­nie za jej życia.

Matka Anny zała­my­wała ręce. Wyrzu­cała sobie – a i mąż nie szczę­dził jej gorz­kich słów, nie­przy­sta­ją­cych uro­dze­niu i kla­sie, do któ­rej upo­rczy­wie się dobi­jał – że nie zauwa­żyła strzały Amora, która tra­fiła w serce jej córki. Zajęta hafto­wa­niem i towa­rzy­skimi spo­tka­niami, mar­twiła się, czy stroje zostaną przy­go­to­wane na czas, choć obsta­lo­wane zostały wiele tygo­dni wcze­śniej. Prze­cież córka nie mogła w War­sza­wie wystą­pić w kre­acji z ubie­głego roku! Zamó­wiono dla Anny osiem nowych balo­wych toa­let, a każda była wyjąt­kowa.

Anna zaś żad­nej z nich nie miała ni­gdy zoba­czyć. Jechała z mężem do swo­jego nowego domu, któ­rego nie potra­fiła nawet sobie wyobra­zić. Spo­dzie­wała się cze­goś podob­nego do miej­sca, w któ­rym się wycho­wała.

Ojciec Anny o świ­cie wysłał swo­ich parob­ków w pogoń. Gdy jed­nak ci dogo­nili ucie­ki­nie­rów, był już ranek. Dziew­czyna spę­dziła z obcym męż­czy­zną noc poza domem. Ojciec sam chciał wsiąść na konia, gonić ją, zła­pać za suk­nię, szarp­nąć, porwać, a potem… przy­tu­lić do sie­bie. Pomy­ślał, że gotów byłby kupić jej wszyst­kie fata­łaszki, nawet kre­ację ze zbyt śmia­łym dekol­tem, buciki na zbyt wyso­kim obca­siku lub zbyt drogą etolę z bia­łych lisów, nawet… wszystko. Byle tylko była za ścianą, zaspana, potar­gana, pach­nąca nocą, a nawet i lekko śmier­dząca, jak wtedy, gdy skraj noc­nej koszuli zamo­czyła nie­chcący w noc­niku. Nie wsiadł jed­nak na konia ani do bryczki, nie ruszył sam w pościg. Został w domu, swoją osobą świad­cząc, że świat się nie skoń­czył, że wciąż warto żyć – choć sam czuł ina­czej. Służba snuła się po domu, mar­ku­jąc robotę, żona zamknęła się w swo­ich poko­jach, zapewne wypła­ku­jąc bez­rad­nie oczy. Drugą córkę powie­rzył guwer­nantce, surowo oznaj­mia­jąc, że jest za nią odpo­wie­dzialna wła­snym życiem. Czuł, że musi trzy­mać fason, że trzeba poka­zać dookoła siłę, uda­wać… Ale co uda­wać?

Wie­lo­krot­nie w ciągu tego dnia i następ­nych miał wra­że­nie, że to tylko uro­je­nie. Że obu­dzi się i zaśmieje z nie­do­wie­rza­niem, jak głupi sen mu się przy­tra­fił. Potrzą­sał wtedy głową, szczy­pał swoje ramię lub udo, aż pokryły się sinia­kami. Za każ­dym razem, nie­stety, czuł. A co gor­sza, odczu­wał do końca życia, choć wolałby zamknąć się w jakiejś bańce, puszce, sko­ru­pie. I nawet udat­nie uda­wał, że tak zro­bił, pomimo że w dniu ucieczki Anny jego dusza roz­pa­dła się bez­pow­rot­nie na kawałki.

Tym­cza­sem po jeź­dzie dłu­giej jak sznur kora­li­ków do obszy­cia obrębku sukni zado­wo­lony Jan w końcu oznaj­mił:

– Dojeż­dżamy.

Anna pod­nio­sła głowę. Nie­prze­spana na trzę­są­cym się wozie noc była pierw­szą taką w jej życiu. Wcze­śniej nie spała w nocy dwa razy. Raz z wra­że­nia, że ukrad­kiem wypiła kie­li­szek nalewki, gdy kucharka, zajęta szy­ko­wa­niem kola­cji, mie­szała w garach. Drugi raz rok temu, gdy wycze­ki­wała na pudła przy­wie­zione przez ojca od reno­mo­wa­nego krawca ze sto­licy. Miał wró­cić po połu­dniu, ale nie mogli docze­kać się jego powrotu. Matka zarzą­dziła porządki, by zająć czymś zarówno rodzinę, jak i służbę. Ocze­ki­wa­nie prze­dłu­żało się, dom zapadł w sen, szcze­gól­nie słu­żące, zmę­czone sprzą­ta­niem, udały się na spo­czy­nek. Anna zaś wtedy spać nie mogła. A w ciągu tej nocy na wozie przy­sy­piała kilka razy zale­d­wie na chwilę. Była nie­wy­spana, ale w ogóle jej to nie prze­szka­dzało, choć musiało już minąć połu­dnie. Takiej przy­gody nie prze­żyła ni­gdy!

Uświa­do­miła sobie, że roz­my­śla o tym, jak opo­wie­dzieć o wszyst­kim sio­strze. Przez chwilę poczuła smu­tek. Zro­zu­miała bowiem, że nie będzie miała takiej szansy. Sio­stra została w minio­nym życiu. Bez wąt­pie­nia pustym i pozba­wio­nym wra­żeń.

Rozej­rzała się uważ­nie. Wokół były pola, dalej maja­czył sad. Rży­ska wyglą­dały mało efek­tow­nie, Anna wola­łaby sady i warzyw­niaki, jakich pełno było wkoło ich dworku. Przy­da­łoby się też jezioro z pochy­loną na brzegu wierzbą.

Sia­da­ła­bym na brzegu i wpa­try­wała się w odbi­cie zie­lo­nych gałęzi – roz­my­ślała dziew­czyna. – Może nawet z książką. Byłoby tak pięk­nie!

Stawu jed­nak ni­gdzie nie było widać. Wokół pola i ciemna plama drzew owo­co­wych. W środku dnia, gdy słońce oświe­tlało każdą bruzdę ziemi, oko­lica wyglą­dała jed­nak inte­re­su­jąco. Anna nie zasta­na­wiała się, jak będzie w nocy. Szu­kała wzro­kiem zabu­do­wań, w końcu Jan zapo­wie­dział, że się zbli­żają. Była pod­eks­cy­to­wana. Zaraz zoba­czy swój nowy dom!

Wyobra­żała sobie, że będzie piękny. Marzyła, że w przy­szło­ści sama roz­pla­nuje ogród. Sze­roki pod­jazd przed wej­ściem, a z tyłu pose­sji duży par­ter obsa­dzony buksz­pa­nami. Tam będzie przyj­mo­wała gości, na nie­wiel­kim tara­sie z bia­łymi tral­kami. Być może wzdłuż ale­jek każe posta­wić kilka bia­łych posą­gów, to powinno dobrze wyglą­dać.

Jan zatrzy­mał wóz. Sie­działa wciąż dalej, gdy pod­szedł i podał jej dłoń. Spoj­rzała na niego z nie­zro­zu­mie­niem.

– Jeste­śmy w domu – powie­dział z dumą.

Anna zdo­łała prze­łknąć łzy, nie dała jed­nak rady się uśmiech­nąć.

To był naj­więk­szy i naj­pięk­niej­szy dom we wsi. Drew­niany, ze strze­chą kła­dzioną w ubie­głym roku, cał­kiem nową. Nie zwró­ciła na niego uwagi, w cie­niu nie­da­le­kich jabłoni nie rzu­cał się w oczy, choć gospo­darz zadbał, by został świeżo pobie­lony. Jan popro­sił też wszyst­kie kobiety z rodziny o pomoc i wnę­trza ozdo­biono mnó­stwem wstą­żek przy­tro­czo­nych do powały, roz­cho­dzą­cych się na boki. Wszystko zostało przy­go­to­wane na przy­by­cie nowej pani. Było pięk­nie.

Męż­czy­zna z dumą pre­zen­to­wał Annie obej­ście. Wielką izbę z dużym pie­cem, ze spe­cjal­nie zamó­wio­nymi ozdob­nymi drzwicz­kami. Nikt we wsi takich nie miał. Stół pod oknem, w które Jan wsta­wił spro­wa­dzone spe­cjal­nie szyby, poma­lo­wany był w wie­lo­barwne wzory. Nowe ławy przy stole, dwa razy heblo­wane.

Był bar­dzo dumny. Poza izbą główną dom miał także drugi pokój, sypial­nię, a w nim wspa­niałe, dłu­gie łóżko. Widział takie w domu Anny i takie zamó­wił, gdy kilku chło­pów wra­cało z pracy u ojca Anny do rodzin­nej wsi.

– Niech mi Mie­tek takie przy­go­tuje – powie­dział poważ­nie, ukrad­kiem poka­zu­jąc chło­pa­kom, o co cho­dzi. – Dobrze zapłacę.

Jesz­cze nawet w nim nie spał. Pie­rzyny nie było, każda pani domu koł­drę wno­siła w posagu. Poduszki też.

Anna nie była każdą.

– Zwie­rzęta będą w sieni. Żadna koza ni kura nam się po izbie nie będzie plą­tać – powie­dział z dumą.

– Koza? Kura? – odpo­wie­działa Anna odru­chowo.

– Będziemy tutaj szczę­śliwi.

Ksiądz przy­je­chał w ciągu godziny. Pobło­go­sła­wił mło­dych, choć zale­cił, by ślub się odbył nor­malny, w kościele, zgod­nie z oby­cza­jem. Coś jed­nak zara­dzić musiał, bo panna przy­je­chała do kawa­lera, nie było dla niej we wsi innego miej­sca. Tylko ten dom, a jak miała w nim zostać? Bez bło­go­sła­wień­stwa? Jakby z obcym. Nie­mo­żebne. Dla­tego bło­go­sła­wień­stwo dał, kosze z dobro­sta­nem przy­jął i kazał zapa­ko­wać na swój wóz. A na datek ślubny i tak cze­kał.

Noc spę­dzili w łóżku, ale przy­kryci pal­tem Jana. Anna miała tylko lekką narzutkę, balowe suk­nie nie nada­wały się do przy­krycia.

Druga nie­prze­spana noc to było dla Anny zbyt dużo. Zapra­gnęła powrotu. Do matki, ojca, któ­remu na pewno w końcu prze­szłaby złość na uko­chaną córkę, do sio­stry i słu­żą­cych. Do cie­płego łóżka, pucho­wej wywie­trzo­nej pie­rzyny i śnia­da­nia poda­nego na por­ce­la­no­wym tale­rzu. Chciała przy­tu­lić się do matki, poczuć jej dłoń na swo­ich wło­sach, ucze­sa­nych wcze­śniej szczotką z mięk­kim wło­siem przez ulu­bioną słu­żącą. Chciała napić się zbo­żo­wej kawy. Tyle rze­czy chciała!

Nie zabrała ze sobą szczotki do wło­sów z mięk­kim wło­siem. Tale­rze były na miej­scu, drew­niane. O pie­rzynę musiała się zatrosz­czyć. Zamiast kawy mogła napić się świe­żego zim­nego mleka. Nie umiała obsłu­żyć pieca, nie potra­fiła zagrzać posiłku.

Poczuła, że przy­goda jej życia odro­binę ją prze­ro­sła, cią­gle jed­nak jesz­cze uwa­żała, że wszystko da się przy­spo­so­bić. A przede wszyst­kim, że ma dokąd wró­cić. Że jej praw­dziwy dom jest tam, skąd ucie­kła. Tutaj jest tylko na chwilę. Wysoki blond chło­pak o nie­bie­skich oczach? Uro­czy. Ale prze­cież nie pozwoli mu się doty­kać!

Dopiero po kilku dniach do Anny dotarło, że nawet gdyby miała dokąd – nie ma jak wró­cić. Końmi nie umiała powo­zić. Pie­chotą za daleko. Innych opcji nie było.

Chcąc nie chcąc, jako naj­pięk­niej­sza panna młoda we wsi poszła do ślubu z Janem w czepcu ozdo­bio­nym kolo­ro­wymi wstąż­kami. Miała na sobie spód­nicę z barw­nego pasia­stego sukna, suto marsz­czoną w pasie, cudow­nie leżała na jej wiot­kiej kibici. Białą bluzkę z hafto­waną fal­baną ofia­ro­wała jej bra­towa Jana, która po czwar­tym dziecku nie mie­ściła się już w żadne ubra­nie sprzed lat. W tej bluzce też brała ślub, a to dobra wróżba.

– Będziesz szczę­śliwa – mówiła do Anny uśmiech­nięta dziew­czyna z dziec­kiem przy piersi, któ­rego imie­nia Anna nie potra­fiła zapa­mię­tać.

Cała wieś zeszła się na ten ślub, do któ­rego oblu­bie­nica szła z zaczer­wie­nio­nymi oczami i wykrzy­wio­nymi ustami. Wyda­wała się wynio­sła, oczy jed­nak mówiły coś innego. To był wzrok prze­stra­szo­nego zwie­rzę­cia.

Jan uwa­żał, że jest szczę­ścia­rzem i wszystko ułoży się ide­al­nie. Anna sta­rała się nie myśleć.

Gdy po ślu­bie wra­cali do drew­nia­nego bia­łego domu, wybiła dokład­nie ta sama godzina, w któ­rej Anna po raz pierw­szy ujrzała swój dom. Nie miała zegarka i nie potra­fiła tego stwier­dzić, była jed­nak dokład­nie trzy­na­sta czter­dzie­ści sie­dem.ROZDZIAŁ 3

Justyna się prze­cią­gnęła. Po wczo­raj­szym dniu, dłu­gim i peł­nym wra­żeń, spała długo. Obu­dziło ją słońce, wpa­da­jące przez okno przy­sło­nięte żakar­dową firanką, któ­rej wzór jako żywo przy­po­mi­nał te osią­galne w skle­pach tek­styl­nych w latach osiem­dzie­sią­tych. A może wła­śnie nieosią­galne.

Dokład­nie tak zresztą było. Firanka została kupiona, bo aku­rat była dostępna. Leżała potem w komo­dzie przez pra­wie trzy­dzie­ści lat, w końcu przed przy­jaz­dem syno­wej matka Huberta zde­cy­do­wała się zawie­sić ją w oknie. Głów­nie dla­tego, że była pra­wie zupeł­nie na wymiar, może tro­chę przy­krótka, kto by się tym jed­nak przej­mo­wał.

Przy­jazd syno­wej wyma­gał przy­go­to­wań.

Bogna wysprzą­tała dwa pokoje, choć w duchu zży­mała się, że aż tyle.

Po co im dwa? – myślała. – Na sypial­nię wystar­czy jeden, cała reszta i tak będzie się odby­wać na dole, w dużym domu. Goto­wa­nie i wszystko inne.

„Duży dom” był dla niej syno­ni­mem praw­dzi­wego domu, pokój na pię­trze, a nawet dwa, bez kuchni i tylko z nie­wielką łazienką, nie mógł sta­no­wić praw­dzi­wego miej­sca do życia. Owo miało się toczyć w jej kuchni, w jej salo­nie i na jej warun­kach.

Wysprzą­tała jed­nak dwa pokoje. W jed­nym usta­wiona była roz­kła­dana kanapa, choć Hubert chciał peł­no­wy­mia­rowe łóżko.

– Będzie nie­wy­god­nie – mar­twił się.

– Nie ma być wygod­nie – odpo­wie­działa mu matka. – Ma być sku­tecz­nie. Co rok pro­rok naj­le­piej.

Kanapa została, do tego sto­lik na trzech nóż­kach, dwa krze­sła i głę­boka trzy­drzwiowa szafa z lakie­ro­wa­nej na ciemno płyty. W dru­gim pokoju stół i krze­sła, nic wię­cej. Podob­nie skrom­nie ume­blo­wana była łazienka – prysz­nic z pla­sti­kową zasłonką PCW we wzór w nie­bie­skie del­finy, szma­rag­dowy dywa­nik wokół sedesu, lustro z półką i biała narożna szafka.

Justyna pomy­ślała, że na tle pozo­sta­łych pomiesz­czeń jest to prze­strzeń wyjąt­kowo skromna. W pierw­szej chwili odrzu­ciła pomysł, że musi zasłu­żyć na coś ład­niej­szego, ale gdzieś z tyłu głowy to spo­strze­że­nie pozo­stało. Hubert oba­wiał się, że całość może nie przy­paść do gustu mło­dej żonie, ale w pew­nym momen­cie prze­stał się tym przej­mo­wać. Dom jest, jaki jest. Justyna z pałacu nie przy­je­chała, a stąd i tak nie mia­łaby gdzie wró­cić.

Justy­nie wystrój wnę­trza się oczy­wi­ście nie spodo­bał, nie miała jed­nak potrzeby rewo­lu­cyj­nych zmian. Jedyne, co chciała wymie­nić jak naj­szyb­ciej, to żakar­dowa firanka. Marzyła o muśli­no­wej, upi­na­nej na boki, z sze­roką szarfą zbie­ra­jącą gęste fałdy. Miała być piękna, ale chyba naj­bar­dziej zale­żało Justy­nie, by widzieć przez nią świat. Obec­nie wiszący w oknie gęsty żakard prze­pusz­czał słońce, ale wido­ków nie zapew­niał.

Odsu­nęła firanę. Oparła łok­cie o wąski para­pet i zapa­trzyła się w siel­ski kra­jo­braz. Dom stał na ubo­czu, można było doje­chać doń z dwóch stron. Wczo­raj przy­je­chali od lasu, dalej droga pro­wa­dziła wprost do wsi. Nikt nie korzy­stał z tego skrótu. Jeź­dzili tędy tylko oni. Dwie kole­iny wio­dły wśród pól, wzdłuż cią­gnął się rów melio­ra­cyjny, pusty w tej chwili. Droga wyda­wała się sucha, i na pewno taka była. Justyna przy­po­mniała sobie tumany kurzu uno­szące się poprzed­niego dnia za samo­cho­dem.

Patrzyła na czer­woną wieżę kościoła, drugą, niż­szą, remizy stra­żac­kiej i zabu­do­wa­nia pomię­dzy. Kil­ka­na­ście domów ukry­tych w nie­wiel­kich ogro­dach, wszyst­kie usta­wione fron­tem do drogi. Polny trakt pro­wa­dzący od ich domu był bowiem pro­sto­pa­dły do głów­nej ulicy we wsi, wąskiego asfaltu bez kra­węż­ni­ków, popę­ka­nego na brze­gach.

Justyna jesz­cze tego nie wie­działa, ale tam mie­ściło się cen­trum wsi. Kościół i remiza, to oczy­wi­ste, poza tym – co dla niej miało być naj­waż­niej­sze – sklep spo­żyw­czo-wie­lo­bran­żowy, punkt pocz­towy i biuro infor­ma­cji tury­stycz­nej w jed­nym. Z tego ostat­niego fak­tycz­nie ist­niała wyłącz­nie wypło­wiała wywieszka na drzwiach.

Justynę cią­gnęło jed­nak w drugą stronę. Miała wra­że­nie, jakby kapliczka przy­wo­ły­wała ją do sie­bie. Z okien sypialni nie widziała sosno­wego lasu. Zajęta roz­pa­ko­wy­wa­niem skrom­nego dobytku, poma­ga­niem teścio­wej, pozna­wa­niem domu, wczo­raj nie miała dość czasu, by przyj­rzeć się ścia­nie drzew. A teraz nie potra­fiła ode­rwać od niej myśli.

Po szyb­kim prysz­nicu zeszła na dół, śnia­da­nie cze­kało na nią na tale­rzyku z ozdob­nym brze­giem w kwiatki. Dwie kanapki z lekko zeschnię­tym żół­tym serem i łyżka twa­rogu.

– Jajecz­nicy zro­bię – powie­działa Bogna na jej widok. – My już zje­dli­śmy.

– Zaspa­łam – wytłu­ma­czyła się Justyna, czu­jąc dez­apro­batę w jej gło­sie. – Wczo­raj mia­łam dużo wra­żeń.

– Niech je – odpo­wie­działa świe­kra, nie oka­zu­jąc emo­cji.

Justyna pochy­liła się nad tale­rzem. Jajecz­nica pach­niała wybor­nie. Szczy­pior był tak świeży, że aż szczy­pał w oczy. Chleb dzi­siej­szy, godzina czy dwie sta­nia na stole mu nie zaszko­dziły. Takiego pie­czywa w War­sza­wie ni­gdy nie spo­tkała, zja­dła więc do ostat­niego okruszka.

– Sma­kuje? – zapy­tała Bogna bez uśmie­chu.

– Zna­ko­mite – odpo­wie­działa dziew­czyna, zabie­ra­jąc naczy­nia ze stołu.

– Zostawi. Sprzątnę.

– Chęt­nie pomogę. Prze­cież od wczo­raj tu miesz­kam – powie­działa łagod­nie.

Umyła i wytarła naczy­nia.

– Tylko nie wiem, gdzie poukła­dać… – Rozej­rzała się bez­rad­nie.

– Zostawi. Poukła­dam. – Teściowa miała dość krzą­ta­nia się obcej po jej kuchni. Ode­pchnęła Justynę łok­ciem, niby nie­chcący. Gest pozor­nie bez zna­cze­nia.

– Może zro­bię her­baty? – zapy­tała dziew­czyna.

– Wodę wstawi. – Bogna kiw­nęła głową w stronę elek­trycz­nego czaj­nika. – I cia­sta nakroi.

Justyna posłusz­nie wyko­nała pole­ce­nia. Musimy się do sie­bie przy­zwy­czaić – uznała. – Też bym chyba nie była szczę­śliwa, gdyby ktoś z dnia na dzień wszedł do mojego świata i zaczął w nim zamia­tać.

Podała szklanki w koszycz­kach i pomy­ślała, że nie­wiele się zmie­niło. Nie tak dawno piła we wła­snym domu her­batę ze szkla­nek w meta­lo­wych koszycz­kach. Potrzą­snęła głową. Teraz jest nowe życie i nowy, lep­szy świat – zade­cy­do­wała. – Kubek jest nowo­cze­sny, meta­lowa ple­cionka nie. Kupię kubki.

Uło­żyła równo tale­rzyki z pia­skową babką i usia­dła przy stole.

Her­batę wypiły, pra­wie nie roz­ma­wia­jąc.

– Dla Huberta cia­sto ukro­iła?

– Oczy­wi­ście.

– Jak wróci, musi zjeść. Chłop głodny, to nie­zno­śny.

– Oczy­wi­ście – potwier­dziła znów Justyna.

Poprzed­niego dnia dokład­nie obej­rzała jadal­nię, salon i kuch­nię. Każda powierzch­nia, pio­nowa i pozioma, wysprzą­tana była na błysk i Justyna podej­rze­wała, że to nie na pokaz z oka­zji jej przy­jazdu. Krysz­tały w ser­wantce lśniły, na okien­nych szy­bach nie wypa­trzyła żad­nego zacieku, ser­wetka z sze­roką koronką na szafce pod tele­wi­zo­rem leżała równo uło­żona w romb.

– Mamo, może przejdę się tro­chę, obej­rzę oko­licę.

– A idzie – odpo­wie­działa Bogna z zado­wo­le­niem, które nie­udol­nie sta­rała się ukryć.

Odpocznę tro­chę we wła­snym domu bez tej smar­kuli – pomy­ślała.

Justyna wyszła, uważ­nie roz­glą­da­jąc się wokół. Nie­szcze­gól­nie było na co patrzeć. Przy­do­mowy ogró­dek, dalej pola w każdą stronę. Z jed­nej strony wieś z góru­jącą wieżą kościoła, z dru­giej las.

I to las przy­cią­gał dziew­czynę. Ruszyła powoli w jego stronę. Jak na marzec przy­stało, pola zaczy­nały się zie­le­nić. Od dłuż­szego czasu nie padał deszcz, śniegu zimą było mało i stop­niał już w lutym. Choć Justyna szła powoli i tak uno­sił się za nią kurz. Zeszła z drogi na kawa­łek zie­leni. Rodzaj mie­dzy oddzie­la­ją­cej drogę od pola. Szło jej się tam ciut mniej wygod­nie, chwa­sty ukry­wały nie­rów­no­ści terenu, ale przy­naj­mniej się nie kurzyło. Rów z dru­giej strony drogi był zupeł­nie wyschnięty.

Śpie­wały ptaki, Justyna przy­sta­nęła na chwilę, słu­cha­jąc. Sły­szała cie­kaw­skie zapy­ta­nia zięby i świer­got rudzika. I oczy­wi­ście ćwier­ka­nia wró­bli. Ode­tchnęła głę­boko. Pach­niało zie­mią i świe­żo­ścią, takiego zapa­chu w mie­ście nie można odna­leźć.

Las z daleka wyglą­dał na przy­ku­rzony i gęsty. Zbli­żała się do niego powoli, aż sta­nęła pod pierw­szymi sosnami. Były wyso­kie, ale pomię­dzy nimi rosły niż­sze samo­siejki. Teren wyraź­nie pozba­wiony był opieki leśnika, drzewa rosły samo­pas. Justyna zasta­na­wiała się, czy powinna wejść głę­biej, zre­zy­gno­wała jed­nak z pomy­słu. Ruszyła wokół, wzdłuż drogi.

Knieja z każ­dej strony zda­wała się wyglą­dać tak samo. Gęsta, zwarta, jakby zamknięta.

Trudno sobie wyobra­zić, że Hubert zbie­rał tu maślaki – uśmiech­nęła się do wła­snych myśli.

Gdy stra­ciła z oczu dom, odnio­sła wra­że­nie, że pły­nie. Że jest poza cza­sem i miej­scem, ist­niało tylko to pole, las, słońce i ona. Wyobra­ziła sobie, że taki stan będzie trwał wiecz­nie. W końcu jed­nak, po chwili dłu­giej jak cały dzień, doszła do kapliczki.

Naj­pierw, zupeł­nie jak wczo­raj, zoba­czyła brzozę. Dłu­gie gałę­zie zwi­sały nie­mal do ziemi, drobne listki czę­ściowo ocie­niały pień. Zachłan­nie – pomy­ślała Justyna.

Znów zda­rzyło się, że brzoza lśniła w pro­mie­niach słońca, jakby spe­cjal­nie na nią skie­ro­wa­nych, niczym sce­niczne reflek­tory. Justyna miała wra­że­nie przy­go­to­wa­nej dla niej sceny, którą miała się zachwy­cić i… czy naprawdę? Tak wła­śnie czuła?

I odejść?

Pokrę­ciła głową, uśmie­cha­jąc się. Kapliczka – uzmy­sło­wiła sobie. – Muszę ją prze­cież zoba­czyć.

Zbli­żała się powoli. Droga usiana była wer­te­pami, aż dziwne, że nie czuła ich wczo­raj, gdy jechali samo­cho­dem. Powie­trze zgęst­niało, Justy­nie zachciało się spać. Bez żar­tów! – pomy­ślała zdzi­wiona. – Spa­łam do ósmej!

Jej stopa wpa­dła w wykrot, poczuła nie­przy­jemny ból. Na szczę­ście kostka nie została skrę­cona. Chyba, bo ból po chwili ustał. Powoli zbli­żała się do asfaltu, potem ruszyła raź­niej. Była bli­sko, coraz bli­żej.

Roz­chy­liła gałę­zie i nagle poczuła, że jest tutaj akcep­to­wana. Że ma prawo tu być, jakby wcze­śniej ktoś poda­wał to w wąt­pli­wość.

Absurd – pomy­ślała.

Ota­czały ją kolory. Tań­czyły wokół, uno­sząc się w powie­trzu, jak wiru­jąca tęcza.

Weszła w cień brzozy, oglą­da­jąc kapliczkę. Biała, wyraź­nie świeżo wap­no­wana, przy­stro­jona kolo­ro­wymi wstąż­kami. Wokół kil­ka­na­ście szkla­nych pozo­sta­ło­ści po zni­czach. Wewnątrz, za czy­stą szybą, umiesz­czono skromny posą­żek Maryi z dzie­ciąt­kiem w ramio­nach. Matka Boska miała na gło­wie złotą koronę, całą jej postać skry­wał inten­syw­nie nie­bie­ski płaszcz. Jej twarz była dziwna, jakby wykrzy­wiona. Justyna dopiero po chwili zro­zu­miała, że nie­udolny rzeź­biarz umie­ścił oczy Maryi nie­równo.

Nie było w tej figurce nic szcze­gól­nego. Ot, wyrób lokal­nego arty­sty. A jed­nak dziew­czyna ucie­szyła się, że tu dotarła, choć wła­śnie roz­bo­lał ją żołą­dek. Poczuła mdło­ści.

Poło­żyła się, nakry­wa­jąc dłońmi brzuch, ogrze­wa­jąc go. Zwy­kle to poma­gało na bóle w tych oko­li­cach. Leżała tak chwilę, zda­wało jej się – krótką. Zamknęła oczy i natych­miast pod powie­kami dostrze­gła ele­gancki pokój, w nim na sze­ro­kiej kana­pie obi­tej ciem­no­ró­żo­wym atła­sem w pasy sie­działa kobieta w cha­bro­wej kre­acji. Głę­boko wycięty dekolt sukni, prze­sło­nięty pół­prze­źro­czy­stym sza­lem, falo­wał w gwał­tow­nym spa­zmie.

– Szu­kaj jej! Szu­kaj!

– Nie ma potrzeby. – Męż­czy­zna cho­dził ner­wowo po pokoju, prze­mie­rza­jąc wydep­taną już ścieżkę na cał­kiem nowym turec­kim dywa­nie. – Ucie­kła. Sama z sie­bie. Nikt jej nie zmu­szał. Czego jej bra­ko­wało? Czego, czego, czego? – Ostat­nie słowa pod­kre­ślił wal­nię­ciem pię­ścią w nie­wielką, intar­sjo­waną ser­wantkę, aż zadźwię­czały krysz­tały. Oszczę­dził drugą, z por­ce­laną, ta była zbyt cenna.

– Potrze­bo­wała przy­gody! – odwa­żyła się powie­dzieć kobieta, a męż­czy­zna zatrzy­mał się z wyra­zem twa­rzy, który przy­po­mi­nał maskę potwora. – Ale wróci!

– Wróci? A po co? Co z nią zro­bię? Nikt jej nie zechce! Nikt! Wieść już się roze­szła, docho­dzi do wszyst­kich, szep­czą, wszę­dzie szep­czą. Nie jestem nawet pewien, czy nie odwo­łają zamó­wień – na wina, na kuku­ry­dzę, na buraki… Psze­nicy mamy tyle, że jeśli szybko jej nie sprze­dam, nie pomiesz­czę w spi­chler­zach. Zmar­nuje się.

– Znik­nęła nasza uko­chana córka, a ty o inte­re­sach? O zbożu? – Kobieta chwy­ciła się za pierś w teatral­nym geście.

– Nie. Ja o życiu – odpo­wie­dział. – Twoim, moim i naszej dru­giej córki, rów­nie kocha­nej. Anny już dla nas nie ma. Będziemy za nią tęsk­nić w mil­cze­niu. Roz­ma­wiać o niej – już ni­gdy.

Justyna ock­nęła się i uśmiech­nęła do wła­snych myśli.

– Bra­zy­lij­ska tele­no­wela – skwi­to­wała pół­gło­sem. – Czy taką kie­dyś oglą­da­łam? – Usia­dła i potrzą­snęła głową. – Pora wra­cać – naka­zała sama sobie. – Droga do kapliczki oka­zała się długa i trudna. Szłam tu chyba ze dwie godziny? Dwie godziny? Prze­cież wczo­raj prze­je­cha­li­śmy tę drogę w kilka minut.

Wyszła z cie­ni­stych objęć brzozy i ruszyła w stronę domu. Dotarła tam w kwa­drans, po dro­dze czu­jąc coraz więk­szy uścisk na żołądku. Po przyj­ściu na miej­sce musiała się natych­miast poło­żyć.

– Mama wyba­czy – powie­działa. – Chyba za dużo świe­żego powie­trza.

– A idzie – odpo­wie­działa Bogna.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: