- W empik go
Nieco bliżej piekła - ebook
Nieco bliżej piekła - ebook
„Pamiętaj, Karol, po co to robisz – powiedziała spokojnym głosem. – Tu nie chodzi o zemstę czy odwet, ale o wyrównanie. O równowagę. A równowaga to pokój. Pamiętasz, jak rozmawialiśmy o pokoju? Jak zrozumiecie, że za uderzenie brata albo siostry czeka was dokładnie to samo, to przestaniecie się bić. Będzie między wami równowaga. Lepiej, jak nikt nie jest nic nikomu winien, prawda?„
W małym mazurskim uzdrowisku dochodzi do pierwszego od wielu lat brutalnego morderstwa. Ofiarą jest bezdomna kobieta, a jej śmierć zostaje powiązana z przypadkami tajemniczych zgonów, do których dochodziło w Młodziewicach na przestrzeni ostatnich kilku tygodni.
Lokalna komenda policji może polegać na swoim jedynym śledczym, podkomisarzu Karolu Kośnierzu. A ten, choć ma opinię pracoholika, nie może poszczycić się wybitnymi osiągnięciami w rozwiązywaniu spraw kryminalnych. Aby ratować dobre imię miasta, szczycącego się od lat najniższym poziomem przestępczości w województwie, do pomocy skierowany zostaje komisarz Wiktor Bogart z komendy wojewódzkiej – legendarny śledczy prowadzący wiele znanych spraw kryminalnych.
Co jednak, jeżeli nie da się uciec przed tym, co w nas siedzi? Nikt nie wie, że podkomisarz Kośnierz ma własny kodeks moralny: oko za oko, ząb za ząb, pobicie za pobicie. Czy nadszedł moment, w którym będzie mógł wymierzyć najwyższy wymiar kary? Czy sprowadzony do pomocy w śledztwie komisarz Bogart zdoła zmierzyć się nie tylko z mordercą, lecz także z własnymi demonami?
W zapomnianym przez Boga miasteczku zło zdaje się zawsze pełzać tuż pod powierzchnią ziemi.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66328-87-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do opisu zastałego w powietrzu gęstego smrodu potrzeba by było poety.
Starszy posterunkowy Marcin Białas przyglądał się leżącemu na ławce ciału bezdomnego. Powiedzieć, że denat był zaniedbany, to jak nic nie powiedzieć. Gęsty posklejany zarost, kołtuny we włosach i podarte ubranie – oblepione zaschniętym gównem spodnie i gruby płaszcz pasujący bardziej do mroźnego stycznia niż ciepłych początków października.
Funkcjonariusz przekrzywił wargi w wyrazie obrzydzenia, strzelił lateksowymi rękawiczkami o skórę, naciągając je do granic możliwości, i już miał zabierać się do oględzin zwłok, gdy kątem oka dostrzegł idącego w jego stronę podkomisarza Karola Kośnierza.
– To już drugi w tym miesiącu – powiedział Białas, zerkając na przybyłego na miejsce oficera śledczego. – Serio chciało ci się fatygować?
– Chciało nie chciało – odparł Kośnierz. – Myślisz, że miałem coś lepszego do roboty?
– I co sądzisz? – Białas kiwnął głową w stronę trupa.
– Giną jak psy. – Podkomisarz odgarnął długą grzywkę, klejącą mu się od deszczu do czoła, po czym nachylił się nad ciałem, świdrując wzrokiem każdy detal. – A do zimy jeszcze kawał czasu. Kojarzysz go?
– To Rudzewicz. Miałem kilka interwencji u jego matki. Wzywała nas, gdy zdarzało mu się u niej za bardzo zadomowić.
Kośnierz spuścił wzrok. Zamilkł.
– Co jest? – zapytał Białas. – Coś nie tak?
– Nie, nic… Po prostu w pierwszej chwili go nie poznałem.
– Znaliście się?
– Chodziliśmy razem do podstawówki. Kilka lat w tej samej klasie… Nie wiedziałem, że jest bezdomny.
– Za rzadko wychodzisz na ulicę, gość kręcił się po śmietnikach już od dobrych dwóch lat.
Stali tak przez chwilę w milczeniu, naprzeciwko rozciągniętego na ławce trupa. Za ich plecami dwóch medyków raczyło się papierosami przy drzwiach karetki. Sanitariusze ze znudzeniem przyglądali się działaniom policji, czekając, aż ci wreszcie skończą i dadzą im w spokoju zabrać ciało.
Pierwsze krople deszczu uderzyły o ambulans, rozrywając wszechobecną ciszę.
– Daje do myślenia, co? – odezwał się Białas, patrząc, jak krople wody rozbijają się o spuchniętą, siną twarz zmarłego. – Mówisz, że jako gnojki chodziliście do jednej klasy. Można by powiedzieć, że mieliście ten sam start… Równe szanse.
– Do czego zmierzasz?
– Że ty tu stoisz i jakoś sobie radzisz. A on leży tu. Na ławce. We własnym gównie… Jakie decyzje trzeba podejmować, żeby tak skończyć?
– Kto powiedział, że jakoś sobie radzę? Zresztą, może to wcale nie były jego decyzje…
– A co, myślisz, że inni mu to zrobili? Kto? Rodzina? Rząd?
Rozmowę przerwał stukot damskich obcasów. Elegancko ubrana kobieta minęła miejsce, w którym stali, posyłając w stronę trupa bardzo wymowne spojrzenie. Kośnierz i Białas odprowadzili ją wzrokiem.
– Kurwa, widziałeś to? – zapytał po chwili podkomisarz.
– Co?
– Tę minę. Kurwa mać, jakby się cieszyła…
– Ludzie chyba mają dość. Słyszałem, że niektórzy boją się chodzić do parku. Nie ma się co dziwić, że się cieszą za każdym razem, gdy kolejny włóczęga ląduje w worku. Dla nich to po prostu jeden anonimowy menel mniej.
Padało coraz mocniej. Ołowiane chmury oblepiły niebo, zwiastując rychłą nawałnicę.
– Mówiłeś, że zdarzało mu się czasem zadomowić u matki. O co z tym chodziło? – zapytał po chwili Kośnierz, po czym sięgnął do kieszeni spodni po parę gumowych rękawiczek.
– No tak. Staruszka wpuszczała go do siebie raz na jakiś czas. Dawała żreć, wziąć prysznic, kilka złotych na drogę i do widzenia. Tak to się zazwyczaj kończyło. Przynajmniej w większości przypadków…
– Czyli nie był taki do końca bezdomny?
– I tak, i nie. Tylko od jej dobrej woli zależało, czy będzie miał gdzie spać. Z tego, co mówiła, to zawsze stawiała jeden warunek: żadnego chlania pod jej dachem. Pijesz, wylatujesz. Odstawiasz butelkę, mieszkasz. Wygląda więc na to, że to, że tu teraz leży, było jednak jego decyzją.
– I po co was wzywała? – Kośnierz naciągnął na głowę kaptur policyjnej kurtki. Strugi deszczu spływały mu po szczupłej, gładko ogolonej twarzy, gromadząc się w okolicy podbródka.
– Bo sam nigdy nie chciał wyleźć. Robił się agresywny. Musieliśmy siłą zabierać go na izbę, a potem trafiał z powrotem tutaj, na ulicę, do starych znajomych. Ten cykl powtarzał się raz na kilka miesięcy i myślałem, że nic go już nie przerwie, aż do dziś. Alkoholik już do śmierci będzie alkoholikiem, mówię ci, takich nie zmienisz, choćbyś się…
– Panowie, leje! – odezwał się jeden z sanitariuszy wyraźnie zniecierpliwionym tonem. – Możemy go zabierać czy coś jeszcze z nim robicie?
Kośnierz, nie wyciągając rąk z kieszeni, po raz ostatni obejrzał ciało. Kulił się przy tym od deszczu, smagany po plecach wiatrem. Raz po raz oglądał się na czarne niebo, jakby w strachu, że zaraz spadnie z niego coś cięższego niż woda.
– Bierz go, Mieciu! – powiedział, niemal krzycząc. Siąpiący deszcz zagłuszał konwersację, dudniąc o pobliski blaszany dach budki z lodami. – Nic tu po nas, nie widzę śladów morderstwa. Trzeba będzie robić sekcję. Strzelam, że się zapił.
Ratownik kiwnął tylko głową. Pstryknął niedopałkiem papierosa w stronę śmietnika, nie trafiając przy tym nawet w jego obrys, po czym odwrócił się i machnął ręką do kolegi.
Po chwili ciało bezdomnego leżało już w karetce, przykryte czarną folią.
Medycy odjechali. Kośnierz i Białas zostali sami przy ławce, w samym centrum miejskiego parku. Otaczające ich drzewa szumiały coraz mocniej, gnąc się pod naporem wiatru. Natura dawała im ostatnie minuty, by znaleźć schronienie, zanim rozpęta prawdziwe piekło.
Białas zerknął na grupkę bezdomnych przyglądających się im z oddali. Chronili się pod dachem pobliskiego sklepu, którego przepełnione, cieknące rynny wylewały im przed twarze taflę wody. Wyglądali, jakby stali za wodospadem.
– Trochę to dziwne, nie? – zapytał starszy posterunkowy.
– Co takiego?
– Dwóch w zeszłym miesiącu. Dwóch w tym, a dopiero drugi tydzień października.
– Ludzie umierają, co w tym niby dziwnego?
– No, ale że menele? – Machnął głową w stronę bezdomnych. – Wydawało mi się, że są nieśmiertelni. Z twarzy kojarzę prawie wszystkich. Siedzą w tym przeklętym parku od zawsze. Na ogół pijani albo naćpani.
– Nieodłączny element krajobrazu naszego miasta…
– Po prostu wydawało mi się, że po tylu latach picia nie ma dawki, która byłaby w stanie ich wykończyć. – Kopnął delikatnie w walającą się pod ławką butelkę. Szkło szczęknęło, uderzając o nierówny beton.
Podkomisarz Kośnierz przykucnął. Wciąż miał na sobie niebieskie gumowe rękawiczki, które nałożył podczas wstępnych oględzin zwłok. Podniósł butelkę z ziemi, starannie ją przy tym oglądając. Nie była całkowicie opróżniona. Powąchał wnętrze.
– Coś czujesz? – zapytał starszy posterunkowy.
– Yhym. Alkohol.
– Kto by pomyślał…
Kośnierz rzucił młodszemu koledze chłodne spojrzenie, zmuszając go do odwrócenia wzroku. Próba sił. Białas udał, że zaciekawiły go jakieś ślady na ławce.
Podkomisarz wrócił do badania butelki. Dostrzegł obdarte pozostałości po czerwonej etykiecie i jakiś tekst pisany cyrylicą.
– Co oni chleją? – Spojrzał w stronę gromady bezdomnych. Stali ściśnięci jeden obok drugiego, jak zapędzona pod ścianę sfora wystraszonych psów. Zdawali się obserwować każdy ich ruch.
– Może jakiś samogon? – odrzekł Białas.
Kośnierz wyjął z kieszeni plastikowy woreczek strunowy, po czym wrzucił butelkę do środka. Ostatni raz rozejrzał się dookoła.
– Po co to zabierasz?
– Chcę coś sprawdzić. Te zgony faktycznie są dziwne.
– Po prostu nie chcesz, żeby komendant się do ciebie przysrał na odprawie, no nie?
– Rób swoje, a ja będę robił swoje. Wracaj na patrol. Jeszcze chwila i przemokniemy na tym deszczu. Ja odwiedzę Rudzewiczową i wracam do firmy.ROZDZIAŁ 2
– Karol, na biurko rzuciłam ci materiały z monitoringu w sprawie tego włamania na Emilii Plater. Może ty tam kogoś rozpoznasz, bo ja się poddaję. – Sierżant Karolina Kołak zawołała za wchodzącym na posterunek policji podkomisarzem Kośnierzem.
– Dzięki. Zaraz to przejrzę.
– Coś ciekawego na mieście?
– Pada… Jak widać. – Ściągnął z siebie przemoczoną kurtkę.
– Miałam na myśli tego bezdomnego.
– Nie, raczej nie. – Odwiesił ubranie na wieszak. – Ale będę miał prośbę. – Wyjął z torby woreczek ze szklaną butelką w środku. – Podrzucisz to do laboratorium? Niech zrobią analizę toksykologiczną.
– Co to?
– Ten bezdomny to pił, zanim zszedł. Nie wygląda mi na nic, co można kupić w sklepie. To pewnie przelany spirytus, ale nie chcę, żeby komendant się mnie czepiał na odprawie. Znowu powie, że siedzę na dupie i całymi dniami gapię się w ścianę. Powoli mam dość tych komentarzy i ciągłego tłumaczenia mu, dlaczego w ogóle powinni mi płacić. Już nawet wyjeżdżam do bezdomnych, oby tylko wyglądało tak, że nad czymś pracuję.
– Pewnie, ogarnę to. – Młoda rudowłosa dziewczyna przyglądała się z zaciekawieniem zawartości woreczka. Wciąż ściekały z niego krople deszczu.
– To gdzie mam te zdjęcia?
– Na biurku, żółta koperta.
Ruszył do biura. Pierwsze piętro komendy powiatowej policji w całości pochłaniał wydział prewencji i ruchu drogowego. Kilkoro policjantów i policjantek, wszyscy znacznie młodsi od niego. Zawsze gwarno, zawsze tłoczno. Starał się zaglądać tam tak rzadko, jak to tylko możliwe. Przejście między piętrami było jak międzywymiarowy portal przenoszący do wyludnionego i opustoszałego, jak na skutek jakiegoś kataklizmu, korytarza, na którym ulokowano jego biuro.
Stanął pod drzwiami. „Wydział ds. kryminalnych – podkom. K. Kośnierz” – informowała tabliczka wykonana z plastiku imitującego brąz. Niewielkie pomieszczenie ulokowane naprzeciwko kibla, przyciągające do siebie wszystkie wytworzone w tym niechlubnym miejscu zapachy. Już kilka razy prosił komendanta o przeniesienie do pustego pokoju na końcu korytarza. Za każdym razem wniosek odrzucano.
Pracował sam. Kiedyś miał partnera, ale ten przeniósł się do większego miasta. Góra uznała, że przy aktualnym natężeniu pracy nie potrzebuje pomocnika, był więc jedynym kryminalnym w mieście. Wszystkie sprawy dotyczące włamań, gwałtów, zabójstw i wszystkiego, co najgorsze, trafiały więc, prędzej czy później, na jego rozpadające się biurko.
Miał szczęście, że w Młodziewicach nie było ich dużo.
Żadne miasto w województwie nie miało tak niskiego wskaźnika przestępczości jak Młodziewice. Lokalne gazety gloryfikowały zasługi burmistrza dla bezpieczeństwa lokalnego. Te wszystkie programy i projekty, jakie wprowadzał. Od prób zagospodarowania czasu młodzieży po szkole, co miało w teorii przełożyć się na spadek przestępczości wśród młodocianych, po resocjalizację byłych więźniów, zapewniając im pracę w lokalnych supermarketach. Wszystko to miało, w założeniach, uczynić z Młodziewic najbezpieczniejsze miasto pod słońcem i według tutejszych pismaków tak się właśnie stało.
Kośnierz natomiast widział w tym fakcie bardziej swoją zasługę.
Zaraz po wejściu do gabinetu zamknął okno, które nieopatrznie zostawił otwarte, wyjeżdżając do trupa. Ziąb i przemoczenie sprawiały, że cały dygotał. Zdjął mokre ubranie i podkręcił ogrzewanie. Spodnie i skarpetki rozwiesił na grzejniku. Na szczęście miał w szufladzie zapasową koszulę, pozwalało mu to zachować resztkę godności oficera policji i nie siedzieć przy biurku w samych majtkach.
Czekając, aż wyschną mu ciuchy, rozejrzał się po stosach papierków, zastanawiając się, za co chwycić w pierwszej kolejności. Jego oczy przykuła żółta koperta ze zdjęciami z miejskiego monitoringu, którą zostawiła mu sierżant Kołak. Pozostałe leżące dookoła dokumenty były już mocno nadgryzione zębem czasu. Kilka pomniejszych spraw, których nie udało się jeszcze doprowadzić do końca.
Zaczął od najnowszej. Sprawa włamania do domu Malinowskich na Emilii Plater.
Wciąż miał przed oczami twarz Andrzeja Malinowskiego zgłaszającego tę sprawę dwa dni wcześniej. Wściekłe oczy olbrzyma, byłego wojskowego. Wyglądał, jakby chciał rozszarpać sprawcę na kawałki. Kośnierz w ogóle mu się nie dziwił. Facet stracił sporą część oszczędności, drogiej elektroniki i biżuterii żony.
„Tak długo, jak Mariola będzie mi truła dupę o te naszyjniki, tak długo ja będę truł dupę tobie, żebyś chuja znalazł”.
Złodziej był wyjątkowo zawzięty. Ich mieszkanie prawdopodobnie nie było nawet pierwszorzędnym celem. Malinowscy po prostu mieli pecha.
Sprawca chciał wejść wyżej po kratach, jakie mieli na balkonie, i obrabować jakieś inne mieszkanie, to słabiej zabezpieczone. Podczas wspinaczki zauważył, że w ich salonie nikogo nie ma. Chwilę poobserwował i ruszył do akcji. Kręcił prętem słabo zespawanej kraty, aż go urwał, zostawiając niewielką wyrwę.
Musiał być bardzo chudy, przeciętny człowiek nie przecisnąłby się przez tak wąską szparę. Balkonowe drzwi były potem już tylko formalnością dla wprawnego włamywacza.
Kośnierz wyjął zdjęcia z koperty i rozłożył całość na stole, zgarniając wcześniej na bok stosy dokumentów. Słabej jakości fotografie z miejskiego monitoringu przedstawiały wszystkie osoby, które wałęsały się po mieście w godzinach poprzedzających włamanie.
Nie miał problemu z nazwaniem większości niewyraźnych i rozpikselowanych postaci imieniem i nazwiskiem. Mieszkał w Młodziewicach od czterdziestu lat. Spędził tu całe swoje życie. Znał niemal każdego, kogo znać powinien.
Kilku bezdomnych, lokalna pijaczka, paru nastolatków wracających chwiejnym krokiem z jedynego klubu w mieście. Nic, co odbiegałoby od piątkowej normy.
Jego oczy na dłużej przykuła dopiero fotografia przedstawiająca zakapturzoną postać. Pamiętał, że w noc włamania nie padało. Mężczyzna kulił się tuż pod kamerami monitoringu. Wyglądał, jakby celowo chciał ukryć twarz przed okiem Wielkiego Brata.
Dokładnie przyjrzał się cieniom widocznym na zdjęciu. Wielka, workowata bluza z kapturem mogła zmylić niedoświadczone oko Karoliny, ale Karol widział, że pod nią skrywała się sylwetka bardzo chudego faceta.
Zimny dreszcz przeszedł mu po plecach. Przyspieszone serce ogarnęło ciepło, jakby wrzucił je do wrzącej wody. Zawsze to samo uczucie, jak jakieś niezaspokojone pierwotne pragnienie tkwiące gdzieś głęboko w niezbadanych obszarach mózgu. Uśmiechnął się delikatnie pod nosem.
Znalazł go.
Znalazł sprawcę. Na dodatek wiedział, kim jest.
Spojrzał na zegarek, dochodziła dwudziesta. Siedzenie w biurze do późna nie było w jego wypadku niczym wyjątkowym. Wśród kolegów z komendy miał opinię pracoholika. Głównie dlatego, że mało kto ślęczał po godzinach, mając tak mało spraw na głowie. Nikt nie potrafił zrozumieć, jakim cudem te wszystkie godziny, jakie spędzał w pracy, nie przekładały się na konkretne wyniki. Słaba skuteczność Kośnierza była zresztą stałym elementem lokalnych policyjnych żartów.
Mało kto wiedział, że rzecz w tym, że nie miał do czego wracać. Puste, spartańsko urządzone mieszkanie. Goły materac, kilka krzeseł i telewizor, którego jedynym zadaniem było wytworzenie wystarczająco głośnego szumu – takiego, który choć trochę odciągnie myśli i nie pozwoli im rozkwitać.
Nie chciał, żeby rozkwitały.
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Śmiało! – krzyknął zza biurka. W drzwiach stanęła sierżant Kołak.
– I co, Karol, udało ci się kogoś… – Zamilkła.
– Kogoś co? – Kośnierz obserwował coraz szerszy uśmiech malujący się na twarzy Karoliny. Zdał sobie sprawę, że siedzi w samych majtkach, bez skarpet, a jego biurko nie zasłaniało dolnej części ciała.
– Chciałam spytać, czy rozpoznałeś kogoś na zdjęciach – powiedziała. – Nie za wygodnie ci?
– Nie narzekam, dzięki, że pytasz. Przewiewność i prawidłowe krążenie są kluczem do efektywnej pracy, pamiętaj o tym.
– Zapamiętam, możesz być pewny. – Karolina odpuściła dalsze pytania, gdy dostrzegła ubrania suszące się na grzejniku. – I co z tymi zdjęciami?
– Przykro mi, rozpoznaję kilka osób, ale żadna nie pasuje mi pod włamywacza. Nikt nie jest wystarczająco chudy.
– Też tak myślałam. – Spojrzała w podłogę z wyraźnym rozczarowaniem na twarzy. – Wydaje mi się, że tylko ty jesteś dostatecznie chudy w tym mieście, żeby się przez coś takiego przecisnąć. – Roześmiała się, patrząc na patykowate łydki kolegi. – Jadłeś dziś coś? Wydaje mi się, że z dnia na dzień coraz bardziej nikniesz w oczach.
– Skąd to nagłe zamartwianie się o mnie?
– Tak po prostu.
– Jadłem. Rudzewiczowa poczęstowała mnie obiadem, gdy przekazywałem jej złe wieści o synu.
– Jak to odebrała?
Kośnierz wzruszył ramionami.
– Spodziewała się tego, tak sądzę. Powiedziała, że już dawno przestał być jej dzieckiem czy coś w tym stylu. Jak dla mnie to robiła dobrą minę do złej gry. Myślę, że wybuchnęła płaczem zaraz po moim wyjściu.
– Trochę to przykre. Ciekawe, czy czuje się winna, wiesz… że jej syn tak skończył.
– Rodzice nie zawsze są winni tego, kim się stajemy.
– Myślisz? Wydaje mi się, że moi mieli spory udział w tym, że zostałam policjantką. – Jej oczy powędrowały w prawy górny róg pomieszczenia, jakby przywoływała w myślach jakieś głęboko zagrzebane wspomnienie. – Właśnie zdałam sobie sprawę, że prawie nic nie wiem o twoich. Żyją?
– Może. – Kośnierz wrócił do przeglądania dokumentów.
Karolina z zakłopotaniem podrapała się po głowie. Uznała, że lepiej nie ciągnąć kolegi dalej za język.
– No dobra, jeśli nie masz nic przeciwko, to ja idę do domu – powiedziała. – Robi się już późno. Piwo i mecz w telewizji to jedyne, o czym teraz marzę. A ty? Jakieś plany? Nie chcesz może…
– Przecież wiesz, że nie piję.
– Nie musisz pić, mógłbyś po prostu wpaść i…
– Nie, dzięki – odparł, nie dając jej dokończyć. – Mam już plan na wieczór.
– Pewnie. – Kolejny raz wbiła wzrok w podłogę. – No to do jutra.
– Do jutra. Trzymaj się.
Drzwi zatrzasnęły się za sierżant Kołak. Nie mógł powiedzieć jej o swoim odkryciu, nie tym razem.
Po raz kolejny spojrzał na fotografię przedstawiającą sprawcę. Włosy na przedramieniu stanęły mu dęba jak naelektryzowane.
To dziś, czuł to.
Dawno już nie było takiej nocy.
Spojrzał ponownie na wiszący na ścianie prosty zegar. Rzeczywiście, robiło się już późno. Przebrał się w ciuchy zdjęte z grzejnika. Wciąż były mokre, z tą różnicą, że zgromadzona w nich woda zdążyła się już nieco nagrzać.
Zerknął w stronę szafy pancernej. Zazwyczaj to właśnie tam lądowała po służbie jego broń, dzisiaj uznał jednak, że może mu się jeszcze przydać.
Wyjął z rzuconej na stół kabury swój służbowy pistolet – Walther P99, sprawdził stan amunicji w magazynku, chociaż dokładnie wiedział, że jest pełen, po czym wcisnął go sobie za pasek, pomiędzy spodnie a nagą skórę. Wystającą rękojeść zakrył czarnym T-shirtem.
Zdjął z wieszaka skórzaną kurtkę, narzucił ją na plecy i po raz ostatni spojrzał na fotografię z monitoringu. Nie potrafił przestać się uśmiechać.
Dzisiejszej nocy zrobi coś dobrego.
Był tego pewien.ROZDZIAŁ 3
– Cześć, Andrzej, zajęty? – Podkomisarz Kośnierz stanął w drzwiach mieszkania Malinowskich na słabo oświetlonej klatce schodowej. Dookoła pachniało wilgocią i grzybem, jakby gdzieś w ścianie ciekła rura, którą ktoś dawno powinien się zająć.
– Zaraz mecz, co jest? – Postawny mężczyzna, z zarysowującym się lekko piwnym brzuchem, przywitał detektywa, trzymając w ręku butelkę specjala.
– Mam parę pytań odnośnie do włamu.
– Na komendzie powiedziałem ci wszystko, co wiem – odparł mężczyzna. – A co, macie już coś? Jakieś ślady pasowały?
– Może.
– No to mów, co za skurwiel mi tu skacze po balkonach. – Podrapał się po brzuchu.
– Nie chcesz się przejść na piwo?
– Chłopie, mecz się zaraz zaczyna.
– U Zenka też na pewno będą puszczać.
– Żona mi łeb urwie, że znowu tam idę – wyszeptał, zaglądając do salonu.
– Powiedz, że idziesz ze mną.
Mężczyzna wiercił się chwilę niecierpliwie po korytarzu, raz po raz zerkając do salonu. Wyglądał, jakby na barkach stanęli mu anioł z diabłem, każde namawiające go do wybrania przeciwnej opcji.
– Kochanie, przyszedł komisarz Kośnierz! – krzyknął w stronę pokoju.
– Zaproś pana do salonu! – Z wnętrza rozległ się piskliwy głos Marioli Malinowskiej.
Andrzej spojrzał na detektywa, zaciskając usta, jakby prosił o wskazówkę.
– Musisz jechać na komendę – wyszeptał Kośnierz. – Żebyśmy mogli wykluczyć twój odcisk palca z tych znalezionych w mieszkaniu.
– Muszą pobrać mój odcisk!
– Znowu?!
– Tamten źle się pobrał!
– No to jedź!
Andrzej mrugnął porozumiewawczo w kierunku podkomisarza. Włożył wiszącą w korytarzu kurtkę, po czym ruszyli w stronę samochodu.
♦ ♦ ♦
– Zenek, daj głośniej! – Andrzej wykrzyczał do barmana zaraz po przekroczeniu progu drzwi wejściowych. – Cholera, już grają. Kto strzelił?!
– Jakiś młody, nie wiem, nie znam się. – Zenek spojrzał w stronę niewielkiego telewizora wiszącego nad barem.
Bar U Zenka był tym, na co wskazywała jego nazwa. Niewielką spelunką prowadzoną od lat przez Zenona Ciszewskiego i jego syna.
Bar nie miał dużej konkurencji w mieście. W stolicy powiedzieliby, że Zenek to świetny biznesmen, który doskonale zna swój target i modyfikuje usługi do jego potrzeb. Oznaczało to mniej więcej tyle, że serwował wyłącznie najtańsze trunki, cechujące się najwyższym możliwym woltażem. Taki inwentarz ściągał tu wszystkich pracujących w mieście budowlańców i innych zmęczonych życiem pracowników szarej strefy. W powietrzu unosił się zapach spirytusu, tłuszczu i sera z zapiekanek, które właściciel odgrzewał wygłodniałym klientom w mikrofali na zapleczu.
Największą atrakcją tego miejsca był stojący w kącie zakurzony stół bilardowy, na którym nikt nigdy nie grał, bo brakowało bil, i wiszący nad barem dwudziestodwucalowy telewizor, w milczeniu przyjmujący na siebie obelgi zatwardziałych fanów polskiej reprezentacji. Raz czy dwa zdarzyło mu się też oberwać szkłem, mimo to wciąż działał, tylko obraz trochę śnieżył.
Kośnierz i Malinowski usiedli na wysokich, obrotowych krzesełkach przylegających bezpośrednio do baru. Lokal był niemal pusty, przy stolikach siedziało jedynie kilku samotnie pijących budowlańców, rozproszonych gdzieś po kątach.
– Dzięki za nic, Zenek. Nalej nam chociaż jakiegoś dobrego piwa. – Andrzej nie odrywał wzroku od telewizora. Trwał mecz Polska–Włochy.
– Ja mam tu tylko dobre. Musisz je jakoś nazwać.
– Co pijemy? – Andrzej zwrócił się w stronę siedzącego obok Kośnierza.
– Szczerze mówiąc, myślałem o flaszce – odparł Karol.
Andrzej uśmiechnął się na moment, po czym popadł w głęboką zadumę.
– Kurwa, no nie wiem, Mariola nie da mi spokoju. – Zerknął w stronę stojących na barze butelek. – Zenek? Masz jakąś dobrą wódę?
– Ja mam tu tylko dobrą – powtórzył właściciel baru, czyszcząc kufel niezbyt czystą ścierką. Szkło po takim zabiegu wyglądało jeszcze gorzej niż przed wymyciem.
– Dobra, niech stracę! Zenek, otwieraj flachę! Tylko taką, żebym jutro wstał świeży jak skowronek.
Andrzej nie odrywał oczu od trwającego meczu. Zenek postawił na barze dwa kieliszki, po czym rozlał do nich zawartość oszronionej butelki. Wyglądała, jakby dopiero co wyjął ją z zamrażalnika. Stary numer, chłód miał jak najbardziej zamaskować smak podłego trunku.
– Salut! – Andrzej podniósł swój kieliszek w stronę podkomisarza.
– Salut – odpowiedział Kośnierz, stukając szkłem.
Andrzej odwrócił się i wychylił zawartość naczynia, wlepiając wzrok w telewizor, wykręcił przy tym twarz, jakby dopiero co wszedł skarpetą w mokrą plamę na podłodze.
Uderzył pustym kieliszkiem o blat, dając barmanowi znak ręką. Prośba o dolewkę. Kośnierz zawtórował mu tym samym.
Tylko że kieliszek podkomisarza był wciąż pełen.
Barman zmierzył detektywa wzrokiem, po czym napełnił naczynie zaabsorbowanego meczem byłego wojskowego.
– Noż kurwa! Mariola by to trafiła! – Andrzej krzyknął do telewizora, po czym odwrócił się w kierunku partnera do picia. – No to mów, co z tym złodziejem.
– Nie pali się, dawaj szybko, póki zimna. – Kośnierz kiwnął głową w stronę stojących naprzeciwko „luf”.
– Będzie zimna chyba nawet do jutra. Gdzie ty trzymasz te flaszki, Zenek? W kostnicy?
Barman nie odpowiedział, uniósł jedynie lekko ramiona.
Wznieśli kieliszki do toastu. W momencie, w którym Kośnierz miał już wlać w siebie zawartość swojego, lekko podniósł się z krzesła i mocno wytrzeszczył oczy w kierunku telewizora. Malinowski mało nie spadł z krzesła. Szybko obrócił się w stronę ekranu, nie chcąc przegapić ważnej akcji.
– Ja pierdolę, jak my tak będziemy grać… – Wychylił szota, nie patrząc w stronę podkomisarza, rozczarowany nieudaną akcją polskiej reprezentacji.
Kieliszki stuknęły o blat. Kośnierz machnął szybko do barmana, prosząc o dolewkę dla Malinowskiego. Znowu udało mu się opuścić kolejkę.
Twarz Andrzeja czerwieniała coraz mocniej z każdą kolejną minutą. Efekt kilku piw wypitych wcześniej w mieszkaniu i paru kieliszków rosyjskiego paliwa rakietowego, zwanego przez Zenka „przednią okowitą”. Po kilkunastu minutach nie zwracał już uwagi na to, czy Kośnierz dotrzymuje mu tempa.
Komentator ogłosił przerwę.
– Dobra, Andrzej, czas pogadać. – Kośnierz spojrzał na Zenka obserwującego ich zaciekawionym wzrokiem. – Ale nie tu, chodź do stolika. – Kiwnął głową w kąt baru.
– Okej, panie władzo. – Andrzej czknął. Chwycił w dłoń dwa kieliszki, pozostałą w butelce wódkę, po czym ruszył za podkomisarzem.
Usiedli. Malinowski odkręcił korek, nalał sobie pięćdziesiątkę, po czym wyciągnął rękę do pustego kieliszka Kośnierza, który to sam uprzednio opróżnił, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Podkomisarz zasłonił naczynie dłonią.
– Co? – zapytał Malinowski. – Już masz dość?
– Nie piję na służbie.
– Jakiej, kurwa, służbie? Co ty gadasz?
– Słuchaj, Andrzej, sprawa tego włamu nie jest taka prosta.
– To masz złodzieja czy nie? – Odłożył flaszkę na stół.
– Gość nie zostawił żadnych odcisków palców. Miał rękawiczki. W dzisiejszych czasach nawet największy idiota nie pozwoli sobie na taką wpadkę, ograbiając czyjeś lokum.
Andrzej słuchał, starając się zachować skupienie. Alkohol szumiał mu w głowie coraz mocniej, jak wiatr wymiatający ze środka każdą głębszą myśl.
– Nie mamy żadnego dowodu, nic, co obroni się w sądzie – kontynuował Kośnierz.
– To po chuj mnie tu przyprowadziłeś? Mogłem zostać w domu i… I nie najebałbym się, i… Mariola się wkurwi, Karol…
– Mam dla ciebie propozycję. – Wyjął z kieszeni zdjęcie z monitoringu przedstawiające zakapturzonego mężczyznę w obszernej bluzie i rzucił je na stół.
Malinowski nachylił się nad fotografią, mrużąc oczy.
– Kto to?
– Sprawca.
– Czyli jednak coś masz. I co, to nie przejdzie w sądzie?
– A widzisz jego twarz?
– No nie.
– Ja też nie. I sąd też nie zobaczy.
– Nic już nie rozumiem. – Andrzej masował się palcami po powiekach, jakby miało mu to nagle przywrócić trzeźwość umysłu.
– Widzisz, jak rozkładają się cienie na bluzie?
– Co? Cienie? Jakie, kurwa, cienie? Ja tu nic nie widzę.
– Eh, nieważne… Chodzi mi o to, że bluza jest na niego o wiele za duża. Pod nią jest niesamowicie chudy facet.
Andrzej jeszcze raz przyjrzał się zdjęciu.
– Teraz, jak o tym wspomniałeś… Może być nawet chudszy od ciebie. – Zmierzył Kośnierza wzrokiem.
– Wiem, kto to. To nie pierwszy jego włam w tym stylu, było kilka w przeszłości. Zawsze wspinał się po balkonach. Na komendzie nazywamy go Spidermanem. Nigdy nie wpadł, ale opis pasuje do tego, co opowiedziała nam kiedyś jedna seniorka, której skroił mieszkanie.
– Okradł mnie pierdolony człowiek pająk?
– Krystian Dereńcz, pracuje w fabryce kopert. Chodziłem z nim do podstawówki. Widziałem go kilka razy na mieście w tych ciuchach. Jestem pewien, że to on.
– W AG Koperty? Kurwa, nie dziwię mu się, że kradnie. – Pociągnął jednego głębszego. – Tam każda wypłata jest jak strzał w pysk, budzący cię ze snu, w którym potrafisz przeżyć do pierwszego.
– Więc rozumiem, że wybaczasz mu, że cię okradł?
– Co? Nie, kurwa, chłopie, oczywiście, że nie. Działaj. Odzyskaj moje rzeczy.
– Powiedziałem ci przecież, że to nie jest takie proste. Nie mam nic poza swoją pewnością. Żadnych dowodów.
– To co masz?
– Jego adres… Możemy odzyskać twoje rzeczy i sprawić, że nikogo już więcej nie okradnie.
– Słuchaj, Karol, nie jestem pewien, czy nadążam za tym, co mówisz. – Andrzej wpatrywał się w Kośnierza, bujając się lekko na krześle.
– Odzyskasz swoje rzeczy i przy okazji zrobisz coś dobrego.
– Co dobrego?
– Dzięki tobie nikogo już nie skrzywdzi.
Andrzej pochylił się do przodu, tak mocno, jak tylko był w stanie. Mało nie zleciał z krzesła.
– Karol, czy ty… – Zrobił długą pauzę. – Chcesz go zabić?
Kośnierz uśmiechnął się pod nosem.
– Skup się, Andrzej, nie zabić, tylko okraść. Wiesz, z czego wynika większość takich kradzieży z włamaniem?
– Bo ja wiem… – Czknął. – Chęć zysku?
– To też, ale nie o to mi chodzi. To brak empatii.
– Czego?
– Empatii. Jak złodziej poczuje, jak to jest, gdy ktoś mu obrabuje mieszkanie, to następnym razem zastanowi się dwa razy. Pomyśl, co było gorsze? Fakt, że straciłeś trochę gratów, czy to, że ktoś ci łaził po mieszkaniu?
– To drugie. Zdecydowanie to drugie. Jakoś w chuj dziwnie się tam teraz czuję, gość widział moje zdjęcia, mojej rodziny… Żona boi się spać w nocy. Boi się, że ktoś wejdzie przez balkon. Przyznam ci, Karol, że ja trochę też… Gość zabrał mi tak jakby poczucie bezpieczeństwa we własnym domu, rozumiesz? Czuję, że pogwałcono moją prywatność… Pogwałcono… I wiesz, tak trochę myślałem, skoro ja po zwykłym włamie się czuję, jakby mi ktoś odebrał coś ważnego, to jak okrutną zbrodnią jest gwałt… Co musi czuć ofiara…
– Załatwimy to jak profesjonaliści, a po wszystkim będziesz miał pełną ochronę policji. Moją ochronę. On musi poczuć, co robi innym. Wchodzisz w to? Andrzej?
Malinowski zamknął na chwilę oczy, starając się ograniczyć ilość bodźców docierających do pijanego mózgu. Chciał przetworzyć to, co właśnie usłyszał.
– Nie jestem złodziejem, Karol. I jestem katolikiem, co tydzień na mszy. – Czknął. – Nie czyń drugiemu, co tobie… też się nie podoba. Wiesz, o co chodzi. Nie chcę trafić do piekła.
– Piekło będziesz miał w mieszkaniu, gdy powiesz Marioli, że miałeś szansę odzyskać jej błyskotki, ale tego nie zrobiłeś. Chcesz, żeby gość dalej chodził po ulicach i okradał innych? Bezkarnie? Żeby inni czuli się jak ty?
Malinowski się zamyślił. Kośnierz uznał, że wyobraża sobie, co powie jego żona.
– Prawo talionu, Andrzej. Stary Testament, jeśli wolisz…
– Co?
– Księga Wyjścia, rozdział dwudziesty pierwszy, wersety od dwudziestego czwartego do dwudziestego piątego. Skup się, Andrzej. – Chwycił byłego wojskowego za kołnierz koszuli i przyciągnął do siebie. – „Oko za oko, ząb za ząb, rękę za rękę, nogę za nogę, oparzenie za oparzenie, ranę za ranę, siniec za siniec” – wyrecytował mu niemal prosto w twarz. – To wszystko Słowo Boże, Andrzej.
Były wojskowy zamrugał, mocno zaciskając powieki, jakby słowa chwilowo go zamroczyły.
– Klamoty za klamoty? – zapytał po chwili.
– Otóż to.
Malinowski wyrwał się z uścisku, chwycił za pełny kieliszek stojący na stole i wychylił go jednym haustem.
– Dobra, jebać. Wchodzę w to! Gdzie mieszka ten cały pająk?
♦ ♦ ♦
Obserwowali balkony kilkupiętrowego bloku, siedząc na nieoświetlonym krawężniku. Ich sylwetki w całości pochłonął bezgwiezdny mrok.
Dochodziła pierwsza w nocy. Okolica zdawała się już kompletnie pogrążona w objęciach Morfeusza. Żadnych dźwięków. Nic oprócz dziwnie uspokajającego szumu wiatru, hulającego między drzewami. Przestało padać. Noc była ciepła i pogodna.
– Jesteś pewien, że go nie ma? – Andrzej powoli trzeźwiał.
– Obserwujesz to, co ja, od kilku godzin – odparł Kośnierz. – Widziałeś jakieś zapalone światło? Ma nocną zmianę w fabryce, jestem prawie pewien.
– Prawie?
Detektyw podniósł się z krawężnika i otrzepał z piasku. Poczuł mrowienie krwi wtłaczającej się z powrotem do odrętwiałych pośladków.
– Powiedziałem ci, co robić, jeśli jednak na niego trafimy.
Były żołnierz przyglądał się trzymanemu w dłoni pojemnikowi z gazem pieprzowym. Zwykły policyjny model o pojemności pięćdziesięciu mililitrów pozwalał na kilka porządnych psiknięć.
– Tak, ale wolałbym, żeby jednak go nie było.
– Będziemy się poruszać bardzo cicho, jeśli jest w mieszkaniu, postaramy się go nie obudzić.
– Może jest tam ktoś inny? Żona?
– Dereńcz nikogo nie ma. Mieszka sam.
– Karol?
– Co?
– Nie wiem, czy jestem przekonany co do tego wszystkiego.
– Rusz dupę, za późno na wątpliwości. – Kośnierz naciągnął na twarz kominiarkę, drugą wręczył Andrzejowi, przyciskając mu ją do klatki piersiowej. – Chcesz odzyskać swoje graty czy nie?
Malinowski bez słowa nasunął maskę na czoło.
– Tak myślałem – rzucił podkomisarz.
W bloku zgasło ostatnie światło. Na to czekali. Kośnierz spojrzał Malinowskiemu w oczy, po czym klepnął go lekko w ramię, dając sygnał do rozpoczęcia.
Zbliżyli się do budynku i stanęli pod balkonem domniemanego człowieka pająka. Kośnierz ostatni raz rozejrzał się dookoła. Chwycił się poręczy, zarzucił nogę tak wysoko, jak tylko potrafił, wspiął się po prętach, po czym przeskoczył przez barierkę.
Stał już na balkonie. Natychmiast zbliżył się do okna i wypatrywał oznak obecności kogoś w środku. Zasłony w salonie nie były zaciągnięte. Mieszkanie, a przynajmniej jego część, wyglądało na puste.
Machnął ręką do Andrzeja. Po chwili obaj byli już na górze. Nagle podkomisarz oparł się o ścianę i zaczął głośno oddychać.
– Czemu tak dyszysz? – zapytał Andrzej. – Zmęczyła cię taka mała barierka?
– Nie, to emocje – odparł Kośnierz, łapiąc głębokie wdechy.
– I to jest przewaga wojska nad policją. Spójrz na mnie. – Andrzej zaprezentował dłońmi swoją sylwetkę. – Tyle lat po służbie, a nawet się nie spociłem. A co, jak będziesz musiał gonić jakiegoś bandziora, też będziesz wypluwał płuca?
– Wiesz, jak komicznie brzmi takie zdanie – Karol wciąż walczył o wyrównanie oddechu – w ustach faceta w kominiarce, z łomem w ręku? Zresztą nie jestem od ganiania za bandziorami, od tego mam ludzi.
– Nie tłumacz się.
– Możesz tyle nie gadać? Jeśli jest w środku, to chyba nie chcesz go obudzić, co?
Andrzej wykonał gest zapinania zamka błyskawicznego na ustach.
Kośnierz przyglądał się drzwiom balkonowym. Zwykłe tanie plastiki. Starał się zajrzeć do środka i ocenić, czy Dereńcz zainstalował u siebie jakiekolwiek alarmy. Po wprawnym złodzieju można byłoby się spodziewać przywiązywania większej wagi do zabezpieczeń mieszkania. Musiał wiedzieć, jak łatwo jest sforsować takie drzwi.
Nic nie zauważył. Drzwi nie wyglądały na antywłamaniowe. Założył, że klamka nie jest na kluczyk. Nie będą potrzebowali łomu.
Wyjął z kieszeni śrubokręt. Dwoma szybkimi ruchami wbił go pomiędzy drzwi a futrynę. Najpierw na dole, potem na wysokość klamki. Wkładając w ruch niewielką ilość siły, podważył drzwi i wysunął cylinder z futryny. Całość zajęła kilka sekund.
– Sezamie, otwórz się – wyszeptał Andrzej.
Drzwi były otwarte. Kośnierz przysunął palec do ust, nakazując partnerowi bezwzględną ciszę, po czym powoli wszedł do środka. Odpalili niewielkie ledowe latarki i zaczęli przeszukiwać pomieszczenie.
Salon wyglądał na pusty. Kośnierz wręczył Andrzejowi czarny, materiałowy worek, po czym obaj rozeszli się po pokoju w poszukiwaniu skradzionych przedmiotów.
Były wojskowy zaczął wyciągać rzeczy z szuflad. Kośnierz podszedł do regału. Poświecił latarką na stojącą na nim bogato oprawioną fotografię. Przyglądał się jej przez chwilę w zamyśleniu.
– Znalazłeś coś? – wyszeptał Andrzej.
– Nie. – Kośnierz przewrócił zdjęcie na płaski blat regału, zakrywając je.
– A ja znalazłem. – Andrzej, uśmiechając się od ucha do ucha, prezentował znalezioną biżuterię. – Patrz, ile on tu tego ma.
Kośnierz podszedł bliżej. Oświetlił latarką niewielką szufladę. Była pełna drogo wyglądających bibelotów: pierścionków, naszyjników, kolczyków i zegarków. Dostrzegł nawet kilka modeli szwajcarskich męskich longinesów.
– Mamy skurwiela – wyszeptał Andrzej, po czym zaczął starannie przeczesywać zawartość szuflady. Do torby wrzucał tylko nieliczne błyskotki.
– Co ty robisz? – zapytał podkomisarz.
– Szukam tego, co moje.
Kośnierz pchnął Malinowskiego w bark.
– Bierz wszystko – rozkazał.
– Co?
– Ładuj wszystko, nie mamy czasu na wybieranie.
Andrzej analizował chwilę sytuację.
– Ale…
– Andrzej, nie wkurwiaj mnie, mówię, że masz brać wszystko.
– Nie – rzucił stanowczo.
– Nie?
– Nie jestem złodziejem. Chciałem tylko odzyskać to, co moje. Jak wezmę więcej… to już będzie kradzież.
– Idioto, tu wszystko jest kradzione. Ładuj to do torby. – Kośnierz powoli cofnął rękę, sięgając do paska spodni.
– Karol, nie taki był układ…
– Nie było żadnego układu. – Kośnierz poczuł pod palcami chłodną stal swojego pistoletu.
Andrzej stał w miejscu, przyglądając się biżuterii.
W pomieszczeniu rozległ się cichy klik opuszczanego bezpiecznika walthera P99.
Andrzej zdawał się zareagować na hałas. Oderwał głowę od błyskotek i spojrzał policjantowi prosto w oczy. Po chwili otworzył usta jakby ze zdziwienia. Obaj stali tak przez kilka chwil.
– Patrz, ma PlayStation! – rzucił podekscytowany, odepchnął lekko detektywa i dopadł do stojącej za nim półki.
Kośnierz zdjął dłoń z trzymanego za plecami pistoletu. Odetchnął głęboko.
– Skurwysyn, zobacz to, Karol. Gość ma same gry dla małych dzieci. – Przeglądał stojące na półce tytuły. – Nie sądzisz, że to dziwne? Karol, może to jakiś pojeb? Wiesz, zboczeniec?
– Konsola przydałaby się twojej córce, co? – Kośnierz położył mu dłoń na ramieniu.
– A żebyś, kurwa, wiedział. – Andrzej zaczął pakować gry i konsolę do worka. – Nie będzie mi szkoda jakiegoś pierdolonego świra.
– Zabierz też tę biżuterię, dasz żonie.
Andrzej wrócił do szuflady z bibelotami i załadował wszystko do worka, jego ruchy nabrały agresji, jakby wyładowywał emocje na każdym wrzuconym do środka pierścionku.
– Dobra, trzeba przeszukać resztę pomieszczeń. Gdzieś tu musi trzymać kradzioną gotówkę – wyszeptał Kośnierz.
Uważnie stawiając stopy, ruszyli w stronę korytarza, z którego widać było wejścia do jeszcze dwóch pokoi, łazienki i kuchni. Kośnierz ruchem ręki wysłał partnera do kuchni, samemu zabierając się do przeszukania pokoików.
Otworzył pierwszy z nich, chwilę stał jak wryty, po czym natychmiast go zamknął i ruszył do drugiego. Stąpał jeszcze ciszej niż wcześniej. Andrzej przeszukiwał w tym czasie wszystkie pojemniki w szafkach.
Karol wszedł do kolejnego pokoju. Wyglądał na sypialnię Krystiana Dereńcza. Skromny wystrój. Szafa, kilka regałów zawalonych starymi książkami i tandetnymi pamiątkami oraz niewielkie, jednoosobowe łóżko. Jego uwagę przyciągnął worek bokserski zwisający z sufitu na stalowym haku. Dereńcz nigdy nie wyglądał na ćwiczącego.
Zabrał się do przeszukiwania książek, jakby chciał wysypać ich zawartość na podłogę. Z autopsji wiedział, że dla większości ludzi książki w mieszkaniu służą tylko za ozdoby albo skrytkę na gotówkę. Nic nie znalazł.
Podszedł do łóżka i ostrożnie zrzucił materac na podłogę.
– O cholera… – Za plecami stanął mu Andrzej.
Ich oczom ukazało się morze banknotów, przynajmniej trzydzieści tysięcy złotych.
– Bierz wszystko, nie ma czasu liczyć, ile z tego jest twoje – rzucił Karol.
Andrzej zabrał się do pakowania, tym razem nie stawiał już większych oporów.
– Szybciej, nie mamy wiele czasu. Ktoś mógł nas zauważyć, jak wspinaliśmy się po tym balkonie. – Śledczy ponaglał Malinowskiego.
– Tato?
W drzwiach stanęła mała, może czteroletnia dziewczynka. Pocierała dłonią po oczach, starając się dobudzić i zrozumieć sytuację. Miała na sobie różową piżamkę przyozdobioną na brzuchu dużym, uśmiechniętym misiem.
– Kurwa. – Kośnierz zaklął pod nosem.
Malinowski odwrócił się z torbą pełną fantów. Rozwarł usta ze zdziwienia.
– Co, do…
– Wstawaj! Wynosimy się, już! – Kośnierz podciągnął partnera za ramię do góry.
Dziewczynka nie krzyczała. Cofnęła się tylko lekko i wbiła plecami w stojącą za nią ścianę.
Wydawało się, że strach kompletnie ją sparaliżował. Zamknęła oczy, jakby chciała wrócić do świata, z którego wyrwało ją dwóch zamaskowanych mężczyzn okradających pokój jej ojca. Do świata marzeń sennych. Poruszała lekko ustami, jakby próbowała przekonać samą siebie, że to, co widzi, to tylko złudzenie. Zły sen.
Być może jutro to samo będzie próbował wmówić jej ojciec.
Przyglądali się jej przez moment. Andrzej chciał nawet podejść i wytłumaczyć, że nie zrobią jej krzywdy, ale podkomisarz ciągnął go uparcie w stronę wyjścia. Obaj delikatnie, nie wykonując gwałtownych ruchów, wyminęli stojące w korytarzu dziecko i z workiem pełnym łupów opuścili mieszkanie tą samą drogą, którą do niego weszli.
Zeskoczyli z balkonu i pobiegli kawałek dalej, w ciemność.
– Nie mówiłeś, że ma dziecko! – krzyczał Andrzej, próbując dotrzymać kroku Karolowi oddalającemu się z miejsca zbrodni. W ręku dalej trzymał torbę.
– Bo to nie miało znaczenia – rzucił policjant przed siebie, wyjmując z kieszeni telefon komórkowy.