Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niechciane dziedzictwo - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,50

Niechciane dziedzictwo - ebook

Bohaterskie czyny, krwawe pomsty, wielkie namiętności, złamane przysięgi, kłamstwa, zakazana miłość, klątwy i wizje, święci grzesznicy i mordercy udający świętych. Nigdy dotąd historia Polski nie została opowiedziana tak barwnie i przystępnie.

U schyłku życia Władysława Jagiełły czwarta żona rodzi mu upragnionych synów. Wielu możnych jest niezadowolonych z tego faktu. Po śmierci króla rozpoczyna się bezwzględny wyścig o władzę.

Ostatecznie tron obejmuje dziesięcioletni syn Jagiełły, Władysław III, w którego imieniu krajem rządzą regenci. Gdy król osiąga wiek męski, rusza na wojnę przeciwko Turkom. Pod Warną ginie bez wieści.

Jego młodszy brat, Kazimierz Jagiellończyk, zdaje się naturalnym następcą tronu, ale… odmawia przyjęcia korony. Nie chce być królem, nigdy tego nie pragnął. Nie chce też wziąć za żonę Elżbiety Rakuszanki – brzydkiej królewny, wnuczki cesarza rzymskiego. Robi wszystko, by zrzucić z barków ciężar niechcianego dziedzictwa.

W atmosferze wielkich zwycięstw i głośnych skandali rodzi się nowa polska dynastia, której członkowie zasiądą niemal na wszystkich tronach Europy. Maria Paszyńska brawurowo opowiada o wydarzeniach, które wywołują podziw dla złotego wieku Jagiellonów.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-271-6641-8
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Moje przyj­ście na świat nie było żad­nym wy­jąt­ko­wym wy­da­rze­niem. Nie od­no­to­wano go w kro­ni­kach, nie ogło­szono lu­dowi, nie ro­ze­słano kon­nych z wie­ściami do naj­waż­niej­szych osób w pań­stwie i poza jego gra­ni­cami, nie zor­ga­ni­zo­wano z tej oka­zji żad­nego tur­nieju ani na­wet uczty. Za całe upa­mięt­nie­nie mych na­ro­dzin mu­siała wy­star­czyć za­pi­sana nie­zbyt sta­ran­nym pi­smem ad­no­ta­cja w księ­dze pa­ra­fial­nej. Po­dobno udzie­la­jący mi pierw­szego sa­kra­mentu ksiądz sły­nął z za­mi­ło­wa­nia do do­brych trun­ków, któ­rymi zwykł był ra­czyć się od wschodu do za­chodu słońca, z krót­kimi prze­rwami na od­pra­wie­nie mszy czy na­bo­żeństw i obo­wiąz­kową po­po­łu­dniową drzemkę. Ową skłon­no­ścią tłu­ma­czono nie tylko fio­le­to­wawy kleks przy da­cie mo­jego uro­dze­nia, lecz także nie­dba­łość za­pisu uczy­nio­nego drżącą dło­nią opilca. Je­dy­nie imię było wy­raźne. An­drzej. Całą resztę kryła roz­wod­niona ciemna plama.

O tym wszyst­kim jed­nak, po­dob­nie jak o fak­cie, że być może to tylko zgrabne wy­mówki ma­jące prze­sło­nić skrzęt­nie skry­waną ta­jem­nicę, do­wie­dzia­łem się wiele lat póź­niej.

Za­iste przez sporą część ży­cia nie mia­łem po­ję­cia, jaki był jego po­czą­tek, i po praw­dzie nie za­sta­na­wia­łem się nad nim. Dzieci nie szu­kają sensu; za­wsze wy­daje się im, że po­winno być wła­śnie tak, jak jest. Nie za­dają py­tań o to, co było. Na­zbyt są za­ko­rze­nione w te­raź­niej­szo­ści.

Od za­wsze miesz­ka­łem na dwo­rze, od za­wsze ja­da­łem przy dłu­gim stole z gru­bym drew­nia­nym bla­tem, od za­wsze by­łem ką­pany i po­rząd­nie ubie­rany, od za­wsze by­łem to­wa­rzy­szem za­baw sy­nów wiel­kiego Ja­giełły.

Dla­czego wy­brano aku­rat mnie? Jak się tam zna­la­złem? Nie mia­łem po­ję­cia i do pew­nego mo­mentu nie za­przą­ta­łem so­bie tym głowy.

– Je­steś na­szym trze­cim bra­tem – ma­wiał cza­sem młod­szy z kró­le­wi­czów, Ka­zi­mierz.

Wi­dzia­łem, jak ukrad­kiem spo­gląda przy tym na star­szego brata oczami iskrzą­cymi się mie­sza­niną hu­moru i zło­śli­wo­ści, i by­łem świa­dom, co za­raz na­stąpi.

– Nie waż się tak mó­wić! – za­pe­rzał się na­tych­miast Wła­dy­sław, star­szy od Ka­zi­mie­rza je­dy­nie o trzy lata. Ro­bił wszystko, by uwy­pu­klić dzie­lącą ich róż­nicę wieku, uczy­nić z niej trudną do prze­sko­cze­nia prze­paść. – Nasz brat nie żyje! Nie za­po­mi­naj o tym! Za­miast pleść, co ci ślina na ję­zyk przy­nie­sie, po­wtó­rzył­byś ła­cinę albo po­szedł do ka­plicy i zro­bił lep­szy uży­tek ze swo­jego czasu.

Ka­zi­mierz pa­trzył na jego wy­krzy­wioną gnie­wem twarz, po­krytą czer­wo­nymi pla­mami szyję oraz za­ci­śnięte usta i wy­bu­chał śmie­chem. Ja także czu­łem, że we­so­łość wi­bruje gdzieś w mo­ich trze­wiach, ale ze wszyst­kich sił sta­ra­łem się za­trzy­mać ją w środku. Ku­li­łem ra­miona i sta­łem ze spusz­czoną głową – nie po to, żeby uda­wać smu­tek, lecz by nie oka­zać roz­ba­wie­nia. Za­ci­ska­łem mocno usta i dla pew­no­ści lekko przy­gry­za­łem od we­wnątrz obie wargi. Wła­dy­sław nie­odmien­nie się na to na­bie­rał. Od dziecka miał ła­godne uspo­so­bie­nie, a serce pełne współ­czu­cia i wraż­liwe na krzywdę in­nych. Nie­trudno było go też oszu­kać, bo choć do­ra­stał na dwo­rze, ni­gdy nie na­uczył się po­dejrz­li­wo­ści. W ta­kich mo­men­tach bał się, rzecz ja­sna, że gwał­tow­no­ścią swo­jego sprze­ciwu wo­bec słów Ka­zi­mie­rza spra­wił mi przy­krość. A ta świa­do­mość spra­wiała przy­krość jemu sa­memu. Pod­cho­dził do mnie i sta­wał obok w mil­cze­niu. Miał w zwy­czaju szu­kać wła­ści­wych słów w ci­szy.

– To nie tak – od­zy­wał się wresz­cie, nie­zgrab­nie for­mu­łu­jąc myśl. Od za­wsze był skryty i bar­dziej re­flek­syjny niż Ka­zi­mierz, przez co wy­ra­ża­nie uczuć przy­cho­dziło mu z tru­dem. – Prze­cież wiesz...

Przy­ta­ki­wa­łem i da­lej wszystko prze­bie­gało we­dług ści­śle usta­lo­nego ry­tu­ału. Po­da­wa­li­śmy so­bie dło­nie i sprawa była za­ła­twiona.

Wie­dzia­łem, że choć nie by­łem ich ro­dzo­nym bra­tem, obaj szcze­rze mnie ko­chali – każdy na swój spo­sób, rzecz ja­sna.

Wła­dy­sław lu­bo­wał się w po­rządku, re­gu­łach, za­sa­dach. Choć by­łem mu drogi, ni­gdy nie na­zwałby mnie bra­tem – by­naj­mniej nie dla­tego, że nie by­łem dla niego ważny czy chciałby mi ubli­żyć. Po pro­stu nie by­łem dziec­kiem Wła­dy­sława Ja­giełły i kró­lo­wej Zo­fii Hol­szań­skiej, na­zy­wa­nej przez wszyst­kich Sonką. Nie łą­czyły nas więzy krwi, a za­tem to słowo zwy­czaj­nie nie od­zwier­cie­dlało prawdy o na­szej re­la­cji.

Ile­kroć wspo­mi­nam Wła­dy­sława, przy­cho­dzi mi na myśl ta­fla je­ziora. Mi­go­cząca w słońcu, marsz­czona po­dmu­chami wia­tru, lecz naj­czę­ściej gładka i spo­kojna, nie­wzru­szona. Co kryło się w głębi, pod po­wierzch­nią, mo­gli od­kryć tylko naj­bliżsi. Dla po­stron­nych miało to po­zo­stać wieczną ta­jem­nicą.

Ka­zi­mierz zaś był świa­tłem, do któ­rego lgnęli wszy­scy. Nie­kiedy nisz­czą­cym jak pio­run – na­ów­czas, gdy wpa­dał w złość, ale za­zwy­czaj nio­są­cym ja­sność, cie­pło, ra­dość. Był jak wio­senne słońce, któ­rego po dłu­gich zi­mo­wych mie­sią­cach wszy­scy są spra­gnieni i któ­rym nie spo­sób się na­sy­cić.

Zwy­kle dzieci są pewne mi­ło­ści matki czy ojca, a ja mia­łem tylko ich dwóch, kró­le­wi­czów, przy­szłość mło­dej pol­skiej dy­na­stii. Wie­dzia­łem, że każdy z nich sko­czyłby za mnie w ogień.

Króla Ja­giełły nie spo­ty­ka­łem zbyt czę­sto. Rzadko by­wał na Wa­welu. Jedni tłu­ma­czyli to ra­cją stanu, do­brem pań­stwa i ów­cze­snym, od­cho­dzą­cym po­woli do la­musa spo­so­bem spra­wo­wa­nia rzą­dów. Mo­nar­chia ob­jaz­dowa wy­ma­gała od władcy nie­ustan­nego po­dró­żo­wa­nia po kró­le­stwie, któ­rego spraw do­glą­dał oso­bi­ście. Nie­przy­chylni Ja­gielle cu­dzo­ziem­scy po­sło­wie kpili nie­kiedy, że ob­jeż­dża kraj nie po to, by słu­żyć pod­da­nym, wy­mie­rzać spra­wie­dli­wość, dys­cy­pli­no­wać woj­ska, pil­no­wać gra­nic, strzec bied­nych przed nad­uży­ciami ze strony moż­nych, lecz by sa­memu uczto­wać i ży­wić swo­ich kom­pa­nów na koszt gosz­czą­cego ich ludu. My­lili się.

W gro­nie naj­bliż­szych nie było ta­jem­nicą, że Ja­giełło po pro­stu nie zno­sił Wa­welu. Mimo obec­no­ści mło­dej żony i sy­nów prze­by­wa­nie tam było dla niego przy­kre.

– To za­mczy­sko wy­sysa z ja­śnie pana wszyst­kie siły. – Pew­nego razu pod­słu­cha­łem, jak gruba ku­charka szep­tała do swej po­ma­gierki, wbi­ja­jąc ko­lejne jajka do mleka skwar­ko­wego.

Uważ­nie przy­słu­chi­wa­łem się ich roz­mo­wie, sta­ra­jąc się nie oka­zać za­in­te­re­so­wa­nia, by na­gle nie umil­kły lub nie zmie­niły te­matu na mniej zaj­mu­jący. Omia­ta­łem wzro­kiem wi­szące na ha­czy­kach wy­po­le­ro­wane do czy­sta ko­ciołki róż­nych roz­mia­rów, rożna, bryt­fanny i ol­brzy­mie pan­wie do sma­że­nia jaj, ale moje uszy ło­wiły każde słowo.

– Co też ga­da­cie! – rzu­ciła ta druga ze śmie­chem. Lu­bi­łem ją. Była młoda, ładna i za­wsze za­czer­wie­niona od pa­nu­ją­cego w kuchni go­rąca, ale ru­miane po­liczki czy­niły ją tylko sym­pa­tycz­niej­szą. W prze­ci­wień­stwie do spo­tnia­łej i po­dob­nie wiecz­nie po­kra­śnia­łej na twa­rzy ku­charki, która nie­odmien­nie ko­ja­rzyła mi się z ob­ra­ca­nym nad ogniem pro­się­ciem. – Choćby ze świecą szu­kać po ca­luś­kim świe­cie, nie znaj­dzie­cie dru­giego tak żwa­wego i dłu­go­wiecz­nego pana jak nasz.

– Ano, wi­dzi­cie, trzyma się krzepko, bo stroni od Wa­welu – upie­rała się ku­charka, do­da­jąc do roz­trze­pa­nych ja­jek szczyptę soli, odro­binę pie­przu i sza­franu, wy­ję­tych uprzed­nio ze spe­cjal­nej skrzynki na dro­go­cenne przy­prawy. Prze­cho­wy­wano je w skarbcu wraz ze zło­tem, sre­brem i z klej­no­tami. Były tam też prze­zna­czona do nich waga, osobne sitka i zmyślne urzą­dze­nie słu­żące do trans­por­to­wa­nia przy­praw ze skarbca do dwor­skich kuchni.

Dziew­czyna po­krę­ciła tylko głową, wciąż się uśmie­cha­jąc, i zrzu­ciła pach­nące skwarki z wiel­kiej pa­telni wprost do garnka z mle­kiem. Prze­łkną­łem ślinę, bo choć do­piero co skoń­czy­łem śnia­dać, od tych wszyst­kich za­pa­chów po­czu­łem się znów głodny. Panna ku­chenna mu­siała do­strzec moje tę­skne spoj­rze­nia rzu­cane w stronę garnka, nad któ­rym uno­siła się wonna para.

– Weź­cie so­bie chleba, pa­ni­czu, je­śli­ście na­dal głodni – rzu­ciła, pa­trząc na mnie tymi swo­imi we­so­łymi oczyma. – Z tym jesz­cze da­leko. Bę­dzie go­towe nie prę­dzej jak ju­tro rano. Te­raz trzeba mie­szać, po­tem piec w for­mie wy­sma­ro­wa­nej ma­słem, a na ko­niec jesz­cze pod prasą musi le­żeć dla od­ci­śnię­cia, żeby się kra­jać dało. Dużo jesz­cze wody upły­nie w rze­kach, nim do cze­goś się nada.

Po­słusz­nie wzią­łem pajdę chleba i wy­sze­dłem z kuchni. Żu­jąc od­gry­zioną skórkę, za­sta­na­wia­łem się, czy rze­czy­wi­ście tak wspa­niały za­mek jak Wa­wel mógłby ko­muś szko­dzić.

– Służba gada, a ty w to wie­rzysz – mó­wił ze śmie­chem Ka­zi­mierz, gdy zwie­rzy­łem mu się ze swo­ich my­śli.

– Sko­roś taki mą­dry, to po­wiedz, czemu naj­ja­śniej­szy pan wciąż w po­dróży? – wark­ną­łem po­iry­to­wany jego do­cin­kami.

– Bo pań­stwa trzeba do­glą­dać, jak się nim rzą­dzi – od­po­wie­dział, przy­bie­ra­jąc prze­mą­drzałą minę. Pod­niósł wska­zu­jący pa­lec pra­wej ręki i na­śla­du­jąc ton jed­nego z po­słu­gu­ją­cych na dwo­rze kró­le­wi­czów po­ko­jo­wego, do­dał: – To obo­wią­zek i nie ma nic wspól­nego z bab­skimi za­bo­bo­nami.

Sie­dzący na sze­ro­kim pa­ra­pe­cie przy oknie Wła­dy­sław, który zda­wał się w sku­pie­niu czy­tać psał­terz, pod­niósł głowę i rzu­cił bratu spoj­rze­nie spode łba. Obo­wią­zek to było słowo, które od dziecka sły­szał naj­czę­ściej. Zbyt czę­sto. Był pier­wo­rod­nym sy­nem Ja­giełły, w do­datku pierw­szym kró­lew­skim mę­skim po­tom­kiem od po­nad stu lat, czyli od dnia na­ro­dzin Ka­zi­mie­rza Wiel­kiego w 1310 roku. Zwy­kle nie­mow­lęta chrzczono dość szybko, naj­da­lej w prze­ciągu mie­siąca, by nie za­ry­zy­ko­wać, że ze­mrą nie­na­zna­czone zna­kiem krzyża i nie wstą­pią przez to do raju. Tym­cza­sem Wła­dy­sław mu­siał cze­kać na swój chrzest bli­sko szes­na­ście ty­go­dni, by ze wszyst­kich stron zdą­żyli zje­chać na Wa­wel za­pro­szeni na tę uro­czy­stość go­ście. Ży­cie wieczne ży­ciem wiecz­nym, ale ta­kie wy­da­rze­nie po­trze­bo­wało god­nej oprawy. Sa­mych oj­ców chrzest­nych było kil­ku­na­stu. W ich gro­nie zna­leźli się kar­dy­na­ło­wie, nun­cjusz pa­pie­ski, bi­skup lwow­ski, pię­ciu opa­tów róż­nych zgro­ma­dzeń, pro­win­cjał za­konu do­mi­ni­ka­nów, Ja­kub z Za­bo­rowa – rek­tor Aka­de­mii Kra­kow­skiej, kanc­lerz kró­le­stwa, a na­wet sam pa­pież Mar­cin V i ce­sarz Zyg­munt Luk­sem­bur­czyk. Tych dwóch ostat­nich re­pre­zen­to­wali wy­zna­czeni do­stoj­nicy, bo jak oględ­nie tłu­ma­czyli, po­dróż o tej po­rze roku by­łaby dla nich zbyt wy­czer­pu­ją­cym przed­się­wzię­ciem.

To na Wła­dy­sła­wie sku­piły się więc wszyst­kie ocze­ki­wa­nia – tym więk­sze, że Ja­gielle na syna, a Pol­sce na na­stępcę tronu przy­szło cze­kać wy­jąt­kowo długo. Uro­dził się on po trzy­dzie­stu ośmiu la­tach pa­no­wa­nia swego ojca, w ostat­nim dniu paź­dzier­nika 1424 roku, gdy wszy­scy stra­cili już na­dzieję na le­gal­nego mę­skiego po­tomka króla.

Z Ja­dwigą An­de­ga­weń­ską, dzięki któ­rej Li­twin za­siadł na pol­skim tro­nie, na pa­miątkę czego do końca ży­cia no­sił na palcu ślubny pier­ścio­nek z owego pierw­szego mał­żeń­stwa, Ja­giełło miał córkę – Elż­bietę Bo­ni­fa­cję. Ta jed­nak nie prze­żyła nie­mow­lęc­twa – zmarła la­tem 1399 roku, cztery dni przed swoją matką. Druga żona króla, wnuczka Ka­zi­mie­rza Wiel­kiego Anna Cy­lej­ska, rów­nież po­wiła dziew­czynkę, któ­rej dano na imię Ja­dwiga, ale i ona zmarła, gdy by­li­śmy dziećmi, wspo­mi­nam więc o tym te­raz je­dy­nie dla po­rządku. W szcze­góły po­zwolę so­bie wdać się póź­niej, bo na pew­nym eta­pie jej losy zda­wały się wa­żyć na dzie­jach ca­łego kró­le­stwa. Trze­cia żona Ja­giełły, córka Ot­tona z Pil­czy Elż­bieta, zmarła, nie uro­dziw­szy kró­lowi dzie­dzica, choć z Win­cen­tym Gra­now­skim miała aż piątkę dzieci – trzy córki i dwóch sy­nów. Gra­now­ski był jej trze­cim mę­żem. Z każ­dym ko­lej­nym mał­żeń­stwem przy­szłej kró­lo­wej wią­zała się ja­kaś sen­sa­cyjna opo­wieść, po­wta­rzana przez słu­żące z wy­pie­kami na twa­rzy i wy­raźną przy­jem­no­ścią. Do­piero ostat­nia żona, mło­dziutka Sonka, uro­dziła Ja­gielle trzech sy­nów, z któ­rych dwóm udało się wy­ro­snąć z ko­ły­ski.

– Jest nas dwóch: je­den na tron, a drugi na za­pas – ma­wiał ze śmie­chem Ka­zi­mierz, zwy­kle przy po­siłku, pod­su­wa­jąc Wła­dy­sła­wowi ta­lerz z czarną ka­pu­stą, któ­rej to na­zwy ni­gdy nie mo­gli­śmy zro­zu­mieć, skoro ka­pu­sta była w rze­czy­wi­sto­ści in­ten­syw­nie pur­pu­rowa. – Dbaj o sie­bie, bra­cie, bo ja, jak ci wia­domo, nie prze­pa­dam za obo­wiąz­kami. Nie­ludzko mnie nużą – do­da­wał kpiąco i zie­wał te­atral­nie, roz­dzia­wia­jąc przy tym usta ku zgor­sze­niu wy­cho­wawcy, który ja­dał z nami. Ka­zi­mierz miał dar na­śla­do­wa­nia osób ze swo­jego oto­cze­nia i gdy tak żar­to­wał, każdy mógł się do­my­ślić, kogo pa­ro­diuje.

Było dla nas oczy­wi­stym, że po Ja­gielle na tro­nie za­sią­dzie star­szy z jego sy­nów. Wy­da­wało się nam to rów­nie na­tu­ralne jak to, że sto­lica Kró­le­stwa Pol­skiego mie­ści się w Kra­ko­wie, a oplata ją wstęga Wi­sły, że słońce wstaje na wscho­dzie, a znika na za­cho­dzie, że la­tem jest upal­nie, a zimą mróz ścina krew w ży­łach. Dla na­szych dzie­cię­cych umy­słów taki był od­wiecz­nie usta­lony po­rzą­dek rze­czy, o któ­rym wie­dzie­li­śmy, ale nie po­tra­fi­li­śmy wy­obra­zić so­bie jego zisz­cze­nia. Choć kró­le­wi­cze mieli wła­sny dwór, by­li­śmy tylko dziećmi. Naj­chęt­niej za­po­mnie­li­by­śmy o wszyst­kich obo­wiąz­kach. Ca­łymi dniami jeź­dzi­li­by­śmy konno, grali w pa­lanta lub w sza­chy. Wła­dy­sław był dla nas... po pro­stu Wła­dy­sła­wem, co­dzien­nym kom­pa­nem, to­wa­rzy­szem za­baw, przy­ja­cie­lem, a nie żad­nym po­ma­zań­cem Bo­żym, na­stępcą tronu Pol­ski.

W rze­czy­wi­sto­ści, o czym do­wie­dzie­li­śmy się dużo póź­niej, choć i tak o wiele szyb­ciej, niż chcie­li­by­śmy, na zjeź­dzie w Je­dlni w marcu trzy­dzie­stego roku usta­lono, że wy­bra­nym na króla zo­sta­nie ten z sy­nów Ja­giełły, który wyda się szlach­cie i moż­no­wład­com „spo­sob­niej­szym”.

Tym­cza­sem jed­nak Ka­zi­mierz ani my­ślał o tym, że kie­dy­kol­wiek grozi mu kró­lo­wa­nie. Od tego miał star­szego brata, by sa­memu móc czer­pać z ży­cia wy­łącz­nie przy­jem­no­ści.

Słowo „obo­wią­zek” rzu­cało za to cień na dzie­ciń­stwo Wła­dy­sława. Wi­dzia­łem to wy­raź­nie. Ile­kroć kró­le­wi­cze coś zbro­ili, Ka­zi­mierz do­sta­wał ła­god­niej­szą karę, choć wszy­scy wie­dzieli, że to on był po­my­sło­dawcą i głów­no­do­wo­dzą­cym wy­bry­ków.

– Tak się nie go­dzi, mój pa­nie – za­czy­nał na­uczy­ciel, a po pięk­nej twa­rzy Wła­dy­sława prze­my­kał do­brze znany mi cień. – Pew­nego dnia za­sią­dziesz na tro­nie swego ojca. Masz obo­wiązki...

Wła­dy­sław przyj­mo­wał te ła­ja­nia z po­korą. Ani razu nie usły­sza­łem z jego ust słów sprze­ciwu czy skargi i tylko mocno za­ci­śnięte szczęki świad­czyły o tym, jak bar­dzo był po­ru­szony. Do końca dnia cho­dził po­sępny i wy­raź­nie ob­wi­niał sa­mego sie­bie o to, że znów nie spro­stał ocze­ki­wa­niom. Współ­czu­łem mu. Był tylko dziec­kiem, a tak wiele od niego wy­ma­gano!

Na­sze ży­cie pły­nęło wła­snym nur­tem. Gdy Wła­dy­sław i Ka­zi­mierz byli cał­kiem mali, z na­tury rze­czy na­le­że­li­śmy do dworu kró­lo­wej. Był to żywy, wie­lo­barwny, pe­łen emo­cji świat, two­rzony głów­nie przez ko­biety. Dwór górny skła­dał się z za­męż­nych nie­wiast i na­dob­nych wdów, a dwór dolny – z pa­nien dwor­skich. Te ostat­nie nie­odmien­nie ko­ja­rzyły mi się (i po praw­dzie do dziś ko­ja­rzą) ze stad­kiem do­mo­wego ptac­twa. Były wiecz­nie w ru­chu, wciąż gę­gały, stro­szyły piórka i ro­biły wo­kół sie­bie trudny do opi­sa­nia rej­wach. Gdy nieco pod­ro­słem, zo­rien­to­wa­łem się, że oprócz usłu­gi­wa­nia kró­lo­wej frau­cy­mer speł­niał jesz­cze jedno – kto wie, czy nie waż­niej­sze – za­da­nie. Sta­no­wił prze­strzeń, w któ­rej pla­no­wano więk­szość mał­żeństw naj­waż­niej­szych ro­dów w Kró­le­stwie Pol­skim, a nie­rzadko i Wiel­kim Księ­stwie Li­tew­skim. Pa­no­wie szlachta go­towi byli zro­bić wiele, by ich córki do­stały się na dwór kró­lo­wej i tam zna­la­zły od­po­wied­nią par­tię. „Od­po­wiedni” mał­żo­nek nie ozna­czał, rzecz ja­sna, mło­dzieńca przy­stoj­nego, gra­ją­cego na lutni, o ła­god­nym uspo­so­bie­niu, oczach lśnią­cych jak gwiazdy i ustach stwo­rzo­nych do po­ca­łun­ków, jak ro­iły so­bie panny, ale czło­wieka ma­jęt­nego, wpły­wo­wego i usto­sun­ko­wa­nego, któ­rego wiek, wy­gląd i uspo­so­bie­nie były w za­sa­dzie bez zna­cze­nia. Cza­sem aż żal było pa­trzeć, jak cudną dziew­czynę, świeżą jak po­ranna rosa, wy­da­wano za bez­zęb­nego, ły­sego starca o ob­le­śnym uśmie­chu. Panna szlo­chała, a je­śli miała ja­kie­goś se­kret­nego uko­cha­nego wśród pa­choł­ków, gierm­ków czy ry­ce­rzy, do­słow­nie to­nęła we łzach i po­msto­wała na cały świat. Kilka spró­bo­wało na­wet tar­gnąć się na swoje ży­cie, jak­kol­wiek na tyle ostroż­nie, by wy­wo­łać za­męt, ale nie zro­bić so­bie więk­szej krzywdy. Dla przy­kładu tru­cie się z mi­ło­ści ucho­dziło za szcze­gól­nie dra­ma­tyczne, a tę, która się go do­pu­ściła, po ozdro­wie­niu zwy­kle trak­to­wano jak bo­ha­terkę. Ni­czego nie zmie­niało to w jej sy­tu­acji, ale po ta­kim ak­cie chyba ro­biło jej się ja­koś lżej na du­szy.

– Ja też wy­szłam za mąż młodo – po­wta­rzała Sonka. Ni­gdy nie mó­wiła o wieku króla, ale wszyst­kie panny i tak wie­działy, ja­kie słowa winny paść na­stępne. Każdy na dwo­rze miał świa­do­mość, że sie­dem­na­sto­let­nia Zo­fia Hol­szań­ska po­ślu­biła li­czą­cego so­bie bli­sko sie­dem­dzie­siąt lat mo­nar­chę. – I spójrz­cie, jaka je­stem szczę­śliwa.

Te słowa zwy­kle za­my­kały wszyst­kim usta.

Na usłu­gach kró­lo­wej po­zo­sta­wali ta­koż chłopcy po­ko­jowi i dwo­rza­nie, z któ­rych zna­ko­mita więk­szość była jej urzęd­ni­kami. Sonka miała swo­jego mar­szałka dworu, och­mi­strzy­nię, kanc­le­rza czy wresz­cie se­kre­ta­rzy pi­szą­cych w jej imie­niu li­sty. Byli też kraj­czy, pod­stoli, stol­nik, pod­cza­szy, ko­niu­szy, kre­den­sarz, opie­kun ob­ru­sów i wielu in­nych, któ­rych funk­cji te­raz do­kład­nie nie po­mnę.

Kró­lo­wej słu­żyło dwóch se­kre­ta­rzy: ła­ciń­ski skryba i ru­ski diak. To wła­śnie im za­wdzię­czam pierw­sze kon­takty ze sło­wem pi­sa­nym. Zwy­kle nu­dzi­łem się nie­po­mier­nie, gdy kró­le­wi­cze spę­dzali czas z matką. Gdy ich przy mnie nie było, nikt spe­cjal­nie nie dbał o to, bym miał ja­ko­weś za­ję­cie. By­łem jak cień. Ist­nia­łem tylko w obec­no­ści słońca. Błą­ka­łem się więc po ko­ry­ta­rzach, ba­cząc jed­nak, by nie od­da­lić się zbyt­nio od kom­nat wspól­nych dworu kró­lo­wej. By­łem mały, a Wa­wel był won­czas dla mnie ca­łym wiel­kim świa­tem, w któ­rym – jak mi się zda­wało – na­zbyt ła­two się za­gu­bić. Je­den nie­opatrzny krok czy chwila nie­uwagi wy­star­czyły, by już ni­gdy nie zna­leźć drogi po­wrot­nej.

Pew­nej wy­jąt­kowo po­chmur­nej i po­nu­rej je­sieni, gdy słońce przy­ga­sło już we wrze­śniu, pod­czas wę­drówki ko­ry­ta­rzem do­strze­głem złotą smugę świa­tła są­czą­cego się zza uchy­lo­nych drzwi po­miesz­cze­nia, w któ­rym nie by­łem ni­gdy wcze­śniej.

„Dziwne”, po­my­śla­łem. Kto pali świece, gdy za oknami mimo wszystko jest jesz­cze dość ja­sno?

Pod­sze­dłem bli­żej i za­cie­ka­wiony zer­k­ną­łem do środka. Uj­rza­łem nie­wiel­kie po­miesz­cze­nie z du­żymi oknami, przez które wpa­dało bla­dawe świa­tło dzienne. Na środku umiesz­czono dwa pul­pity, na któ­rych le­żały księgi, a przy każ­dej ze ścian znaj­do­wały się wy­so­kie re­gały. Na pół­kach usta­wiono kubki z pió­rami – kilka z gę­simi, kilka z ła­bę­dzimi. Da­lej stały bu­te­leczki z ja­kąś cie­czą i mnó­stwo puz­de­rek, w któ­rych – jak się póź­niej do­wie­dzia­łem – trzy­mano pig­menty do in­kau­stów.

Pod oknem do­strze­głem dwa dłu­gie stoły, przy któ­rych w iden­tycz­nych po­zach sie­działo dwóch mocno przy­gar­bio­nych star­ców. W ocza­ro­wa­niu pa­trzy­łem, jak wo­dzą do­brze za­ostrzo­nymi pió­rami po per­ga­mi­nie – spo­koj­nie, ni­g­dzie się nie spie­sząc, w wiel­kim sku­pie­niu. By­łem pe­wien, że mogę przy­glą­dać się im bez­kar­nie, bo wy­da­wali się bez reszty po­chło­nięci pracą, jakby świat poza le­żą­cymi przed nimi księ­gami po pro­stu nie ist­niał.

– Nie trzeba się skra­dać – rzekł ła­god­nie pierw­szy z męż­czyzn, nie od­ry­wa­jąc pióra od per­ga­minu. – Można wejść.

Pod­sko­czy­łem z prze­ra­że­nia, a serce za­ło­mo­tało mi mocno w piersi, jak wów­czas, gdy słu­żący zbyt gwał­tow­nie bu­dził mnie ze snu.

– Albo i nie można – mruk­nął opry­skli­wie drugi. – Dla cie­kaw­skich jest osobne miej­sce w pie­kle.

Zimny dreszcz prze­biegł mi po ple­cach, a moje serce tłu­kło się te­raz jak ryba po pu­stym wia­drze. Gdyby nie strach, który spę­tał mi nogi tak mocno, że ni­jak nie mo­głem się po­ru­szyć, uciekł­bym wła­śnie w tej chwili.

– Osobne miej­sce jest dla głup­ców – ode­zwał się znów męż­czy­zna o ła­god­nym gło­sie. – Cie­ka­wość to wielka cnota, którą na­leży pie­lę­gno­wać.

– I przy­czyna wszel­kich nie­szczęść – bąk­nął drugi. – Le­piej wie­dzieć za mało niż za dużo.

– Naj­le­piej by­łoby wie­dzieć wszystko, ale na to ży­cia ni­komu nie star­czy.

Słu­cha­łem tej wy­miany zdań i za­sta­na­wia­łem się, czy ci dwaj sta­rusz­ko­wie za­wsze tak dzi­wacz­nie ze sobą roz­ma­wiają i czy kie­dy­kol­wiek do­cho­dzą do po­ro­zu­mie­nia. Ani na chwilę nie prze­rwali przy tym pracy ani nie ode­rwali wzroku od pro­wa­dzo­nych li­nii.

– Skoro już tu sto­isz, rów­nie do­brze mo­żesz wejść. – Ku mo­jemu za­sko­cze­niu gbu­ro­waty sta­ru­szek za­trzy­mał pióro w gó­rze, uniósł głowę i ski­nął na mnie dło­nią o dłu­gich, po­żół­kłych, lekko za­krzy­wio­nych pa­znok­ciach.

Ostroż­nie otwo­rzy­łem sze­rzej drzwi i po­słusz­nie prze­stą­pi­łem próg, choć nogi mia­łem jak z oło­wiu. Mimo wiel­kich okien znaczną część kom­naty skry­wał pół­mrok. Wo­kół sto­łów, przy któ­rych pra­co­wali skry­bo­wie, pa­liły się dzie­siątki świec, roz­świe­tla­jąc wnę­trze cie­płym bla­skiem. Obok per­ga­mi­nów umiesz­czono kilka ma­łych ło­jo­wych lam­pek z kno­tem, które rzu­cały do­dat­kowe świa­tło na tań­czące po gład­kich po­wierzch­niach ostrza gę­sich piór lśnią­cych od atra­mentu.

– No chodź tu, chodź – po­na­glił mnie ów ła­god­niej­szy. – Nie łyp wszę­dzie oczami jak sroka, nie warto. Patrz tu. – Dwu­krot­nie stuk­nął pa­znok­ciem w per­ga­min. – Tu jest wszystko, czego czło­wie­kowi po­trzeba.

Tam­tego dnia po­ka­zali mi, jak ostrzyć pióra i nu­rzać je w in­kau­ście, by na­brać go aku­rat tyle, ile po­trzeba – ani za mało, ani za dużo. Zdą­żyli jesz­cze za­pre­zen­to­wać mi spe­cjalny pul­pit, na któ­rym, gdy za­szła taka po­trzeba, wy­ko­ny­wali szkice, ilu­stra­cje czy mapy, gdy na­gle z od­dali usły­sza­łem dzwo­nek wzy­wa­jący na po­si­łek.

– Zaj­rzyj do nas jesz­cze – po­pro­sił ru­ski skryba. – Miło tak po­ga­wę­dzić so­bie z kimś nieco młod­szym. – Za­chi­cho­tał, a ja ro­ze­śmia­łem się w głos, bo skry­bo­wie wy­da­wali mi się starsi niż król, za­mek i niż cały świat.

– Zaj­rzę – obie­ca­łem.

Za­cho­dzi­łem tam wie­lo­krot­nie i za każ­dym ra­zem do­sta­wa­łem nie­wielki ka­wa­łek per­ga­minu z na­kre­śloną sta­ran­nie li­terą. Gdy spę­dza­łem czas z kró­le­wi­czami na świe­żym po­wie­trzu, za­pa­mię­tale od­twa­rza­łem tę li­terę na pia­sku czy śniegu we­dług wzoru. Pró­bo­wa­łem dzie­siątki razy, aż wresz­cie jej kształt przy­po­mi­nał to, co wy­ka­li­gra­fo­wano na skrawku per­ga­minu. A po­tem nie­cier­pli­wie wy­cze­ki­wa­łem chwili, gdy będę mógł po­chwa­lić się swym osią­gnię­ciem skry­bom kró­lo­wej.

– Do­bra ro­bota – chwa­lił mnie do­bro­tliwy ru­ski diak, gdy z lekko wy­su­nię­tym ję­zy­kiem pre­zen­to­wa­łem im to, czego na­uczy­łem się od ostat­niej wi­zyty.

– Po­wi­nie­neś moc­niej przy­ci­snąć na po­czątku – ma­ru­dził ła­cin­nik, śle­dząc uważ­nie każdy mój ruch, by wy­chwy­cić naj­mniej­szy błąd. Co in­te­re­su­jące, choć przy każ­dej oka­zji kry­ty­ko­wał mnie i gde­rał, by­łem pe­wien, że jest mi życz­liwy. – I de­li­kat­niej po­pro­wa­dzić li­nię. Za­wi­jasy wciąż po­zo­sta­wiają wiele do ży­cze­nia.

Do­broć pierw­szego z nich spra­wiała, że nie tra­ci­łem za­pału, a su­ro­wość dru­giego po­zwa­lała mi się roz­wi­jać.

W ten spo­sób w wieku pię­ciu lat od­kry­łem świat li­ter, a przy oka­zji drze­miące we mnie po­kłady cier­pli­wo­ści, wy­trwa­łość w dą­że­niu do celu i ra­dość pły­nącą z do­tar­cia na szczyt. Ka­zi­mierz pod­da­wał się szyb­ciej.

– Kark mi ścierpł – oświad­czał ni­czym ma­trona po­chy­lona zbyt długo nad ha­ftami. Od­rzu­cał na bok pa­tyk i wsta­wał z ku­cek. – Po­ści­gajmy się.

Wła­dy­sław po­tra­fił już wów­czas tro­chę pi­sać, lecz – choć nie bra­ko­wało mu cier­pli­wo­ści – nie czer­pał żad­nej przy­jem­no­ści z dą­że­nia do per­fek­cji w dzie­dzi­nie ka­li­gra­fii. Ro­bił to, bo mu­siał. O wiele wię­cej po­wtó­rzeń był go­tów znieść pod­czas na­uki fech­tunku czy strze­la­nia z łuku. Te za­ję­cia, jak wszyst­kie zwią­zane z ry­cer­skim fa­chem, nie­po­mier­nie bar­dziej go in­te­re­so­wały.

– Tak, chodźmy – mó­wił, otrze­pu­jąc odzie­nie z ku­rzu.

– Idź­cie, za­raz do was do­łą­czę – od­po­wia­da­łem nie­uważ­nie, bo my­śli mia­łem za­jęte przy­po­mi­na­niem so­bie uwag ła­ciń­skiego skryby kró­lo­wej.

Co­dzienne ćwi­cze­nia spra­wiały, że kre­ślone przeze mnie li­nie ro­biły się co­raz prost­sze, a li­tery na­bie­rały szla­chet­no­ści. Nie były już ko­śla­wymi kul­fo­nami, lecz nie­wiel­kimi dzie­łami sztuki.

– Może kie­dyś nas za­stą­pisz i bę­dziesz ka­li­gra­fo­wał kró­lew­skie pi­sma? – su­ge­ro­wał ru­ski skryba, uśmie­cha­jąc się przy tym pro­mien­nie, jakby roz­ta­czał przede mną naj­pięk­niej­szą moż­liwą wi­zję przy­szło­ści.

Mi­mo­wol­nie się krzy­wi­łem. Ow­szem, ko­cha­łem pi­sać, pra­gną­łem pew­nego dnia mieć wła­sny ka­ła­marz, ze­staw piór, za­pas per­ga­minu i pa­pieru czer­pa­nego, w któ­rego wy­twa­rza­niu zda­niem skry­bów (rzecz ja­sna, mó­wili o tym z nie­chę­cią) przo­do­wali Krzy­żacy, ale po­chy­la­nie się nad pul­pi­tem w od­cię­tym od świata skryp­to­rium wy­da­wało mi się karą, a nie da­rem losu. Ma­rzy­łem o zu­peł­nie in­nym ży­ciu. O przy­go­dach, da­le­kich po­dró­żach, ry­cer­skich czy­nach, tur­nie­jach – o wszyst­kim tym, o czym opo­wia­dała mi pia­stunka. Było mi spieszno do peł­nego wra­żeń ży­cia, łak­ną­łem po­kla­sku, śni­łem o wiel­kiej sła­wie, a nie o sa­mot­no­ści i ży­ciu w cie­niu re­ga­łów z księ­gami.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: