Niebieski ogród - ebook
Niebieski ogród - ebook
Baśniowa opowieść, w której ożywają dawne uczucia i wychodzą na jaw sekrety z przeszłości.
W niewielkim i cichym miasteczku czas wydaje się stać w miejscu. Mieszkańcy wiodą spokojne życie i wiedzą wszystko o swoich sąsiadach. Przynajmniej tak im się wydaje do chwili, gdy umiera najstarszy mieszkaniec miasta. Wówczas to wychodzą na jaw sekrety, które sprawiają, że troje ludzi zajmujących się inwentaryzacją majątku zmarłego rozpoczyna śledztwo i odkrywa niezwykłą historię miłości sprzed prawie stu lat.
Dzięki temu odkryciu wszyscy zaczynają zupełnie inaczej postrzegać mężczyznę uważanego przez nich za dziwaka i żałują, że nie próbowali wcześniej poznać jego przeszłości, która okazuje się intrygująca i burzliwa...
Jakie tajemnice skrywa w sobie stary dom i jego zaniedbany ogród.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-795-1 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziesięć lat wcześniej
Miało się już ku wieczorowi, kiedy drogą prowadzącą wzdłuż leśnego zagajnika podążało pięcioro nastolatków. Tarcza słoneczna znikała z wolna za horyzontem, pozostawiając na niebie krwistoczerwone łuny, ale młodym ludziom nie w głowie było podziwianie widoków, bo zbliżali się właśnie do celu swojej wyprawy i ich ekscytacja z każdym krokiem malała, ustępując miejsca lękowi. Stanęli przed wysokim ogrodzeniem i spojrzeli na ponury dom, otoczony dzikim, zaniedbanym ogrodem. Dach budynku wydawał się płonąć, bo blask słoneczny nadał mu pomarańczową barwę, co jeszcze dodawało grozy całemu otoczeniu.
– No to powodzenia! – Dwie dziewczyny, Iza i Kamila, śliczne blondynki o smukłych sylwetkach, uśmiechnęły się do trzech chłopców, którzy podjęli ich wyzwanie. Nagrodą dla tego, kto obejdzie dom naokoło i zrobi przy tym najlepsze, najciekawsze zdjęcia, miała być randka z jedną z nich. Za sfotografowanie właściciela posiadłości dziewczyny przewidziały specjalną nagrodę, ale nie zdradziły, co nią będzie, tylko uśmiechnęły się tajemniczo i tak pięknie, że chłopcom aż zaschło w gardłach. Wyobraźnia podsunęła im obrazy, które sprawiły, że stanęliby w szranki nawet przeciwko całej armii orków. W każdym razie tak było wtedy, gdy rozmawiali w zaciszu parku, bo teraz, kiedy stanęli przed budzącym lęk budynkiem, o którym w miasteczku krążyły mrożące krew w żyłach legendy, nie byli już tak bardzo pewni, czy nagroda jest warta tej ofiary.
– Ruszajcie! – Iza kiwnęła głową i spojrzała na nich wyczekująco.
Chłopcy: Mateusz, Jarek i Joachim, największe klasowe ciamajdy, dla których randka z takimi pięknościami pozostawała dotąd jedynie w sferze marzeń, spojrzeli na siebie z zuchowatymi minami i ruszyli w stronę ogrodzenia. Gdyby jeden z nich odważył się przyznać, że wcale już nie ma ochoty podejmować tego wyzwania, wszyscy trzej by się wycofali, żaden jednak nie chciał wyjść przed innymi na tchórza, więc szli wzdłuż muru porośniętego dzikim winem i czuli, jak ich serca biją coraz szybciej. Sądzili, że będą musieli wspinać się po wysokim murze, ale właściciel posesji ułatwił im zadanie, bo bramka była otwarta. Zaskrzypiała, kiedy ją pchnęli, więc zamarli na chwilę w oczekiwaniu na jakiś ruch ze strony mieszkańca domu. Nic się jednak nie wydarzyło, więc spojrzeli na siebie niepewnie i jak najciszej wsunęli się do ogrodu. Powitał ich zielony gąszcz i plątanina krzewów, chwastów, starych drzew i porastającego wszystko bluszczu.
– Jakiś park jurajski, normalnie – mruknął Joachim. – Nie zdziwiłbym się, gdyby zza drzewa wyszedł brontozaur.
– Z dwojga złego wolę, żeby to był brontozaur niż Trupielec – odpowiedział Mateusz i chłopcy zmarkotnieli, bo wyraził głośno to, czego oni się nie odważyli, w obawie, że wydadzą się śmieszni. Wszyscy trzej bali się Trupielca.
Według pierwotnego planu zamierzali iść pojedynczo, w kolejności, którą wylosowali, ale gdy stracili z oczu dziewczyny, ich pewność siebie znacznie osłabła.
– Razem mamy większe szanse – powiedział Jarek. – Bo jak będziemy się tak kręcić, jeden po drugim, to gość na pewno któregoś wypatrzy.
– Fakt! Jest stary, ale nie ślepy – poparł go Joachim.
Ruszyli więc gęsiego, a prowadził Mateusz, który wylosował jedynkę. Pierwszą pułapkę zauważyli od razu i zatrzymali się, prychając z lekceważeniem, bo rozpiętą między drzewami linę widać było nawet w zapadających powoli ciemnościach.
– Amatorszczyzna – mruknął z pogardą Mateusz i przełożył nogę ponad linę sięgającą mu do kolan. Gdy tylko postawił stopę po drugiej stronie, zaklął, zamachał rękami, ale nie zdołał utrzymać równowagi, bo jego noga nie trafiła na twardy grunt, lecz zapadła się w błoto. – Ja go pozwę! – warczał wściekły, gdy uwolnił się, z pomocą kolegów, którzy ominęli przeszkodę szerokim łukiem. – To markowe buty! I spodnie! Jeśli…
– Nie jęcz, trzeba było zachować czujność – pouczył go Jarek. – Jesteśmy na terytorium wroga, nie zapominaj o tym.
– Dobra, panie strategu! – prychnął Mateusz. – To teraz ty prowadź!
– No i proszę bardzo! – Jarek wzruszył ramionami i poszedł przodem, uważnie się rozglądając. Ominęli podejrzanie wyglądającą deskę oraz kolejną linę rozpiętą między drzewami, na wszelki wypadek obeszli też łukiem małą kałużę pośrodku ścieżki i znaleźli się na rogu domu. Jarek teraz dopiero przypomniał sobie o zadaniu, więc zaczął pstrykać zdjęcia i w efekcie stracił czujność, potknął się o wystający korzeń i runął jak długi na ziemię, przy wtórze przekleństw. Upadając, trafił dłonią na śliską płytkę ukrytą pod bluszczem. Zdążył tylko poczuć, że płytka się obniża, a w następnej chwili na jego głowę i barki wylała się woda zgromadzona w pojemniku zamontowanym w koronie olchy rosnącej obok ścieżki.
– Aaaa! – wrzasnął.
Do pojemnika zbierała się deszczówka, a ponieważ w ostatnich dniach niewiele padało, było jej najwyżej parę litrów, ale za to doprawionych martwymi owadami i pająkami, które utonęły w zbiorniku. Jarek strząsnął je z siebie z obrzydzeniem.
– Ten facet to świr – mruknął. – Totalny pojeb.
– Ale jaki pomysłowy – zauważył Joachim. – Ciekawe, jak to założył tam, na drzewie. Przecież on ma ze sto lat!
– No to może otwórz jego fanklub i przyjdź przeprowadzić wywiad – rzucił zjadliwie Mateusz, po czym wyminął kolegów i ruszył przed siebie, aby zrobić zdjęcie stojącej w rogu ogrodu szopy. Był to solidny, kamienny budynek, który prezentował się znacznie lepiej niż dom. Mateusz pstryknął fotkę i już zamierzał pójść dalej, gdy okute drzwi szopy otworzyły się tak gwałtownie, że uderzyły z głuchym łoskotem o ścianę. Chłopcy aż podskoczyli, a było to zaledwie preludium do strachu, który miał stać się ich udziałem, bo w drzwiach stanął właściciel domu.
– Trupielec… – szepnął Mateusz.
Ostatnie promienie zachodzącego słońca rozświetlały krwawą łuną wejście do szopy i stojącą tam postać, przez co wydawała się upiorna. Był to wysoki, chudy mężczyzna, ubrany na czarno, a jego twarz, blada i wykrzywiona złością, wyglądała jak twarz mumii: wysuszona jak pergamin skóra zdawała się zaledwie cienką warstwą pokrywającą szkielet. Sam ten widok wzbudził w chłopcach trwogę, ale właściciel budynku nie zamierzał poprzestać na wzajemnym taksowaniu się wzrokiem. Uniósł dłoń i oczom nastolatków ukazało się długie, srebrne ostrze, które zalśniło złowrogo. Mężczyzna przesunął tym ostrzem po kamiennej ścianie, a towarzyszący temu zgrzyt wywołał ciarki na plecach chłopców. Gdy właściciel domu upewnił się, że wszyscy trzej nie odrywają od niego wzroku, ponownie uniósł dłoń z nożem i jego ostrze skierował wprost na nich. Wskazał po kolei każdego, uśmiechając się złowieszczo, a potem ruszył w ich kierunku. Poruszał się wolno i cała jego sylwetka była sztywna jak u robota. Wtedy dopiero Joachim oprzytomniał.
– Trupielec! – wrzasnął! – Wiejemy!
Chłopcy odwrócili się jak na komendę i popędzili przed siebie. Joachim i Jarek wybrali oficjalną, lekko zarośniętą ścieżkę, podczas gdy spanikowany Mateusz skręcił w zarośla. Gdy dobiegli do furtki, wszyscy byli przemoczeni, bo w biegu uruchomili jeszcze trzy pułapki z deszczówką, a Mateusz miał podarte spodnie, bo zahaczył butem o pnącze, przewrócił się i przekonany, że ktoś trzyma go za nogę, szarpnął z całych sił. Zdołał się uwolnić, ale ostry kamień rozdarł mu przy tym nogawkę i zranił łydkę. Chłopak nawet tego nie zauważył, ponieważ adrenalina stłumiła ból i dopiero kiedy znalazł się wraz z kolegami za bramką przeklętej posiadłości, zauważył, że po jego nodze płynie strużka krwi.
– Macie zdjęcia? – Iza i Kamila popatrzyły na trzech śmiałków z zainteresowaniem, ale ku ich zdumieniu klasowe ciamajdy ominęły je bez słowa i nie zaszczyciwszy piękności nawet jednym spojrzeniem, ruszyły w stronę miasta. Dziewczyny raz jeszcze obrzuciły wzrokiem ponury dom, a potem pobiegły za kolegami, bo nagle perspektywa samotnego powrotu do domu wydała im się przerażająca. Chłopcy, słysząc tupot nóg za plecami, puścili się biegiem, pewni, że ściga ich Trupielec, i dopiero gdy Joachim przewrócił się na leśnej ścieżce i spojrzał za siebie, zauważył, że to nie upiorny właściciel domu, lecz klasowe piękności, które w tym momencie nieco straciły na urodzie, bo ich włosy były splątane, a po twarzach spływał pot.
Tej nocy żadne z pięciorga nastolatków nie zdołało zasnąć i każde z nich przyrzekło sobie w duchu, że będzie omijało szerokim łukiem Trupielca i jego dom.ROZDZIAŁ 1
Współcześnie
Trupielec – jak nazywali go wszyscy w miasteczku Średnie – naprawdę nazywał się Feliks Starzecki i mieszkał w niezbyt dużym, zaniedbanym domu położonym na skraju lasu, z dala od innych zabudowań. Był to parterowy budynek, którego wejście umiejscowiono niesymetrycznie: po lewej stronie od drzwi ściana była znacznie dłuższa i znajdowały się tam trzy okna, podczas gdy po prawej – tylko jedno. Kamienna podmurówka wyglądała jeszcze w miarę solidnie, ale elewacja przedstawiała sobą bardzo marny widok. Przegnite deski, łuszcząca się farba, gdzieniegdzie szpary, okna w opłakanym stanie, w większości wiszące na jednym zawiasie. Podczas silniejszych wiatrów okiennice uderzały o ścianę, a ich miarowe stukanie brzmiało posępnie i groźnie.
– Przed laty to była piękna posiadłość… Zwłaszcza ogród słynął na całą okolicę – mówili najstarsi mieszkańcy i z ubolewaniem kiwali głowami nad zmarnowanym majątkiem, z którego świetności nic już nie zostało.
Wśród młodych ten dom i jego właściciel budzili ciekawość, ale i nieco zabobonny strach, bo obaj wyglądali jak z innego świata. Dom otaczał dziki, zapuszczony ogród, w wielu miejscach rozciągały się pajęcze sieci, a bluszcz i stare drzewa tworzyły plątaninę niemal nie do przebycia. Od czasu do czasu zapuszczały się tam nastolatki, które rzucały sobie wyzwania, że zbadają tajemniczą posiadłość. Było to ryzykowne przedsięwzięcie, bo Starzecki nie znosił intruzów i zdarzało się, że witał ich z bronią gotową do strzału.
– Pierwszy strzał na przestrogę, drugi pozbawi cię jednego z palców – mówił zimnym, wypranym z emocji głosem, a ten, do którego kierował te słowa, nie zamierzał sprawdzać, ile w tej groźbie tkwi prawdy, ani przekonywać się, czy broń jest prawdziwa. Częściej jednak Trupielec milczał i tylko patrzył, a to przerażało bardziej niż widok strzelby.
Czasami intruzi natykali się też na pułapki, bo Trupielec był wynalazcą i wykorzystał swój talent do zabezpieczenia posiadłości. Początkowo nie musiał uciekać się do takich sztuczek, bo przez wiele lat skutecznym zabezpieczeniem były cztery owczarki niemieckie, które biegały po całym terenie i odstraszały każdego samym wyglądem, ale i głośnym ujadaniem. Ktoś podrzucił je do ogrodu jako szczenięta, uwięzione w parcianym worku, a właściciel posiadłości zaopiekował się nimi i zyskał w ten sposób wiernych towarzyszy i obrońców. Dopiero kiedy poumierały, zaczął zastawiać pułapki na nieproszonych gości. Z czasem jednak coraz mniej przejmował się tym, czy ktoś kręci się wokół jego domu. Bywało nawet, że stawał twarzą w twarz z intruzem i nie robił niczego, a było w jego wzroku coś takiego, że obdarzony tym spojrzeniem tracił chęć na przygodę i uciekał, nie dbając o to, czy wyda się śmiesznym.
– Facet wygląda jak szkielet powleczony skórą – mówili później ci, którzy podczas wyprawy szpiegowskiej natknęli się na Trupielca. – Ma chyba ze sto pięćdziesiąt lat!
Stu pięćdziesięciu lat Feliks Starzecki nie miał, ale wielkiej przesady w tych szacunkach nie było, bo setkę przekroczył.
Skoro właściciel posiadłości w pewnym momencie przestał bronić swego terenu jak twierdzy, zakradanie się tam przestało być wyzwaniem. Mężczyzna miał więc spokój i nie szukał towarzystwa, a mieszkańcy miasta, chociaż traktowali go jak miejscową żywą legendę, nie bardzo interesowali się tym, co robi.
– Całymi dniami siedzi tam zupełnie sam – mówili. – Więc wiadomo, że zdziwaczał… Zresztą chyba od zawsze był sam jak palec, nikogo nie pokochał, nie założył rodziny. Wiódł jałowe, pozbawione emocji życie.
***
Przed laty
Feliks Starzecki galopował na koniu leśną drogą, wzniecając chmury pyłu. Czuł się wolny jak ptak i tak bardzo szczęśliwy, że miał ochotę śpiewać i śmiać się na cały głos, choć jednocześnie na dnie jego duszy czaiły się obawa i niepewność. Jaką dostanie odpowiedź na pytanie, które dojrzewało w nim od kilku miesięcy i dziś nareszcie miał się zdobyć na odwagę, by je zadać?
„Od tej odpowiedzi prawie wszystko zależy” – myślał. „Prawie – bo ona dopiero otworzy drzwi do kolejnego zadania, które może okazać się znacznie trudniejsze”.
Zatrzymał konia i uwiązał go w leśnym zagajniku, po czym poszedł w stronę polany i przystanął na jej skraju, urzeczony widokiem traw i kwiatów falujących pod wpływem silniejszych podmuchów wiatru. Kilka minut później wrócił do swojego wierzchowca, niosąc wielobarwny bukiet kwiatów i ziół, pachnący tak, że aż kręciło mu się w głowie.
Zauważył ją z daleka. Stała, wpatrując się w ścieżkę, i na tle lasu wyglądała jak rusałka, w swojej błękitnej sukience i z rozwianymi jasnymi włosami. W dłoni trzymała kapelusz i lekko się nim wachlowała, bardziej z emocji niż gorąca, bo dzień był przyjemnie ciepły. Feliks zakradł się cichutko od tyłu, odłożył bukiet na trawę i przykrył dłońmi oczy dziewczyny.
– Zgadnij kto? – rzucił i pocałował delikatnie jej pokryty rumieńcem policzek. Poczuł zapach jej włosów i westchnął, a na skórze dziewczyny, którą owionął jego gorący oddech, pojawiła się gęsia skórka.
– Czyżby sam książę z krainy położonej za siedmioma górami i siedmioma lasami? – zapytała, po czym odrzuciła kapelusz, chwyciła dłonie Feliksa i odwróciła się. Nagle znalazła się tak blisko, że mężczyzna nie mógł się powstrzymać przed przytuleniem jej do siebie. Usta odnalazły jej wargi, a ona poddała się jego pocałunkom, coraz bardziej żarliwym. Feliks upajał się smakiem jej ust, zapachem włosów, dotykiem gładkiej skóry. Wiedział jednak, że ma misję do wykonania, i postanowił zrobić to jak najszybciej. Gdy trochę ochłonął, odsunął się odrobinę, chwycił dłonie dziewczyny i popatrzył jej w oczy z powagą, która ją przestraszyła.
„Coś się stało?” – pomyślała, ale nie dał jej czasu na zadanie tego pytania, bo padł na kolana, zebrał leżący dotąd na trawie bukiet pachnących kwiatów i wpatrując się w jej oczy, zapytał drżącym ze wzruszenia głosem:
– Dorotko, czy zgodzisz się zostać moją żoną?
Uśmiech rozjaśnił jej twarz i dziewczyna wykrzyknęła radosne „TAK!”, zanim jeszcze zdążyła pomyśleć, że może powinna przynajmniej udawać, że się zastanawia. Po co jednak miała cokolwiek przed nim odgrywać, skoro już dawno temu wyznała mu, co czuje, a z jego spojrzeń odczytywała więcej, niż miał śmiałość jej powiedzieć. Feliks poderwał się z kolan i wziął ją w ramiona, czując wszechogarniające szczęście. Trwali tak, złączeni w pocałunku i przytuleni, aż dziewczyna trochę oprzytomniała.
– Muszę wracać do domu – szepnęła. – Obiecałam mamie, że razem przejrzymy nowe materiały, które nam krawiec przysłał. Może znajdzie się wśród nich odpowiedni na suknię ślubną? – Zarumieniła się lekko, a on uśmiechnął się i ucałował jej dłoń.
– Jutro przyjdę do was, żeby oświadczyć się oficjalnie, przed twoimi rodzicami – powiedział. – Oby tylko się zgodzili!
– Na pewno się zgodzą! Przecież chętnie goszczą cię u nas w domu i doskonale wiedzą, że od lat się przyjaźnimy.
Rzeczywiście, Feliks i Dorota znali się od dziecka i zawsze tworzyli zgraną parę. Początkowo, gdy byli młodsi, w ich zabawach i psotach uczestniczyła gromadka dzieci z całego miasta, ale z czasem, w miarę jak dojrzewali, obecność innych zaczęła im przeszkadzać. Szukali odosobnienia, uciekali od towarzystwa, spędzali czas tylko we dwoje. Sami nie wiedzieli, kiedy ich dziecięca przyjaźń zmieniła się w pierwsze zauroczenie, ale przyjęli to z radością i lekkim oszołomieniem.
– Mam nadzieję, że tak będzie… – powiedział Feliks i raz jeszcze pocałował dziewczynę. – Do jutra! Odwiedzę was po mszy!
Pomachała mu na pożegnanie i pobiegła w stronę domu, tuląc do siebie bukiet kwiatów i uśmiechając się na myśl o tym, jakie piękne i upojne życie czeka ją u boku ukochanego.ROZDZIAŁ 2
Współcześnie
Dom Trupielca z każdym rokiem wyglądał gorzej i zdawał się zmierzać do kresu swego żywota, tak jak jego właściciel. Jedyną osobą, która w ponurej, chylącej się ku upadkowi posiadłości bywała regularnie, był kurier, od lat ten sam, pan Mieczysław. Starzecki zatrudnił go w czasie, gdy jeszcze zdarzało mu się często bywać w mieście.
– Nie mam już cierpliwości ani głowy do takich spraw – powiedział. – Zapominam kupić połowy rzeczy, których potrzebowałem, a wracać mi się potem nie chce. Zna pani kogoś, kto podjąłby się dostarczania mi zakupów? – zapytał pewnego dnia właścicielkę sklepu, w którym się zaopatrywał, a Mieczysław, który akurat stał za nim w kolejce, zgłosił natychmiast swoją kandydaturę. Starzecki zmierzył go uważnym spojrzeniem, a potem kiwnął głową i wyszli ze sklepu, żeby ustalić warunki.
I tak od wielu już lat Mieczysław odbierał we wtorek od Starzeckiego SMS-a z zamówieniem, kupował potrzebne rzeczy i w piątek, już będąc w drodze do klienta, wysyłał mu w odpowiedzi kwotę, jaką ma przygotować za zamówione towary. Pieniądze za zakupy oraz skrzynki, w których dostarczył zamówienie z poprzedniego tygodnia, czekały na niego zawsze w holu wejściowym, oddzielonym od reszty domu grubą bordową zasłoną, za którą mężczyzna nigdy nie zaglądał, bo z natury nie był ani wścibski, ani dociekliwy.
– A co mnie obchodzi, co jest za zasłoną? – odpowiadał tym, którzy ciągnęli go za język i wypytywali, jak wygląda w środku dom Trupielca. – Pewnie bałagan, jak u każdego. Czego się niby spodziewacie? Statku kosmicznego? Prosił, żebym się nie kręcił po domu, to się nie kręcę.
Umowa ze Starzeckim odpowiadała mu, pozwalała na dorobienie sobie do pensji, a później do emerytury, a zajęcie nie było ani uciążliwe, ani czasochłonne. W pewnym momencie siedemdziesięcioparoletni pan Mieczysław poczuł jednak, że nie ma już sił na jazdę na rowerze i dźwiganie skrzynek, więc ustalił z Trupielcem, że teraz dostawy przejmie jego wnuk, Kamil. Chłopak akurat skończył szkołę średnią, nie zdał matury i miał przed sobą rok nauki, żeby nadrobić braki w wiedzy i przystąpić ponownie do egzaminu.
– Trochę sobie zarobisz, a w nauce ci to nie przeszkodzi – stwierdził starszy pan.
Stało się to akurat tuż przed wakacjami, a Kamil bardzo się ucieszył, nie tyle z perspektywy zarobku, który zbyt imponujący nie był, ile z możliwości poznania sekretów Trupielca.
„Zrobię zdjęcia domu, wszystko obejrzę” – myślał. „I każdy będzie chciał ze mną podyskutować, wypytać, pogadać o czymś innym niż te głupie niezdane egzaminy”.
Perspektywa bycia popularnym przysłoniła nawet troskę wywołaną oblaną maturą z matematyki i polskiego. Wysłuchał cierpliwie wszystkich pouczeń dziadka i przyrzekł, że będzie się trzymał wyznaczonych przez klienta zasad, które sprowadzały się do tego, że ma przywieźć zamówienie, zabrać pieniądze i sobie pójść.
– Nie próbuj go wołać ani zagadywać, ani nie pchaj się do domu – doradzał dziadek. – Zostaw skrzynki, zabierz wcześniejsze i znikaj.
– Jasne, dziadku – odpowiadał Kamil znudzony już tymi uwagami.
„Ale zanim sobie pójdę, nie zawadzi trochę się rozejrzeć, jeśli się nadarzy okazja” – myślał, kiedy po raz pierwszy jechał do Trupielca na odziedziczonym po dziadku trójkołowym rowerze, a właściwie – rikszy.
Zatrzymał rower przed żelazną bramką i spojrzał niepewnie na zarośla, które rozciągały się za nią. W ogrodzie panował półmrok, bo bujne korony starych drzew zdawały się pochylać nad całą posiadłością, jakby chciały osłonić ten teren przed wzrokiem ciekawskich.
– No to do dzieła – mruknął pod nosem chłopak, żeby dodać sobie otuchy, po czym pchnął masywną furtkę. Spodziewał się upiornego skrzypnięcia, ale otworzyła się niemal bezgłośnie. Wprowadził rower na teren ogrodu i podskoczył ze strachu, bo bramka zamknęła się za nim z hukiem.
„Padnę na zawał i nie będę się musiał przejmować niezdaną maturą” – pomyślał, zły na siebie, i ruszył w stronę domu. Był w połowie ścieżki, gdy z zarośli wyłonił się wielki czarny ptak i przystanął, wpatrując się w Kamila.
– A pójdziesz ty! – pogonił go chłopak, machając rękami, a kruk w odpowiedzi tylko zakrakał i brzmiało to jak szyderczy śmiech.
Kamil przełknął ślinę i skierował rower prosto na ptaka.
– Taki jesteś mądry?! – powiedział.
„Super, gadam do kruka…” – dodał w myślach.
Ptak odfrunął o niecałe pół metra, po czym został tuż przy ścieżce, wciąż gapiąc się na intruza. Kamil przeszedł obok, zezując podejrzliwie i ściskając mocniej kierownicę, jakby miała go ochronić w razie ataku. Kruk jednak nie ruszył się z miejsca, a chłopak już po chwili stanął przed drzwiami wejściowymi i sięgnął w stronę klamki. Nacisnął ją i skrzywił się, bo zgrzytnęła tak, że aż przeszedł go dreszcz. Pchnął drzwi i zrobił krok do przodu, czując rosnącą ekscytację, która opadła od razu, gdy tylko przekroczył próg. Znalazł się bowiem w niewielkim przedsionku, oddzielonym od reszty domu przez ciężkie bordowe kotary. Dziadek niby mu o nich wspominał, ale chłopak sądził, że to bardziej coś jak firana, przez którą bez trudu będzie można zerknąć w głąb… O tym, jak bardzo są ciężkie, przekonał się, gdy spróbował nieco je rozsunąć, aby zobaczyć, co się za nimi kryje.
„Nie da się tego zrobić tak, żeby można było powiedzieć, że to niechcący” – pomyślał.
Ciekawość w nim rosła i był już zdecydowany machnąć ręką na dyskrecję i po prostu bezceremonialnie odsunąć zasłonę, gdy usłyszał ze środka domu miarowe stukanie. Zamarł z ręką wsuniętą pomiędzy fałdy ciężkiej tkaniny i nasłuchiwał. Stukanie narastało, jakby coś się zbliżało w jego stronę. Spanikowany cofnął rękę i zrobił krok do tyłu.
„Ktoś ma podkute buty? Czy to jakieś kopyta?” – rozważał w popłochu Kamil. „Ale chyba gość nie trzyma w domu konia?!”
Stuk… Stuk… Stuk…
Stukot się nasilił i chłopak patrzył w napięciu na zasłony. Nagle ogarnął go dziwny, pierwotny lęk i przeświadczenie, że kiedy te kotary się rozsuną, nic w jego życiu nie będzie już takie jak dawniej. Wycofał się jeszcze bardziej. Z wnętrza domu usłyszał skrobanie i sapanie, które dołączyło do stukotu, teraz już tak wyraźnego, że wydawało się, że ktoś porusza się tuż za kotarą.
Stuk… Stuk… Stuk…
Kamil stał nieruchomo, przekonany, że za moment stanie się coś przerażającego. W pewnym momencie stukot ucichł i zapadła cisza tak straszna, że chłopak poczuł, jak wszystkie włoski na jego ciele się unoszą. Był pewien, że tuż obok niego stoi ktoś lub coś, z czym na pewno nie chciałby się spotkać twarzą w twarz. Trwał w napięciu jeszcze przez kilkanaście sekund, jakby coś rzuciło na niego czar, i nie był w stanie się poruszyć. Potem stukot rozległ się znowu, tak nagle i tak blisko, że Kamil aż podskoczył, przełknął głośno ślinę, po czym chwycił puste skrzynki, w których leżała koperta z zapłatą, pchnął plecami drzwi i wyszedł z domu tak szybko, jak się dało. Rzucił skrzynki na pakę, wsiadł na rower i pomknął do przodu. Nie zatrzymał się nawet przed furtką, tylko trącił ją przednim kołem, żeby się otworzyła. Popędził do domu, nie oglądając się za siebie, i dopiero gdy usiadł w swoim pokoju, zrobiło mu się wstyd.
„Zwiałem jak zając” – wyrzucał sobie w duchu. „Nawet jednego zdjęcia nie zrobiłem! I niby czego się tak bałem?! Starego dziadka z laską? Beznadzieja. Dobrze, że nikt mnie nie widział, bo stałbym się pośmiewiskiem”.
***
Przed laty
Dorota Pawlicka wróciła do domu podekscytowana i szczęśliwa tak bardzo, że jej mama, patrząc na pochylającą się nad próbkami materiałów dziewczynę, miała wrażenie, że bije od niej światło.
„Ach, ta miłość” – pomyślała z rozczuleniem kobieta i pogładziła jasne włosy córki. „Nawet nie zauważyłam, kiedy z małej dziewczynki zmieniła się w piękną, młodą panienkę”.
Feliks Starzecki także czuł, że rozpiera go szczęście, zmącone jednak obawą o to, czy rodzice Doroty uznają go za godnego ich córki.
Mikołaj i Salomea Pawliccy byli najbogatszymi ludźmi w mieście, a on… Cóż, nie należał do biedoty, ale żadnym krezusem nie był. Wcześnie stracił rodziców, więc od trzynastego roku życia opiekowała się nim babcia, której pomagał, ile mógł, ksiądz Solecki, wieloletni przyjaciel ojca Starzeckiego. Feliks był bardzo zaradny i świetnie zajmował się swoją posiadłością, wiele potrafił naprawić samodzielnie. Z czasem przejął również warsztat garncarski swego ojca i jego wyroby cieszyły się dużym powodzeniem wśród kupców z innych miast. Jednak nie stać go było na zatrudnianie służących, tak jak robili to Pawliccy.
„Dorotka jest jak księżniczka” – myślał. „Jeśli zostanie moją żoną, jej standard życia znacznie się pogorszy… Czy jej rodzice się zgodzą? A jeśli tak, to czy ona sama, za jakiś czas, nie pożałuje, że za mnie wyszła?”
Pawlicki był bogatym człowiekiem, choć nikt w mieście nie znał źródła jego majątku. Wyjechał ze Średniego jako młody chłopak, a kilka lat później wrócił ze skrzynią pełną pieniędzy oraz piękną żoną. Widząc jej nienaganne maniery, wszyscy byli przekonani, że kobieta ma arystokratyczne korzenie.
– Nosi się dumnie jak jakaś hrabianka – mawiali niektórzy, najbardziej zawistni, choć Salomea wcale się nie wywyższała.
Pawliccy kupili ziemię nieopodal rodzinnego domu Mikołaja i postawili tam dom czy raczej pałac, bo imponująca budowla miała wieżyczki i liczne przybudówki. Gdy małżeństwu urodziła się córka – Dorotka, ludzie wieszczyli, że wychowają ją na zarozumiałą księżniczkę, ale pani Pawlicka była kobietą mądrą i skromną i pragnęła, aby jej dziecko nie wynosiło się nad innych tylko dlatego, że ma piękniejsze stroje i służącą. Przekonała męża, by dziewczynka mogła się bawić w towarzystwie dzieci sąsiadów, i z przyjemnością obserwowała, jak pomiędzy nią a Feliksem rodzi się pierwsza miłość. Feliks wiedział, że kobieta go lubi, ale nie był pewien, czy aż tak, by oddać mu swą jedynaczkę, dlatego w niedzielny poranek szedł do kościoła zdenerwowany.
– Niepotrzebnie się martwisz – pocieszała go babcia Kazimiera. – Jesteście dla siebie stworzeni, a Salomea cieszy się, że jej córka trafiła na porządnego chłopaka, który nie wyrządzi jej krzywdy. Sama słyszałam, jak tak mówiła!
„Obyś miała rację, babciu!” – myślał Feliks, gdy ujrzał na horyzoncie budynek kościoła.
Nie potrafił się skupić podczas mszy, bo jego wzrok raz po raz biegł w stronę pierwszej ławki, w której siedzieli Pawliccy. Nagle wydali mu się tak odlegli, niedostępni, wykwintni w swoich eleganckich strojach i poczuł, że nic z tego nie będzie.
„Tylko w bajkach księżniczki wychodzą za rzemieślników” – pomyślał. „Pawlicki będzie wolał jakiegoś bogatego kupca, a może nawet kogoś z tytułem szlacheckim? Dorotka zasługuje na to, co najlepsze”.
Mimo tych myśli, które mocno podkopywały jego wiarę w siebie, zebrał się jednak na odwagę i po mszy podszedł do Pawlickich i zapytał nieśmiało, czy może ich odwiedzić po południu, aby porozmawiać.
– Oczywiście! – Salomea Pawlicka wymieniła z mężem porozumiewawcze spojrzenie i zaprosiła chłopaka do powozu, który czekał na nich przed kościołem. – Ale po co czekać do popołudnia, jedź z nami już teraz. Zapraszamy!
Stremowany Feliks w tym momencie nabrał przekonania, że Pawliccy doskonale przejrzeli jego zamiary i chcą załatwić sprawę bez zbędnej zwłoki.
„Mam nadzieję, że nie zabronią mi widywać Dorotki, nawet gdy mnie skreślą jako kandydata na męża dla niej” – myślał, wchodząc po stopniach powozu. „Nie przeżyłbym bez spotkań z nią”.
Dorotka uśmiechała się do niego krzepiąco, jednak udzieliło jej się jego zdenerwowanie i niepewność, więc do domu dotarli w milczeniu, oboje drżący z niepokoju.
Ciąg dalszy w wersji pełnej