Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Nieczuły casanova - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
25 czerwca 2025
4152 pkt
punktów Virtualo

Nieczuły casanova - ebook

Miliarder Riggs Bates dobrze wie, że pieniądze nie kupią mu szczęścia. Utrzymuje swój majątek w sekrecie, a kobiety zmienia jak rękawiczki. Przynajmniej do momentu, gdy zostaje przyłapany na romansie z zamężną prezenterką przez jej ambitną asystentkę.
Daphne Markham pragnie w życiu dwóch rzeczy: małżeństwa, które zapewni jej stabilność, i życia w Stanach. Gdy niedoszły narzeczony odchodzi, by „odnaleźć siebie”, a wiza pracownicza zbliża się do wygaśnięcia, dziewczyna decyduje się na drobny szantaż. Na szczęście Riggsowi również zależy na pozostaniu w Nowym Jorku, więc zaręczyny szybko dochodzą do skutku.
Mimo początkowej niechęci Riggs i Daphne zaczynają z czasem zauważać, ile ich łączy. Małżeństwo, które miało być fałszywe, coraz bardziej przypomina prawdziwy związek. Pytanie jednak, czy i ona, i on będą mieli na tyle odwagi, by sięgnąć po upragnioną miłość…

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68381-56-6
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

DUFFY

Gdy oglą­da­jąc Mi­łość jest ślepa i po­chła­nia­jąc prze­pła­cone ciastka, za­le­wa­łam się łzami i opła­ki­wa­łam ze­rwa­nie z męż­czy­zną, który miał być mi­ło­ścią mo­jego ży­cia, było dla mnie ja­sne, że ta noc nie może już być gor­sza. Może gdy­bym umarła. Choć wtedy za­zna­ła­bym tak upra­gnio­nej ulgi od tego ca­łego bólu i cier­pie­nia.

Czy mi­łość jest ślepa? Bar­dzo moż­liwe. Nie było in­nego po­wodu, dla­czego wcze­śniej nie za­uwa­ży­łam wy­raź­nych zna­ków ostrze­gaw­czych. Szcze­rze mó­wiąc, to na­wet nie były znaki. Tylko cho­ler­nie ja­sny, ni­czym oczo­jebny bil­l­bo­ard na Ti­mes Squ­are, prze­kaz od wszech­świata. Do tego okra­szony ry­mo­wanką z me­lo­dyjką: Duffy, ale z cie­bie głu­pia kwoka / ma­rzy ci się wyjść za tego ćwoka / do ślubu no­gami nie prze­biera / czemu to do cie­bie nie do­ciera?

Wszel­kie prawa za­strze­żone itp. itd.

A poza tym to nie było na­wet peł­no­prawne ze­rwa­nie. Bar­dziej ta­kie nie-do-końca-ze­rwa­nie. Pół­zer­wa­nie. Ze­rwa­nie z ka­te­go­rii: nie ocze­kuj, że będę na cie­bie cze­kać, choć oboje wiemy, że będę. Ze­rwa­nie godne Ra­chel Green, ta­kie ze­rwa­nie typu „mie­li­śmy prze­rwę”. Ła­pie­cie, o co cho­dzi?

– Przy­naj­mniej go­rzej już nie bę­dzie – wy­mam­ro­ta­łam do cia­stek, które w od­po­wie­dzi po­kru­szyły się na moją przy­odzianą w pi­żamę pierś.

Nie kuś, tłu­sta krowo – od­po­wie­dział wszech­świat, bu­dząc do ży­cia te­le­fon le­żący obok mnie na ka­na­pie.

– Od­wal się – bąk­nę­łam, za­nim spoj­rza­łam na ekran, na któ­rym wy­świe­tliło się imię Gret­chen.

Gret­chen Be­atty, moja sze­fowa, pro­wa­dząca The World To­day, fla­gowy pro­gram WNT. Jako jej asy­stentka or­ga­ni­zo­wa­łam każdy aspekt jej ży­cia. To zna­czy do­póki sześć mie­sięcy temu Gret­chen nie oznaj­miła, że zgo­dziła się ob­jąć po­sadę se­kre­ta­rza pra­so­wego Bia­łego Domu, i nie prze­pro­wa­dza się z No­wego Jorku do sto­licy. Co ozna­czało rów­nież, że WNT nie prze­dłuży mi wizy pra­cow­ni­czej. Jed­nak naj­gor­sze było to, że choć zo­stało mi tylko kilka dni pracy, nie mo­głam po­wie­dzieć tej ty­rance, co o niej my­ślę. To taki typ ko­biety, która nie wy­sta­wi­łaby mi re­fe­ren­cji, gdy­bym do­pu­ściła się cze­goś tak bła­hego jak za­mó­wie­nie jej du­żego mro­żo­nego ame­ri­cano z odro­biną śmie­tanki za­miast mleka owsia­nego.

Wię­cej o mo­ich tro­skach póź­niej.

Od­chrząk­nę­łam i od­blo­ko­wa­łam te­le­fon.

– Halo?

– Do­bry Boże, Da­phne. Ty le­niu. Od­bie­ra­łaś ja­kieś dzie­sięć mi­nut.

Zer­k­nę­łam na nowy ze­ga­rek. Była je­de­na­sta wie­czo­rem.

– Mogę coś dla cie­bie zro­bić?

Na pewno. Gdyby zmu­sza­nie mnie do pracy po go­dzi­nach było dys­cy­pliną olim­pij­ską, Gret­chen by­łaby Se­reną Wil­liams tego sportu.

– Wła­śnie do­tarło do mnie, że ju­tro są szó­ste uro­dziny Ly­ric. By­łam tak za­jęta prze­ka­za­niem wszyst­kiego Cla­ire, że za­po­mnia­łam ku­pić mo­jej gwiaz­deczce pre­zent.

Za­jęta jak cię nie mogę. To ja roz­ma­wia­łam z ko­bietą, która miała odzie­dzi­czyć tron Gret­chen – dzien­ni­karką śled­czą Cla­ire Scott – oraz gro­madką jej asy­sten­tów.

Jako że z da­leka wi­dzia­łam, do­kąd to zmie­rza, za­pew­ni­łam ją:

– Ju­tro z sa­mego rana ku­pię ja­kieś pre­zenty. Masz na my­śli kon­kretną kwotę?

Dwa dni po tym, jak za­czę­łam dla niej pra­co­wać, Gret­chen wrę­czyła mi swoją kartę kre­dy­tową. Od tam­tej pory od­po­wia­da­łam za całe jej ży­cie. W tym ro­bi­łam i wo­zi­łam za­kupy do jej man­hat­tań­skiego miesz­ka­nia i pła­ci­łam ra­chunki. Oprócz tego cho­dzi­łam na wy­wia­dówki, wy­peł­nia­łam karty do gło­so­wa­nia i pi­sa­łam fe­lie­tony do pre­sti­żo­wych ma­ga­zy­nów. Na­prawdę, żeby nie stra­cić pracy – i wizy – ro­bi­łam za nią wszystko, poza ro­dze­niem dzieci. A i to wy­łącz­nie dla­tego, że na moje szczę­ście, te były już na świe­cie.

– Ju­tro?! – Gret­chen upiła gło­śno łyk drinka. – To pilna sprawa. Mu­sisz za­ła­twić to dziś. Ju­tro z sa­mego rana jadę do Gre­en­wich. Ja­son każe mi iść na uro­dziny, choć do­słow­nie tego sa­mego wie­czoru na­gry­wamy pro­gram. – Jęk­nęła, jak za­wsze, kiedy wspo­mi­nała o swoim mężu. – Po­wie­dzia­łam mu, że wra­cam do mia­sta, za­nim mała otwo­rzy pre­zenty. Mam pewne zo­bo­wią­za­nia. Dla­czego on nie po­trafi tego zro­zu­mieć?

Bo je­steś matką jego dzieci?

Spo­tka­łam Ja­sona tylko kilka razy, ale po­dej­rze­wa­łam, że jest dużo mil­szy niż jego żona. Co prawda to samo mo­gła­bym po­wie­dzieć o gar­ści zle­ża­łych orze­chów...

– Chcesz, że­bym w środku nocy ku­piła gdzieś pre­zent dla sze­ścio­latki? – za­py­ta­łam bez­barw­nym to­nem.

Wow, karmo. Po pro­stu wow. Co ja ta­kiego za­wi­ni­łam w po­przed­nim ży­ciu? Skó­ro­wa­łam nie­mow­laki za hajs?

– Co?! – wrza­snęła Gret­chen pro­sto do te­le­fonu, pró­bu­jąc prze­krzy­czeć gło­śną mu­zykę. – Nie sły­szę cię. Je­stem w ta­kim okrop­nym pu­bie. Pełno tu ro­boli. Nikt mnie na­wet nie roz­po­znał. Pro­stac­kie świ­nie.

– W kwe­stii pre­zen­tów... – po­wie­dzia­łam, pod­no­sząc głos. – Nie są­dzę, by o tej go­dzi­nie co­kol­wiek było otwarte.

– Jak to nie?! – Gret­chen brzmiała na obu­rzoną. – Wła­śnie przez ta­kie po­dej­ście, wy, Bry­tole, stra­ci­li­ście swoje im­pe­rium, Da­phne. Po­trak­tuj to jak wy­zwa­nie. Dasz radę, bo mu­sisz dać radę. Wie­rzę w cie­bie. A te­raz po­zwól, że za­py­tam: wie­rzysz w sie­bie?

Wie­rzę, że trzeba było za­pić te ciastka wi­nem. I może do­rzu­cić ja­kiś Ad­de­rall.

– Zo­ba­czę, co da się zro­bić – od­par­łam.

– I pa­mię­taj, pre­zenty mają być u mnie, za­nim wy­jadę do Gre­en­wich o szó­stej.

– Szó­stej wie­czo­rem?

– Szó­stej rano, głup­ta­sie.

– Co? – za­skrze­cza­łam. – Nie dam...

Ale już było za późno. W słu­chawce za­pa­dła ci­sza.

◆ ◆ ◆

Wpa­try­wa­łam się w swoją ko­mórkę i ana­li­zo­wa­łam na­stępny ruch. Nie że­bym miała ja­kiś więk­szy wy­bór. Jesz­cze przez dwa ty­go­dnie Gret­chen była moją sze­fową. Zna­jąc ją, gdy­bym te­raz za­szła jej za skórę, ob­sma­ro­wa­łaby mnie w każ­dej agen­cji in­for­ma­cyj­nej w No­wym Jorku.

Dla­tego nie­chęt­nie pod­nio­słam te­le­fon i za­dzwo­ni­łam do BJ-a.

Mo­jego by­łego, BJ-a. Tego sa­mego, z któ­rym dziś się roz­sta­łam. Tak, tego gnojka.

– Duffy! – Brzmiał jed­no­cze­śnie na za­chwy­co­nego i za­do­wo­lo­nego z sie­bie. Dla­czego mia­łoby być ina­czej? Na od­chodne rzu­ci­łam mu, że ni­gdy wię­cej nie chcę z nim roz­ma­wiać. Całe czter­dzie­ści pięć mi­nut temu. – Zmie­ni­łaś zda­nie, co? Może za­mó­wię ci ubera, przy­je­dziesz do mnie i prze­ga­damy so­bie wszystko?

– W za­sa­dzie to po­trze­buję two­jej po­mocy. – Ale od­ważne za­gra­nie. – To na­gły wy­pa­dek. Znasz ko­goś, kto ma sklep z za­baw­kami, albo ko­goś, kto mógłby po­cią­gnąć za sznurki i otwo­rzyć dla mnie ja­kiś o tej po­rze?

Po­zwo­li­łam so­bie po­pro­sić go o po­moc tylko dla­tego, że przez lata nie­raz ra­to­wa­łam mu ty­łek. Na­pi­sa­łam za niego całą pracę dy­plo­mową, kiedy stu­dio­wa­li­śmy na Cam­bridge, na ostat­nią chwilę pie­kłam torty uro­dzi­nowe dla jego ro­dziny, a raz na­wet wła­sno­ręcz­nie opróż­ni­łam gru­czoły oko­ło­od­by­towe pod­sta­rza­łego yorka jego mamy.

– Za­baw­kami dla do­ro­słych czy za­baw­kami-za­baw­kami? – spy­tał.

– To dru­gie. – Od­su­nę­łam głowę i skrzy­wi­łam się do te­le­fonu. – Za­kup wi­bra­tora to rzadko na­gły przy­pa­dek.

BJ jęk­nął.

– Znów Gret­chen? – Czy na­prawdę bę­dziemy upra­wiać te­raz ja­kieś po­ga­duszki, jakby do­słow­nie przed chwilą nie po­in­for­mo­wał mnie, że za kilka dni wy­jeż­dża do Kat­mandu w Ne­palu, za nic ma­jąc pięć wspól­nych lat?

– Ly­ric ma ju­tro uro­dziny – po­twier­dzi­łam.

– Daj mi chwilkę. Coś ogarnę.

– Dzięki.

Bren­dan Ro­nald Ju­nior po­cho­dził z ro­dziny Ab­bot­tów, co ozna­czało, że uprzy­wi­le­jo­wa­nie wy­le­wało mu się uszami. Miał nie­praw­do­po­dobne szczę­ście. Ab­bot­to­wie byli znani w No­wym Jorku – ich na­zwi­sko otwie­rało wiele drzwi... i port­feli. BJ miał zna­jo­mo­ści, które czy­niły go zja­wi­skiem, ja­kie do­tąd wi­dy­wa­łam tylko w te­le­wi­zji. Ja do­ra­sta­łam w miesz­ka­niu ko­mu­nal­nym w To­oting Broad­way. Moi ro­dzice do­piero nie­dawno prze­nie­śli się do bliź­niaka, za­le­d­wie prze­cznicę od miej­sca, w któ­rym się wy­cho­wa­łam. Kiedy pierw­szy raz spo­tka­łam BJ-a lata temu w Cam­bridge – ja na peł­nym sty­pen­dium, on ze swoim na­zwi­skiem nad wej­ściem do skrzy­dła bi­blio­teki – my­śla­łam tylko o jed­nym: co zro­bić, żeby go przy so­bie za­trzy­mać. Żeby skap­nęło mi coś z jego for­tuny. Tej me­ta­fo­rycz­nej i tej cał­kiem do­słow­nej.

Mój oj­czym miał bar z fryt­kami, a moja mama była go­spo­sią. By­li­śmy na prze­ciw­nych krań­cach okre­śle­nia „wpły­wowi”. Czyli? Od­pły­wowi? Mama ku­po­wała prze­ce­nione ziem­niaki w por­tu­gal­skim skle­pie na par­te­rze i cią­gle po­lo­wała na ku­pony na mleko i chleb.

Mój te­le­fon za­wi­bro­wał po­now­nie po trzech mi­nu­tach.

Od­blo­ko­wa­łam go.

– Tak?

– O pół­nocy. FAO Schwarz. Ja­kaś babka imie­niem Kay­le­igh otwo­rzy dla cie­bie sklep. Ale bę­dziesz mieć tylko dzie­sięć mi­nut i nie włą­czy świa­teł – po­wie­dział z ocią­ga­niem BJ. Pew­nie wku­rzył się, że nie pa­dłam mu do stóp.

„Och, daj spo­kój, Duffy. Wiesz, że nie­źle ha­ro­wa­łem przez ostat­nich kilka lat. Za­słu­guję na te wa­ka­cje. To tylko sześć mie­sięcy. Będę się bu­jać z mni­chami. Na­uczę się me­dy­to­wać”. Moją pa­mięć za­ata­ko­wały frag­menty ostat­niej roz­mowy, ze­rwa­nia, które miało miej­sce w na­szej ulu­bio­nej re­stau­ra­cji.

– To wy­star­czy. Dzięki.

„...obie­ca­łeś, BJ. Mó­wi­łeś, że się oświad­czysz. Li­czy­łam na cie­bie. Dla­tego cze­ka­łam. Moja wiza wy­gasa za dwa ty­go­dnie. Nie mo­żesz mi tego zro­bić”.

– No... – BJ chyba nie chciał się roz­łą­czać. – Wy­daje mi się, że na­dal je­steś na mnie zła. Po­zwo­lisz mi się kie­dyś wy­tłu­ma­czyć?

„Je­zus, Duff, zero pre­sji. Nic dziw­nego, że mam wąt­pli­wo­ści w spra­wie za­rę­czyn. Czuję się jak ga­da­jący port­fel. Poza tym prze­cież mo­żesz le­cieć ze mną do Ne­palu”.

„Nie, nie mogę. Je­śli chcę tu zo­stać, nie mogę opusz­czać Sta­nów, ciulu”.

– Wy­słu­cha­łam cię – wcię­łam się. – Se­rio, za­la­ła­bym so­bie uszy wy­bie­la­czem, gdy­bym dzięki temu mo­gła od-sły­szeć choć część tego, co po­wie­dzia­łeś.

„Je­śli za­leży ci tylko na tej cho­ler­nej wi­zie, znajdź so­bie in­nego fra­jera, Duff. To że ty i moja mama na mnie na­ci­ska­cie, nie zna­czy, że je­stem go­towy na mał­żeń­stwo. Wiem, że mó­wi­łem, że będę, ale lu­dzie zmie­niają zda­nie. To się na­zywa roz­wój”.

– Nie chcia­łem być wredny. Wiem, jak bar­dzo ko­chasz to mia­sto. To po­winno ci po­ka­zać, jak bar­dzo mi za­leży! – pro­te­sto­wał. – Po­zwa­lam ci zro­bić coś, co spra­wi­łoby mi dużo bólu, że­byś mo­gła zre­ali­zo­wać swój po­ten­cjał. To osta­teczne po­świę­ce­nie: po­zwo­le­nie ci, że­byś wy­szła za in­nego.

Po­zwa­lam. Ktoś po­wi­nien ku­pić mu ka­len­darz. I prze­ko­na­nia. Dzie­więt­na­sty wiek już za nami.

– Dzięki jesz­cze raz za po­moc, BJ. Baw się do­brze.

– Czyli co? Na­wet się ze mną nie prze­śpisz, za­nim wy­lecę? Ostatni raz?

Roz­łą­czy­łam się, od­gra­ża­jąc się pię­ścią su­fi­towi mo­jego nie­spełna pięć­dzie­się­cio­me­tro­wego miesz­ka­nia przy Ma­di­son Ave­nue.

Bóg mnie za­wiódł. Ko­niec, ni­gdy wię­cej nie będę prze­strze­gać po­stu.

◆ ◆ ◆

Było już pół go­dziny po pół­nocy, kiedy po wy­cieczce do FAO Schwarz tak­sówka zmie­rzała, by od­sta­wić mnie pod ele­ganc­kie miesz­ka­nie Gret­chen na Up­per East Side. Je­śli do­pi­sze mi szczę­ście – co, jak można się spo­dzie­wać na pod­sta­wie roz­woju wy­pad­ków tego wie­czoru, nie było zbyt praw­do­po­dobne – moja sze­fowa bę­dzie spała głę­boko, a ja po pro­stu po ci­chu zo­sta­wię pre­zenty.

– To musi być na­prawdę wy­jąt­kowa księż­niczka, skoro do­staje tyle pre­zen­tów. – Tak­sów­karz zer­k­nął na mnie w lu­sterku wstecz­nym.

Sie­dzia­łam za­ko­pana pod la­winą pa­ste­lo­wych pa­czek – były w nich wy­glą­da­jące jak ludz­kie dzieci lalki, nerki ze wzo­rem w Bar­bie, jed­no­ro­żec do jeż­dże­nia i na­tu­ral­nej wiel­ko­ści kan­gur. (Czy ludz­kość kie­dy­kol­wiek po­go­dzi się z fak­tem, że kan­gury to agre­sywne gnoje, a nie ja­kieś uro­cze plu­szaczki? Przy­dałby mi się kon­takt do ich działu PR).

– Można by tak po­my­śleć – wy­mam­ro­ta­łam, wy­glą­da­jąc przez okno, za któ­rym mi­gały wie­żowce. Nocą Man­hat­tan był wy­jąt­kowo ładny. Ele­gancki, śmiały, pe­łen obiet­nic i per­spek­tyw. – Wci­ska­nie dzie­ciom kasy to nie mi­łość. Tylko przy­zna­nie się do winy.

Sa­mo­chód za­trzy­mał się przy kra­węż­niku. Za­sa­lu­to­wa­łam Ter­rence’owi, odźwier­nemu, mi­ja­jąc go w po­śpie­chu. Był przy­zwy­cza­jony, że zja­wiam się tu o każ­dej po­rze dnia i nocy. Po chwili ćwi­czeń od­de­cho­wych i wma­wia­nia so­bie, że naj­gor­sza część nocy już na pewno za mną, wci­snę­łam się do windy ra­zem z bim­ba­lio­nem pre­zen­tów dla Ly­ric.

Kiedy drzwi się otwo­rzyły, przy­wi­tały mnie cztery prze­peł­nione worki ze śmie­ciami, które moja sze­fowa po­sta­no­wiła po­sta­wić przed wej­ściem do miesz­ka­nia. Gret­chen wy­ja­śniła mi kie­dyś, że nie wie­rzy w sa­mo­dzielne wy­rzu­ca­nie swo­ich śmieci. Jakby za sprzą­ta­nie jej miesz­ka­nia od­po­wia­dali obcy albo kryp­ty­dzi.

Omi­nąw­szy prze­cie­ka­jące worki, ba­lan­su­jąc pa­kun­kami, wbi­łam kod i od­blo­ko­wa­łam drzwi miesz­ka­nia sze­fo­wej.

Gdy je otwo­rzy­łam, prze­klęty kan­gur wy­padł mi z rąk i spadł na pod­łogę. Po­tknę­łam się o niego i po­le­cia­łam do przodu, ły­ka­jąc gwał­tow­nie po­wie­trze. Na szczę­ście – i sto­suję ten ter­min dość swo­bod­nie – wy­lą­do­wa­łam na plu­szaku. Su­kienka mi się pod­wi­nęła, za­pew­nia­jąc mo­jemu tył­kowi chwilę wol­no­ści. Co gor­sza, mia­łam na so­bie sek­sowne majtki, które ku­pi­łam w ze­szłym ty­go­dniu w na­dziei, że BJ mi się dziś oświad­czy. Czarne i ko­ron­kowe, z czer­woną ko­kardką z tyłu, za­raz nad row­kiem.

Z twa­rzą mię­dzy no­gami kan­gura (oczy­wi­ście nie mo­głam wy­lą­do­wać na nim w po­zy­cji mi­sjo­nar­skiej, to nie by­łoby dość upo­ka­rza­jące) po­my­śla­łam, że na­prawdę, na se­rio, bez wąt­pie­nia, nie może być już go­rzej.

Wszech­świat jed­nak przy­jął wy­zwa­nie.

Bo kiedy tylko pod­nio­słam głowę znad kan­gu­rzego kro­cza, zda­łam so­bie sprawę, czego sta­łam się świad­kiem.

Otóż moja za­mężna sze­fowa upra­wiała seks z męż­czy­zną, który z pew­no­ścią nie był Ja­so­nem.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij