- W empik go
Nieczynne serce - ebook
Nieczynne serce - ebook
Tematyka książki dotyczy takich dylematów moralnych jak: sens życia i śmierci, miłości i samotności, szczęścia i cierpienia. Autorka tomiku rozważa istotę dobra i zła; zastanawia się, czy Bóg faktycznie jest Ojcem dla swoich dzieci. Pisarka próbuje odnaleźć odpowiedzi na pytania, które pozornie są retoryczne. Nie boi się niewygodnych tematów, jej teksty bywają obrazoburcze.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8273-613-7 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
zmiennocieplna wiara
nieoswojona z tegorocznym klimatem
kwieci się na glebie
twoich złożonych do modlitwy ust
posłuszne Bogu słowa mruczą
pod nosem
od niechcenia
nakarm mnie
wcielonym pragnieniem
obietnicą bez pokrycia w rzeczywistości
noc ograbiona z ostatnich paciorków
światła
okłamuje nasz ból
gołosłowność
serce pęka w szwach
dusza dopasowuje się do dłoni
przyjdź z ochotą
powróć z zanadrzem gwiazd
niech połączy nas klęska
kolejna apokalipsazaginiony bezkres
pod powiekami pękają gwiazdy
między wargami utknął przypadkowy krzyk
o jeszcze
ginę
wypala się
moja licencja na życie
Boże jak to jest być człowiekiem?
moje myśli stały się wiecznością
pośmiewiskiem dla niewłaściwie przyszytych
łez
znów dokucza ciało
niewygodnie mojej duszy pod warstwą
nieba
rozliczona z namiętności
podążam chciwie poboczem
szukając kładki na drugą stronę
rzeki z prądem której odpłynęły
moje wspomnienia o zaginionym bezkresiew stronę cienia
pozbierałam ze stołu
krople taniego wina
okruch zeschłego chleba
poukładana z niedopasowanych elementów
dogorywam na złość ziemi
zbyt ciężkiej
abym mogła przeżegnać się
na nowo
martwi mnie tutejszy bezkres
linia graniczna między tym co niejasne
a co obiecane
targa mną powiew wydarty
twoim płucom
szarpie cisza
której nie sposób przekląć
zaufać
wstań zanim Bóg obróci się na pięcie
podąży w stronę cieniaobosieczny język
targa mną
rozmienia się na drobne
niedotrzymana obietnica
przysięga która miała dać
światło i ból
nietaktownie jest unikać
zmarłych
nieładnie oszukiwać żywych
zakochany w sobie nowy rok
z dodatkiem czasu
dryfuje z piętnem
zadanym obosiecznym językiem
pięść serca
wymierzyła kolejny cios
prosto w wybrakowaną twarz
bezdomnego
nie umieraj na złość Bogu
nie zacieraj za sobą jeszcze ciepłych śladówprawo do ostatniego słowa
dogasa w ustach
smuga ściennego zegara
pora przechytrzyć
zbliżającą się od niechcenia noc
pokiereszowany zegar
z opuszczonymi wskazówkami
zaginął w czeluściach twój krzyk
nawoływanie o odrobinę
dziwnego świata
propagandy życia
wraz z pierwszym zębem głupoty
wyrzyna mi się ostatni kiełek języka
zielony z lęku
o twoje pokrewieństwo
śpiewają śpiewają wszyscy
którym odebrano prawo
do ostatniego słowakiermasz
pora przechytrzyć tutejszy wschód
czas umrzeć
bez potwierdzenia na piśmie
uwiera mnie w plaster języka
czarna perła
niedokończonego słowa
spójrz poczuj całym ciałem
tę pieszczotę której nie sposób
pożegnać
jakiej nie sposób utracić
nie kłam prosto w plecy
schowaj za pazuchę maski ten
niedopasowany nóż
czułe śliskie ostrze nakreśla pierwszy
letni uśmiech
w macicy dłoni kończy się kolejny
mierny rozkaz
nie pojmuję tutejszego kiermaszu
publicznych duszchwila wytchnienia
pędzi w nas krew
pobielała z zazdrości o niebo
posoka goni w czarnych plastikowych
żyłach
pragnąc zbyt wczesnego poranka
kończy się w nas ostanie w tym roku
kłamstwo
potęga jutra za którą nie sposób podążać
nie sposób ująć w nagie dłonie
brakuje mi ostatniej gwiazdy
rozdrapanej nadaremno blizny
odgarnij z czoła kroplę
zanim zacznie padać na dobre
bez wytchnienia bez żalu
zapamiętaj swoje wspomnienie
może się kiedyś przydać
zanurzona w pośmiertnych czasach
liczę na ostatnią chwilę
wytchnienianiedokończony sen
ze starych powiek wdychających
zbyt wiele powietrza
jak na swój pierwszy krok
dziergam całun dla pokoleń
ciepłolubna pamięć
jak niedokończony sen
rozbestwia się
wtacza niczym głaz przeciętej dekady
słów bez pokory i zniszczenia
biegnę na wzór
twojej miłości na złość gwiazdom
co zalęgły się
w plastrze miodu
w zbyt cienkich porcelanowych naczyniach
krwionośnych
nie przekraczaj ponownie granicy
rzuconej na pożarcie
zmiennocieplnym sumieniom
dłoniom gotowym
do atakujestem ciszą
jestem ciszą wzniesioną z racji
twojego bytu
dziergam w pośpiechu
jeszcze jedną balladę jeszcze jeden
gwiazdozbiór
ślizgam się
na porośniętej czerwonym mchem
prawdzie przyłapanej na oddychaniu
przyłapanej na szczęściu
brnę poprzez niepoukładane fale
skradam się aby oddzielić
ciało od nienawiści
nie udawaj Boga póki świat nosi
twoje nazwisko
nie chciałabym umrzeć z ręki marzeń
nie chciałabym pożegnać się
na powitanie
zanurzyć w wietrze
po sam wierzchołek północytętent czasu
nie ma w nas dość światła
żeby rozjaśnić czoła
straconych w tej nierównej wojnie
dławi nas odmienność ciszy
że zapamiętamy doskonale
ostatni hymn
zakochany w sobie czas
brakuje mi trochę tutejszych stron
białych kruków jasnozielonych słów
człekokształtnej miłości
błagającej o jeszcze jeden kawałek
nieba
jest w nas dość pytań
żeby zacząć szukać odpowiedzi
zagrasz mi tę ciszę jeszcze raz?
Panie czy szelest twojego samotnego serca
zagłuszy tępy tętent czasu?ze smutkiem na policzkach
wypełniona doczesnością
zawarta w jednym ciasnym nawiasie
z bryłą kamienia
zamiast ciała
włamuję się na piedestał jutra
pamiątki po zbyt krzywych śladach
pośród zmysłów rozprzestrzenia się
ten jeden jedyny sen
zewsząd otoczony myślami
wątpliwej jakości
mój wzrok przyklejony
do czułego prostokąta szyby
stał się pryzmatem
naiwnie klepaną na różańcu
tabliczką mnożenia
wyglądasz pięknie
z tym smutkiem na policzkach
melancholia ssie piszczel
gwiazdy zgubiły drogę do niebaporachunek sumienia
niedobrze jest poplątanym ciałom
umierać z woli istnienia
nieładnie zaczynać wszystko
od epilogu
poplamiona słodko-kwaśnym miąższem
serca pocałunkiem bez prawa
wstępu
włamuję się do życia
do świata wywróconego na lewą stronę
nadziei ograbionej z pozostałości
po bólu
kiedy księżyc przestraszy się
własnego odbicia w kałuży
kiedy pstrokaty latawiec
zderzy z niebem
odejdzie porachunek sumienia
przeminie ostatnia płonąca na niebiesko
gwiazdapowiew czasu
to tylko parę słów
które dawno utraciły treść
to najwyżej jedna wywyższona epoka
jakiej lepiej nie drażnić
z rozwagą omijam
wczesnojesienny powiew czasu
z nadzieją nadstawiam usta
złocistej niedzieli
zanim runiemy wraz ze świecznikiem
wraz z przeterminowanym nekrologiem
nasze nierozczesane ciała
rozpłyną się w przeciwnych kierunkach
w stronę cienia
który wykradł światło
błąkam się od maski do maski
od muru do muru między galaktykami
między niestworzonymi do końca
pragnieniami
jeszcze jednej wiosnyhaust światła
przedwczorajsze tysiąclecie nie prosi się
o haust światła
po drugiej stronie
gardła
myśli nerwowe z natury
karmisz cieniem
rozebranym ze swojej epoki
międzyludzkie są tutejsze spojrzenia
ciała wyrzucone na brzeg
przez nadmiar czułości
przesyt pragnienia aby zacząć
wieczność od początku
nie udawaj że harmonogram uczuć
jest od dawna zniewieściały
spopielały
odkąd rozbłysła w nas cisza
grzecznie oddzielone światło od cienia
pod powiekami wrze resztka łez
u warg rozkwita zegar
o bardzo smutnych wskazówkach
jeszcze smutniejszym obowiązku
aby zagrać tę balladę
od nowatysiąclecie dzieciństwa
pośpiesznie wystrugany bezczas
idea aby zacząć świat
od końca
modlić się na różańcu
z czarno-krwawych gwiazd
nikt nie zabroni
fascynujących planów na odległą
przeszłość
nikt nie powstrzyma przed obecnością
zatrutych marzeń
ich ostrych kątów
znów przygwoździliście do krzyża
nieodpowiedniego człowieka
niewłaściwego Boga
do bólu czysta do bólu przejrzysta
kocham się z twoją samotnością
z bólem któremu nie do twarzy
z cieniem Lucyfera
nie nie wolno mówić
wbrew słowom wbrew ścianom
które wznosiłam czule przez tysiąclecia
dzieciństwana domowym krzyżu
kąśliwe są twoje wyrzuty
sumienia
obrazoburcze chwile
powierzone Bogu
pełznie we mnie
zeschła krew
podobna twojemu spojrzeniu
przyszpilonemu do tablicy
myślałam odnajdę ciszę
pośród zagiętych drapieżnie
linii papilarnych
rozbolał mnie świt
jedna łza
zgrubiała w paru miejscach
rozwieszona
na domowym krzyżu
zliczam krople
zlizuję znaki zapytania
z powieki nieba
nie rozmawiajmy o bólu
w czasach kiedy cierpienie jest
najpilniejszą potrzebą
bez wytchnieniacudotwórcze sny
włóczy się we mnie noc
szuka rodzonej gwiazdy
smutny uśmiech przyszpilił
kąciki ust
do granic światła
pora przestać wierzyć
w cudotwórcze sny w przeszkody
nie do zburzenia
w przesyt wiatru pośpiesznie gasnący
od kolejki po marzenia
rozbolała mnie lewa komora
od przesytu czułości
nadmiaru
ciało rozpada się kłamie
zwrócone twarzą
w stronę ziemi której nie sposób podnieść
rozmawiam
z tutejszymi epokami
z plamą plastikowego lustra
w którym wciąż kwitną twoje
spiętrzone wargi
znikają z gracją
otulone w czarne płatki cudzołóstwaostateczna sekunda
kobierce przytulne jak skóra
powlekająca twój uśmiech
tuż obok spętanych
archanielskich skrzydeł
nastręczające się różanopalce przywidzenia
fatamorgany
czy oazy od okazji
moja cielesność ukrzyżowana
na wzmożonych nawrotach hejnałów
przecieka przez rzęsy
nawet najwykwintniejszym aktorom
przekonanym do swojej roli
blagierom
otwieram po kolei
wszystkie powleczone bielmem
okna
trafię w końcu w pustkę
w błękitnych płomieniach
babiego lata
zza balustrady widzę
płonące postumenty serdecznych wrogów
zniewieściałych aniołów
w końcu Boga któremu pomyliły się
strony wszechstworzenia
do snu brakuje mi
tylko ciszy
odliczam czas pozostały do wybicia
ostatecznej sekundywyprane modlitwy
przeciwko nam
na bałwochwalczych wyżynach
słów których nie sposób
nasycić mlekiem
wbrew nam piętrzą się
tutejsze świeżo wyprane modlitwy
bez adresata
pokuta obowiązująca w tych stronach
nie jest cięższa
niż zbocze góry
przyznanie się do zmysłów
ciasno jest ustom proroków
niewygodnie ciałom które ktoś grzecznie
poskładał i odłożył
na potem
parę zbędnych miraży
kilka przeludnionych pustkowi
pora otworzyć oczy
bez lęku
przed atakiem poranka zmiennocieplnego
słońca
któremu ktoś ciekawski
wyłupił jedyne okoozdobny uśmiech
przez pomyłkę wzniosłeś niepotrzebny
świat
kąciki ust opadły
posypana popiołem
czaszka słońca stoczyła się z piedestału
runęła prosto w otchłań
raju
jesteśmy ponownie
aby wydrzeć sobie zalążek piekła
jesteśmy by rozpocząć kolejne
dwa tysiące zgonów
wszechświata
odkąd ktoś powstrzymał ziemię
przed kolejnym samobójstwem
moja przyszłość stała się pamiątką
po rychłej nowomowie
wspomnieniem tych ciężarnych chwil
kiedy nawet ozdobny uśmiech
nie był zbyt wyrazistyciekawe zjawisko
twoja dusza jest ciekawym zjawiskiem
schwytanym w karby
nieludzkich prestiży
twoje oczy
rozebrane z łez
powieki ostrzyżone na krótko
szukają obupłciowych obłoków
uniosą je ponad podwaliny
szaleństwa
urozmaicony szeregiem palców
zagiętych na wzór wspomnień
czas tarza się
we własnych popiołach
w ślinie gęstej
i słodkiej
nie porównuj ściany do tarczy
z szyby porysowanej paznokciem księżyca
ukryj się
pod płachtą języka
sztandarem całunu
spowijającego zziębniętą krewciało obce
tylko cichy śnieg pozostał
po tej stronie ciała
ciało obce
wykradzione z pachnącej słowami
wiary w doczesność
na dnie kielicha
stopniowo przeciekającego
tracącego na smaku
spełnieniu
pozostał po tobie tylko stróż
który zawsze chciał stać się
aniołem
pozostała rzeka co gaśnie
niby trzydzieści świec na torcie
niby prezent z okazji kolejnego
wieku dzieciństwa
stoję na wzgórzu utrudzonych śniegów
zasp bez twarzy
bez płowych marginesów na granicy
między bólem
a pierwszym letnim dreszczem
pierwszą smugą czerni
na policzku
krwawy świt przechylił się
na stronę bezsensu
rychłej pomyłki przed nieznanymprzerwa na człowieczeństwo
z niczym nie kojarzy się
kolejna zmarszczka
na garbowanej skórze
niczego nie przypomina ciało
obrane pieczołowicie ze skorupki
ze ślepych łez
zanim spojrzenie wymknie mi się
z twarzy
zanim ulegnę nieznanym sposobom
na samotność
podam rękę cieniom
nad którymi utraciłam kontrolę
pozbawiły mnie czasu
wysycham jak rana
nikt już o nią nie dba nie pielęgnuje
jej róży rozebranej z kolców
odkąd wróciliśmy z czyśćca
wina odparowała z nas
jak krzywo przyszyty guzik
nadmiernie rozkojarzona wiara
w jeszcze jeden cud
którego nikt dotąd nie popełnił
nie ogłosił przerwy
na człowieczeństwowspomnienie
nigdy nie przeminie ta przelotna
wymiana zdań
rodząca się w zmarzniętym
powietrzu które chciałoby zostać
twoim oddechem
ofiarowanym snom
nigdy nie przebrzmi łyk bólu
jaki chcę pielęgnować by nie utracił
jedynego piękna
szczęścia uwięzionego w zaułkach
w parkach chodnikach
w drodze do gwiazdy co nigdy
nie objawi się mojemu niebu
kryjącemu się pod czarną plamą łez
w miłości
samotność na mnie nie zaczeka
nie wierzy w czas
nie ufa świeżym śladom na sercu
opróżnionym z perły
twojego głosu
z zapachu który zalągł się pośród myśli
jaki wciąż pamiętam
choć wyblakł i spłonął
pożegnalny listjesteś coraz dalszy
jesteś coraz dalszy
wraz z moją kolejną ślepą łzą
rozglądam się szukam
okna czy drzwi nieważne
szukam pamięci która zostanie z tobą
do ostatecznego tchnienia
pęka słońce
pokryte śniegiem
pamiątka po rychłej przeszłości
po nieproszonych gwiazdach
poszarzały wiatr nostalgii
wciąż rozwiewa przyszłość
rzeka płynie
pod swój własny prąd
cóż da ból jak skończy się cierpienie
które zadałam sobie
twoją ręką?
kurczę się w słowach co nigdy
nie rozkwitną
nigdy nie przebrzmią
znów upajam się krwią wspomnień
wiecznie młodych
wiecznie niedokonanych
i znów jesteś honorowym gościem
moich snów choć proszę
abyś zabrał najważniejsze rzeczy
i pośpiesznie się wyprowadziłkiepski świt
mknę naprzód
przeciwko niedomkniętym księgom
dopasowuję uśmiech do rys
twojej twarzy
zazdrosna o życie
pokorne i bez skazy wypełniam sobą
piedestały
dogasające krople snu
martwe do bólu martwe są twoje strony
świata
namalowane niewprawną dłonią
dziecka
ukryłam włosy pośród wyżyn
tutejszego nieba schowałam lęk
by odmierzał czule kolejne plamy
po melancholii
powieka rozległa
jak biały żagiel na niespełnionych wodach
próbuje ukryć nadmiar światła
przesyt bólu
który może dać jedynie jeszcze jeden
kiepski świtniebieskie myśli
nie boję się słów które chcesz
mi podarować
smutno i przykro jest zaczynać
raz jeszcze bez prawda wstępu
bez zakończenia
wbrew ciału
jutro
zakneblowane przeżarte przez rdzę
może jedynie chełpić się
przejrzystym sumieniem moim lękiem
moją samotnością
rozebrane z gwiazd
niebo domaga się nocy
czeka na świętokradzki świt
kto wie ile jest prawdy we wspomnieniach
które ktoś zręcznie umył
i odłożył na górną półkę
woń niebieskich myśli nie pasuje
do twojego oddechu
słowa przyklejają się do języka
do podniebieniałzy zmarłych
nie ma sensu wierzyć
w nieznane
w kolejny krzywo przyszpilony uśmiech
do twojej twarzy
nie ma sensu ufać marzeniom
którym niewiele brakuje
do urzeczywistnienia
sycę się solą łez zmarłych
uzdrawiam twoje sny bez słowa
bez jednej zielonej kiełkującej
na przekór gwieździe co zalęgła się
między przecinkiem
a kropką
tylko wielokropek łez trzyma mnie
przy życiu
jedynie rozmazany na czarnej szybie
krzyk domaga się chwili
pustego zwątpienia w balladę
rozkwitającą w ustachszpik serca
brakuje mi szeptu spomiędzy kart
twojego serca
brakuje krzyku łaszącego się
do muzyki
chciałabym zacząć czas od początku ale
nie ominę mętnej szyby
między życiem a szczęściem
pieszczotliwy dreszcz dobiera się
do szpiku serca
rzucam kolejny dzień na pastwę
melancholii
została jedna głuchoniema fotografia
przecząca ciszy grającej na skrzypcach
poranka
odwracasz się na pożegnanie
rzucasz do stóp
rozkwitającą na rubinowo
gwiazdę
żeby nigdy nie dała rozplenić się
marzeniom pragnieniom przed którymi
nie ma wyjściarozpierzchną się lata
chciałabym znów zobaczyć
twoje szczęście w plamie
pękniętego zwierciadła
chciałabym przejrzeć się
w myślach przesyconych
niedobrym świtem
ograbionych z szorstkich gwiazd
i fioletowych
ostatnie słowo jak zwykle
należy do samotności
nie chcę szukać gdzie pochowałam
z ochotą tamto zaginione spojrzenie
tamto powierzchowne zetknięcie
ciał zupełnie obcych
i choć ostatnia ślepa łza podkreśli
puentę wiersza
na zawsze śmiertelnego
choć z bolesnej rzęsy runie
ostatni przebłysk śniegu
rozpierzchną się lata
pamięć nie pozwoli zasnąć sercu