Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Niebo odsłoni się po burzy - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
10 września 2025
47,90
4790 pkt
punktów Virtualo

Niebo odsłoni się po burzy - ebook

Uwięzione przez wieki dżinny ruszają do ataku, siejąc krwawe spustoszenie w wioskach i miastach.

Ale dla Króla Dżinnów zemsta na ludziach to dopiero początek.

U jego boku Komendantka Keris Veturia ogłasza się Cesarzową i wzywa do zgładzenia każdego, kto sprzeciwi się jej władzy. Na szczycie listy wrogów? Krwawy Krogulec i jej bliscy.

Laia z Serry, teraz sprzymierzona z Krwawym Krogulcem, wciąż zmaga się z bólem po stracie dwóch najważniejszych osób w swoim życiu. Zdeterminowana, by powstrzymać nadchodzącą apokalipsę, rzuca się w wir walki, by zniszczyć Króla Dżinnów. W trakcie tej misji budzi w sobie starożytną moc, która może poprowadzić ją do zwycięstwa... lub do niewyobrażalnej zguby.

Tymczasem w gospodzie Łowca Dusz pragnie tylko zapomnieć o życiu i miłości, którą zakończył. Jednak by to zrobić, musiałby zignorować ślad krwi, jaki pozostawiają za sobą Król i jego dżinny. Aby dotrzymać przysięgi i chronić świat ludzi przed siłami nadprzyrodzonymi, Łowca Dusz musi wyjść poza granice własnego świata. Musi podjąć misję, która może wszystko ocalić... lub wszystko zniszczyć.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368576665
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I: Pan Zmroku

Zbudziłem się o brzasku młodego świata, kiedy człowiek potrafił polować, ale nie znał jeszcze żadnej bardziej wyrafinowanej sztuki, w wieku kamienia, ale nie stali. Świat ten pachniał deszczem, ziemią i życiem. Pachniał nadzieją.

„Powstańcie, ukochani”.

Głos, który przemówił, obciążało tysiącletnie brzemię wymykające się mojemu pojmowaniu. Głos Mautha, który jest samą Śmiercią.

„Powstańcie, dzieci płomienia. Powstańcie, gdyż dom was oczekuje”.

Gdybym nie zaczął dbać wtedy o mój dom… Gdybym tylko nie odkrył magii, nie pokochał żony, nie począł dzieci, nie ukoił duchów… Gdyby tylko Mauth nie nadał mi imienia.

– Meherya.

To imię wyrywa mnie z rozmyślań nad przeszłością. Teraz stoję na smaganym deszczem wzgórzu w wiejskich okolicach Marinnu. Mój stary dom to Przedsionek, znany ludziom jako Las Zmierzchu. Nowy dom zbuduję na kościach wrogów.

– Meherya. – Oczy Umbry lśnią cynobrem, jasne jak dwa słońca, pełne tłumionej przez wiele wieków wściekłości. – Oczekujemy rozkazów. – W lewej dłoni dzierży glewię o rozgrzanym do białości ostrzu.

– Czy ghule już się zameldowały?

Umbra ściąga usta.

– Przetrząsnęły Delphinium i Ancjum. Nawet Przedsionek – relacjonuje. – Nie znalazły dziewczyny. Nikt nie widział od wielu tygodni ani jej, ani Krwawego Krogulca.

– Każ im odszukać Darina z Serry w Marinnie – rozkazuję. – Kuje broń niedaleko portu w Adisie. W końcu się spotka z siostrą.

Umbra skinieniem głowy potwierdza przyjęcie rozkazu. Patrzymy na wioskę rozciągającą się poniżej: bezładnie stojące kamienne domy, które wytrzymają ogień, ozdobione drewnianymi gontami, które mu ulegną. Chociaż do złudzenia przypomina wszystkie inne wioseczki, które już zniszczyliśmy, czymś się jednak od nich różni: to ostatnia osada na naszej drodze. Tutaj oddamy pożegnalną salwę w Marinnie, zanim odeślę Marsyjczyków na południe, by dołączyli do reszty armii Keris Veturii.

– Ludzie są gotowi do ataku, Meheryo. – Umbra płonie teraz jaśniejszą czerwienią, a jej wstręt wobec naszych marsyjskich sojuszników staje się wyczuwalny.

– Wydaj zatem rozkaz – mówię. Za moimi plecami dżinny jeden po drugim zmieniają formę z cienia w płomień, rozświetlając zimne niebo.

W wiosce rozlega się alarmowy dzwon. Strażnik nas zauważył i teraz wrzeszczy w panice. Zamykają się bramy wjazdowe, pospiesznie wzniesione po atakach na sąsiednie miejscowości, błyskają latarnie i rozbrzmiewają przerażone okrzyki.

– Odetnijcie drogi ucieczki – rozkazuję Umbrze. – Darujcie życie dzieciom, by poniosły opowieść. Maro – zwracam się do ognistego dżinna, którego szczupła sylwetka nie zdradza jego potęgi – czy jesteś dość silny, by wykonać zadanie?

Maro kiwa głową, po czym przepływa koło mnie z innymi; w sumie jest ich pięcioro, pięć potoków ognia, podobnych do tych, którymi kiedyś rzygnęły młode góry na południu. Przebijają się przez bramy, zostawiając za sobą zgliszcza.

Za nimi podąża pół legionu Marsyjczyków. Kiedy wioska stoi już w płomieniach, a moi pobratymcy się wycofują, żołnierze rozpoczynają rzeź. Wrzaski żywych szybko gasną, ale zawodzenie duchów niesie się jeszcze echem po okolicy.

Po obróceniu wioski w popiół odnajduje mnie Umbra. Podobnie jak inne dżinny, jarzy się teraz już tylko słabiutkim blaskiem.

– Dmie pomyślny wiatr – zauważam. – Szybko dotrzecie do domu.

– Chcemy zostać z tobą, Meheryo – odpowiada. – Jesteśmy silni.

Przez tysiąc lat wierzyłem, że zemsta i gniew to tylko moja domena. Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek doświadczę na tym świecie piękna istot mojego rodzaju albo że poczuję ciepło ich płomieni.

Czas i upór pozwoliły mi jednak odbudować Gwiazdę, broń Augurów, użytą do uwięzienia mojego ludu. Tym samym narzędziem uwolniłem dżinny. Teraz najsilniejsze z nich zbierają się wokół mnie. Chociaż minęły miesiące, od kiedy zniszczyłem więżące je drzewa, w ich obecności skóra wciąż jeszcze rozkosznie mnie mrowi.

– Idźcie już – rozkazuję łagodnie. – Będę was potrzebował w nadchodzących dniach.

Gdy są już daleko, spaceruję brukowanymi uliczkami wioski, węsząc za śladami życia. Umbra straciła dzieci, rodziców i kochanka dawno temu, podczas wojny z ludźmi. Jej wściekłość sprawia, że dopełnia dzieła zniszczenia wyjątkowo skrupulatnie.

Powiew wiatru niesie mnie ku południowemu murowi wioski. Powietrze opowiada historię przemocy, jaka dopiero co tu szalała… ale jest też i inna woń.

Wyrywa mi się syk. To woń człowieka, jednak z odcieniem nadnaturalności. Pamięć podsuwa mi twarz dziewczyny: Lai z Serry. Pachniała podobnie.

Dlaczego jednak miałaby się kryć w marinijskiej wiosce?

Rozważam przybranie ludzkiej postaci, lecz ostatecznie rezygnuję z tego pomysłu. To męczące i nie lubię tego robić bez powodu. Otulam się tylko szczelniej peleryną, by nie tknął mnie deszcz, i tropię zapach aż do wnętrza chaty wepchniętej w załom chwiejnej palisady.

Ghule plączące mi się między nogami skowyczą z ekscytacji. Karmią się cierpieniem, a wioska nim spływa. Roztrącam je i wchodzę do chaty sam.

Wnętrze oświetla plemienna latarnia, płonie tu też wesoły ogień, na którym przypala się właśnie patelnia z plackiem kukurydzianym. Na szafce stoi doniczka z ciemiernikiem, a na stole – zroszony kubek wody ze studni.

Ktokolwiek tu był, opuścił chatę kilka chwil temu.

A raczej bardzo by chciał, żeby tak to wyglądało.

Przygotowuję się wewnętrznie, bo dla dżinnów miłość to nie błahostka. Moje serce wciąż jeszcze mięknie na wspomnienie Lai z Serry. Stos koców w nogach łóżka pod moim dotknięciem obraca się w popiół i wyłania się spod niego drżący z przerażenia dzieciak, który najwyraźniej n i e j e s t Laią.

A mimo to roztacza wokół siebie niemal identyczną aurę.

Minę jednak ma zupełnie inną: serce Lai oplata żal, chłopak zaś tkwi w szponach strachu. Duszę Lai utwardziło cierpienie, a ten tutaj jest miękki; do tej pory nic nie ograniczało jego radości. To mały Marinianin, na oko dwunastoletni.

W głębi jego duszy kryje się jednak coś podobnego do Lai, niezgłębiona ciemność. Jego czarne oczy odnajdują mój wzrok i oto dzieciak podnosi ręce.

– Zgiń, p-przepadnij! – Zapewne chciał, by zabrzmiało to jak wyzywający krzyk, ale jego głos chrypi. Chłopak wbija paznokcie w ramę łóżka.

Podchodzę, by skręcić mu kark, a on znów wyciąga dłonie i niewidzialna siła odpycha mnie o kilka cali.

Ma pierwotną, niepokojąco znajomą moc! Zastanawiam się, czy to magia dżinnów, jednak z naszych związków z ludźmi nie może się przecież urodzić dziecko.

– Odejdź, paskudna istoto! – Ośmielony moim odwrotem chłopak rzuca czymś, co kłuje niczym róża. To sól.

Moja ciekawość słabnie. Jakąkolwiek mocą dysponuje ten dzieciak, ma ona nadnaturalny charakter, sięgam więc po kosę przewieszoną przez plecy. Zanim pojmie, co się z nim dzieje, podrzynam mu gardło i odwracam się ku drzwiom, myśląc już o czymś innym.

Po czym staję jak wryty, ponieważ chłopak odzywa się do mnie, a jego głos brzmi stanowczo i kategorycznie, jak u dżinna wygłaszającego przepowiednię. Słowa są jednak zniekształcone, tak jakby wypływały przez wodę i skałę.

„Ziarno, wcześniej drzemiące, teraz się budzi, a owoc jego kwiatu spoczywa, uświęcony, w człowieczym ciele. Tak została spłodzona twoja zguba, o Ukochany, a wraz z nią upadek… Upadek…”

Dżinn dokończyłby proroctwo, lecz chłopak jest tylko człowiekiem. Jego ciało to kruche naczynie. Krew tryska z rany na szyi i dzieciak pada na podłogę martwy.

– Czym jesteś, na niebiosa? – pytam kryjącej się w głębi jego duszy ciemności, ale już jej tam nie ma: umknęła i zabrała ze sobą odpowiedź.II: Laia

Bajarka w gospodzie Ucaya skupia na sobie uwagę całej sali. Zimowy wiatr zawodzi na ulicach Adisy i grzechocze pod okapami, podczas gdy plemienna Kehanni drży równie intensywnie jak okna pod naporem wichury. Śpiewa o kobiecie, walczącej, by ocalić ukochanego ze szponów mściwego dżinna, a pieśń ta urzeka nawet największych moczymordów.

Obserwuję Kehanni z rogu sali i zastanawiam się, jak to jest nią być: ofiarowywać dar historii obcym ludziom, zamiast traktować ich nieufnie czy nawet podejrzewać, że mogą być wrogami gotowymi ją zabić.

Na samą myśl znów rozglądam się po sali i ściskam mocniej rękojeść sztyletu.

– Naciągnij ten kaptur jeszcze mocniej na głowę – szepcze z boku Musa z Adisy – a ludzie pomyślą, że jesteś dżinnem. – Uczony rozsiadł się na krześle po mojej prawej, a Darin po drugiej stronie. Siedzimy stłoczeni przy jednym z zaparowanych okien gospody, gdzie nie sięga ciepło ognia.

Nie wypuszczam broni. Skóra mnie mrowi, a instynkt podpowiada, że obserwują mnie nieprzyjazne oczy. Wszyscy jednak wpatrzeni są w Kehanni.

– Puśćże w końcu ten nóż, aapan – odzywa się znów Musa, używając grzecznościowego marinijskiego zwrotu, oznaczającego „siostrzyczkę”. W jego głosie brzmi jednak taka sama irytacja, jaką czasem słyszę u Darina. Pszczelarz ma dwadzieścia osiem lat, jest więc starszy ode mnie i brata. Może dlatego tak lubi rozstawiać nas po kątach? – Właściciel gospody to przyjaciel – uspokaja. – Nie ma tu żadnych wrogów. Odpręż się. I tak nie możemy nic zrobić, zanim nie wróci Krwawy Krogulec.

Otaczają nas głównie Marinianie, Uczeni i zaledwie kilkoro ludzi Plemion. Mimo to kiedy Kehanni kończy opowieść, w całej sali wybuchają oklaski, tak raptownie, że na wpół dobywam broni.

Musa delikatnie zdejmuje moją dłoń z rękojeści.

– Wyciągnęłaś Eliasa Veturiusa z Czarnego Stoku, spaliłaś Kauf, przyjęłaś poród marsyjskiego cesarza podczas bitwy, stawiłaś czoła Panu Zmroku więcej razy, niż potrafię zliczyć, a teraz podskakujesz, bo zaczęli klaskać? – pyta kpiąco. – Myślałem, że jesteś nieustraszona, aapan.

– Daj spokój – odzywa się Darin. – Lepiej być nadwrażliwym niż martwym. Krwawy Krogulec na pewno się z tym zgodzi.

– No, to przecież Zamaskowana – parska Musa. – Oni przychodzą na świat przewrażliwieni. – Patrzy na drzwi i uśmiech znika mu z twarzy. – Powinna już być z powrotem.

To dziwne: niepokoić się o Krogulca. Jeszcze kilka miesięcy temu myślałam, że będę jej nienawidziła do grobowej deski, potem jednak Grímarr i jego horda Karkaunów oblegli Ancjum, a Keris Veturia zdradziła obrońców miasta. Tysiące Marsyjczyków i Uczonych, w tym ja, Krogulec i jej nowo narodzony siostrzeniec, Cesarz, uciekło do Delphinium. Siostra Krogulca, Cesarzowa Regentka Livia, uwolniła tych Uczonych z kajdan niewoli.

Jakimś cudem więc się sprzymierzyliśmy.

Karczmarka, młoda Uczona mniej więcej w wieku Musy, wyłania się z kuchni z pełną tacą. Sunie ku nam, a wyprzedza ją fala nęcącego aromatu potrawki z dyni i czosnkowych podpłomyków.

– Muso, kochanie. – Stawia jedzenie na stole, a ja nagle uświadamiam sobie, że umieram z głodu. – Nie zostaniesz na jeszcze jedną noc?

– Przykro mi, Haino. – Rzuca jej złotą markę, a ona zwinnie ją łapie. – To powinno wystarczyć za pokoje.

– Z nawiązką. – Haina chowa monetę do kieszeni. – Nikla znów podniosła podatki Uczonym. Tydzień temu Nyla musiała zamknąć piekarnię.

– Straciliśmy największego sojusznika – mówi Musa. Ma na myśli starego króla Irmanda, który od wielu tygodni poważnie choruje. – A będzie tylko gorzej.

– Byłeś przecież żonaty z tą księżniczką – przypomina sobie karczmarka. – Nie mógłbyś z nią pogadać?

Uczony krzywo się uśmiecha.

– Lepiej nie, chyba że życzysz sobie kolejnej podwyżki podatków.

Haina odchodzi do innych gości, a Musa zabiera się za potrawkę. Darin przysuwa sobie talerz smażonej okry, wciąż ociekającej olejem.

– Godzinę temu zjadłeś cztery kaczany kukurydzy od ulicznego sprzedawcy – syczę do niego, chwytając koszyk z plackami.

Kiedy w końcu mu go wyrywam, drzwi się otwierają i do pomieszczenia wdziera się tuman śniegu. Tuż za nim wchodzi wysoka, szczupła kobieta; srebrnoblond włosy upięte w koronę ma ukryte pod kapturem, a krzyczący ptak na jej napierśniku błyska przez moment, zanim przybyszka otuli się szczelniej płaszczem i ruszy ku naszemu stolikowi.

– Ależ to pachnie! – Krwawy Krogulec Imperium Marsyjskiego pada na krzesło naprzeciwko Musy i zabiera mu talerz. Uczony robi nadąsaną minę, a wtedy ona wzrusza ramionami. – Panie mają pierwszeństwo. To dotyczy również ciebie, kowalu. – Przysuwa mi pełny talerz Darina, a ja zaczynam jeść.

– No i? – pyta Musa. – Czy błyszczący ptaszek na zbroi pomógł ci dotrzeć do króla?

Blade oczy Krogulca błyskają niechęcią.

– Twoja żona to prawdziwy wrzód na du…

– Była żona – uściśla Musa, przypominając mimo woli, że kiedyś się kochali. Niestety to było dawno temu. Miłość na całe życie skończyła się gorzko.

Doskonale znam to uczucie.

Przypominam sobie Eliasa Veturiusa, chociaż bardzo starałam się tego nie robić. Wygląda tak, jak wtedy, gdy widziałam go ostatnio: bystrooki i zdystansowany stoi w pobliżu Przedsionka. „Wszyscy jesteśmy tylko gośćmi w życiu innych – oznajmił. – Wkrótce zapomnisz o mojej wizycie”.

– I co powiedziała księżniczka? – pyta Darin Krogulca, a ja odpycham wspomnienie Eliasa.

– W ogóle ze mną nie rozmawiała. Szambelan przekazał tylko, że Jej Wysokość wysłucha mojej prośby, kiedy poprawi się stan zdrowia króla Irmanda. – Marsyjka łypie ponuro na Musę, tak jakby to on odmówił jej audiencji. – Cholerna Keris Veturia siedzi w Serze i ścina każdego ambasadora, którego wyśle jej Nikla. Marinianie nie mają innych sojuszników w Imperium. Dlaczego nie chce mnie wysłuchać?

– Też bym chciał wiedzieć – odpowiada Musa, a opalizujący błysk przy jego twarzy podpowiada mi, że w pobliżu kręcą się chochliki, małe, skrzydlate stworzenia służące mu jako szpiedzy. – Owszem, mam oczy i uszy w wielu miejscach, Krwawy Krogulcze, ale nie w głowie Nikli.

– Powinnam wracać do Delphinium. – Krogulec wpatruje się za okno, w szalejącą burzę śnieżną. – Rodzina mnie potrzebuje. – Na jej czole pojawiają się zmarszczki troski, nietypowe u osoby tak doskonale panującej nad mimiką.

W ciągu pięciu miesięcy od ucieczki z Ancjum Krwawemu Krogulcowi udało się udaremnić kilkanaście zamachów na małego Cesarza Zachariasa. Dziecko ma wrogów zarówno pośród Karkaunów, jak i sojuszników Keris na południu, którzy nie ustają w wysiłkach, by go zabić.

– Spodziewaliśmy się tego – stwierdza Darin. – W takim razie podjęliśmy decyzję, zgadza się?

Kiwamy głowami, Krogulec i ja, ale Musa tylko odchrząkuje.

– Wiem, że Krwawy Krogulec musi porozmawiać z księżniczką, ale chciałbym przy okazji nadmienić, że uważam ten plan za zbyt ryzykowny.

Darin parska śmiechem.

– Stąd wiadomo, że to plan Lai. Kompletne szaleństwo, które ma sporą szansę zakończyć się śmiercią wszystkich zaangażowanych.

– Co z twoim cieniem, Marsyjko? – Musa szuka wzrokiem Avitasa Harpera, tak jakby ten mógł w każdej chwili pojawić się znikąd. – Jakie paskudne zadanie przydzieliłaś temu nieszczęsnemu człowiekowi?

– Harper jest zajęty. – Krogulec na chwilę nieruchomieje, a potem wraca do jedzenia. – Nie martw się o niego.

– Muszę przyjąć ostatnią dostawę w kuźni. – Darin wstaje od stołu. – Spotkamy się niedługo przy bramie, Laiu. Pomyślności wam wszystkim!

Patrzę, jak wychodzi z gospody, i czuję ukłucie niepokoju. Kiedy działałam w Imperium, Darin na moje żądanie pozostał w Marinnie. Spotkaliśmy się ponownie zaledwie tydzień temu, kiedy Krogulec, Avitas i ja przybyliśmy do Adisy, a teraz znów się rozdzielamy. „To tylko kilka godzin, Laiu. Wszystko będzie dobrze”.

Musa podsuwa mi talerz.

– Jedz, aapan – podpowiada życzliwie. – Świat wygląda lepiej, kiedy się zaspokoi głód. Każę chochlikom mieć oko na Darina. Spotkamy się przy bramie północno-wschodniej. O siódmym dzwonie. – Milknie i marszczy brwi. – Tylko bądź ostrożna.

Wychodzi z gospody, a Krwawy Krogulec odchrząkuje.

– Marinijscy strażnicy nie dorastają Zamaskowanym do pięt.

Nie mogę temu zaprzeczyć. Widziałam, jak Krogulec samodzielnie stawiała czoła całej armii Karkaunów, żeby tysiące Marsyjczyków i Uczonych mogły uciec z Ancjum. Kilku Marinijczyków mogłoby spróbować szczęścia z Zamaskowanym, ale żaden z tutejszych gwardzistów nie dorównałby Krwawemu Krogulcowi.

Marsyjka znika teraz w swoim pokoju, żeby się przebrać, więc po raz pierwszy od wieków zostaję sama. Gdzieś w mieście dzwon bije pięć razy. Zimą wieczór przychodzi szybko, a dach jęczy pod naporem huraganowego wiatru. Rozważam słowa Musy, jednocześnie obserwując hałaśliwych gości i próbując pozbyć się poczucia, że ktoś mnie obserwuje. „Myślałem, że jesteś nieustraszona”.

Niemal się wtedy roześmiałam. „Strach staje się twoim wrogiem tylko wtedy, gdy mu na to pozwolisz”, powiedział mi dawno temu Spiro Teluman. Są dni, kiedy przypominam sobie te słowa bez kłopotu, ale bywa też i tak, że nie potrafię unieść ich brzemienia.

Oczywiście dokonałam tego, o czym wspominał Musa, ale także porzuciłam Darina, kiedy wpadł w łapy Zamaskowanego. Przeze mnie zginęła Izzi. Uciekłam Panu Zmroku, jednak nieświadomie pomogłam mu uwolnić dżinny. Przyjęłam poród Cesarza, lecz potem pozwoliłam, by moja matka poświęciła życie po to, żebyśmy wraz z Krwawym Krogulcem przeżyły starcie z Karkaunami.

Nawet teraz, wiele miesięcy później, wciąż widzę matkę w snach. Siwowłosą, o twarzy pobrużdżonej bliznami i z oczami pałającymi gniewem, kiedy szyje z łuku w falę nacierających Karkaunów. Ona się nie bała.

Ja jednak nią nie jestem. I nie tylko ja odczuwam strach. Darin nie chce rozmawiać o przerażającym pobycie w Kauf. Podobnie Krogulec nie wspomina dnia, kiedy Cesarz Marcus zaszlachtował jej rodziców i siostrę. Nie opowiada również, jak się czuła podczas ucieczki z Ancjum, wiedząc, co Karkaunowie zrobią pozostałym w mieście ludziom.

„Nieustraszona”. Nie, żadne z nas nie jest nieustraszone. „Pechowcy” byłoby lepszym określeniem.

Wstaję, kiedy Krwawy Krogulec schodzi po schodach. Ma na sobie szarą sukienkę z wysokim stanem, przebranie pałacowej pokojówki, i takiż płaszcz. Ledwie ją poznaję.

– Przestań się gapić, bo ktoś zwróci uwagę na ten strój. – Krogulec wpycha niesforny kosmyk pod burą chustę, kryjącą koronę włosów na jej głowie, i popycha mnie ku drzwiom. – Chodź już, jesteśmy spóźnione.

– Ile noży ukryłaś pod tą spódnicą?

– Pięć… Nie, czekaj… – Przestępuje z nogi na nogę. – Siedem.

Wychodzimy z Ucayi na zaśnieżoną i zatłoczoną ulicę. Wiatr przeszywa nas mroźnym podmuchem, a ja pospiesznie wyciągam rękawiczki, bo palce natychmiast zaczynają mi marznąć.

– Siedem noży. – Uśmiecham się do niej. – Ale nie pomyślałaś o rękawiczkach.

– W Ancjum bywa zimniej. – Spojrzenie Krogulca pada na sztylet u mojego pasa. – I nie używam zatrutych ostrzy.

– Może gdybyś ich używała, nie potrzebowałabyś tak wielu?

Szczerzy zęby w uśmiechu.

– Powodzenia, Laiu.

– Tylko nikogo nie zabij, Krogulcze.

Znika w wieczornym tłumie niczym upiór. Czternaście lat szkolenia sprawia, że trudno ją zidentyfikować, niemal tak samo jak już za chwilę mnie. Kucam, tak jakbym chciała poprawić sznurowadła, i w jednej chwili okrywam się niewidzialnością.

Położona na wielu poziomach i tarasach Adisa, miasto kolorowych domów, w dzień jest urzekająca, a wieczorem oszałamia. Plemienne latarnie oświetlają niemal każdy dom, a ich wielokolorowe szkła rzucają blask nawet podczas śnieżycy. Światło wylewa się przez ozdobne wycięcia w okiennicach, rysując na śniegu złote figury.

Gospoda Ucaya stoi na wysokim tarasie, z widokiem zarówno na zatokę Fari, leżącą na północny zachód od Adisy, jak i na zatokę Aftab na północnym wschodzie. Tam, pomiędzy górami lodowymi, wieloryby wypływają, by odetchnąć i zapaść z powrotem w toń. W centrum miasta w niebo celuje spalona iglica Wielkiej Biblioteki. Wciąż stoi, mimo że ogień strawił budynek niemal doszczętnie.

Mój wzrok przyciągają jednak przede wszystkim ludzie. Nawet przy dmącym z północy wichrze Marinianie ubierają się elegancko: w czerwone, błękitne i fioletowe stroje z wełny, ozdobione perłami słodkowodnymi i lusterkami. Powłóczyste płaszcze podszyte futrem i bogato wyszywane złotą nicią.

Być może pewnego dnia tu osiądę. Większość Marinian nie podziela uprzedzeń Nikli. Może ja też będę mogła zakładać kolorowe ubrania i mieszkać w niebiesko-fioletowym domu z zielonym dachem? Śmiać się z przyjaciółmi i zostać uzdrowicielką? Poznać przystojnego Marinianina i odpędzać Darina i Musę, kiedy zechcą się bezlitośnie nabijać z tej znajomości?

Próbuję zatrzymać tę wizję w głowie, ale tak naprawdę nie chcę Marinnu. Pragnę piasku, opowieści i czystego, nocnego nieba. Chcę patrzeć w jasnoszare oczy pełne miłości, a czasem kpiarskie do granic. Chciałabym wiedzieć, co powiedział do mnie po sadhańsku półtora roku temu, kiedy tańczyliśmy podczas Święta Księżyca w Serrze.

Chcę Eliasa Veturiusa z powrotem.

„Przestań, Laiu!” Liczą na mnie Uczeni i Marsyjczycy w Delphinium. Musa podejrzewał, że Nikla nie zechce wysłuchać prośby Krogulca, więc uknuliśmy plan, mający ją do tego z m u s i ć. Nie zadziała jednak, jeśli nie dostanę się do pałacu.

Zmierzając ku centrum miasta, łowię przepływające obok urywki rozmów. Adisanie rozprawiają o atakach na odległe wioski i potworach grasujących po kraju.

– Słyszałem o setkach trupów.

– Pułk mojego siostrzeńca wymaszerował wiele tygodni temu i do dzisiaj nie mamy od nich żadnych wieści.

– To tylko plotki…

A właśnie że nie. Chochliki Musy przyniosły wieści dzisiaj rano. Żołądek mi się skręca, kiedy pomyślę o nadgranicznych wioskach spalonych do cna i ich pozabijanych mieszkańcach.

Przemierzam coraz ciaśniejsze alejki, oświetlane przez coraz mniej latarni. Za mną odbija się echem brzęk monet, odwracam się na pięcie, ale nikogo tam nie ma. Przyspieszam kroku, aż wreszcie dostrzegam bramę pałacu, wykładaną onyksem i macicą perłową, błyszczącą niczym księżyc pod różowym niebem nabrzmiałym od śniegu. „Trzymaj się z dala od tej cholernej bramy – ostrzegł mnie Musa. – Jest strzeżona przez Jadunę, która w mig przejrzy twoją niewidzialność”.

Władająca magią Jaduna pochodzi z nieznanych krajów za Wielkim Pustkowiem, o tysiące mil na zachód. Jest jedną z niewielu przedstawicielek tej nacji służących marinijskiej rodzinie królewskiej. Gdybym na nią wpadła, oznaczałoby to więzienie lub nawet śmierć.

Na szczęście pałac ma boczne wejścia dla pokojówek, posłańców i ogrodników, którzy dbają o pałacową zieleń. Stojący tam wartownicy nie mają nic wspólnego z Jaduną, więc łatwo mi się obok nich prześlizgnąć.

W pałacu znów słyszę ten dźwięk, jakby uderzały o siebie dwie monety.

Sama budowla to olbrzymi U-kształtny kompleks, obejmujący całe akry starannie wypielęgnowanych ogrodów. Korytarze są tu szerokie niczym bulwary i tak strzeliste, że ledwie widać freski namalowane wysoko na jasnych kamieniach.

Wszędzie wiszą i stoją zwierciadła. Skręcam za róg, zerkam w jedno z nich i dostrzegam błysk złotych monet i szaty w odcieniu żywego błękitu. Tętno mi przyspiesza. Jaduna? Lecz postać znika zbyt szybko, by dało się potwierdzić to przypuszczenie.

Cofam się do miejsca, gdzie wyparowała, ale znajduję tylko parę gwardzistów na patrolu. Będę musiała rozprawić się z osobą, która mnie śledzi, jak już się ujawni. Teraz muszę się dostać do sali tronowej.

„O szóstym dzwonie księżniczka opuszcza komnatę tronową i udaje się do jadalni – powiedział Musa. – Wejdź południowym przedpokojem. Połóż sztylet na tronie i wyjdź. W chwili, kiedy jej strażnicy go zauważą, Nikla zostanie odprowadzona do swoich apartamentów”.

Nikomu się nic nie stanie, a księżniczka dotrze tam, gdzie chcemy. Krwawy Krogulec będzie czekał na miejscu i przedstawi swoją prośbę.

Przedpokój jest małym, zatęchłym pomieszczeniem, w którym miesza się woń potu i perfum, ale – tak jak przewidział Musa – pustym. Przemykam nim po cichu i staję w cieniu sali tronowej.

Wtedy słyszę głosy.

Pierwszy należy do kobiety, jest dźwięczny i wściekły. Nie słyszałam księżniczki Nikli od wielu miesięcy i rozpoznaję jej intonację dopiero po dłuższej chwili.

Drugi głos sprawia, że nieruchomieję, ponieważ kryje się w nim okrucieństwo, a mimo to jest zwodniczo spokojny. Tego głosu nie ma prawa tu być. Poznałabym go wszędzie. Jego właścicielka nadała sobie tytuły Niezwyciężonego Imperatora i Najwyższej Dowódczyni Imperium.

Dla mnie jednak już na zawsze pozostanie komendantką.III: Łowca Dusz

Potrawka smakuje wspomnieniami. Nie ufam jej.

Marchewka i ziemniaki są delikatne, a mięso kuropatwy samo odchodzi od kości, ale kiedy biorę pierwszy kęs, mam ochotę go wypluć. W chłodnym powietrzu chatki unosi się para, w której dostrzegam twarze. Wojowniczka o zaplecionych w koronę blond włosach stoi przy mnie w dżungli i pyta, czy dobrze się czuję. Niska, wytatuowana kobieta z zakrwawioną szpicrutą i okrutnym spojrzeniem do pary.

Złotooka dziewczyna obejmuje moją twarz, błagając, bym jej nie okłamywał.

Mrugam i miska frunie przez pokój, roztrzaskując się o kamienny gzyms kominka. Pył opada z mistrzowsko wykutych skim, które zawiesiłem tam kilka miesięcy temu.

Twarze znikają. Nagle odkrywam, że stoję, a w dłonie wbijają mi się drzazgi z prymitywnie oheblowanego stołu, który właśnie zbudowałem.

Nie przypominam sobie, żebym rzucał miską ani wstawał. Nie pamiętam, bym chwytał za stół tak mocno, żeby moje dłonie zaczęły krwawić.

Ci ludzie – kim są? Wspomnienia o nich wywołuje woń zimowych owoców i dotyk miękkiego koca. Ciężar sztyletu w dłoni i uderzenie północnego wiatru.

Pojawiają się również w conocnych wizjach wojny i śmierci. Sny zawsze zaczynają się od widoku wielkiej armii rzucającej się na falę ognia. Ryk wznosi się pod niebo, a wielki wir obraca się, świadomy i głodny, pochłaniając wszystko na swojej drodze. Wojowniczka zostaje pożarta, kobieta o chłodnym wzroku i złotooka dziewczyna znikają. Gdzieś daleko miękkie, różowe płatki owocowych drzew Tala opadają powoli na ziemię.

Te sny sprawiają, że jestem niespokojny. Nie o siebie, ale o tamtych ludzi.

„Oni się nie liczą, Banu al-Mauth”. W mojej głowie odbija się echem niski, stary głos. To Mauth, magia w sercu Przedsionka. Jego moc osłania mnie przed zagrożeniami i daje wgląd w emocje żywych i zmarłych. Pozwala przedłużać życie albo je kończyć. Wszystko to w służbie Przedsionka, by przynieść pocieszenie przebywającym tu duchom.

Większość moich wspomnień wyblakła, ale Mauth zostawił mi kilka. Jedno z nich przypomina mi, co się stało zaraz po tym, kiedy zostałem Łowcą Dusz. Emocje nie pozwalały mi sięgnąć po magię Mautha. Nie potrafiłem przeprowadzać duchów wystarczająco szybko, aż urosły w siłę i pouciekały z Przedsionka. Kiedy zaś już znalazły się na wolności, ich ofiarą padły tysiące ludzi.

Emocje to wróg, przypominam sobie. Miłość, nienawiść, radość czy strach. Wszystkie są zabronione.

„Co mi przysiągłeś?”, pyta Mauth.

– Pomagać duchom przejść w zaświaty – mówię. – Oświetlać drogę słabym, zmęczonym, upadłym i zapomnianym w ciemności po śmierci.

„Tak. To ty jesteś moim Łowcą Dusz. Banu al-Mauth. Wybrańcem Śmierci”.

Kiedyś byłem jednak kimś innym. Kim? Chciałbym to wiedzieć. Chciałbym…

Za ścianami chaty zawodzi wiatr… a może to duchy? Kiedy Mauth znów się odzywa, jego słowom towarzyszy fala magii, która znacznie osłabia moją ciekawość.

„Takie pragnienia sprawiają tylko ból, Łowco Dusz. Twoje stare życie dobiegło końca. Zajmij się nowym. Do Lasu wchodzą intruzi”.

Oddycham przez usta, sprzątając resztki potrawki. Zakładam płaszcz i rozważam, czy nie zgasić ognia. Ostatniej wiosny ifryty spaliły stojącą tu chatę, która należała do Shaevy, dżinniji pełniącej obowiązki Łowczyni Dusz, aż zamordował ją Pan Zmroku.

Odbudowa chaty zajęła mi całe miesiące. Podłogi z jasnego drewna, moje łóżko, półki na talerze oraz przyprawy błyszczą nowością i czasem nawet płaczą kroplami żywicy. Dom, jak również polana wokół niego chronią mnie przed duchami i istotami nadprzyrodzonymi, tak jak chata należąca do Shaevy.

To mój azyl. Nie chcę, by znów się spalił.

Na zewnątrz panuje przejmujące zimno. Przysypuję ogień popiołem, pozostawiając kilka węgielków żarzących się głęboko pod spodem, a potem naciągam buty i chwytam drewnianą, rzeźbioną bransoletę, nad którą często pracuję – chociaż nie pamiętam, skąd się wzięła. U drzwi oglądam się jeszcze na swoją broń. Trudno mi ją porzucić. Dostałem ją w darze od kogoś… kogoś, na kim kiedyś mi zależało.

„Właśnie dlatego nie mają już znaczenia”. Zostawiam ją i wychodzę w szalejącą burzę z nadzieją, że ochrona Przedsionka i praca przy przeprowadzaniu duchów w zaświaty sprawią, że uwolnię się od prześladujących mnie twarzy.

« « «

Żeby przechwycić intruzów, wiatrośmigam tak daleko na południe, że pogoda całkowicie się zmienia: gdy staję, huragan szalejący wokół mojej chaty jest już zaledwie wspomnieniem. Mgły znad Morza Zmierzchu osadzają sól na mojej skórze, a ja słyszę nieproszonych gości. Dwóch mężczyzn i kobieta z dzieckiem na rękach: przemoczeni do suchej nitki wspinają się po lśniących nadbrzeżnych skałach ku Przedsionkowi.

Wszyscy mają złotobrązową skórę i luźne loki – zapewne to rodzina. Na płyciźnie za nimi pływają szczątki łodzi, a oni, potykając się, umykają przed bandą morskich ifrytów, rzucających w nich odłamkami desek z kadłuba.

Chociaż pozostaję w ukryciu, ifryty spoglądają na las, wyczuwają moją obecność i zaczynają jęczeć z rozczarowaniem. Wycofują się, jednak ludzie dalej wloką się ku drzewom.

Shaeva w takich przypadkach łamała kości, miażdżyła ciała i zostawiała trupy na granicach jako ostrzeżenie dla innych. Nie mogłem się na to zdobyć, i proszę, na co mi to przyszło: dla ludzi Przedsionek jest po prostu Lasem Zmierzchu. Zapomnieli, co tu mieszka.

Kilka duchów, których jeszcze nie przeprowadziłem, zbiera się za mną, zawodząc, ponieważ obecność żywych istot sprawia im cierpienie. Mężczyźni wymieniają spojrzenia, ale kobieta z dzieckiem zaciska zęby i brnie ku linii drzew, która oznacza dla niej schronienie.

Kiedy wkracza pod korony, otaczają ją duchy. Nie widzi ich, ale jej twarz blednie, gdy słyszy ich niezadowolone jęki. Dziecko w jej ramionach wierci się niespokojnie.

– Nie jesteście tu mile widziani, podróżni – mówię, wyłaniając się spomiędzy drzew.

Mężczyźni stają jak wryci.

– Muszę ją nakarmić. – Wokół kobiety wiruje gniew naznaczony rozpaczą. – Potrzebuję ognia, by ją ogrzać.

Duchy syczą, a las faluje. Drzewa odzwierciedlają nastrój Mautha, a on, podobnie jak duchy, nie lubi intruzów w Lesie Zmierzchu.

Ostatnio odebrałem komuś życie za pomocą magii Mautha kilka miesięcy temu: jedną myślą zabiłem grupę czarowników Karkaunów. Używam tej mocy ponownie, znajduję nić życia kobiety i ciągnę. W pierwszej chwili ściska mocniej dziecko, potem jednak zaczyna z trudem oddychać i chwyta się za szyję.

– Fozya! – krzyczy jeden z mężczyzn. – Wracaj…

– Nie! – wydusza z siebie Fozya, mimo że wyciskam jej powietrze z płuc. – Jego lud to mordercy. Ilu zabił, czając się tutaj jak pająk? Ilu…

Jej słowa poruszają coś w mojej głowie. „Ilu zabił…”

„Ilu…”

Nagle w moim umyśle wybuchają krzyki: chór tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy zmarli po tym, jak ostatniego lata pozwoliłem, by granica Przedsionka została przerwana. Ludzie, których zabiłem jako żołnierz, przyjaciele, którzy zginęli z mojej ręki – wszyscy maszerują przez moją głowę, osądzając martwymi oczami. To za dużo, nie wytrzymam tego…

To uczucie mija równie raptownie, jak się pojawiło. Zalewa mnie fala magii: Mauth koi mój umysł i zsyła spokój.

Fozya i jej krewni muszą odejść. Znów zaczynam wysysać życie z intruzki, aż niemal upuszcza dziecko. Z każdym moim krokiem się cofa, aż upada na plecy.

– Już dobrze, idziemy sobie… – wykrztusza. – Przepraszam…

Wypuszczam kobietę, która ucieka na północ, a jej towarzysze w ślad za nią. Trzymają się brzegu, rzucając przerażone spojrzenia na drzewa, dopóki nie znikną mi z oczu.

– Witaj, Łowco Dusz.

Ogarnia mnie słony aromat, kiedy fala pieni się u moich stóp i przybiera z grubsza ludzką postać.

– Twoja moc urosła.

– Dlaczego zapuszczacie się tak daleko w głąb lądu, ifrycie? Czy dręczenie ludzi tak was nęci?

– Pan Zmroku rozkazał nieść zniszczenie – odpowiada. – A my… z chęcią zadośćuczynimy jego żądaniu.

– Chciałeś powiedzieć: „ze strachu”? Żeby go nie rozgniewać?

– Pozabijał wielu moich pobratymców – mówi ifryt. – Nie mamy ochoty cierpieć.

– Dajcie im spokój. – Kiwam głową w kierunku, w którym oddalili się ludzie. – Opuścili już wasze królestwo i nic wam nie zrobili.

– Dlaczego się o nich troszczysz? Nie jesteś już jednym z nich.

– Im mniej duchów trafia do Przedsionka, tym lepiej – odpowiadam.

Wtedy rzuca się ku mnie, oplata moje nogi i szarpie, tak jakby chciał mnie wciągnąć pod wodę, ale znajduję się pod ochroną Mautha. Kiedy ifryt odpuszcza, mam poczucie, że mnie sprawdzał.

– Nadejdzie czas, że pożałujesz tych słów – odzywa się. – Kiedy Mauth nie będzie już potrafił uciszyć krzyku w twoim umyśle. Tego dnia odszukaj Siladha, pana morskich ifrytów.

– Czy to ty?

Stworzenie nie odpowiada, tylko opada na piasek i znika. Nogi mam mokre do kolan.

Wracam do lasu i przeprowadzam w zaświaty kilkanaście duchów. Wymaga to zrozumienia oraz rozwikłania tajemnicy kryjącej się za ich cierpieniem i gniewem, tak by zmarli mogli się pozbyć tych emocji i opuścić nasz wymiar. Wypełnia mnie magia Mautha, która pozwala mi szybko i sprawnie wejrzeć w głąb dusz.

Większość z nich potrzebuje tylko kilku chwil, by odejść. Potem sprawdzam, czy w granicach Przedsionka, niewidocznych dla ludzkiego oka, nie ma słabszych miejsc. Kiedy wędruję po Lesie, drzewa rozstępują się przede mną, a ścieżka pod moimi stopami jest równie gładka, jak imperialna droga.

Tak to wszystko wygląda, od kiedy poddałem się Mauthowi. Gdy budowałem chatę, potrzebne deski pojawiały się regularnie, oheblowane i wyszlifowane tak, jakby przygotował je doświadczony cieśla. Od tamtej pory nigdy nic mnie nie ugryzło, nie zachorowałem ani nie miałem problemu ze znalezieniem zwierzyny. Ten las jest fizyczną manifestacją Mautha. Chociaż dla osoby z zewnątrz nie różni się niczym od innych borów, przy mnie zmienia się stosownie do potrzeb.

„Ale tylko tak długo, jak jesteś dla niego użyteczny”.

Krzyki i twarze znów zaczynają się pojawiać w mojej głowie i tym razem nie znikają. Wiatrośmigam z powrotem w burzę, do serca Przedsionka i zagajnika dżinnów czy też tego, co z niego zostało.

Zanim połączyłem się z Mauthem, uparcie unikałem zagajnika. Teraz jednak stał się miejscem, w którym zapominam o kłopotach: rozciąga się na równinie, na klifie ponad miastem dżinnów. Za tym mrocznym miejscem, gdzie panuje nienaturalna cisza, wiją się błyszczące serpentyny Rzeki Zmierzchu.

Przyglądam się poczerniałym pniom kilku pozostałych tu drzew, stojących niby samotni strażnicy pomiędzy przechodzącymi falami deszczu. Przez pięć miesięcy, od kiedy Pan Zmroku uwolnił dżinny, nie dostrzegłem ani jednego z nich, nawet tu, w miejscu, gdzie były uwięzione.

„…odeskortujesz do Kauf i pomożesz mi odbić stamtąd mojego brata”.

Te słowa wywołują natychmiast wspomnienie złotookiej dziewczyny. Zaciskam zęby i zmierzam ku największemu z drzew, martwemu cisowi o gałęziach poczerniałych od ognia. Jego pień jest pobrużdżony ze wszystkich stron. Obok leży żelazny łańcuch o ogniwach wielkości połowy mojej dłoni, ukradziony z marsyjskiej wioski.

Dźwigam go i owijam nim pień, ciągnę za jeden koniec, a potem za drugi, pogłębiając bruzdy. Po kilku minutach zaczynają mnie boleć ramiona.

„Kiedy umysł cię nie słucha, ćwicz ciało. Umysł za nim podąży”. Niebiosa wiedzą, kto i kiedy to do mnie powiedział, ale trzymam się ich od kilku miesięcy, wracając do zagajnika dżinnów za każdym razem, kiedy myśli wymykają mi się spod kontroli.

Po półgodzinie pływam we własnym pocie. Zdejmuję koszulę, moje ciało protestuje, ale ja się dopiero rozkręcam. Dźwigam kamienie, chłoszczę łańcuchem drzewo i biegam po skarpie prowadzącej do miasta dżinnów, a wówczas prześladujące mnie twarze i dźwięki oddalają się i znikają.

Moje ciało to jedyna część mnie, w której pozostała resztka człowieczeństwa. Jest fizyczne, prawdziwe, cierpi głód i męczy się tak jak zawsze. Kiedy je ćwiczę, muszę oddychać w określony sposób i utrzymywać równowagę, a to zaprząta wszystkie moje myśli, nie pozostawiając ani krztyny nawiedzającym mnie demonom.

Kiedy już wyczerpię wszystkie możliwości w zagajniku dżinnów, brnę na jego wschodni kraniec, opadający ku Rzece Zmierzchu, której nurt po burzy jest szybki i zdradziecki. Wskakuję do niej, chociaż lodowata woda zapiera mi dech, i przepływam ćwierć mili, opróżniając głowę, czując tylko zimno i nieubłagany nurt.

Wracam na brzeg przemoczony i wyczerpany, ale z czystym umysłem, gotów stawić czoła duchom czekającym pośród drzew. Jeszcze w trakcie pływania wyczułem wielkie zakłócenie aktywności życiowej daleko na północy. Dziś wieczorem czeka mnie praca.

Zmierzam ku staremu cisowi, żeby pozbierać ubrania… tymczasem ktoś koło niego stoi.

Mauth odcisnął w moim umyśle świadomość Przedsionka tak, że wyczuwam cały teren w głowie niczym żywą mapę. Sięgam teraz po nią, szukając pulsującego blasku, wskazującego na obecność intruza.

Nic nie dostrzegam.

Mrużę oczy, usiłując przejrzeć deszcz. Może to dżinn? Ale nie, nawet istoty nadnaturalne pozostawiają ślad, ich magia podąża za nimi jak warkocz komety.

– Jesteś w Przedsionku – wołam. – Żywym stworzeniom zabrania się wstępu na te ziemie!

Nie słyszę odpowiedzi, tylko wiatr i deszcz. Postać stoi nieruchomo, lecz powietrze wokół niej trzeszczy delikatnie. A więc to magia.

Coś mi świta: ta twarz, czarne włosy, złote oczy, magia ukryta głęboko wewnątrz. Ale jak miała na imię? Kim była?

– Nie skrzywdzę cię – odzywam się łagodnie, jak do duchów.

– Nie, Eliasie Veturiusie? – odpowiada postać. – Nawet teraz? Po tym wszystkim?

„Elias Veturius”. To imię przywołuje kolejne obrazy. Akademia z surowego szarego kamienia i dudniące bębny. Szczupła, niska kobieta z lodowatymi oczami. Gdzieś głęboko w moim umyśle zapomniany głos krzyczy: „Tak, Elias Veturius. To nim właśnie jesteś!”.

– Nie tak się nazywam.

– Ależ tak. I musisz o tym pamiętać – ripostuje tak cichym głosem, że nie potrafię rozpoznać, czy to mężczyzna, czy kobieta, osoba dorosła czy dziecko.

„To ona!” Serce zaczyna bić mi szybciej. Myśli, na które nie powinienem sobie pozwalać, tłoczą się w mojej głowie. Czy przypomni mi swoje imię? Czy przebaczy mi, że je zapomniałem?

Wtedy z mroku wyłaniają się dwie zwiędłe dłonie i zdejmują kaptur. Skóra tego mężczyzny jest blada niczym bielony len, a białka jego oczu sine i przekrwione. Chociaż niemal zapomniałem, kim jest, ta twarz tkwi w moim umyśle, jakby ktoś wypalił w nim jej wizję.

– To ty – szepczę.

– W rzeczy samej, Eliasie Veturiusie – mówi Augur imieniem Cain. – Jestem tu, by cię dręczyć, już po raz ostatni.V: Łowca Dusz

Emocje, które wybuchają we mnie na widok Augura, wydają mi się nienaturalne. Tak jakby z mojego ciała wydrapywało sobie drogę jakieś zwierzę, masakrując przy okazji wnętrzności.

– Nie potrzebuję twojej wściekłości, Łowco Dusz. – Augur chwyta moje ramię i gwałtownie szarpie ku sobie, a ja niemal się ślizgam w ulewnym deszczu. – Chcę tylko, żebyś mnie wysłuchał.

Duchy wyczuwają jego obecność i skrzeczą tak głośno, jakby były ich całe setki, a nie ledwie kilkadziesiąt. Magia Mautha opływa mnie chłodną falą, tłumiąc ich wrzaski i kojąc gniew. Odpycham dłoń Caina.

– Niepokoisz duchy, Augurze. Nie cierpią żywych.

– Żywych! A więc to nazywasz życiem? – Śmiech wstrząsa jego ciałem, grzechocząc niczym kamień w pustym naczyniu. – Gdybyż tylko Pan Zmroku zabił mnie, kiedy unicestwił resztę moich towarzyszy! Ja jednak uciekłem z jego więzienia, tego się nie spodziewał…

– Uciekłeś? – Unikamy się z dżinnami od pięciu miesięcy. Nie mam ochoty wchodzić z nimi w konflikt. – Jak to: „uciekłeś”?

– Będą tu lada chwila. Słuchajże, bo nie zostało mi zbyt wiele czasu!

– A ja nie mam go w ogóle. Nie powinno cię tu być! – Wzbiera we mnie gniew rozżarzony niemal do białości. Czekam, aż minie, aż stłumi go Mauth. Mija jednak kilka sekund, a ja nie czuję się ani trochę spokojniejszy. „Mauth?”

– Twój pan jest zajęty gdzie indziej – wyjaśnia Cain. – Walczy z potworem, którego sam stworzył. – Augur krzywi się, po czym zerka przez ramię, pomiędzy drzewa, w kierunku spowitego mgłą miasta dżinnów. – Tak jak ci powiedziałem dawno temu, widma naszych występków szukają pomsty. Właśnie się to dzieje: nasze niegdysiejsze występki nas prześladują, Eliasie. Nawet Mauth nie ucieknie przed konsekwencjami.

– Mauth nie jest ani dobry, ani zły – oznajmiam. – W śmierci nie ma nic dobrego czy złego. Śmierć to śmierć.

– I śmierć cię tutaj przykuła. Nie widzisz tego? – Kościste palce Caina wyginają się ku mnie, a zagajnik dżinnów wypełnia dziwne światło, złote, ale skażone cieniem. Z początku wydaje się zbyt jasne, by dostrzec jego źródło, lecz kiedy nieco słabnie, mrugam i zauważam tysiące krępujących mnie lin przytwierdzonych do ziemi. – Musisz stąd uciec. Powiedz mi, Łowco Dusz, co widzisz w snach?

Wojowniczka, kobieta o chłodnym spojrzeniu i złotooka dziewczyna zjawiają się przed moimi oczami. Dłonie zaciskają mi się w pięści.

– Widzę… Wi…

Od strony miasta dżinnów rozlega się osobliwe wycie. Pomyślałbym, że to wilk, gdyby głos ten nie był podszyty pierwotną wściekłością. Po chwili dołączają do niego inne, a ich chór jeży mi włosy na głowie. Cain przysuwa się chwiejnie.

– Dżinny złapały mój trop – szepcze. – Będą tu lada chwila, więc słuchaj uważnie: widzisz wojnę, prawda? Armia rozbija się o falę ognia, a za nią jasne płatki kwiatów zaściełają ziemię. Nad tym wszystkim wznosi się głodna paszcza, nienasycony wir.

– Manipulowałeś moimi myślami!

– Sądzisz, że Mauth wpuściłby mnie do twojej głowy, chłopcze? Przykuł cię tutaj i zamknął w klatce. Nie zesłałem ci tych snów. Widzisz je, ponieważ są prawdziwe. Ponieważ żyje jeszcze gdzieś w głębi twego umysłu mała cząstka starego ciebie. I domaga się uwolnienia.

– Łowcy Dusz nie obchodzi wolność…

– Ale Eliasa Veturiusa obchodzi! – przerywa mi Cain, a ja odkrywam, że nie mogę się ruszyć, zahipnotyzowany tym imieniem. Moim imieniem. Moim dawnym imieniem. – Elias Veturius jeszcze żyje. To niezwykle ważne, by żył, ponieważ nadciąga Wielka Wojna, i to nie Łowca Dusz ją wygra, tylko Elias Veturius. To nie Łowca Dusz jest ogniem, który zrodzi się z popiołów, ale Elias Veturius. To nie Łowca Dusz zaiskrzy i zapłonie, a potem zniszczy wrogów. To E l i a s V e t u r i u s.

– Elias Veturius nie żyje – oponuję. – A ty zakłócasz spokój duchów. Granice Przedsionka postawiono nie bez powodu…

– Zapomnij o granicach. – Cain spogląda na mnie dziko. – Istnieje większe zagrożenie dla duchów. Siły potężniejsze od śmierci…

Wycie rozlega się znowu, doskonale słyszalne mimo ulewy. Magia Mautha mnie ochroni. Już wzbiera w moim ciele niczym tarcza chroniąca przed dżinnami.

One mnie jednak nie obchodzą. Mam natomiast obowiązki względem duchów i jeżeli cokolwiek im zagraża, muszę wiedzieć, co konkretnie. Moją głowę zalewa fala pytań, na które muszę znaleźć odpowiedzi.

– Dlaczego miałbym zapomnieć o granicach? – Szarpię starca ku sobie. – O jakim zagrożeniu mówisz?

On jednak spogląda ponad moim ramieniem na postacie wyłaniające się z mroku. Ich oczy płoną przez zasłonę deszczu niczym małe słońca.

– On należy do nas, Łowco Dusz – rozlega się syczący głos, ciężki od nienawiści. Jedna z dżinniji występuje naprzód z glewią w dłoni. – Oddaj go albo doświadczysz naszego gniewu.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij