- W empik go
Nieczysta gra - ebook
Nieczysta gra - ebook
Jarosław Kurka budzi się któregoś dnia w całkiem nowej rzeczywistości. Jest rok 1989. Żegnajcie, towarzysze! Idzie nowe. Gospodarczą drogę donikąd zastępuje kapitalizm w swej surowej jeszcze i dzikiej postaci. Odchodzi uładzony i oswojony świat, w którym dyrektor Kurka czuł się bezpiecznie. Jak się zachowa, gdy ostatecznie uświadomi sobie ogrom otaczających go zmian? Czy pozwoli, by zawładnęły nim nostalgiczne wspomnienia? Czy zawalczy o należną mu pozycję i szacunek? Wyścig o odnalezienie swojego miejsca w nowo urządzonym świecie spędza mu sen z powiek. Podobnie jak piękna Katarzyna, z którą nawiązuje wyjątkową relację…
Rzeczywistość nie odbiegała zanadto od snów Jarosława Kurki. Miała coś z sennych koszmarów, tyle tylko że nie dało się jej nijak zatrzymać i odprawić w niebyt. Chwilowa przerwa w obcowaniu z codzienną udręką mogła zaistnieć tylko po zapadnięciu w sen, ale ten wcale nie musiał przynosić wyłącznie wytchnienia, o czym sam miał okazję przekonać się, i to niejeden raz. Dotkliwość bezlitosnej rzeczywistości swoje źródło miała w czasach niezbyt odległych, ba, prawie tak bliskich, że wydawały się wyciągać pomocną dłoń, ale ta pozostawała z każdym przemijającym dniem już tylko blednącym złudzeniem odchodzącej w niebyt nadziei.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-848-9 |
Rozmiar pliku: | 865 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nad wielkimi obszarami kontynentów rozpościerała się ciemność. W niektórych miejscach wydawała się ustępować jasności, acz nieśmiało i jakby z obawą. Nikt nie mógł przewidzieć wyniku zmagań mocy zła i blasku jutrzenki. Wielu dręczyła niepewność.
Autor
Wszystko stało się w jednej chwili, nagle i poza jakąkolwiek kontrolą. Jarosław Kurka poderwał się i usiadł z rozrzuconymi szeroko nogami na wielkim małżeńskim łożu. Spostrzegł siebie w zaskakującej pozycji w tym samym momencie, gdy ujrzał światło dnia, zalewające sypialnię, wszystkie meble i wyposażenie, a także garderobę, pozostawioną w nieładzie w różnych miejscach. Powiew poranka zmarszczył długą firanę, przedzierając się nieśmiało do wnętrza i dopiero wtedy poczuł zimny pot na całym niemal ciele oraz odrętwienie lewej ręki, a właściwie nadgarstka i napiętego przedramienia. Skierował wzrok w stronę obolałej z wysiłku kończyny. Jak się okazało, ściskał kurczowo masywny, wykonany z twardego drewna, ozdobny element wezgłowia. Uwolnił z uścisku obolałą i zaczerwienioną od wysiłku rękę. Popatrzył z niedowierzaniem na to, co przyszło mu ująć w żelazny uchwyt, wycierając przy tym spoconą twarz w zmierzwione prześcieradło. To miał być przecież niewielki kawałek metalowej balustrady, okalającej wieżę spadochronową, a właściwie jej najwyższy okrągły pomost, przeznaczony do skoków szkoleniowych i treningowych. Nie wiedział, w jaki sposób znalazł się w takim miejscu, chociaż wieża nie była mu obca. Nigdy jednak nie próbował wykonywać skoków ze spadochronem, a sama myśl o czymś takim budziła niemal przerażenie. Na najwyższy pomost wprowadzono go… właśnie nie bardzo wiedział, w jaki sposób to nastąpiło. Wiele wskazywało na podstęp albo jakiś przegrany zakład… A może wepchnięto go tam siłą. Niewykluczone, że wszystkie wskazane przyczyny miały ze sobą związek i stanowiły ciąg zdarzeń, niedający się odtworzyć po raptownym przebudzeniu i opuszczeniu nieznośnych ciemności. Przypięto mu spadochron, doczepiono także w jakiś sposób do liny asekurującej i tłumaczono, że to całkiem bezpieczne i nic złego nie może się wydarzyć. Bronił się, jak potrafił… w ostatniej chwili dosięgnął ręką kawałka balustrady. Miała chyba spełnić rolę koła ratunkowego… i w tym momencie… został ocalony, budząc się z koszmarnego snu. Przez jakiś czas nie zmieniał pozycji, próbując odtworzyć w myślach zdarzenia, które szczęśliwie nie nastąpiły. Zaskoczył go fakt zapamiętania snu. Spośród wielu innych, jakich doświadczył podczas niespokojnych nocy, ten tylko utkwił mu w pamięci, obok snu sprzed bodaj dwóch tygodni. Właśnie usunięte zostały jego ślady w postaci urwanego karnisza okiennego w tej samej sypialni. W towarzystwie kilku jegomości, których twarzy nie widział albo nie zapamiętał, wziął udział w polowaniu na ptactwo łowne. Jarosław Kurka nigdy nie polował, ba… od czasów służby wojskowej nie dzierżył w ręku niczego, co mogłoby strzelać. Nawet spodobał mu się, a jakże, strój, jaki przywdział na tę okazję. Na jawie stroju takiego nie widział i niepodobna przypuszczać, że w jakiś sposób mógłby znaleźć upodobanie w takim okazjonalnym uniformie. Właśnie oddał strzał i mógł spodziewać się trafienia kaczki albo czegoś podobnego. Ptak nie mógł spaść daleko. Udał się w kierunku jego domniemanego upadku, brodząc po podmokłej łące. Schylał się po dogorywającą chyba słonkę kiedy wyraźnie usłyszał odgłos wystrzału, i to całkiem blisko. Może sam wystrzał nie zwróciłyby jego uwagi, wszak to polowanie, ale chwilę po nim nastąpił drugi, i znowu całkiem blisko. Instynktownie przycupnął, próbując skierować wzrok w stronę, skąd nadeszły odgłosy myśliwskich strzelb, a może tylko jednej strzelby – jedno i drugie było możliwe. Dobiegły go niewyraźne głosy, tłumione przez wysokie w tym miejscu szuwary. Zaczął nasłuchiwać, unosząc się nieco, z nadzieją na wypatrzenie osób, które rozmawiały, a co do których nabrał co najmniej wątpliwości, czy są z jego towarzystwa i jakie mają intencje. Ogarnął go niepokój i niemal w tym samym momencie usłyszał:
– Jest tam… Chyba mignął mi kapelusz.
Kurka zamarł, przyjmując pozycję embrionalną w wysokiej trawie, poprzetykanej niewielkimi, nieznanymi mu roślinami, ale wyposażonymi przez łaskawą naturę w duże, mięsiste, ciemnozielone liście. W odległości około dziesięciu metrów przeszło niepostrzeżenie dwóch mężczyzn z twarzami zwróconymi w kierunku przeciwnym od jego okazjonalnej i niepewnej kryjówki. Spojrzeli nawet w jego stronę, ale tylko przez chwilę i jakby bez szczególnego zainteresowania najbliższym otoczeniem. Kiedy nieznajomi oddalili się na odległość, jak mogłoby się wydawać, bezpieczną, Kurka ruszył co sił w nogach, mając za cel linię pobliskiego lasu. Musiał jednak błędnie ocenić odległość, jaka miała dzielić go od nieobliczalnych intruzów, bo usłyszał znowu wystrzał, a niemal jednocześnie ujadanie psów. Zdjął z nóg i odrzucił wysokie, nieco przyciężkawe buty i pognał co sił przed siebie. Robiące dużo hałasu psy wydawały się niechybnie zbliżać, a uciekinier obrał już tylko jeden cel – jak najszybszy skok na najbliższe drzewo. Dobiegał do pnia dorodnego dębu i nie namyślając się wiele, podskoczył do najniższej, ale i tak wystarczająco wysoko położonej gałęzi. Dopadł jej i w tym momencie wylądował na podłodze z urwaną firaną, którą kurczowo trzymał w ręce. Oderwany karnisz uderzył go w głowę, spełniając skutecznie rolę przypisaną zwykle budzikowi.
Więcej snów nie zapamiętał, na tyle nawet, aby próbować dopatrzeć się w nich jakiegoś związku z realiami życia i ogarnąć jakoś ich przesłanie. Jeśli mógł cokolwiek o nich powiedzieć, to z pewnością nic, co niosłoby chwilę przyjemnego sennego odurzenia, pobudzającego dobre samopoczucie. Jedyny sen, który mógł przyozdobić zasępione oblicze Jarosława promiennym nawet wspomnieniem, i tak skończył się dotkliwą porażką. Sen musiał mieć jednoznacznie erotyczny posmak. Jego ręka rozpoczęła obiecującą wędrówkę po całym ciele małżonki i zatrzymała się w miejscu, wskazującym na jednoznaczne zamiary. Tutaj jednak nastąpił kres jej intrygującej penetracji i znieruchomiała… na amen. Zawiedziona małżonka dotrwała dzielnie do poranka, ale nie omieszkała zapytać nocnego zalotnika o jego sen, i to zaraz przy porannej kawie. Szczera odpowiedź, że nic nie pamięta, mogła być najgorszą z możliwych. Miał przechlapane. Próby obrócenia wszystkiego w żart zdały się na nic. Nawet taki niewinny sen wpisywał się w nieznośny ciąg zawiedzionych nadziei w relacjach z Eleonorą. Bardzo chciał jej imponować, a wszelkie zabiegi o prestiż i uznanie dla niego ze strony małżonki obarczała jakaś niemoc, którą on sam zaczął uznawać za zawisłe nad nimi fatum. Nie potrafił nawet ocenić, czy jej dąsy to tylko zwykłe przekomarzanie się, czy coś więcej. Tak czy inaczej, przyszło mu wpisać na poły senny incydent na długą listę porażek, zza których wyglądały lekko pokpiwające oczy Eleonory. A może tak tylko mu się wydawało? Nie umiał znaleźć odpowiedzi i ta udręka stała się niemal nieodłączną towarzyszką jego codzienności.
Rzeczywistość nie odbiegała zanadto od snów Jarosława Kurki. Miała coś z sennych koszmarów, tyle tylko że nie dało się jej nijak zatrzymać i odprawić w niebyt. Chwilowa przerwa w obcowaniu z codzienną udręką mogła zaistnieć tylko po zapadnięciu w sen, ale ten wcale nie musiał przynosić wyłącznie wytchnienia, o czym sam miał okazję przekonać się, i to niejeden raz. Dotkliwość bezlitosnej rzeczywistości swoje źródło miała w czasach niezbyt odległych, ba, prawie tak bliskich, że wydawały się wyciągać pomocną dłoń, ale ta pozostawała z każdym przemijającym dniem już tylko blednącym złudzeniem odchodzącej w niebyt nadziei. Odchodził uładzony świat, w którym Kurka czuł się dobrze. Nie chodziło wcale o ocenę wszystkiego, co składało się na jakość życia w jego nieskomplikowanym egzystencjalnym wymiarze; tutaj jego oceny nie odbiegały od dosyć powszechnie przyjętych. Rzecz w tym, że był to świat oswojony, a on dobrze rozpoznał ścieżki ułatwiające życie. Aby zostać dyrektorem jakiejś państwowej firmy, należało zapisać się do słusznej ideowo, dzierżącej władzę partii, co przyszło mu zresztą bez oporu. Skończył nawet zaocznie studia ekonomiczne, otwierające całkiem nowe możliwości. Obrana droga kariery czyniła go w pełni przygotowanym do objęcia stanowisk wyłącznie kierowniczych. Posiadł pełne przekonanie o tym, że na żadnym innym nie mógłby sobie poradzić.
Czuł się nieco zawiedziony propozycją objęcia stanowiska prezesa zarządu spółdzielni pracy inwalidów. Nie mógł jednak grymasić, to mogło się źle dla niego skończyć. Rekomendacja partii miała swoje znaczenie, a odmowa mogła zwichnąć karierę, nim ta się w ogóle rozpoczęła. Nie czuł się usatysfakcjonowany z jednego tylko powodu – z nazwy spółdzielni. Przebolał ten dyskomfort i rozpoczął, po ponad trzech latach prezesury, zabiegi o objęcie stanowiska w firmie o nazwie co najmniej obojętnej i niebudzącej niefortunnych skojarzeń. Nie był przecież inwalidą i nie dotykała go żadna ułomność. Podczas różnego rodzaju spotkań, zazwyczaj w kręgu kadry menadżerskiej, na informację o tym, jaką firmą kieruje, na twarzach rozmówców prezes Kurka dostrzegał jakby zakłopotanie, pomieszane ze współczuciem albo zaskoczenie jego widokiem, niezdradzającym przecież żadnych defektów. Przetrzymał trudny dla niego czas, aby trafić do miejskiego przedsiębiorstwa gospodarki komunalnej i mieszkaniowej na stanowisko jak najbardziej dyrektorskie. Do pełni szczęścia trochę brakowało, ale poczuł i tak ulgę. Tutaj zastał go wicher dziejowych zmian.
Określenie skali przemian dziejowych wichrem nie wydawało się, wbrew pozorom, zbyt trafne. Wicher ma zdecydowanie charakter gwałtowny, ale wieje zwykle z jednego kierunku. Nie jest to co prawda wielką pociechą, zwłaszcza dla poszkodowanych takim zjawiskiem pogodowym, niemniej tkwi w tym żywiole pewien stopień przewidywalności. Zmianom zachodzącym w kraju należałoby przypisać, przynajmniej w ocenie Jarosława Kurki, raczej cechy charakterystyczne dla pola minowego. Programowe znikanie socjalizmu miało w pewnym stopniu charakter dziejowej burzy, o tyle więc można było snuć przypuszczenia co do kierunku zmian, ale pole zmagań, niezależnie od smagania go wichrem historii, najeżone zostało niezliczoną ilością min. Pojawili się nawet odważni do ich lokalizacji, ale także do rozbrajania. Nowi odważni, wspierani przez wielkich tego świata, a przynajmniej zdecydowanie kibicujący podjętym przemianom, wykazywali dużo chęci, a nawet determinacji. Podejmowali się niejednokrotnie zadań niemal straceńczych, łatwych i przyjemnych wyraźnie jednak brakowało.
Jutrzenka przemian widziana z daleka i z dużej wysokości stabilnych demokracji, opartych na silnych organizmach gospodarczych, to jednak nie to samo, co z trudem ustępująca ciemność przed ledwie pojawiającą się jasnością wśród poszarzałych przez lata mas ludzkich. To, co dla jednych było od lat nieskomplikowane i oczywiste w uładzonym świecie, dla nowych odważnych ukazywało twarz nieznaną.
Jasność miała swoje źródła, nie wystarczało dostrzec ją samą. Dyrektor Kurka doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Ten, kto potrafił tworzyć nowe światło i rozniecać go w jasność, to ten, o kogo chodziło w napierających nowinkami czasach. Tak jak do niedawna latarniami wskazującymi kierunek jawiły się różnego rodzaju partyjne instancje i zasiadający w nich partyjni notable, tak obecnie budowano na razie jedną latarnię o mocno skoncentrowanym świetle. Nie znaczy to, że tak miało pozostać. Bynajmniej, kraj pokrywały organizacje lokalne, czerpiące siły z obywatelskiego ruchu nieposłuszeństwa, prawie już dziesięcioletniego. Jednak ci, którzy ogrzewali się ogniem wygasłych już świateł, nie mogli liczyć na zbyt wiele. Mogli się przyglądać z oddali i czekać na łaskawy los. Dla nich powinnością niezbywalną miało być przede wszystkim wystrzeganie się błędów. Z trudem jednak przychodziło im określanie miejsc, gdzie błędów łatwiej uniknąć albo w ogóle się przed nimi ustrzec. To właśnie owe nieznane rejony, przyczajone w ukryciu, podobne do zakamuflowanych i groźnych min. Życie polityczne, gospodarcze i społeczne miało rozpocząć wędrówkę po drodze z mało czytelnymi znakami. Niekiedy wydawać się mogło, że niejeden zdeterminowany wędrowiec, krocząc śmiało, stawia dopiero oznakowania dla innych.
Nagle, jak za wypowiedzeniem zaklęcia, każdy mógł rozpocząć swój prywatny biznes. Stara jeszcze władza wydawała się wyprzedzać czas, dając gospodarczą wolność. Doniosła w swojej treści ustawa zawierała uregulowania wręcz rewolucyjne. Na początku nawet chyba nie od razu dostrzeżono skalę nowości, jakie niosła. Niejeden patrzył na nową zgoła możliwość z niedowierzaniem, ale i z obawą przemieszaną z nadzieją.
W całej gospodarce karty przygotowane zostały do nowego rozdania, a gra toczyć się miała według improwizowanych niekiedy reguł. Podjąć ryzyko czy może okopać się w miejscu znanym, ale tak samo niepewnym? Wyniesione ze starego porządku doświadczenie nakazywało czekać i liczyć na zaproszenie do stolika, aby dostać szansę nie tylko na próbę gry, ale w pewnym stopniu także na współtworzenie jej prawideł. Tylko dostąpienie do takich możliwości pozwalało omijać niebezpieczeństwa, podobne zagrożeniom na ledwie rozpoznawalnym polu walki. Zapraszających nie było jednak wielu, a krąg zapraszanych niezbyt imponujący, chociaż kolejka oczekujących jawiła się jako całkiem spora. Tutaj zapraszający reprezentowali jednak tylko władzę publiczną, a zaproszenie mogło dotyczyć wszystkiego, co związane było z władztwem państwowym i państwowymi przedsiębiorstwami. Zaproszenie oznaczać mogło powierzenie przedsiębiorstwa państwowego do przekształcenia w spółkę prawa handlowego, w tym do wprowadzenia na giełdę, dokonanie jego restrukturyzacji, w tym zbycia jego części, a nawet całości, likwidacji nie wyłączając, sprzedaży inwestorowi zagranicznemu, ale także prywatyzacji na rzecz spółki, utworzonej przez pracowników tegoż przedsiębiorstwa. Niewiele z owych zadań budziło pożądanie, a nawet choćby zainteresowanie. Niemal wszystko rodziło obawę i niepewność, pojawiały się zastępy bezrobotnych. Wymagania od menadżerów w nowych czasach były zdecydowanie inne niż do niedawna. Nieliczni podołali wyzwaniom, chociaż szlify menadżerskie zdobyli znacznie wcześniej. Wielu oczekiwało zaproszenia, aby móc przeczekać i liczyć na łaskawy los, byli i tacy, którzy swoją karierę chcieli oprzeć na zmienionym kierunku politycznym, zakładając, że to tylko zmiana aktorów w znanym spektaklu, opartym na mało oryginalnym scenariuszu.
Nowe czasy oznaczały jednak możliwość odegrania roli niezwykłej. Zapraszającym mógł stać się prawie każdy. To jednak całkowicie nowy obszar działalności prywatnej. Tworzenie choćby spółek wymagało podjęcia współpracy i łączenia sił, zaproszenie w takich sprawach nie oznaczało zaproszenia do wspólnej biesiady, ale do połączenia wysiłków, kwalifikacji oraz kapitałów, nawet w ich skromnym wymiarze. Nowy porządek stwarzał szanse tak wielkie, jak i nieznane. Wolność gospodarcza wabiła, ale niczego nie mogła zapewnić. Dobre to czy raczej niepewne i niewarte ryzyka? A może to tylko chwilowy kaprys losu i gra pozorów?
Dyrektor Kurka nie mógł na razie oczekiwać spokojnych snów. Uświadomił sobie konieczność oswojenia niezbyt lubianych pojęć, takich jak na przykład solidarność, i zupełnie nowych, nieznanych nie tylko jemu. Komitety obywatelskie były przejawem tego całkiem nowego wyłaniającego się świata. Miał przed nimi respekt. Urastały do wymiarów demona, tym groźniejszego, że zupełnie nieznanego. W myślach kołatało się porównanie ze znanymi mu nieźle komitetami, których nie kochał, ale z oswojonymi dało się jakoś żyć. Skłonny był raczej dokonać próby pozostania w starym znanym otoczeniu. Przecież wszystkiego nie da się zmienić – rozważał swoją niełatwą sytuację – a nowe może okazać się tylko zmianą obsady na znanej scenie i w takich rolach, jakie określi wcale nie nowy scenariusz. Cóż mogło się zmienić w przedsiębiorstwie miejskim? Któż miałby realizować zadania dla miasta, jak nie przedsiębiorstwo, którym kierował? Pytania takie pozostawały bez odpowiedzi, adresaci tych pytań, jeszcze nie istnieli – mieli dopiero powstać i wyłonić się z niebytu. Nic nie mogło natchnąć go otuchą i nadzieją.
Z jedynego w zasadzie powodu Jarosław Kurka doceniał fakt zajmowania niezbyt atrakcyjnego stanowiska w spółdzielni inwalidów – producenta nieskomplikowanych narzędzi, ale wypełniającego w poważnym stopniu zadania socjalne. Los oszczędził mu wyzwań, z jakimi przyszło zmierzyć się wielu dyrektorom z większych zakładów przemysłowych, reprezentujących wszystkie możliwe branże przetwórstwa i usług w sierpniu tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku i czasie późniejszym. Nikt wówczas nie oczekiwał od niego określania się wobec bieżących wydarzeń, w tym także okazywania swoich poglądów i ocen, które miały znaczenie dla pracowniczych załóg, ale również dla tak zwanych instancji partyjnych. Nieostrożny krok mógł spowodować koniec kariery, która przecież ledwie pączkowała. Podziwiał postawy niektórych dyrektorów, którzy na tyle potrafili odnaleźć się w trudnych czasach, że zachowali swoje stanowiska. Nawet ci z dyrektorskiej kadry, którzy zapisali się do nowego związku zawodowego „Solidarność”, z łatwością wyjaśniali, że tego właśnie wymagała sytuacja i konieczność identyfikacji z załogą. Potrzeba zapanowania nad rozhuśtanymi nastrojami wiele tłumaczyła i czyniła zadość potrzebom chwili. Czy owa potrzeba jawiła się tylko jako stosowny, na ten tylko czas, parawan – to całkiem inna sprawa.
Jarosław Kurka nie zapisał się do nowego związku, co w okolicznościach dotyczących firmy, którą kierował, trudno byłoby zaliczyć do wyczynów. Jego notowania nie wzrosły z tego powodu, ale nie zanotował też niczego, co mogłoby zostać zakwalifikowane jako polityczna wpadka. Niewykluczone, że taka właśnie postawa pozwoliła mu później ubiegać się o bardziej atrakcyjne miejsce pracy. Zajął po jakimś czasie stanowisko po dotychczasowym dyrektorze, który bez uzasadnionej potrzeby manifestował zbytnio postawę niesprzyjającej, jak to określano, konsolidacji społecznej wokół zadań, nakreślonych przez partię. Nowa dla niego i oczekiwana zmiana nie trwała jednak zbyt długo. Wszyscy wokół oczekiwali czegoś nowego, ale na czym to miało polegać, nie wiedział nikt. Instynkt podpowiadał o potrzebie wytrwania, ale w czym? W niepewności? Nieudane skoki ze spadochronem i rola zwierzyny łownej nie brały się ot tak, z niczego. Ci przegrani sprzed lat wychodzili teraz z cienia, a Jarosław Kurka doskonale to widział. Czuł się jak rozbitek na wzburzonych morskich wodach, w niewielkiej szalupie, z nader marnymi szansami na uchwycenie pomocnej dłoni. Widział z oddali połyskujący w słońcu złocisty piasek plaż i ludzi zażywających kąpieli. Kołysał się na fali bez możliwości wiosłowania. Brzeg ciągle pozostawał w tej samej odległości. Może zmieni się wiatr, pomyślał. Cóż jednak ze zmiany kierunku wiatru, jeśli nie potrafi się uchwycić jego siły w rozpięty żagiel, ba, nawet nie przyswoiło się umiejętności postawienia go tak, aby niósł łódkę. Sam już nie wiedział, czy to tylko sen, czy dotkliwa rzeczywistość.
*
Do powszechnego użycia wchodziły nowe pojęcia lub pojęcia nieco tylko znane, które do tej pory nie miały jednak cech opisujących rzeczywistość, zwłaszcza w sferze gospodarczej. Sektor publiczny oznaczał własność państwową, w tym także własność przedsiębiorstw, dla których funkcje właścicielskie wykonywał skarb państwa. Należało jednak zacząć odróżniać go od zadań publicznych, które mogły wykonywać również przedsiębiorstwa prywatne. Komercjalizacja oznaczała poddanie firm państwowych rygorom rynku, w tym rynku kapitałowego. Do powszechnego użytku weszło pojęcie prywatyzacji, na stałe zadomowiła się w publicznej świadomości instytucja giełdy papierów wartościowych, w tym obligacji i obrót nimi. Karierę wręcz zrobiła spółka w jej zróżnicowanych formach prawnych. Własności przywrócono znaczenie, znane od czasów antycznego Rzymu. Zniknął czarny rynek handlu walutami, a kantory wymiany walut wrastały w krajobraz jak kioski z gazetami.