- promocja
Nieboszczyk sam w domu - ebook
Nieboszczyk sam w domu - ebook
Wśród nocnej ciszy... zbrodnia się rodzi…
Mieszkańcy kamienicy w małym miasteczku Morderczo przygotowują się do świąt Bożego
Narodzenia. Mają nadzieję, że spędzą je w spokojnej i miłej atmosferze. Kiedy jednak młode małżeństwo zamiast prezentów, znajdzie pod choinką nieżywego świętego Mikołaja, inny
z lokatorów odkryje, że skradziono mu bezcenną kolekcję, a swoje „śledztwo” zacznie prowadzić
dwójka ośmiolatków, sielankowa rzeczywistość zamieni się w... prawdziwą komedię omyłek!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-371-9 |
Rozmiar pliku: | 754 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tradycyjnie (a jak wiadomo tradycja to w naszym pięknym, nadwiślańskim kraju rzecz święta) zapewniam, że wszystkie postaci i wydarzenia opisane w niniejszej książce są jedynie wytworem mojej pokręconej wyobraźni. Nie istnieje nawet miasteczko o jakże zachęcającej do zamieszkania w nim nazwie Morderczo. Jeśli jednak kiedyś zostanie ono założone, to życzę sobie otrzymać jego honorowe obywatelstwo i klucze do miasta. Obiecuję w zamian, że tych ostatnich nie zgubię. Zważywszy na fakt, że przez ostatnie lata posiałem gdzieś więcej kluczy, niż nosił przy sobie Dzwonnik z Notre-Dame, a raz nawet udało mi się do kompletu zgubić też i drzwi, będzie to dla mnie ciężkie zadanie. Postaram się je mimo to dzielnie wykonać. Słowo zucha, bo z harcerstwa wyrzucili mnie po tym, jak w ramach zdobywania sprawności krajoznawczej wyprowadziłem pół hufca na plac ze świeżo wylanym betonem, twierdząc, że jest to „odrobinę zamulone jeziorko”. Serio. Po dziś dzień widnieją tam odciski naszych traperskich butów.
No to czuj, czuj, czuwaj i… miłej lektury!
AlekPOSTACI
Maria Witek – pomysłowa trzydziestolatka, która, chcąc ratować swoje małżeństwo, przygotowała mężowi niespodziankę, niestety niezupełnie taką, jaką planowała.
Krystian Witek – rówieśnik swojej żony, niesłusznie przekonany, że po pięciu latach małżeństwa jego ukochana nie jest go w stanie już niczym zaskoczyć.
Karina Kwiecień – teoretycznie przyjaciółka Marii, od lat mająca chrapkę na jej męża.
Margaret Grzyb – właścicielka sklepu z bombkami i fajerwerkami, którego asortyment wbrew jej woli „rozerwał trochę sąsiadów”.
Winicjusz Rogalski – biznesmen, szef kilku firm, w tym „Dracula i spółka”, wypożyczającej kostiumy teatralne, a zarazem szef Marii, równie szaleńczo, co potajemnie w niej zakochany i za sprawą swoich uczuć mocno komplikujący jej życie.
Bożena Rogalska – piekielnie zazdrosna żona Winicjusza, przekonana, że jej mąż zdradza ją myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem.
Marek Matjas – niezbyt uczciwy wspólnik Winicjusza, który znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.
Magnencjusz (a tak naprawdę Zdzisław Kiełek) – wróżbita i jasnowidz, niepotrafiący odgadnąć nawet tego, gdzie ostatnio odłożył swoje okulary, mający jednak spore grono wielbicielek uważających go za drugiego Nostradamusa.
Apolonia Majewska – wścibska starsza pani, wiedząca więcej o mieszkańcach swojej kamienicy niż policja, urząd skarbowy, ZUS, ich krewni oraz – czasem – oni sami o sobie, razem wzięci.
Pola Majewska – ośmioletnia wnuczka Apolonii, goszcząca u niej na święta i śmiertelnie się przy tym nudząca.
Kacper Pawlik – rówieśnik Poli, oderwany przez nią od rozgrywania „Counter Strike: Global Offensive” i wciągnięty w amatorskie śledztwo.
Marzena Pawlik – mama Kacpra, pewna, że ktoś wymyślił święta tylko po to, aby ją wcześniej czy później wykończyć nerwowo.
Jacek Piecuch – pechowy młodzian, który aby ratować się przed bankructwem, musiał popełnić przestępstwo.
Gepard Grzywiasty – niegdyś korporacyjny księgowy, a obecnie szef podwarszawskiego półświatka, dążący ze starego przyzwyczajenia do tego, aby wszystkie należne mu od ludzi długi wyegzekwować przed sylwestrem i tym samym zamknąć rok rozliczeniowy na plusie.
Rozalia Brzezińska – sąsiadka Witków, spokojna kobieta, która nie mogła uwierzyć w to, co się dokoła niej wyprawia.
Olaf Brzeziński – ojciec Rozalii, który ze względu na stan zdrowia dostał polecenie od lekarzy, aby się niczym nie denerwował, co niestety okazało się niemożliwe do zrealizowania.
Dariusz Romanek – podkomisarz policji, który gotów był aresztować pół planety, łącznie z prezydentem i premierem, żeby tylko zaimponować swojemu warszawskiemu koledze.
oraz gościnnie:
Krzysztof Darski – komisarz policji, który przyjechał do Morderczego na święta z zamiarem zapomnienia choć na kilka dni o swojej pracy.
Beata „Betty” Janowska – narzeczona komisarza Krzysztofa Darskiego, która postanowiła dać swojemu kochanemu popalić.
Leokadia Darska – mama Krzysztofa, wciągnięta przez swoją przyszłą synową w niecny spisek.PROLOG
Za oknem w najlepsze szalała zawierucha. Jej odgłosy mieszały się z dochodzącą z oddali, wykonywaną zawodzącym męskim głosem nabożną pieśnią „Wśród nocnej ciszy”. Brzmiała ona mniej więcej tak, jakby wykonawca owej kolędy musiał ją zaśpiewać w ramach egzekucji wyroku sądowego i równocześnie w pakiecie był batożony za jej fałszowanie. Powstały w ten sposób dziwaczny dźwiękowy miszmasz wypełniał niewielki, za to mocno zagracony pokój, prezentujący się niczym senny koszmar Ebenezera Scrooge’a. Na oparciu kanapy, ustawionej wzdłuż jednej ze ścian, znajdowało się kilka pokaźnej wielkości pluszowych reniferów, świętych mikołajów, bałwanków i inszych bożonarodzeniowych bohaterów. Wiszący na środku salonu żyrandol został z kolei przystrojony pobłyskującymi, wielobarwnymi rajskimi ptakami i aniołkami. Na ścianach wiły się niczym węże srebrne łańcuchy, do których poprzyczepiano srebrno-złote bombki, tekturowe białe śnieżki i plastikowe sople lodu. W pomieszczeniu tym nie oszczędzono nawet okien. Zostały one ozdobione sztucznym szronem, sprawiającym takie wrażenie, jakby ktoś przykleił do szyb koronkowe majtki. Wciśnięta w róg między drzwi balkonu a stojący vis-à-vis kanapy stolik z telewizorem wielka choinka pobłyskiwała wesoło migającymi kolorowymi lampkami, uginając się pod ciężarem dziesiątek założonych na nią ozdób. Na jej szczycie górowała ogromna złota gwiazda betlejemska.
Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że wnętrze pokoju było tylko sielskie i anielskie. Jeden element zdecydowanie psuł cały ten bożonarodzeniowy anturaż. Najbardziej zaskakującym punktem wystroju wnętrza było coś, co znajdowało się pod choinką. Pomiędzy kilkoma ozdobnymi pudełkami, przewiązanymi czerwonymi wstążkami i ozdobionymi ogromnymi kokardami, zobaczyć można było czerwoną czapę obszytą białym futerkiem, utrzymane w tych samych barwach pumpiaste spodnie i gustowne wdzianko z szerokimi rękawami oraz wysokie, czarne buty z cholewami. Wszystkie te części garderoby miał na sobie brodaty jegomość, leżący na plecach i wpatrzony nieco zdziwionym wzrokiem w gwiazdę na szczycie choinki.
Nieco wcześniej jegomość ów opuścił naszą planetę w sposób dość gwałtowny i z pewnością niezgodny ze swoimi wcześniejszymi planami. W pokoju znajdował się ktoś jeszcze. Rozglądał się on uważnie po pomieszczeniu, a po chwili podszedł do przeszklonego regału, zajmującego całą ścianę naprzeciw okna, otworzył jedną z witryn, sięgnął do kieszeni swojego płaszcza, wyjął z niej niewielki przedmiot i położył go na półce. Zamknął witrynę, jeszcze raz potoczył wzrokiem po pomieszczeniu i wolnym krokiem skierował się w stronę drzwi. Kiedy stał już w progu, odwrócił się i popatrzył na leżącego pod choinką nieboszczyka. Na jego twarzy pojawił się pełen satysfakcji uśmiech.
– Wesołych Świąt, draniu… – szepnął, po czym opuścił salon.
Jego wyjście zbiegło się z końcem zawodzenia potencjalnego skazańca i nagłym uspokojeniem się burzy śnieżnej.
W pokoju zapanowała cisza.
Śmiertelna cisza.ROZDZIAŁ I
Tydzień przed świętami
Dokładnie w piątą rocznicę swojego ślubu Maria Witek doszła nagle do wniosku, że powinna rozstać się ze swoim mężem. Olśnienie owo spłynęło na nią tuż przed północą, kiedy to, kładąc się spać obok swojego teoretycznie ukochanego mężczyzny, uświadomiła sobie, że ów nie podarował jej tego dnia żadnego prezentu. Nie otrzymała od niego nie tylko gustownej biżuterii, jak rok po ślubie, czy akcesorium kuchennego, jak przez kolejne dwa lata, ani nawet kupionych w ostatniej chwili wyschłych badyli, wyglądających na przeżute przez kozę, jakimi uraczył ją w poprzednią rocznicę. Nic. Kompletnie nic. Mało tego! Nie złożył jej nawet życzeń. Jedyny logiczny wniosek nasuwał się sam. Przebrzydły gad zapomniał o ich święcie!
Leżąc obok męża i zżymając się dodatkowo, że ten znów nie popsikał gardła środkiem niwelującym chrapanie, w związku z czym wydawał z siebie odgłosy niczym stary niedźwiedź cierpiący na bronchit, Maria początkowo chciała go brutalnie obudzić, po czym uświadomić, jak karygodne popełnił przestępstwo, i na wszelki wypadek od razu walnąć mu karczemną awanturę połączoną z tłuczeniem jakiegoś szkła. Choćby porcelanowego kompletu obiadowego, bo obrzydł jej już do cna, a nie mogła kupić innego, bo w ich kompaktowym mieszkaniu nie za bardzo miałaby gdzie go trzymać. Awantura byłaby o tyle uzasadniona, że przeoczenie rocznicy ślubu było jedynie „kropką na i” na liście licznych grzechów, które miał na sumieniu jej szanowny małżonek. Maria już podnosiła rękę, aby szarpnąć go za ramię i przystąpić do lżenia słowami co prawda powszechnie uznawanymi za niecenzuralne, ale za to perfekcyjnie oddającymi, co o nim sądzi, kiedy znienacka przeleciała jej przez głowę kolejna myśl. W dodatku mocno przerażająca. Jakkolwiekby bowiem patrzeć, ona sama też zapomniała o owej cholernej rocznicy! Niby od rana chodziło jej po głowie, że data widniejąca w kalendarzu oznacza coś istotnego, ale nie potrafiła sobie uświadomić co. Dziwne…
Maria cofnęła rękę, przez chwilę jeszcze myślała, co zrobić, po czym ostrożnie, żeby nie obudzić pochrapującego potwora, wstała z łóżka i po cichu przeszła do salonu. Podeszła do szafki z alkoholami, nalała sobie do kieliszka odrobinę ulubionej nalewki bursztynowej, którą dostała w prezencie od sąsiadki, sympatycznej starszej pani mieszkającej na parterze i odpowiedzialnej za częściowy alkoholizm mieszkańców pozostałych pięter, których zaopatrywała w swoje domowe trunki przy każdej możliwej okazji, ze świętami państwowymi i kościelnymi na czele. Maria, przeczuwając, że na jednym kieliszku się nie skończy, na wszelki wypadek wzięła w dłoń buteleczkę, po czym usiadła w fotelu. Po chwili sięgnęła po koc, leżący nieopodal na kanapie. Kamienica, w której znajdowało się mieszkanie Witków, nie należała do najlepiej ogrzewanych i w związku z tym zimą salon zamieniał się w coś w rodzaju igloo. Maria pomacała kaloryfer, z rezygnacją odnotowując, że jak co zimy można na nim mrozić lody, po czym zawinęła się w pled niczym w kokon, chlapnęła sobie łyczek nalewki i oddała się rozmyślaniu o swoim małżeństwie. O ile, oczywiście, ową niemożliwą do opanowania hulankę myśli dało się podciągnąć pod to szlachetne określenie. Taaaaak… Nie było co się oszukiwać… W jej związku już od dawien dawna coś zgrzytało i przyszła pora na to, aby wreszcie coś z tym zrobić.
Wszystko zaczęło się psuć po dwóch latach od chwili, w której powiedzieli sobie „tak”. To wtedy zaczęli się z Krystianem starać o dziecko. Po kolejnym roku dostali od lekarzy tragicznie brzmiącą diagnozę, głoszącą, że nie ma szans, aby doczekali się potomstwa. Teoretycznie mogą próbować kosztownych kuracji albo zdecydować się na zabieg in vitro, ale gwarancja, że zakończy się to sukcesem, jest praktycznie zerowa. Maria jak dziś pamiętała swoją ostatnią rozmowę z obdarzonym jej zdaniem mocno zwyrodniałym poczuciem humoru profesorem, który na jej rozpaczliwe pytanie: „Czy naprawdę nie ma już żadnej szansy?!”, odpowiedział: „Zawsze pozostaje nadzieja, że odwiedzi panią jakiś archanioł”, po czym sam serdecznie uśmiał się ze swojego dowcipu. Maria zawtórowała mu z grzeczności jakimś nieartykułowanym warknięciem, mającym też imitować śmiech, a tuż za progiem jego gabinetu popłakała się z bezsilności. Ku jej zdumieniu mąż, który początkowo sprawiał wrażenie równie przejętego i przygnębionego co ona, przeszedł nad tym do porządku dziennego w zadziwiająco szybkim, wręcz nieludzkim tempie. Kiedy po kilku miesiącach poruszyła któregoś wieczoru przy kolacji kwestię adopcji, ze zdziwieniem odrzekł: „Ale po co? Źle ci tak jak jest?!”, po czym wrócił do jedzenia i, jak to miał w zwyczaju, czytania przy tym wiadomości w swojej komórce. Maria z trudem pohamowała pokusę wyrwania mu telefonu i mściwego wrzucenia go do karafki z kompotem. Głównie dlatego, że nie była pewna, czy dość potężny aparat przejdzie przez jej szyjkę, co zrujnowałoby dramatyczny efekt tego czynu. Nie kontynuowała też rozmowy, postanawiając przez jakiś czas karać ukochanego wymownym milczeniem, którego to faktu Krystian nota bene nie zauważył. W tym okresie w ogóle przestał na nią zwracać uwagę. Ich rozmowy, nawet po tym, gdy już wspaniałomyślnie zaczęła się do niego odzywać, stały się monotonnie nudne i na dobrą sprawę o niczym, rzadki seks do bólu mechaniczny, a czułe słowa czy gesty – zarezerwowane jedynie na świąteczne dni. Tętniący przez pierwsze lata życiem pełen gości dom Witków zamienił się w pustkowie Smauga, wspólni znajomi, nieco przerażeni ich wisielczym nastrojem, zaczęli ich unikać jak ognia i nawet oni sami niechętnie przebywali w tym miejscu, a już na pewno nie wtedy, kiedy wiedzieli, że czeka ich tam dłuższy pobyt tylko we dwoje. Kiedy kilka miesięcy temu przyszło do ustalania, dokąd pojadą na wakacje, oboje kluczyli tak, żeby ostatecznie nie zgrać się terminami urlopów i spędzić je osobno. Najpierw Maria wybrała się nad morze do luksusowego ośrodka SPA w towarzystwie swojej najlepszej przyjaciółki Kariny, a potem Krystian wyjechał na swoje ukochane Mazury, aby popływać na kajakach i pobiwakować trochę ze swoim kumplem Radosławem. Maria była pewna, że wyprawa ta zakończy się już po pierwszej nocy, kiedy to jej małżonek, zachowujący się w domu niczym księżniczka na ziarnku grochu, obudzi się z rana w namiocie z objawami rwy kulszowej, zapalenia płuc i daleko zaawansowanego reumatyzmu. O ile, rzecz jasna, w ogóle będzie umiał ten namiot rozbić, bo gdy kiedyś na działce znajomych zaczął montować hamak, to obłupał z kory dwa drzewa i o mało co nie udusił się linkami. Pomna tego wszystkiego Maria przygotowała się duchowo, że zobaczy swego lubego z powrotem w domu za mniej więcej kilkadziesiąt godzin, a potem przez tydzień będzie musiała donosić mu do łoża boleści syropy i medykamenty, nacierać go maściami, tudzież zapewniać, że żadna z jego dolegliwości nie grozi natychmiastowym zgonem. Ku jej zdziwieniu Krystian wrócił jednak zgodnie z planem po dwóch tygodniach, tryskający humorem, opalony i nieco nawet szczuplejszy, po czym zapowiedział, że planuje ruszać w takie „dzikie wyprawy” co roku. Jego szampański nastrój trwał jakiś czas i zaowocował między innymi tym, że przez prawie siedem dni ich życie intymne wyglądało tak jak przed ślubem, kiedy to Marii zdawało się chwilami, że biorą udział w biciu rekordu Guinnessa w kategorii „najkrótszy czas, w którym da się wypróbować wszystkie pozycje ze »Sztuki kochania« Michaliny Wisłockiej”. Po tygodniu Krystian zaczął jednak mieć problemy w firmie, jego dobry humor zamienił się w burzowy, a w miejsce ekscesów erotycznych pojawiło się powracające niczym bumerang zdanie: „Jestem dzisiaj wykończony”, będące męskim odpowiednikiem żeńskiego: „Boli mnie głowa”. W sumie wszystko wróciło do normy. Tyle że stan ten nijak Marii nie odpowiadał. Niewątpliwie można w nim było trwać przez całe lata. Nikt nie wiedział tego lepiej od niej! To w końcu jej rodzice wybudowali specjalnie dwustumetrowy, dwupiętrowy dom z dwoma wejściami, żeby móc w nim żyć tak, aby na co dzień się nie spotykać. Kiedy Maria ostatnio ich odwiedziła, jej mama na zadane na dzień dobry pytanie, czemu tata nie zszedł się przywitać, odpowiedziała z lekkim zmieszaniem: „A nie wiem… Nie widziałam go tak jakoś od tygodnia. Może umarł?!”. Nie, zdecydowanie wolała nie iść w ich ślady. Wóz albo przewóz. Coś trzeba będzie z tym zrobić. Albo w te święta otworzą nowy rozdział swojego małżeństwa, albo… definitywnie je zakończą. Przez chwilę zastanawiała się, która z tych opcji wydaje jej się bardziej atrakcyjna, ale nie doszła do żadnej konkluzji. Gdyby tylko udało im się wrócić do tego, co było przed i tuż po ślubie, mogłaby spędzić z mężem resztę życia, tak jak mu to obiecywała w czasie składania przysięgi małżeńskiej. Wiedziała jednak dobrze, że z reguły uczucia biegną ulicą jednokierunkową i trzeba cudu, żeby je z niej wycofać, a następnie skierować tam, skąd przybyły. W tej sytuacji nie zostawało nic poza rozstaniem. Maria miała jednak tę szczególną cechę, że lubiła walczyć nawet o teoretycznie przegrane sprawy. W czasie wojny nawet w obliczu śmierci wszystkich swoich kompanów, otoczona przez wrogów, nadal ściskałaby w rękach chorągiew, bohatersko nie ustępując pola wrogowi niczym Joanna D’Arc czy Emilia Plater. Już w szkole stawała w obronie wszystkich niemot, które dawały się terroryzować starszym kolegom, i nie przerażało jej to, że ci są od niej więksi i silniejsi. Faktem jest, że jej pomoc nie zawsze odbierana była z wdzięcznością, a jeden z kolegów wykrzyczał jej nawet z wyrzutem, że był tylko „trzy plaskacze po policzku i dwa odebrania kasy na drugie śniadanie od przyjęcia do hip-hopowej bandy”, a teraz, gdy Maria pogoniła kijem szefa tejże i naraziła go na kompromitację, zostanie mu już tylko przystąpienie do klasowych disco-polowców, a ci są „strasznymi przypałami”. Nie zniechęciło jej to jednak od pomagania innym i walki o to, co wydawało jej się słuszne. Takim sposobem doprowadziła choćby do porządku przed swoją kamienicą. Kiedy się do niej sprowadzała, okoliczni żule mieli tam urządzony lokalny klub „pod wesołym bimberkiem”. Choć i straż miejska, i policja w rozmowach z Marią twierdziły, że nic nie mogą wskórać, a i ona sama naraża się na niebezpieczeństwo, przepędzając co i rusz spod domu zapijaczonych meneli, Witek się nie poddała. Walczyła z marginesem społecznym tak długo i wytrwale, aż wreszcie któregoś dnia jeden z przedstawicieli owego, szczodrze rozsiewając wokół siebie bogaty bukiet zapachowy, będący w stanie powalić nawet zakatarzonego słonia, powiedział do niej: „Pani szanowna się już tak nie napina, bo jej w końcu żyłka pierdolnie. Idziem stąd, jak ma pani na nas tak gardłować i wiecznie nas oblewać wodą. Latem to szło jeszcze jakoś wytrzymać, przynajmniej miał człowiek darmowy prysznic, ale zimą to słabo będzie, jak zaczniem tu marznąć. Szanowanko królowej. Pięć zeta na drogę można z czułością prosić?”. Maria, słysząc w głowie triumfalne fanfary, wręczyła menelowi żądane menelowe plus i odetchnęła. Skoro udało jej się wygrać z pijakami, to może wygra też walkę z własnym mężem. Dużo w końcu od niego nie oczekiwała. Odrobina zainteresowania, czułości, miłości i seksu nie była w końcu jakimś kosmicznym żądaniem.
Maria dopiła nalewkę, wstała z fotela i odłożyła koc na miejsce. Podeszła do drzwi balkonowych, a następnie otworzyła je i wyszła na zewnątrz. Przeniknął ją chłód. Ponieważ tegoroczną zimę meteorolodzy jeszcze pod koniec listopada zapowiadali jako wyjątkowo łagodną i ciepłą, wiadomą rzeczy koleją już od początku grudnia temperatura zleciała poniżej zera, spadły jakieś metry śniegu, a do tego co drugi dzień dął zniechęcający do życia halny. Maria czasami zastanawiała się, skąd fachowcy od pogody biorą te swoje przepowiednie, i zawsze dochodziła do konkluzji, że wróżą je z fusów po kawie, ewentualnie z wosku lanego do zimnej wody. Myśl o wróżbach sprawiła, że jej spojrzenie powędrowało do podświetlonego szyldu zawieszonego na kamienicy znajdującej się vis-à-vis i głoszącego, że przyjmuje tu „Magnencjusz – mag, jasnowidz, medium”. Cóż za dziwak… Widywała go od czasu do czasu w windzie, bo mimo że gabinet miał po drugiej stronie ulicy, to mieszkał w jej kamienicy, tyle że trzy piętra niżej. Ubrany zawsze na czarno, ponury i diaboliczny, mistrz ezoteryki zawsze budził w niej strach. Głównie dlatego, że prezentował się nieco jak psychicznie niezrównoważony, a akurat wariatów Maria bała się jak diabeł święconej wody. Widziała jednak, że jego „Gabinet Magii” odwiedzają setki ludzi, łącznie z miejscowym proboszczem. Choć akurat w przypadku tego ostatniego nie było się czemu dziwić, bo był zabobonny niczym osiemnastowieczna pensjonarka i gdy miał chodzić po kolędzie, to najpierw wysyłał jednego z ministrantów z listą żądań. Zawierała ona kilkanaście punktów, z których najważniejsze były te, aby w odwiedzanych przez niego domach nie witać go w progu, nie rozstawiać żadnych drabin, pod którymi musiałby przejść, zabezpieczyć sól i lustra, pilnować kukułek w zegarach, przygotować mu kawałek niemalowanego drewna do odpukiwania, a przede wszystkim uprzątnąć z zasięgu jego wzroku wszystkie czarne koty. Dało to dość niespodziewany efekt, a mianowicie apostazję jednej z jego najstarszych parafianek, osiemdziesięcioletniej Genowefy Pasternak, której zamknięty w sypialni kot oszczał ze złości łóżko, mściwie poszarpał odziedziczoną po przodkach drogocenną kapę, wedle rodzinnej legendy ręcznie wyszywaną złotą nicią przez samą świętą królową Jadwigę, a na koniec zrzucił z parapetu hodowanego od kilkunastu lat zamiokulkasa i zrobił z niego materiał na sałatkę. Pełna zrozumienia dla uwięzionego zwierzątka i rozgniewana na, jak go nazwała, „zbzikowanego klechę” Genowefa wykrzyczała proboszczowi po paru dniach, że „noga jej więcej w kościele nie postanie, tym bardziej że wieje tam jak na Syberii i prędzej niż zbawienia można się doczekać lumbago”, po czym za pomocą wypełnienia ankiety internetowej zasiliła zdobywające ostatnio coraz więcej wyznawców grono dudeistów. Na jej decyzję wpłynął fakt, że było to jedyne na świecie wyznanie, którego filozofia opierała się dokładnie na tym, co Pasternak lubiła w życiu najbardziej: piciu piwa, plotkach z kumoszkami i dyskretnym popalaniu marihuany. W ten sposób zabobonność księdza uszczupliła szeregi cór Watykanu, co bynajmniej nie zrobiło na wielebnym większego wrażenia, bo ledwie kilka dni potem nawrzeszczał na jedną z wizytowanych parafianek, że jeśli zastawia na niego szatańskie pułapki w postaci dwóch powieszonych naprzeciw siebie luster, to może niech go już od razu przejedzie samochodem, a następnie o mało co nie nałożył ekskomuniki na inną nieszczęśnicę, która śmiała mu złożyć życzenia na dwa dni przed urodzinami, bo potem wyjeżdżała do sanatorium. Jak widać, odwiedzanie salonów magii nie wydawało mu się jednak groźne…
Maria jeszcze przez chwilę wpatrywała się w szyld „Gabinetu Magii”, walcząc z nagłym natrętnym podszeptem jakichś sił, zapewne nieczystych, aby samej także skorzystać z usług jego właściciela. Problem w tym, że zawsze wyśmiewała wiarę w ezoterykę, a swoją znajomą, która bez konsultacji z jedną z dziesięciu zaprzyjaźnionych wróżek nie podejmowała żadnej ważniejszej decyzji, łącznie ze zmianą koloru ścian w pokoju, nazywała kiedyś w rozmowie z Krystianem „wciąż bezskutecznie poszukującą piątej klepki”. Nie, jeśli chce zachować szacunek dla samej siebie, to nie może teraz nagle zmieniać poglądów o sto osiemdziesiąt stopni. Tak nisko jeszcze nie upadła! Nie będzie powierzała losu swojego małżeństwa kartom, szklanej kuli, wahadełku czy innym dziwnym przedmiotom. Musi o nim zadecydować sama. Maria, czując, że za moment jej dylemat rozstrzygnie się sam w ten sposób, że ona zamarznie na balkonie, a jej mąż zostanie wdowcem, wróciła do salonu. Tu wreszcie sprecyzowała swój plan działania. Otóż postara się zrobić wszystko, aby te święta były idealne, a jeśli jej szanowny małżonek tego nie doceni i nie wyjdzie jej naprzeciw, tylko nadal będzie się zachowywał jak zimny drań, to zaraz po Nowym Roku oznajmi mu, że muszą się rozstać. Będzie bolało, ale trudno. Z uczuciami czasem bywa jak z operacją, którą da się odwlec w czasie, ale nie można jej uniknąć. Lepiej więc zrobić ją natychmiast, aby jak najszybciej pozbyć się bólu i wrócić do normalności. Tak, właśnie!
Mimo buntu, jaki szalał w jej duszy, gdy kładła się spać obok nadal chrapiącego męża, Maria pomyślała, że jednak mógłby się zdarzyć jakiś gwiazdkowy cud, który go odmieni. Oczywiście, gdyby tylko wiedziała, jak potoczą się kolejne dni, z pewnością natychmiast wstałaby z łóżka, poszukała niemalowanego drewna i wzorem proboszcza czym prędzej w nie odpukała. Niestety, akurat tej nocy intuicja Marii zasnęła o wiele wcześniej niż ona sama…
* * *
Dokładnie w tym samym czasie, kiedy Maria dumała nad przyszłością swojego małżeństwa, żona jej szefa zamieniała mu właśnie spokojną noc w przedsmak tego, co może go czekać, jeśli za bardzo nagrzeszy i po śmierci trafi do piekła.
– Widzisz to? Widzisz?! – mówiła podniesionym głosem, majtając mu przed nosem jakimiś dwoma długimi, białymi kłakami. – Na twoim garniturze! Czy możesz mi wytłumaczyć, co to jest?!
– Skąd ja to niby mam wiedzieć? – Winicjusz Rogalski, który dopiero co wrócił z podróży służbowej i jedyne, o czym marzył, to aby po sześciogodzinnej jeździe samochodem walnąć się do łóżka i przespać kolejne pół doby, wzruszył obojętnie ramionami. – Wygląda jak włosy. Sądząc po grubości, najpewniej zwierzęce. Może końskie?
Bożenę Rogalską o mało co nie zatchnęło.
– Końskie?! – wykrzyknęła, nie przestając majtać kłakami, co wyglądało tak, jakby próbowała dyrygować niewidzialną orkiestrą. – To są kudły z kołtuna jakiejś lafiryndy, z którą się gziłeś! Przecież wiem, jak cię podniecają platynowe blondynki! Przyznaj się, kto to jest! Oczy tej suce wydrapię!
Przez lata małżeństwa Winicjusz zdążył się przyzwyczaić, że żona ma obsesję na punkcie jego niewierności, i po cichu uważał, że nawet trochę mu to schlebia. Oczywiście awantury, jakie mu regularnie robiła, próby sprawdzania jego prawdomówności czy też zastawianie na niego rozmaitych pułapek nieco komplikowały mu życie. Nie na tyle jednak, aby kiedykolwiek na serio pomyślał, żeby coś z tym zrobić. Tym bardziej że z reguły ze wszystkich takich sytuacji wychodził obronną ręką, bo też i nie miał właściwie przed małżonką prawie nic do ukrycia. A tego, co mieściło się w słowie „prawie”, i tak nigdy nie miała szansy odkryć.
– Pokaż to… – Winicjusz westchnął, zbliżył się do Bożeny i przyjrzał uważnie trzymanym przez nią włosom. – A, już wiem. Faktycznie pochodzą od suki.
– Słucham?! – Bożena aż się zachłysnęła, oburzona beztroską dźwięczącą w głosie męża.
– Była u nas w biurze Apolonia Majewska…
Jego żona zrobiła wielkie oczy.
– Ta staruszka?! – rzekła z niedowierzaniem. – Przecież ona nie ma siwych włosów!
– Ona nie – potwierdził Winicjusz, z ulgą pozbywając się garnituru – ale jej pies i owszem. Maltańczyk. Właściwie maltanka, bo to dziewczynka. Długowłosa. Urocza. Wziąłem ją na chwilę na ręce. Widać linieje… Owszem, jest suką, ale zapewniam cię, że nie jest lafiryndą. Zachowywała się bardzo przyzwoicie. Aczkolwiek, oczywiście, pozory mogą mylić.
Bożenę najwyraźniej zamurowało.
– Mogę iść spać? – zapytał grzecznie Winicjusz. – Czy masz jeszcze jakieś odkrycia, które chciałabyś ze mną skonsultować?
Przygotowana na wygłoszenie niekończącej się tyrady i mająca przygotowaną już nawet na podorędziu walizkę, do której mogłaby się zacząć demonstracyjnie pakować w przypadku, gdyby mąż wystarczająco się przed nią nie ukorzył, Bożena nie wiedziała, co ma na to rzec. Jako żywo pojawienia się w ich rozmowie suki, i to jeszcze rasowej, nie przewidziała.
– Jeśli sobie życzysz, to mogę poprosić panią Apolonię, żeby wyrwała swojej psicy kilka włosów – zaproponował Winicjusz, patrząc na nią ironicznie – to pójdziesz sobie do laboratorium i porównasz.
Pod wpływem jego wzroku Bożena nieco oprzytomniała.
– Nie wygłupiaj się – rzekła, przechodząc do kuchni i z lekkim obrzydzeniem wrzucając psie owłosienie do kubła ze śmieciami – i lepiej mi powiedz, czy załatwiłeś wszystko, co chciałeś.
Winicjusz pokręcił głową.
– Co to znaczy? – Bożena popatrzyła na niego z niepokojem. – Jak duże mamy kłopoty?
– To znaczy, że albo szybko coś wykombinuję – rzekł Rogalski, już od progu łazienki – albo będziemy musieli spieniężyć wszystko, co mamy, wydać to na fałszywe dokumenty i czym prędzej stąd nawiewać, gdzie pieprz rośnie. Bardzo mi przykro. A teraz idę pod prysznic. Jakbym nie wyszedł w ciągu dziesięciu minut, to zajrzyj do mnie. Jestem tak zmęczony, że nie wiem, czy pod nim nie zasnę.
Kiedy zamknął za sobą drzwi, a z wnętrza zaczął dobiegać hałas wody lejącej się z prysznica, Bożena sięgnęła po swój telefon i szybko wybrała jeden z numerów.
– Tu Rogalska – powiedziała, kiedy połączenie zostało odebrane. – Chciałam umówić się na spotkanie, tak jak ustaliliśmy… – Przez chwilę słuchała w milczeniu. – Nie, nic nie udało mu się załatwić. Ale… Wydaje mi się, że w zamian za to ja mam coś do zaoferowania i że będziemy mogli się dogadać. To gdzie i kiedy mam się stawić?
* * *
Po trzech dniach pobytu u swojej babci Pola Majewska doszła do wniosku, że rodzice wysłali ją do Morderczego, bo chcieli się jej pozbyć. I to, niestety, na amen. Przecież jak nic umrze tu z nudów, i to na długo, zanim na niebie pojawi się pierwsza wigilijna gwiazdka! Babcia nie miała w domu żadnych zabawek czy gier, nie mówiąc już o komputerze, a jej telewizor odbierał tylko jakieś lamerskie stacje typu TVP. Pola nijak nie rozumiała, jak można nie mieć Netfliksa! W dodatku w babcinej kamienicy mieszkali tylko bardzo starzy ludzie. Niektórzy mogli mieć trzydzieści lat albo – strach pomyśleć – nawet jeszcze więcej. Jedyną rozrywką było wyprowadzanie na spacer babcinej suczki Diany, tyle że z racji panującego na dworze chłodu wiekowa psica załatwiała swoje potrzeby błyskawicznie, po czym wszelkimi możliwymi sposobami dawała do zrozumienia, że śnieg kala jej łapki i nie życzy sobie dłużej po nim chodzić ani nawet na niego patrzeć. Ponieważ babcia zapatrywania na przebywanie na dworze miała zbliżone do swojej pupilki i wychodziła z domu tylko na zakupy do pobliskiego sklepu spożywczego, a nie chciała tracić Poli z zasięgu wzroku, jej wnuczka całe dnie spędzała na kanapie, głównie wpatrując się w swoją komórkę. Plus tego był taki, że nauczyła się prawie wszystkich możliwych gier na Kurniku. Minus, że miała ich już serdecznie dosyć. Podobnie jak telefonu, co zaszokowało i ją samą, tym bardziej że jeszcze miesiąc wcześniej na prośbę nauczycielki: „Napiszcie, bez czego nie wyobrażacie sobie życia i dlaczego”, ku jej oburzeniu naskrobała w zeszycie: „Bez smartfona, bo jest dla mnie całym światem i jest mądrzejszy od mamy”. I tak dobrze, że nie dodała, jak chciała na początku: „i taty”. Akurat tata mógł być odrobinę mądrzejszy od telefonu, ale mama na pewno nie, bo przecież na każde zadane jej pytanie odpowiadała: „A nie możesz tego sprawdzić w komórce?”. Ech… Ciekawe swoją drogą, czym aż tak bardzo podpadła rodzicom, że wysłali ją do tego strasznego miejsca. Przecież opisy w szkole miała całkiem niezłe, zawsze utrzymany wzorowy porządek w pokoju i nawet brzydkie słowa wypowiedziała w ciągu roku głośno tylko kilka razy. I to wcale nie te najgorsze, jakie znała! Widocznie rodzice uznali, że dwoje dzieci to za dużo, zrobili losowanie i padło na to, że na świecie ma zostać tylko jej kilkumiesięczny braciszek, a ona ma skończyć życie w miasteczku, które nawet nazwę miało przygnębiającą i przerażającą.
Patrząc przez okno na wesoło wirujące w powietrzu płatki śniegu, Pola westchnęła ciężko i już miała wrócić do rozgrywania partii wirtualnego makao, kiedy nagle zobaczyła, że z kamienicy wychodzi jakiś chłopak. Na oko – jej rówieśnik! Czyżby więc nie była w tym miejscu jedyną niestarą osobą?! Wolałaby co prawda, żeby mieszkała tu dziewczyna, ale z braku laku może się tymczasowo zakolegować też z chłopakiem. Najlepiej, żeby był trochę straszy. Bo jak ma tyle lat co ona, to na pewno jest jeszcze bardzo głupi, gdyż jak powszechnie wiadomo, chłopacy mądrzeją znacznie wolniej od dziewczyn.
Potencjalny głupek skierował się w lewą stronę, nie odrywając wzroku od trzymanego w ręku telefonu. Pola chciała natychmiast do niego dołączyć, pogadać z nim, zapytać, czy w Morderczym są jakiekolwiek ciekawe miejsca, ale powstrzymała ją trzeźwa myśl, że babcia za nic w świecie nie da jej wyjść. Na szczęście Los tego dnia był po jej stronie. Pola usłyszała, że krzątająca się po kuchni Apolonia zaczyna coś do siebie mówić. Nie było w tym nic dziwnego, bo zdarzało jej się to często i wnuczka zdążyła się już do tego przyzwyczaić. Tym bardziej że czasami babcia mówiła interesujące rzeczy. Na przykład teraz, kiedy wygłaszała komunikat, który można było wykorzystać.
– Tak mi się nie chce iść do sklepu, ale muszę, bo mąka mi wyszła. O, może tu jeszcze mam… A nie, to cukier puder. Kurka wodna… Na wieczór chlebek chciałam nam upiec, coby nie kupować w piekarni. Stara Maździakowa tak dmucha pieczywo, jakby pracowała w hucie i robiła wazony. Człowiek zje kromkę i potem ma brzuch jak balon. Trzeba natychmiast brać rapacholin. Powinna go dodawać od razu do wypieków zamiast tych trzech nasionek, co to je ostatnio znalazłam w jej chlebie słonecznikowym. Oszukaństwo. Wszystko, żeby tylko więcej zarobić. Po ojcu to ma! Jak stary Maździak przywoził jeszcze w PRL-u bimber od chłopa ze wsi, to zanim go zaczął sprzedawać, zawsze dolewał do niego wody, żeby mu więcej wyszło. No, ale raz go pokarało, bo mu żona nie powiedziała, że byli u nich ludzie z Sanepidu i kazali ze studni nic nie brać, bo bakteria tam się zalęgła. No i Maździak, jak to miał w zwyczaju, dolał wody, a potem sprzedał ten bimber komendantowi policji, który następnego dnia z rana miał odebrać medal za zasługi z rąk ministra. Uroczyście. Orkiestrę mu nawet sprowadzili i pół miasteczka skrzyknęli, coby mu bili brawo. No i komendant chlapnął sobie dla kurażu kieliszek bimberku. Zanim jeszcze minister zaczął przemawiać, już mu się rewolucja w kichach zaczęła. A potem minister wyjął ten medal i krzyknął: „Orkiestra tusz!”, a tu nagle kanonada. Minister patrzy na muzyków, oni na niego i wszyscy mają zdziwione miny. A kanonada trwa nadal, jakby Szkopy znów nas bombardowali! I wtedy okazało się, że niepotrzebnie w sumie płacili tym muzykantom, bo komendant po bimbrze Maździaka zastąpiłby spokojnie nawet Wielką Orkiestrę Symfoniczną Polskiego Radia. Ale była potem awantura! Komendant ganiał Maździaka po całym Morderczym z widłami i krzyczał na niego „ty taki owaki”. Myślałby kto, że córka wyciągnie naukę z błędów ojczulka, ale nie… No dobrze, ubiorę się i pójdę…
Z dramatycznej opowieści babci Pola nie zrozumiała nic, głównie dlatego, że nie wiedziała, co to bimber. Postanowiła jednak nie przepuścić okazji, która sama pchała jej się w ręce.
– Ja pójdę! – krzyknęła, zrywając się z kanapy.
Babcia popatrzyła na nią podejrzliwie.
– A dlaczego ty? – zapytała.
– Bo… – Pola, pewna, że jej propozycja zyska natychmiastową aprobatę, nie wymyśliła żadnej przyczyny i musiała teraz improwizować. – …na dworze pada śnieg i jest ślisko. A gdy jest ślisko, to można fiknąć kozła. W telewizji mówili, że to jest bardzo złe dla starszych ludzi, bo mogą im od tego wylecieć zęby, a one są bardzo drogie i wtedy nie będzie ich stać na nowe. I będą musieli chodzić bez tych zębów, jak babcia mojego kolegi Sebiksa, która ma tylko jednego na przodzie i dlatego wszyscy w rodzinie nazywają ją „kasownik”. Więc lepiej, żebym ja poszła do sklepu, bo dzieci mają mocniejsze zęby i one im się tak łatwo nie wybijają.
Po Apolonii widać było, że bardzo chciałaby ustosunkować się jakoś do wywodu wnuczki, tylko nie za bardzo wie, jak to zrobić. Informacja, że jej samej wybicie zębów nie grozi, bo od trzech lat jest dumną właścicielką sztucznej szczęki, nijak nie wydawała jej się właściwą reakcją.
– Sklep jest blisko i byłam tam już wiele razy – agitowała Pola. – Pobiegnę raz-dwa, kupię mąkę i zaraz wrócę. A jakby była kolejka, to wyślę SMS-a!
„Kolejka na pewno będzie bardzo, bardzo długa”, pomyślała ironicznie w duchu.
Apolonia, której tak naprawdę nie uśmiechało się wychodzić z domu, zastanowiła się przez moment, czy wnuczce grozi jakieś niebezpieczeństwo. Sklep znajdował się mniej więcej trzysta metrów za rogiem kamienicy, do którego to mogła ją śledzić wzrokiem. Owe trzysta metrów też nie było najeżone żadnymi pułapkami. Ot, zwykły chodnik…
– No dobrze… – zgodziła się. – Masz tu siatkę. Kup od razu dwa kilo, to zrobimy dwa chlebki. Pamiętaj, z nikim nie rozmawiaj, a jakby cię ktoś zaczepił, od razu krzycz. Otworzę okno, to usłyszę.
Pola błyskawicznie ubrała się i opuściła mieszkanie w takim tempie, jakby miała tu za chwilę wybuchnąć bomba. Pokonanie schodami trasy z trzeciego piętra na parter zajęło jej kilkadziesiąt sekund, a drugie tyle zniknięcie babci z oczu. Kiedy była już pewna, że nie jest obserwowana, wyciągnęła komórkę i wysłała wiadomość o tym, że w sklepie szaleje tłum, zakupy robi połowa mieszkańców Morderczego i w związku z tym trochę jej się zejdzie, po czym szybkim krokiem doszła do idącego ulicą i nadal wgapionego w ekran smartfona chłopaka.
– Siema! – krzyknęła, kiedy już się z nim zrównała.
Chłopak oderwał wzrok od telefonu i popatrzył na nią nieco otępiale, nic nie odpowiadając. Pola doszła do wniosku, że jednak ma do czynienia z głąbem. No trudno…
– Mieszkasz w tym bloku? – zapytała, wskazując ręką na babciną kamienicę. – Jak masz na imię?
– Kacper – odpowiedział chłopak, po czym rzucił okiem na komórkę i nagle wyraz jego twarzy zmienił się na wściekły. – O nie! Przez ciebie mnie zabili!
Pola lekko osłupiała. Tym bardziej że wbrew krwiożerczemu okrzykowi jej rozmówca nie sprawiał wcale takiego wrażenia, jakby spotkało go cokolwiek złego.
– Jak to zabili?! – zapytała ze zdziwieniem. – Przecież żyjesz!
– W grze mnie zabili – wyjaśnił chłopak nadal wkurzonym tonem. – Bez sensu. Cały dzień szło mi zajebiście, a teraz muszę zaczynać level od początku!
Mimo że bardzo nie podobało jej się użyte przez nowego znajomego brzydkie słowo, Pola postanowiła jednak go za nie nie karcić. Kiedy przegrywała w gry na Kurniku, w duchu czasem mówiła takie same albo nawet jeszcze gorsze wyrazy, doskonale więc rozumiała jego uczucia.
– Przepraszam – powiedziała w zamian. – A w co grasz?
– „Counter Strike: Global Offensive” – odparł Kacper. – Najbardziej zajebista gra świata!
– Nie wolno mówić takich słów! – Pola doszła do wniosku, że powtórne użycie wulgaryzmu daje jej prawo do interwencji.
– Wiem – Kacper wzruszył ramionami – ale jestem zły! Gdy jest się złym, to wtedy można!
Pola w duchu przyznała mu rację.
– To przestań być! – zażądała stanowczo. – I odpowiedz mi! Mieszkasz w tej kamienicy?
Kacper kiwnął głową.
– To dlaczego cię dotąd nie widziałam? – Pola popatrzyła na niego podejrzliwie. – Jestem tu już przecież całe trzy dni!
– Bo dopiero wczoraj wróciłem od mojego taty – wyjaśnił Kacper, chowając telefon do kieszeni.
Pola popatrzyła na niego pytająco.
– Moi rodzice się rozwiedli i teraz mam dwa domy – wyjaśnił chłopak – ale tego drugiego nie lubię, bo jest tam źle pofarbowana wydra.
– Kto?! – Pola zrobiła wielkie oczy.
– Nowa żona mojego taty. Mama ją tak nazwała, kiedy rozmawiała z moją ciocią i myślała, że nie słyszę. Powiedziała jeszcze, że tata zawsze myślał małą główką zamiast dużą. Ale chyba się pomyliła. Gdy u niego byłem, to patrzyłem, czy ma gdzieś tę drugą, mniejszą głowę, bo byłem ciekawy, jak wygląda, ale jej nie znalazłem. Chyba że trzyma ją w jakiejś kryjówce. A wydra jest naprawdę źle pofarbowana, bo wygląda tak, jakby jej z przodu nakapała na głowę biała farba. Nasza pierwsza kotka też miała tak na głowie, trochę czarno, a trochę biało. Tata mówił, że jest psychicznie chora, bo wiecznie ganiała swój ogon. Ciekawe, czy wydra też jest chora…
– W tej kamienicy są jeszcze jacyś młodzi? – zapytała Pola, odkładając na bok domniemane choroby członków rodziny swojego nowego kumpla. – Czy wszyscy tylko tacy starzy?
– Wszyscy – przyznał ze smutkiem Kacper. – Jest jeszcze mój przyjaciel Kuba, ale na święta już drugi rok z rzędu pojechał z tatą i mamą do Zakopanego taplać się w luksusie. Tak mówią jego rodzice. Nie wiemy, co to znaczy, ale Kuba powiedział, że gdy byli tam poprzednio, to jego mama poślizgnęła się na górce, zleciała z niej i wpadła do furmanki z końską kupą, więc pewnie to jest ten luksus. I nie rozumiemy, po co znowu mają tam jechać, bo mama wcale z tego taplania nie była zadowolona…
– Ale jak to wpadła?!
– No, stał tam taki wóz pod górką i ona wleciała w sam środek. Nic jej się nie stało, ale potem była bardzo zła, bo tata Kuby mówił do niej przez cały wyjazd „moja ty śmierdziuszeczko”.
– Po co komuś końska kupa?
– Naprawdę nie wiesz? – Kacper popatrzył na nią z niedowierzaniem. – Z tego robi się kiełbasę.
– Kiełbasę?! – Pola wytrzeszczyła oczy. – Kłamiesz!
– Nie, daję ci słowo honoru. Nazywa się salami. Możesz sobie sprawdzić!
– Powaga? – Poli nie za bardzo chciało się to pomieścić w głowie. – I ktoś to je? Skąd to wiesz?
– Od mojego taty – wytłumaczył Kacper. – Przyniósł salami ze sklepu i gdy robił sobie kanapkę, to powiedział, że to wielka sztuka zrobić taką kupę z konia. Ale mu wcale nie smakowała. Więc stąd wiem.
– Aha. – Pola postanowiła zapamiętać nazwę tej oryginalnej wędliny i złożyła sobie w duchu przysięgę, że nigdy, przenigdy nawet na nią nie spojrzy, o jedzeniu nie wspominając. – Nie dziwię się, że mu nie smakowała. A co się robi w waszym mieście?
– Nic – przyznał szczerze Kacper. – Kiedy jest szkoła, to się do niej chodzi, ale kiedy jej nie ma, to się nudzi.
Najgorsze podejrzenia Poli okazały się smutną prawdą.
– Ale teraz, gdy już się znamy, to możemy razem w coś pograć – zaproponował Kacper – a poza tym jest tu gabinet magii. Lubię tam chodzić. Tam jest prawdziwy czarodziej. Taki straszny. Można się go bać.
Pola, która już kilka razy widziała Magnencjusza, przytaknęła. Też czuła na jego widok strach.
– Ale jak już go poznasz, przestaje wydawać się taki okropny – wyjaśnił Kacper – tylko bardziej śmiechowy. Wiecznie coś gubi i trzeba tego szukać. Czasem prosi mnie, żeby mu coś przyniósł ze sklepu, i wtedy pozwala mi pobawić się rzeczami w swoim gabinecie. Są tam czarodziejskie kule i karty z dziwnymi obrazkami, i wahadełka, i misy, które robią takie dziwne hałasy, i nawet taki specjalny przyrząd ze strzałką, która lata od jednej strony do drugiej…
Brzmiało to na tyle zachęcająco, że Pola natychmiast nabrała ochoty, żeby też móc wszystkie te tajemnicze rzeczy zobaczyć i dotknąć. W sumie mogłaby też robić zakupy czarodziejowi. O, właśnie, zakupy! Tknięta złym przeczuciem, Majewska popatrzyła na swój telefon. Dwa SMS-y od babci nie wróżyły nic dobrego.
– Teraz muszę iść po zakupy – oświadczyła Kacprowi – ale potem możesz mnie zaprowadzić do tego gabinetu magii. To do zob…
– A co masz kupić? – zaciekawił się Kacper, wpadając jej w słowo.
– Dwa kilo mąki…
– To chyba musi być ciężkie – rzekł chłopak. – Pomogę ci!
Pola obdarzyła go spojrzeniem pełnym uznania, po czym gestem godnym księżniczki oddała mu babciną siatkę na zakupy. Może jej nowy znajomy nie był jeszcze tak bardzo mądry jak ona, ale jednak okazał się dżentelmenem. A Majewska, jak każda przedstawicielka płci pięknej, umiała to docenić.
Ciąg dalszy w wersji pełnej