- W empik go
Niebieskie migdały. Tom 1: powieść - ebook
Niebieskie migdały. Tom 1: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 329 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
przez
J. I. Kraszewskiego.
Tom I.
Warszawa.
Gebethner i Wolff.
1876.
Dopuszczono przez cenzurę Warszawa 17 września 1875 r.
Kraków. – W drukarni Wł. L. Anczyca i Spółki.
W jednej z najpiękniejszych okolic Wołynia, tym kraju płynącym mlekiem i miodem, kwitnącym lasami czereśniowemi, pozłacanym pszenicą, umajonym drzewy, przerzniętym strumieniami srebrnemi. W ziemi panów i podpanków. Samobory liczyły się zawsze do najżyźniejszych i najbogatszych majętności na kilkadziesiąt mil w około. Pański to był prawdziwie majątek, na którym nie bardzo trzeba było pracować, aby z niego mieć wiele, ani wysilać głowy, ani sypać pieniędzmi w ziemię, ani się troszczyć o gospodarstwa poprawę. Błogosławiony czarnoziem zaledwie poruszony pługiem i czasem potrzęsiony mierzwą, rodził sandomierskiej równą pszenicę; udawało się na nim co rolnik zamarzył… a dochody płynęły z łaski bożej i bez troski. Życie też pędzili tu ludzie jak w raju, nie wyjmując włościan nawet, słynących z zamożności i dobrego bytu…
Starym obyczajem szła sobie gospodarka jak gdański zegar odwieczny, który lada kto mógł nakręcić.
Pałac w Samoborach wznosił się jeszcze w przeszłym wieku zbudowany, czasu rozbudzającego się lepszego smaku, wśród ogromnego parku i zabudowań dworskich, składających niemal małe miasteczko. Odnowiony później i przyozdobiony, ze swą kaplicą i szeregiem domków dla officyalistów, oranżeryami, ananasarniami, folwarcznemi przepysznemi zabudowaniami – wyglądał na książęcą rezydencyę. Długie wysadzane drogi ze trzech stron prowadziły do podwórca strojnego w kwiaty, ubranego w wazony kamienne osadzane bluszczami, i otoczonego do koła oficynami, które z niem jedną wspaniałą całość składały… Każdy podróżny przejeżdżający przez Samobory, zazdrościł pewnie dziedzicom tych rozkosznych ogrodów, cienistych gąszczy zieleni, z pośrodka których strzelały dachy i wieżyczki wdzięcznie rozrzuconych budowli dla ozdoby parku przeznaczonych. Lekka pochyłość, na której pałac się wznosił, spuszczała się poosadzana klombami i gruppami drzew umiejętnie pożenionych, ku pięknemu stawowi, –w jego przejrzystych wodach, krajobraz się cały odbijał. Wieś leżała nieco opodal przedzielona groblą od pałacu, z cerkwią swą i gruszami, równie malowniczo rozsadzonemi jak pańskie ogrody. Gdzieniegdzie na polach za nią pozostawione drzew kupki, w których się kryły pasieki i szopki, niemal całą okolicę do parku podobną czyniły. Widok był prześliczny, przyobleczony wyrazem jakiegoś spokoju sielskiego, ciszy szczęśliwej, jakie się rzadko u nas spotykają. Nawet oddalony nieco od wioski cmentarz na wzgórku z kapliczką, cały w świerkach i brzozach, obwinięty zielenią, osłoniony krzewami – zdawał się pokojem wiekuistym uśmiechać. Nigdzie oko nie spotykało ruiny i opuszczenia, wszędzie znad było zamożność i staranie, gospodarstwo nie gorączkowe, ale troskliwe i przezorną pamięć o jutrze. Ogromne sterty pszenne po polach i stogi po włościańskich sznurach miały też swoje znaczenie…
Im więcej się zbliżało ku pałacowi, tem pilność o utrzymanie porządku widoczniejsza była; – drogi wyborne, ogrodzenia wytworne, krzewy ozdobne, mostki wdzięcznych wzorów, bawiły oko i utwierdzały w przekonaniu, iż dziedzicom nie zbywało ani na smaku, ani na dostatku, który mu dogadzać pozwalał…
Wieczoru setniego roku 18…., dziedziniec pałacowy, zwykle bardzo cichy i wyglądający niemal na klasztorne podwórze – ożywiony był nadzwyczajnie. Nieustannie przebiegali go ludzie w różnych kierunkach, widocznie zajęci, śpieszący i wesoło rozmawiający przy spotkaniu. Z oficyn do pałacu przenoszono sprzęty, przybory stołowe, trzepano kobierce, dzwigano wazony, umiatano ścieżki… a słońce zachodzące przyglądało się wesołym tym przygotowaniom, ozłacając je pomarańczowemi blaski… Wierzchołki drzew poza pałacem oświecone jaskrawo malowały się na ciemniejącem już niebie północy. W parku długie ich cienie słały się już po trawnikach i ulicach; a pałac na tle ciemnem zieleni czarodziejską zdawał się dekoracyą ze swą kolumnadą i kamiennemi galeryami i gankami. Co raz to ktoś się ukazał, przebiegając je żywo i znikając w głębi gmachu.
Gdy tu panował taki ruch, dalej w ocienionym parku, ciszy głuchej nawet szum drzew nie przerywał, bo najlżejszy powiew wiatru nie poruszał ich gałęzi…
Wśród klombów na pięknie utrzymanych trawnikach, rozrzuconych ręką ogrodnika-malarza, wiły się ścieżki żółtym wysypane żwirem, wiodąc na przemiany to w gąszcze, to na niespodziane łąki, z których widoki na daleką odsłaniały się okolicę. Na jednej z nich przechadzały się właśnie wolnym krokiem dwie osoby do dworu należące: kobieta mogąca mieć lat około pięćdziesięciu, i mężczyzna, którego wiek trudno było na pierwszy rzut oka rozpoznać.
Pani szła przodem; towarzysz jej z widocznem uszanowaniem dworaka, nie śmiejąc się z nią zrównać, albo pozostawał nieco w tyle, lub obok idąc usuwał się do pewnej odległości, pochylając tylko aby mógł utrzymać nieprzerwaną rozmowę. Piękna była postać kobiety, chociaż wiek na twarzy nad – zwyczaj kształtnych rysów i pięknego czystego wzoru wypiętnował już przejścia swojego ślady. Wiele tam jednak nienaruszonego zostało. Białe wygładzone czoło, jak spokojna woda burzą żadną nie zmącona, odbijało duszy pogodę.
Niebieskie oczy, tęskne, łagodne, pełne dobroci, uśmiechały się życiu jeszcze, usta wyrażały niewinność prawie dziecięcą i miłość niewyczerpaną. Wiek nie odjął im słodyczy, jaką je młodość napoiła. Całość oblicza poważna była, szlachetna, a anielsko łagodna, przeważał tu charakter niewyczerpanej dobroci… Troski i chmury, które przesunęły się potem czole i licu, odjęły im świeżość tylko, starły puszek wiosenny, ale nie wpiły się głębiej, myśli nie ryły na nich marszczek i nie wjadły się po za powierzchnię, – życie samo nie pozostawiło tu ani śladów namiętności, ani skaz, ani brózd, które boleści żłobią. Cała postać doskonale odpowiadała twarzy, co się nie zawsze trafia. Typ kobiety wysokiego rodu, wypieszczonej i szczęśliwej, w całej świetności się w niej przedstawiał. Ruch, postawa, istynktowe poczucie piękna w sobie, mimo wieku uderzały w uroczej tej niewieście jakby z balzakowskiej powieści wyjętej. Wrażała uszanowanie i obudzała sympatyę za pierwszem na nią wejrzeniem. Strój dowodził, że się nie wyrzekła wdzięku, że go zachować pragnęła. Pełny prostoty był zarazem wytworny i smakowny. Biały kaszmirowy szlafrok, oblamowany liliowemi ozdoby i oszyty sznurami, koronkowe kołnierzyki i mankiety, bladolila rękawiczki i tegoż koloru niepotrzebny już parasolik, na którym się z lekka opierała, dowodziły, że wracała z przechadzki, z której zerwanych kilka dzikich polnych kwiatków niosła z sobą.
Mężczyzna towarzyszący nie mógł się poszczycić równie sympatyczną powierzchownością. Był to człowiek krępy, niezbyt zgrabny, z twarzą szeroką starannie wygoloną, z oczyma piwnemi, wystającemi ostro na twarzy ciemnej barwy. Oczy te niepospolitą zdradzały bystrość, i w ogóle wyraz fizyonomii oznaczał człowieka pewnego siebie, a obeznanego ze światem; charakteru jednak dobadać się z rysów, było trudno. Zmieniał się on co chwila, na zawołanie, i nie wzbudzał wielkiego zaufania, jak niebo, po którem ciągną obłoki, nie dając nadziei pogody.
Pilnie się wpatrując, można było dostrzedz, gdy chciał być najpoważniejszym, sarkazm, co mu się w zmarszczki zakradał, a w uśmiechu wesołym migało coś ponurego. Twarz tę nazwaćby było można fałszywą, choć starała się być otwartą. Nigdy nie był piękny ten człowiek, a wiek uczynił go tak pospolitym i rażąco trywialnym, iż miejsce jego najwłaściwsze się zdawało w przedpokoju. Pokorne też ruchy mogły oznaczać, że się sam do tego poczuwał. Ubiór nie powiadał nic: był przyzwoity, czysty, pospolity, ale, jak na wielki dwór przystało nie rażący. Z pod kapelusza, który nie był ani zbyt świeży, ani nadto stary, domyślać się było łatwo peruki, pragnącej uchodzić za prawdziwe włosy.
Z każdej twarzy mniej więcej czyta się przeszłość człowieka, tak jak na ruinach widać ślady pożaru, co je zniszczył, lub powolnego opuszczenia co je dało zjeść mchom i porostom. Na licu jeszcze świeżem, dobrze wykarmionem idącego jegomości, znać tylko było wielką dbałość o szacowne zdrowie, pamięć na siebie i praktyczne pojęcie żywota, umiejące usuną jego zbyt ciężkie brzemiona.
– Nie uwierzysz mój drogi profesorze – melodyjnym, pełnym słodyczy głosem mówiła kobieta – jak ja jestem 'dziś szczęśliwa! jak dziękuję Bogu, że mi dał dożyć dnia tego – jak wam, coście mnie wspomagali w tem zadaniu nad kobiece siły, jestem serdecznie wdzięczna!…
Nieustanna ogarniała mnie trwoga… aby Zdziś sierotą nie został, nim dojrzeje i wyjdzie na człowieka, nim wychowanie jego będzie skończone. Dziś je uważam za dopełnione, dzięki staraniom waszym… Zostaje uniwersytet… ale to już pierwszy początek samoistnego życia – nieprawdaż? Zdziś jest uzbrojony i przygotowany do niego.
Mężczyzna słuchał przegięty i pochylony z uszanowaniem. Twarz jego wyrażała zgodę zupełną, uśmiechała się, wdzięczyła dworacko.
– Pani hrabino dobrodziejko – rzekł głosem, który usiłował być miłym, a był rażąco suchym i ostrym, jak szelest liści jesiennych – dary, które hrabia Zdzisław. wziął od natury, jego szczęśliwe usposobienie, niesłychane talenta, dobroć i łagodność, które w spadku po pani otrzymał, wreszcie macierzyński dozór. oko… ten pieczołowity oddech, którego nic zastąpić nie może… uczyniły wszystko… Ja, to jest my wszyscy, tylkośmy mu drogi wskazywali, które on z łatwością przebiegał. Świetną ma przyszłość przed sobą teraz.
– A! bo też to dobre, miłe, kochane dziecię… zawołała hrabina z uczuciem… Bóg mi dał tę perłę w nagrodę za wiele przeniesionych cierpień!
To mówiąc, westchnęła hrabina.
– Chlubię się nim – dodała – pyszna jestem moim Zdzisiem! radabym go całemu światu pokazać… Będzie on moją i waszą, chlubą, wyście mu też byli duchownym ojcem, aniołem stróżem…
– A pani – przerwał korząc się mężczyzna – ja sobie nic a nic nie przyznaję, pani aż nadto jesteś łaskawa…
– Ten dzień jutrzejszy, dzień razem jego urodzin i jego wyzwolenia, napełnia mnie radością ale i obawą niezmierną, – mówiła hrabina. Wyjście na świat… a! kochany profesorze… po tym spokoju i ciszy, jakie go otaczały, na ten świat, którego ja się tyle lękam, wszystkie niebezpieczeństwa, na jakie ma być narazony… ludzie, o których się ocierać będzie musiał… tysiące wypadków, które mi wyobraźnia przedstawia… Gdybym mogła iść za nim, strzedz go, przestrzegać…
– A! pani, przerwał profesor, jeśli o kogo, to o pana Zdzisława najmniej się lękać należy. Wychowany w zasadach gruntownych, napojony zdrowemi wyobrażeniami, z naturą tak szlachetną i szukającą magnetycznie tego, co dobre, piękne, wielkie… utoruje sobie drogę łatwo… o jakiej nawet macierzyńskie serce nie marzy… O! jestem pewien!
Uderzył się w piersi profesor, hrabina uśmiechnęła.
– Ja nie wiem, rzekła: mam czasem przeczucia najlepsze, czasem drżę, nie umiejąc sobie tego wytłómaczyć… Zrobiłam co tylko było w mej mocy, poświęciłam się cała wychowaniu jego… jemu; wyrzekłam się świata, usunęłam na wieś, aby wśród tego zdrowego powietrza i atmosfery czystej mógł dorosnąć… Teraz opieka moja skończona… Bóg łaskaw! Jemu go oddaję…
Ale proszę cię, kochany profesorze, dodała po małym przestanku, wiesz najlepiej, jakiśmy zakreślili plan jego wychowania… Musieliśmy go uspasabiać na człowieka do świata naszego…
Kształciliśmy go trochę encyklopedycznie, pan to sam znajdowałeś najwłaściwszem… teraz od niego zależy, co sobie szczególniej wybierze w uniwersytecie… Jak się panu zdaje? Jam się go zapytywała kilka razy – dotąd jest niepewien…..
Cóż pan sądzisz?
Profesor z lekka ramionami poruszył.
– Nie chciałem nigdy narzucać mu żadnej myśli, a nawet badaniem mu ją wskazywać. Trudno odgadnąć. Chciwy wiedzy nadzwyczajnie, pojęcie łatwe, głowa otwarta. Mojem zdaniem, gdyby to było możliwe, dla niego karyera dyplomatyczna…
– Przy naszych stosunkach nieco zaniedbanych, wprowadzić go na nią byłoby trudno… rzekła hrabina.
– A! niech pani będzie spokojna: taki człowiek jak Zdziś, znajdzie i utoruje sobie drogę, a na każdej z chlubą wystąpi…
– Tyś taki dobry…
– Ja go tak kocham, więcej powiem, uwielbiam! zawołał profesor. A! pani…
Hrabina żywo podała mu małą rączkę, której profesor kłaniając się ledwie śmiał dotknąć palcami.
– To było szczęście prawdziwe takiego mieć ucznia i módz się pochlubić, że się krajowi takiego wychowało człowieka, mówił z zapałem nieco przesadzonym profesor.
I byłby zapewne w tym tonie dalej ciągnął mile w uszach matki dźwięczącą mowę, gdyby na przeciw na tej samej ścieżce nie pokazały się dwie nowe postacie, spieszące naprzeciw hrabinie.
Byli to dwaj młodzi ludzie.
W pierwszym z nich łatwo było odgadnąć syna hrabiny, Zdzisława – który twarzy rysami i wyrazem jej przypominał matkę. Wysmukły, zręczny, jak anioł śliczny, pełny życia, z rozpromienionem od szczęścia obliczem, szedł ku hrabinie, śmiejąc się jej i kłaniając już z daleka… Niezmiernie wytworny strój wiejski, bardzo mu był do twarzy. Najmniejsza w nim drobnostka była dobrana i wyszukana ze smakiem… kosztowna i piękna. Matka snadź chciała go mieć jak laleczkę strojnym, i na widok jego, cała jej twarz się ożywiła radością niezmierną i zachwytem. Oczy zdawały się mowić: Możesz co być na świecie piękniejszego nad mojego Zdzisia?
Chłopiec na wpół szedł, wpół biegł, a każdy jego ruch znamionował siłę i zręczność. Obok niego idący, towarzyszący mu młodzieniec, wcale wyglądał inaczej. Silny był, zdrów także, o niewiele może starszy od Zdzisława, ale dużo dojrzalszy. Przy nim tamten wydawał się niemal dziecinnie. Mniej zręczny, zbudowany od topora, poruszał się z jakąś niedźwiedziowatą siłą bez wdzięku, ale twarz jego rysów szlachetnych, wyrazistych, pełna była powagi i rozumu. Nie pięknym będąc, sympatyczny był przecie, na czole miał myśl, w oczach wiele uczucia, w ustach coś smutnie zrezygnowanego. Trochę jakiejś dumy przyciśniętej snuło mu się u wejrzenia, ale ledwie błysnąwszy, wnet gasła stłumiona wolą energiczną, której cała postać była wyrazem… Ubrany skromnie bardzo, bez żadnych wymysłów i błyskotek, zdawał się raczej towarzyszem z obowiązku hrabiego, niż jego przyjacielem i bratem.
Gdy obaj ukazali się na ścieżce, kończyli jakąś rozmowę, Zdziś podał mu rękę uprzejmie, a on Ścisnął ją z powagą i uczuciem. Widok hrabiny zerwał snadź rozpoczęte młodzieńcze jakieś spory. Szli dalej milczący, a towarzysz hrabiego zwalniał kroku i pozostawał nieco, jakby lękając się być natrętnym. Hrabina przyspieszała chód, wyciągając ku synowi ramiona. Profesor się uśmiechnął, a tyle rzeczy w tym uśmiechu było, iż właściwego mu charakteru niepodobna było odgadnąć.
– Zdziś drogi! jakże ci się jeździło?… zawołała hrabina ściskając syna, który w rękę ją czule całował…
– A! doskonale…. Timur chodzi, powiadam mamie, jakby miał skrzydła…. a co za ogień, a jaka łagodność….
– Aleście nie bardzo dokazywali! spytała matka badająco spoglądając na towarzysza młodego hrabiego, który się w milczeniu uśmiechał.
– Żabicki przecie był ze mną! śmiejąc się odparł Zdziś – nie pozwoliłby…
Żabicki popatrzał w ziemię.
– A taki jesteś zmęczony! chustką własną ocierając pot z czoła syna, dodała hrabina.
– Tylkośmy trochę galopowali w ulicy… rzekł Zdziś – Timur suchuteńki…
– Chodźże ze mną, bo mamy z sobą jeszcze dziś wiele do mówienia, odezwała się matka podając mu rąkę… Zdziś pozdrowił profesora, hrabina uśmiechem pożegnała obu i powoli z synem poszła ku pałacowi. Profesor z panem Żabickim zostali na ścieżce oko w oko, sami z sobą. Profesor poprawił nieco pod kapeluszem perukę, patrząc na Żabickiego, który zdawał się mieć ochotę minąć go i iść inną ścieżką dalej; chrząknął nieco i wstrzymał go, dając mu znak w milczeniu.
Nim jednak rozpoczął rozmowę, obejrzał się jak daleko odeszła hrabina.
– Możebyśmy się trochę przeszli…
– Chętnie – rzekł Żabicki. Znać było jednak w tym wyrazie więcej grzeczności, niż ochoty….
– Rzeczywiście musimy pomówić z sobą, kochany panie Żabicki, począł łagodnie – szczególnie we własnym pańskim interesie.
– W moim? zapytał Żabicki zdziwiony nieco.
– A no tak, tak – choć to już może trochę późno, chciałem pana przestrzedz – wierz mi, z dobrego serca.
Żabicki spojrzał ciekawie, ale bez zbytniego zajęcia się przestrogą, która grozić się czem zdawała…
Profesor wziął go za rękę.
– Kochany panie Żabicki, rzekł głosem niby rozczulonym i rozczulić pragnącym – co było a nie jest, tego nie pisać w regestr. Nieraześmy się tu poróżnili w zdaniach, a często w postępowaniu z naszym wspólnym uczniem… Waćpan grałeś rolę Katona, a ja… łagodnego bardzo Mentora…
– Gdybyć Mentora! cicho mruknął Żabicki.
– Ale mój drogi panie Żabicki – Waćpan nic nie dokazałeś katoństwem swojem, ja zaś akomodowaniem się zyskałem i serce ucznia i łaskę hrabiny. Cóżeś chciał zrobić z takiego gagatka i pieszczoszka? Dobre to, poczciwe chłopię, ale jemu nad to czem jest, więcej być nie potrzeba. Będzie zacny, miły, leciuchny panek, natury nie przerobić. Po cóż się narażać nadaremnie… i…
– A sumienie – przerwał Żabicki.
– Przecież zdaje mi się, że i ja je mam, ale gdzie niem nic zrobić nie mogę, po co mam z niem dla próżnego popisu wyjeżdżać? Dałbyś pokój! Hrabina ma do was żal, że Zdzisia ani ocenić, ani kochać nie umiecie…
– Ale ja go kocham jak brata, i to co w nim poczciwego jest, cenię, przecież dla tego samego prawdę mu mówię.
– No – i po cóż się prawda im zdała? – przerwał profesor – im co się chowają, żyją, oddychają sztuczną atmosferą i wiekuistym fałszem?!
Ja chowam prawdę dla siebie, a kanarki cukrem karmię…
Zmiłuj się, choć jutro na tę wielką uroczystość
– dodał – rozczul się, więcej okaż uwielbienia Ha naszego ideału!!
– A! mój profesorze, westchnął Żabicki – jeszczem zamłody, życie mnie kłamać nic nauczyło… Wszystko to dla mnie nadzwyczaj smutne, właśnie dla tego, że Zdzisia kocham, a poczciwe, złote chłopię tak rozpieszczono, wychuchano, tak przed nim prawdziwy świat zakryto, że ja się przyszłością przerażam!!
Wyjm go panie profesorze z tego otoczenia, z tej atmosfery, zmień nieco położenie, rzuć go w walkę życia, zginie, rady sobie nie da! nie uzbrojono go do boju!
– Ale bo waćpan śnisz wiekuiście o walkach
– odparł profesor. Są ludzie, którzy ich nie toczą i którym los oszczędził prób wygładził drogę, przygotował zawczasu wszystko, tak, że dosyć im urodzić się, uśmiechnąć i zasiąść do biesiady…
– Daj Boże, ażeby tak ze Zdzisławem było – odezwał się Żabicki – lecz któż może za przyszłość zaręczyć!
– A po cóż tam ją odgadywać koniecznie tak smutną?…. Co nam tam do tego!!
Ruszył ramionami profesor. Ścieżka, którą szli, doprowadziła ich do domku ogrodnika. Tu wysuwano wazony, a chłopaki wiły wieńce zielone na jutrzejszą uroczystość. Stary w szarej kapocie i czapce rogatywce mężczyzna stał z rękami w kieszeniach zamyślony. Był to sługa emeryt, zasępiony jak się to często w późniejszych latach zdarza. Ponury wyraz jego twarzy, dziwnie odbijał od wesołości chychoczących ogrodniczków. Profesor przywitał go z wielkiem nadskakiwaniem, jakby się lękał jego złego humoru i pragnął go rozchmurzyć. Żabicki się skłonił z daleka. Na odwrót stary sługa profesorowi oddawszy zimny ukłon, do Żabickiego się uśmiechnął i ręką go kilkakroć pozdrowił.
– Cóż tu kochany pan Huba robi? zapytał profesor zmienionym tonem wesoło…
– A cóż, gapię się, robić nie mam co – człowiek do niczego już się nie zdał. Stękam a stękam, a to tu u nas we dworze gdzie wszyscy weseli, ni przypiął ni przyłatał… Więc po kątach się trzeba kryć, aby ludziom humoru nie psuć.
– Ale po cóż go psuć samemu sobie! zapytał profesor.
– Taka to już natura – westchnął Huba – wszystko na starość wydaje się opacznie i nic do rzeczy…
Odwrócił się do Żabickiego.
– Dokąd to panowie ze Zdzisiem jeździli?…. zapytał.
– Chciał się przejechać na Timurze… trochę w pole… rzekł Żabicki…
– E! mruknął Huba – przysiągłbym, że pod Zahorodzie… a co? nie zgadłem?
– Nigdzieśmy nie byli!
– Żeby choć kominy zobaczyć! mówił Huba wzdychając. Chłopiec taki młody i już… ale to teraz wszystko wcześniej dojrzewa i przejrzewa…
Uderzył się dłonią po ustach.
– A no – cicho! po co to już mówić!….
– Bo nie ma o czem w istocie – dodał profesor. Zdrożnego nic!! Że chłopak w jego wieku pomarzy trochę i po wżdy cha, to w naturze rzeczy…
– U nas w naturze było, że jeszcześmy o te czasy na kobiercu brali! dodał Huba – i wara było po księżycu wzdychać… Po co ma serce mięknąć zawczasu, kiedy tu stalowego potrzeba, żelaznego… kamiennego…
I znowu wedle zwyczaju po ustach się uderzył.
– Cicho! cicho! tfu…
W porę skończył, bo szelest się dał słyszeć za chatą, i śmiech, i głos kobiecy, wesoły młody. Wszyscy się obrócili w tę stronę… O kilka kroków stało dziewczę z niemłodym już mężczyzną.
Oboje oni dziwnie się mogli wydać w pańskim tym ogrodzie, bo wcale nie pańską powierzchowność mieli. Szlachcic był w kapeluszu słomianym i ubraniu letniem bardzo prostem, można go było wziąć za ekonoma; dzieweczka co z nim szła, z różową twarzyczką, z figlarnemi oczkami, wesoła, malutka, zwinna; ubrana była po wiejsku, ale z wielkim wdziękiem. Wianuszek z bławatków trzymała w ręku… Dwie kosy jasnych, ślicznych włosów opasywały jej główkę jakby aureolą. Biała sukienka z różowemi wstążkami, kapelusik słomkowy, cały strój składały. Troszkę opalona, wcale po pańsku i do pałacu nie wyglądała. Znać było szlacheckiego dworku córkę.
– Otóż to doskonale! zawołała podbiegając… i profesor, i pan Żabicki, i Huba… tu się prawdy dowiemy! klasnęła w ręce przyskakując…
Szlachcic się witał ze wszystkimi.
– Kogo z panów mam wziąć na spytki? i poczęła żywo. E! – pan Żabicki odpowiada!
Stanęła naprzeciw niego dygając.
– Zaproszono nas jutro, tatka i mnie, do Samoborów. Ani ja, ani on, nie mamy wyobrażenia dla czego i na co? Słyszeliśmy o jakichś wielkich przygotowaniach… Ja w straszliwej niepewności jak się ubierać, aby się zamało nie ustroić, lub zanadto nie wyfiokować; ojciec nie wie czy frak dobyć, czy surdutem się ograniczyć – słowem straszliwa wątpliwość, okropna niepewność. Rada w radę, przyszliśmy z Wulki po kryjomu sami, aby dostać języka…
Paplała piękna dzieweczka, a Żabicki się uśmiechał.
– Za pozwoleniem, – wtrącił profesor, ja choć nie pytany, biorę na siebie odpowiedź… Jutro urodziny pana Zdzisława., jutro kończy rok dwudziesty… i jak to było zwyczajem u dawnych Rzymian, wkłada męzką togę, togam virilem. Od jutra jest hrabią Zdzisławem Samoborskim; ustaje władza nauczyciela, macierzyńska opieka… jest usamowolniony…
Huba słuchając głową kiwał.
– I będzie miał prawo głupstwo zrobić – dodał cicho… bo do tego jest przygotowany.
Dzieweczka patrzała biegając oczyma po wszystkich twarzach – uśmiechając się ciągle.
– Ale któż będzie jutro? kto będzie?
– Wielka parada? mówił profesor znowu wyręczając milczącego Żabickiego – sproszonych osób mnóstwo. Czy wszyscy przyjadą, nie wiem. Dziś oczekujemy opiekuna prezesa Mohyły… Będą naturalnie Mangoldowie, będzie z sąsiedztwa kto łaskaw. Dobywamy ze skarbca srebra paradne, kucharze budują piramidy, piwniczy szeregi butelek wystawia…
– A muzyka? podchwyciła dzieweczka, wesoło strzelając oczyma ciągle.
– Zamówiona! i doskonała… żartobliwie dodał profesor.
– W nagrodę za informacyę uprzejmą, zamawiam profesora do pierwszego walca…
– Ja? do walca? cofając się krzyknął profesor.
– A pana Żabickiegó do mazura! śmiała się dzieweczka…
Żabicki się skłonił.
– Siebie i mnie pani skompromitujesz, tańcuję po łacinie…
– To nic nie szkodzi…
– Stasiu! dokazujesz bardzo – odezwał się ojciec, który w czasie rozmowy patrzał z zajęciem na szczebioczącą dzieweczkę…
– Tatku kochany – jestem tak przyzwoita… a że trzpiot… taką mnie pan Bóg stworzył! Opłakuję to, ale się poprawić nie potrafię…
Ojciec ją pocałował.
Huba z dala patrzał i lice mu się też rozchmurzało powoli… Śliczne dziewczę przyniosło z sobą wesele, jak kwiaty woń niosą.
– Nie pozostaje więc nam nic zgoła więcej, tylko złożywszy panom dzięki i życzenia dobrej nocy, nazad przez pola do domu, aby się przygotować na uroczystość jutrzejszą… dodała Stasia… Tatku, proszę o rękę, będę podporą twojej starości…
Dobranoc! dobranoc! dobranoc! – Szlachcic się kłaniał – i za chwilę znikli w głębi ogrodu. Huba długo patrzał za nimi.
– To mi mospanie dzieweczka… odezwał się – to nie Margoldówna! to czysta nasza, panie, szlachcianka, do tańca i do różańca! Aż miło!
Machnął ręką coś mrucząc jeszcze, i powoli poszedł ścieżyną…
Zmierzchało już dobrze, gdy czterma końmi zaprzężona stara karetka, pamiętająca może jeszcze Danglowskie czasy, przywiozła przed ganek pałacowy pana prezesa Myhyłę…
Był to opiekun hrabiny, opiekun hrabiego, opiekun majętności i interesów Samoborskich – najpoczciwszy w świecie człowiek, który się do niczego nie mieszał, znany w obywatelstwie z zacności charakteru, z prawości i bezinteresowności, pośrednik we wszystkich sprawach zawikłanych, kompromisarz powszechny. Prezes Mohyła cieszył się szacunkiem a czcią całego obywatelstwa. Złoty był człowiek jednem słowem… nie miał nieprzyjaciela i wielką miłością a sercem często zwyciężał tam, gdzie wszelka inna siła skruszona została. Orężem jego było to serce… ale jedynym. Tam gdzie przebiegłości, bystrości, strategii potrzeba było, prezes na nic się nie przydał. Oszukiwał go kto chciał; oszukany, prędko zapomniawszy urazy, jednał się z nieprzyjacielem, gotów będąc nawet nazwać go bardzo – statecznym człowiekiem. Samo wejrzenie na czcigodnego starca serca mu jednało: pogodne, poczciwe, szerokie oblicze, choć wcale niepiękne, jaśniało serdecznością: oczy nader do łez skłonne wypukłe miał, niebieskie i zmęczone; szerokie wargi tak były nawykłe do uśmiechu, jak źrenice do płaczu, i nigdy się z niemi nie posprzeczały, chód łzom uśmiech, a weselu łzy towarzyszyły. Nosił się prezes po francuzku, choć pono te czasy pamiętał, gdy ten strój był w kraju wyjątkowym. Otyłość dodawała mu powagi, a wiek podeszły możeby mniej po nim poznać było można, gdyby nie obrzękłe trochę nogi i aksamitne buty, które nosić musiał od lat kilku. Jeszcze wysiadał z karetki z pomocą służącego, gdy już w ganku Zdziś się pokazał, a za nim hrabina, na przywitanie kochanego gościa… Nie brać opiekuńskiego grosza, nie przeszkadzać w niczem podpisywać co chciano, pochwalać wszystko co hrabina zrobiła, kochać Zdzisia, wielbić piękną panią umiał prezes doskonale, i obowiązki te pełnił tak długo, tak poczciwie, iż sobie na najżywszą wdzięczność zarobił.
Z najwdzięczniejszym swym uśmiechem powitała go hrabina – Zdziś wysiadającego pocałował w ramię. Prezes ściskając go, rozpłakał się po raz pierwszy… Hrabina Julia wdzięczna mu była za to. Me mógł się napatrzyć na ładnego chłopca, nacieszyć nim.
Przypadł potem do pięknych rączek mamy i od tych oderwać mu się było trudno…
– Kochany nasz, drogi opiekun – łaskawy, drogi prezes! powtarzała hrabina… Pozwól, bym ci podała rękę, Zdziś z drugiej strony… wprowadzimy cię w tryumfie… jakeś godzien, nasz najlepszy opiekunie… Tyleśmy ci winni, tyle – drogi prezesie, a mój Boże!
– A! hrabino, pani najłaskawsza – nie upokarzaj sługi swego – mówił Mohyła drżącym głosem – dla mnie to szczęście, żem dożył widzieć tego kawalera takim ślicznym, miłym… prawdziwem arcydziełem bożem…
– Mój drogi prezesie!
Nastąpiło po przejściu wschodów w ganku, drugie rąk pięknych ucałowanie.
W blizkości drzwi na uboczu stał profesor, nie zaniedbujący przedstawić się prezesowi, witającemu go z rozrzewnieniem nowem. Pana Żabickiego nie było…
– Kochanego profesora!
Uścisnęli się, ale nauczyciel jak należało w ramię pocałował. W paradnych sieniach stała cała służba pałacowa w liberyi, kamerdyner otwierał drzwi… Wielki salon już tego wieczoru był przybrany kwiatami, we wszystkich kandelabrach gotowe stały świece; wonią jakąś świąteczną, weselną przejęte było powietrze – wielki ten salon pierwszy zwykle tylko służył do tańców i w dni zgromadzeń tłumnych. Szli więc dalej do sali drugiej i trzeciej, równie wspaniałych, aby przysiąść i spocząć w ulubionym gabinecie hrabiny Julii. Było to prawdziwe cacko, ze smakiem właściwym gospodyni przystrojone. Wyborowe obrazy zdobiły ściany, między któremi oryginalna główka Greuz'a, niegdyś bardzo do hrabiny samej podobna, zajmowała najgłówniejsze miejsce nad kanapą. Na kominie przepyszne saskie porcelany, których pełno było po etażerkach, nadawały pokojowi właściwy charakter i nazwisko – porcelanowego. Zwierciadło nad kominem w ramach porcelanowych, takiż pająk z misternych kwiatów upleciony, mnóztwo figurek i wazonów składały rodzaj ciekawego muzeum. Kosze z żywemi kwiatami, wazony, bukiety wonią miłą napełniały powietrze. Stolik przed kanapą zarzucony był fraszkami kosztownemi, obrachowanemi tak, aby fantazyom gospodyni dogodzić mogły. Flakony, kadzielniczki, dzwonki wytwornych kształtów i najpiękniejszej roboty, lampa w chińskiem… naczyniu, pudełeczka i skrzyneczki świeciły i błyszczały laką, drogiemi kamieniami i bronzami. Wszystko aż do podnóżka, na którym nóżki hrabiny spoczywały, było dobrane starannie i harmonijnie do całości tego ślicznego gniazdka.
Prezes zasiadł w fotelu wygodnym, hrabina na kanapie, Zdziś stał na pogotowiu uśmiechając się na rozkazy matki, profesor dla utrzymania rozmowy stawił się także. Ale nie mówiono o niczem oprócz wzajemnych uwielbień i czułości. Hrabina kadziła prezesowi, który jej sowicie oddawał komplementa.
Widząc, że do tej wymiany słodyczy nie jest koniecznie potrzebny, profesor cofnął się do drugiego salonu, gdzie się przygotowywała herbata. Zdziś wysunął się także pod jakimś pozorem; hrabina sama pozostała z opiekunem. Dawano im czas do pomówienia o interesach, o których nigdy podobno nie rozmawiali, bo ani hrabina, ani prezes nic o nich nie wiedzieli i nie bardzo się troszczyli. Przez tyle czasu szły one łaską bożą, że się o nie troszczyć przestano. Profesor miał swą osobistą małą rachubę przechodząc do salonu, w którym słychać było brzęk filiżanek i nakrywanie do podwieczorku. Wiedział on, że tu znajdzie pannę Różę Paklewską, o której względy szczególniej się starał. Panna Róża była lat wielce dojrzałych, osobą, stateczną, energicznego charakteru, który z pewnych względów własnemu profesora usposobieniu odpowiadał… Rozumieli się z sobą lubili wzajemnie. W Samoborach właściwie panią wszechwładną była nie hrabina, ale panna Róża; ona kierowała wszystkiem, a najbardziej samą panią.
Niegdyś piękna Paklewską zachowała po upływie lat czterdziestu twarz czerstwą, zdrową, świeżą i ożywioną. W rysach pozostął ślad dumnego wdzięku, zaostrzony tylko wyrobioną życiem siłą, potrzebą rozkazywania i poczuciem ważności swej roli. Panna Róża nieco przypominała obejściem i ruchami kapitana od huzarów. Mówiła głośno, spoglądała śmiało, rozkazywała stanowczo, nie lękała się ani wzroku, ani mowy, i trzęsła dworem całym, który skinieniom jej służył. Względem hrabiny tylko była łagodna, uniżona, pokorna, i miłość dla niej czuła czy odegrywała nadzwyczaj szczęśliwie. Hrabina bez niej stąpić nie mogła, bez jej rady nie uczyniła nic, potrzebowała jej co chwila, i własny brak woli a energii wypełniała charakterem panny Róży. P. Paklewska nie wyjeżdżała na krok, nie oddalała się od dworu, dzień i noc musiała siedzieć przy swej "dobrodziejce"
Tak zręczny dworak jak professor, wiedział dobrze, iż trzeba było zyskać pannę Różę, aby mieć łaski hrabiny. Nie omieszkał wiec żadnej zręczności, by się jej przypochlebić. Można go było nawet posądzać, że się starać zamyśla o starą pannę, tak był nadskakujący i miły dla niej, tak… odgadywał myśli jej i życzenia. Panna Róża wolałaby była może młodego Żabickiego, na którego często rzucała wejrzenia, ale ten nie uchybiając jej, trzymał się z daleka. Trzeba więc było z biedy zadowolić się poddeptanym profesorem, wielbiącym nadzwyczajny rozum i serce panny Róży.
We dworze panna Paklewska była rzeczywiście potęgą. Przez jej oczy patrzała "anielska" hrabina; narażenie się jej wywoływało gniew i nieprzebaczoną urazę pani. Nikt dobrze nie umiał określić właściwie, dobrą czy złą była ta wszechmogąca panna Róża, lecz że była niesłychanie zręczna i przy pozornej prostocie niezmiernie przebiegła, o tem wiedzieli wszyscy. Nikt nie mógł jej nic zarzucić, na niczem ją takiem poszlakować, coby jej ujmę czyniło, surowa była dla innych, ale nie interesowana dla siebie. Wiedziano, że hrabina sowicie ją obdarzała, lecz i panna Róża była dobroczynna, a pozorną delikatność posuwała do tego stopnia, że uboższej rodzinie przyjeżdżać do Samoborów nie dozwalała.
Profesor musiał mieć pewne dane o finansowem wyposażeniu panny, gdyż nie byłby posuwał się tak daleko z czułościami dla niej, gdyby następstwa zagrażać mu mogły fałszywym rachunkiem.
Właśnie panna Róża zadysponowała stołem podwieczorkowym i rozsypała ludzi po owoce, ciasta i mięsiwa, dla których wskazywała miejsce na stole, gdy profesor z tą samą niemal uniżonością, z jaką witał w ogrodzie hrabinę, przyszedł złożyć jej uszanowanie. Jedyną oznaką bliższych nieco stosunków z piękną (niegdyś) panną Różą było, że ją dyskretnie i nieznacznie w rękę pocałował. Obojętnie przyjęła to, spoglądając z góry na profesora wdzięczącego się jej, panna Paklewska.
– Jak to pani być musi zmęczona! szepnął cicho; tyle do czynienia w ciągu tych dwóch dni… Nie uwierzy pani, jak mi jej żal i jakbym pragnął przyjść w pomoc.
Na to dosyć grubym głosem, spoglądając protekcyonalnie, odezwała się panna:
– Posłałabym pana do apteczki, ale się lękam, żebyś mi czego nie złasował…
– Na tego rodzaju słodycze nie jestem łakomy! z westchnieniem rzekł profesor..
Panna rzuciła nań wejrzeniem wielce dwuznacznem… Profesor się uśmiechnął.
Tu nastąpiła przerwa w rozmowie, bo przyniesiono ananasy, którym miejsce honorowe nie kto inny mógł wyznaczyć tylko panna Róża. Obróciła je nawet własnoręcznie tak, aby się lepiej i pokaźniej wydawały.
– Jutro to dopiero napłynie nam gości – odezwał się profesor – bo hrabina z niewyczerpaną dobrocią swą, nawet najdrobniejszą szlachtę pozapraszała! Porowscy przybiegali aż sami do ogrodu, aby się rozpytać, co się tu święci i jak się mają ubrać na jutro.
– I panna Stanisława była? spytała Róża.
– A jakże! przyleciała jak ptaszek, zaszczebiotała i odleciała… śmiejąc się zawołał profesor. Wystroi się pewnie w co dom ma najlepszego.
– Biedne dziecko! szepnęła panna Paklewska poprawiając ciastka… mnie się zdaje, że jej nasz Zdziś główkę zawrócił, a temubym się nie dziwowała, bo wszystkie panny szaleć za nim muszą.
– Byle tylko on zawcześnie za niemi nie szalał – rzekł po cichu profesor, kładąc palec na ustach.
– E! nie trzeba bo być znowu takim rygorystą… odparła Paklewska: –hrabina jest tego zdania, iż lepiej żeby się kochał i romansował, niżby miał jak inna młodzież się zepsuć…
– Zdaje mi się nawet, że z tego pozwolenia skorzystał nasz Zdziś, i że się opętanie kocha!
– W kim? spytała panna, jużci nie w Stasi Porowskiej?
– A! nie! rzekł profesor, bo to śliczne i miłe dziewczę, ale wcale nie ideał dla takiego Zdzisia… Łatwo pani odgadnie.
– Myślisz pan w Elsie Mangoldównie? uśmiechając się mówiła Paklewska. No – może… Bo też to śliczniuchna, niewinniuchna jak aniołek dzieweczka…
– A! no, i jedyna dziedziczka bardzo śliczniuchnego kluczyka – dodał profesor. Gdyby się na seryo pokochali, nie byłoby nic niestosownego tak dalece.
Panna Róża z pewnym rodzajem oburzenia spojrzała na profesora.
– Zmiłuj się pan! Wiesz przecie kto jest, albo raczej kim był ten baron Mangold… a kim jest i ma być nasz hrabia Zdzisław! Panienka dla zrujnowanego panicza z imieniem, nie przeczę, bardzo dobra partya; ale nasz pan Zdzisław wysoko może sięgnąć, choćby po księżniczkę… Majątek kolosalny, imię wielkie, a co się tycze jego samego, to perła naszej młodzieży…
– Pewnie go nikt lepiej nie ocenia nademnie, dodał żywo profesor, ma wszystko: rozum, serce, dowcip i wrodzony ten urok po matce, który mu jedna ludzi! Lecz gdyby się tak bardzo pokochał w Mangoldównie…
Panna Róża zbliżyła się profesorowi do ucha:
– Nigdyby nasza pani na to nie pozwoliła, nigdy.. nigdy… dla samego imienia… Powiada, że ma sobie powierzoną pieczę nad Samoborskich rodziny sławą i wielkością, i najpierwej o nią starać się musi.