Niedaleko pada jabłko - ebook
Niedaleko pada jabłko - ebook
NOWA POWIEŚĆ AUTORKI BESTSELLEROWYCH WIELKICH KŁAMSTEWEK
CZY GDYBYŚCIE PODEJRZEWALI, ŻE WASZ OJCIEC ZABIŁ WASZĄ MATKĘ,
DONIEŚLIBYŚCIE O TYM POLICJI?
Rodzina Delaneyów na pierwszy rzut oka jest idealna. Joy i Stan wychowali czwórkę wspaniałych dzieci. Przez lata prowadzili jedną z najsłynniejszych szkół tenisowych w Australii. I choć młodość mają już za sobą, wciąż jest między nimi chemia, a gdy grają w debla, są niepokonani. Takiej miłości można tylko pozazdrościć.
Dlaczego więc Joy pewnego dnia po prostu… znika?
Czwórka rodzeństwa – Amy, Logan, Troy i Brooke – próbuje dowiedzieć się, co stało się z ich matką. Co oznacza zagadkowa wiadomość, którą wysłała w dniu zaginięcia? Dlaczego ojciec tak dziwnie się zachowuje? I co wspólnego z tym wszystkim ma nieznajoma, która rok temu zapukała do drzwi ich rodzinnego domu?
Im więcej pytań zadają Delaneyowie, tym więcej drobnych rys pojawia się na obrazku idealnego małżeństwa. Liane Moriarty – specjalistka od rodzinnych sekretów – jak zwykle po mistrzowsku buduje napięcie, na które składają się drobne nieporozumienia, od dawna tłumione żale oraz paskudne tajemnice.
Jakie to jest dobre!
Jojo Moyes
Zabawna i przerażająca.
Stephen King
Moriarty opowiada świetną historię, rozumie swoich bohaterów i pisze o nich z niezwykłą czułością.
„The Washington Post”
Moriarty w swojej najlepszej formie.
„Booklist”
Wielbiciele Moriarty, radujcie się!
CNN
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8697-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rower leżał porzucony na skraju drogi pod dębem, z kierownicą skręconą pod dziwnym kątem, jak gdyby ktoś cisnął go tam z wściekłością.
Był wczesny sobotni poranek. Fala upałów trwała już od pięciu dni. W całym stanie wybuchło czterdzieści parę uporczywych pożarów buszu. Sześć głównych miast regionu miało już status „do natychmiastowej ewakuacji”, jednak na przedmieściach Sydney zagrożenie dotyczyło jedynie astmatyków, którym doradzano pozostanie w domach. Unoszący się nad budynkami dym miał złowieszczy żółtoszary odcień i gęstość londyńskiego smogu.
Na opustoszałych ulicach panowała cisza, jeśli nie liczyć podziemnego koncertu cykad. Mieszkańcy odsypiali męczące upalne noce wypełnione niespokojnymi snami, jedynie ranne ptaszki z ziewaniem przeglądały wiadomości w telefonach.
Porzucona damka była nowiutka i błyszcząca, w stylu retro: miętowozielona, z siedmioma przerzutkami, skórzanym brązowym siodełkiem i białym wiklinowym koszykiem z przodu. Tego rodzaju rowery kojarzyły się z przejażdżkami na rześkim powietrzu w jakiejś europejskiej górskiej wiosce, z beretem na głowie zamiast kasku i wciśniętą pod pachę bagietką.
Na wyschniętej trawie pod drzewem leżały cztery zielone jabłka, które wyglądały tak, jakby przed chwilą wysypały się z rowerowego koszyka.
Grupka czarnych much plujek przysiadła na srebrnych szprychach. Przez swój bezruch sprawiały wrażenie martwych.
Od strony skrzyżowania nadjechał samochód, holden commodore V8, dudniący dźwiękami rocka z lat osiemdziesiątych. Poruszał się zbyt szybko jak na osiedlową drogę.
Błysnęły światła hamowania i auto zawróciło z piskiem opon, by zatrzymać się obok porzuconego roweru. Muzyka ucichła. Wysiadł mężczyzna z papierosem w ustach. Był chudy, bosy, ubrany jedynie w niebieskie sportowe spodenki, bez koszulki. Drzwi od strony kierowcy zostawił otwarte, po czym z wprawą przeszedł na palcach po rozgrzanym asfalcie, by znaleźć się na trawniku obok jednośladu. Pochylił się i uważnie mu się przyjrzał. Pogładził przebitą przednią oponę, jakby była zranioną kończyną jakiegoś zwierzęcia. Muchy poderwały się i zabrzęczały nerwowo, obudzone do życia.
Mężczyzna rozejrzał się po pustej ulicy, zmrużył oczy, zaciągnął się papierosem i wzruszył ramionami. Następnie wstał, chwytając za ramę roweru. Podprowadził go do samochodu i włożył do bagażnika, sprawnie zdjąwszy przednie koło przy użyciu szybkozamykacza, by wszystko się zmieściło.
Wsiadł za kierownicę, zatrzasnął drzwi i odjechał, przebierając palcami w takt _Highway to Hell_ w wykonaniu AC/DC, bardzo z siebie zadowolony. Poprzedniego dnia wypadały walentynki i choć osobiście nie uznawał tych kapitalistycznych wymysłów, zamierzał ofiarować rower żonie ze słowami: „Wszystkiego najlepszego z okazji walentynek, maleńka”, okraszonymi ironicznym mrugnięciem. W ten sposób nadrobi wczorajsze zaniedbanie i – kto wie – może wieczorem mu się poszczęści?
Ale nie miało mu się poszczęścić. Przeciwnie – miał ogromnego pecha. Dwadzieścia minut później zginął w zderzeniu czołowym z ciężarówką. Nieznający okolicy kierowca nie zauważył znaku stopu, przysłoniętego przez gałęzie przerośniętego ambrowca. Miejscowi od miesięcy narzekali z powodu tego znaku. „To kuszenie losu – mówili – proszenie się o wypadek”. I w końcu wypadek się zdarzył.
Jabłka szybko gniły w upale.ROZDZIAŁ 1
W najdalszym kącie kawiarni, pod oprawionym zdjęciem toskańskich słoneczników o świcie siedziało dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Wszyscy byli wysocy jak koszykarze, a kiedy pochylali się nad ozdobionym mozaiką stolikiem, ich czoła niemal się stykały. Rozmawiali ściszonymi, pełnymi napięcia głosami, jak gdyby omawiali międzynarodową misję szpiegowską, co zupełnie nie pasowało do kawiarenki na przedmieściach w letni sobotni poranek, wypełnionej zapachem świeżego chlebka bananowego z gruszkami i dźwiękami leniwych rockowych ballad, przeplatającymi się z pracowitym posykiwaniem ekspresu do kawy.
– Wyglądają mi na rodzeństwo – zwierzyła się szefowi kelnerka. Była jedynaczką i bracia i siostry zawsze ją intrygowali. – Są do siebie podobni.
– Guzdrają się z zamówieniem. – Szef się skrzywił. Sam miał siedmioro rodzeństwa i nie podzielał fascynacji swojej pracownicy.
Po gwałtownej burzy z gradem w ubiegłym tygodniu nastąpiło kilka dni upragnionego deszczu. Nareszcie udało się opanować pożary i dymy się rozwiały, a wraz z nimi ulotnił się podły humor mieszkańców. Klienci znów ruszyli do knajp z gotówką w kieszeni, należało zatem korzystać z sytuacji i szybko ich obsługiwać, by zrobić miejsce dla nowych.
– Mówili, że nie zdążyli nic wybrać.
– Zapytaj jeszcze raz.
Kelnerka znów podeszła do stolika. Zauważyła, że goście wciąż siedzą w tej samej nietypowej pozycji. Kostki stóp zahaczyli o przednie nogi krzeseł, jakby się bali, że się z nich zsuną.
– Przepraszam, czy mogę już przyjąć zamówienie?
Nie usłyszeli jej. Mówili jedno przez drugie. Musieli być spokrewnieni, bo nawet brzmieli podobnie: wszyscy mieli niskie, głębokie, lekko chropawe głosy.
Ludzie z chrypką i mnóstwem sekretów.
– Technicznie rzecz biorąc, ona nie zaginęła. Przysłała przecież tego esemesa.
– Nie wierzę, że tak po prostu nie odbiera telefonu. Przecież zawsze odbiera.
– Tata mówi, że zniknął jej nowy rower.
– Co takiego? To dziwne.
– Ale że co, myślicie, że tak po prostu popedałowała w siną dal?
– Nie zabrała kasku. Jak dla mnie to podejrzane.
– Myślę, że pora zgłosić zaginięcie.
– Minął ponad tydzień. To zbyt długo.
– Ale jak już mówiłam, technicznie…
– Ależ oczywiście, że zaginęła. Na tym to właśnie polega: zaginęła, skoro nie wiemy, gdzie jest.
Kelnerka tak podniosła głos, że właściwie było to niegrzeczne:
– Czy już państwo coś wybrali?
Znów jej nie usłyszeli.
– Czy któreś z was było w domu?
– Tata prosił, żeby nie przyjeżdżać. Mówi, że jest bardzo zajęty.
– Bardzo zajęty? A niby czym?
Kelnerka przysunęła się bliżej, wciskając się między krzesła i ścianę, żeby któreś z nich ją zauważyło.
– Wiecie, co może się zdarzyć, jeśli zgłosimy zaginięcie? – spytał ten przystojniejszy z mężczyzn. Miał na sobie lnianą koszulę z podwiniętymi rękawami, szorty i mokasyny wsunięte na gołe stopy. Na oko kelnerki był tuż po trzydziestce, nosił krótką brodę i otaczała go charyzmatyczna aura gwiazdy reality show albo agenta nieruchomości. – Podejrzenie padnie na tatę.
– Jakie znowu podejrzenie? – spytał drugi mężczyzna, wyglądający jak nieco bardziej niechlujna, tęższa i tańsza wersja tego pierwszego. Zamiast brody miał na twarzy nierówny zarost, który prosił się o zgolenie.
– No, że to on… sami wiecie co. – Bogatszy brat poskrobał się palcem po karku.
Kelnerka zastygła w bezruchu. To była najciekawsza rozmowa, jaką zdarzyło jej się usłyszeć w pracy.
– Chryste, Troy! – westchnął niechlujny brat. – To wcale nie jest śmieszne.
Drugi z mężczyzn wzruszył ramionami.
– Policja na pewno zapyta, czy się pokłócili. A przecież tata wspominał, że tak.
– Ale przecież…
– A może tata faktycznie miał z tym coś wspólnego? – powiedziała najmłodsza siostra, ubrana w krótką pomarańczową sukienkę w stokrotki, spod której wystawały związane na karku ramiączka od kostiumu kąpielowego. Włosy miała ufarbowane na niebiesko (kelnerka ogromnie zazdrościła jej tego odcienia) i upięte w nieporządny, mokry węzeł. Jej ramiona pokrywała cienka warstwa olejku do opalania i piasku, jak gdyby przed chwilą zeszła z plaży, choć od wybrzeża dzieliły ich dobre trzy kwadranse jazdy samochodem. – Może puściły mu hamulce. Może w końcu nie wytrzymał.
– Oboje natychmiast przestańcie – upomniała ich druga kobieta, którą kelnerka rozpoznała teraz jako stałą klientkę. Zawsze zamawiała dużą gorącą flat white na mleku sojowym. Miała na imię Brooke, z „e” na końcu.
W kawiarni mieli w zwyczaju zapisywać imiona klientów na papierowych kubkach do kawy i któregoś dnia ta kobieta ją upomniała, nieśmiało, ale stanowczo, jakby nie mogła się powstrzymać, że jej imię pisze się przez „e”.
Była uprzejma, lecz mało rozmowna i zwykle sprawiała wrażenie lekko podenerwowanej, jakby już rano zdawała sobie sprawę, że dzień nie ułoży się po jej myśli. Zawsze płaciła pięciodolarowym banknotem i zostawiała pięćdziesiąt pensów napiwku. Codziennie miała na sobie identyczny strój: granatową koszulkę polo, szorty, skarpetki i sportowe buty.
Tym razem ubrała się weekendowo, w spódnicę i podkoszulek, ale i tak przypominała żołnierkę na przepustce lub wuefistkę, która nie da się nabrać na żadne historyjki o niedyspozycji.
– Tata nigdy nie skrzywdziłby mamy – powiedziała do siostry. – Nigdy!
– Boże święty, oczywiście, że nie. Żartowałam tylko! – Dziewczyna z niebieskimi włosami uniosła ręce i kelnerka dostrzegła pomarszczoną skórę wokół jej ust i oczu. Zdała sobie sprawę, że ta kobieta wcale nie jest młoda, a tylko sprawia takie wrażenie z powodu swojego stroju. W rzeczywistości była w średnim wieku. Z dystansu brało się ją za dwudziestolatkę, z bliska okazywało się, że ma koło czterdziestki. Można było się poczuć trochę oszukanym.
– Mama i tata to zgrane małżeństwo – oświadczyła Brooke przez „e” i niechętnie uległy ton jej głosu podpowiedział kelnerce, że mimo dodającego powagi stroju może być najmłodsza z całej czwórki.
Przystojniejszy z braci zmierzył ją niepewnym spojrzeniem.
– No nie wiem. Czy my na pewno wychowaliśmy się w tej samej rodzinie?
– Ty mi to powiedz. Bo ja na przykład nigdy nie widziałam żadnych oznak przemocy… Och, na miłość boską!
– Ja przecież niczego nie sugeruję! Mówię tylko, że inni ludzie mogliby tak pomyśleć.
Kobieta z niebieskimi włosami uniosła wzrok i zauważyła kelnerkę.
– Przepraszam! – zawołała, chwytając laminowane menu. – Wciąż jeszcze nic nie wybraliśmy!
– Nic nie szkodzi – odparła kelnerka. Chciała dowiedzieć się więcej.
– Po prostu jesteśmy trochę rozkojarzeni. Nasza mama zaginęła.
– Przykro mi. Czy to… bardzo źle? – Kelnerka nie do końca wiedziała, jak powinna zareagować.
Ludzie przy stoliku nie wydawali jej się mocno zaniepokojeni. Poza tym byli od niej, no, sporo starsi, więc ich matka musiała być już w podeszłym wieku. Wyobraziła sobie drobną staruszkę. Jaki mógł być powód jej zniknięcia? Demencja?
Brooke przez „e” się skrzywiła.
– Nie rozpowiadaj o tym na prawo i lewo! – zbeształa siostrę.
– Okej, przepraszam. Nasza mama być może zaginęła – poprawiła się niebieskowłosa. – Po prostu chwilowo gdzieś ją zapodzialiśmy.
– W takim razie muszą sobie państwo przypomnieć, gdzie ją ostatnio widzieli. – Kelnerka podłapała żart.
Zapadła niezręczna cisza. Cała czwórka klientów spojrzała na nią identycznymi parami poważnych brązowych oczu. Wszyscy mieli ciemne rzęsy, dzięki którym wyglądali, jakby użyli eye-linera.
– Chyba ma pani rację – oznajmiła w końcu niebieskowłosa, powoli kiwając głową, jakby wzięła tę żartobliwą uwagę na serio. – Musimy się cofnąć myślami i prześledzić swoje kroki.
– Poprosimy cztery porcje jabłek pod kruszonką z bitą śmietaną – wpadł jej w słowo zamożniejszy brat. – A potem zobaczymy.
– Dobry wybór. – Niechlujny brat postukał krawędzią menu w blat stołu.
– Na śniadanie? – zdziwiła się Brooke przez „e”, ale uśmiechnęła się cierpko, jakby dzielili między sobą jakiś żart o jabłkach pod kruszonką. Cała czwórka oddała swoje menu kelnerce z miną pod tytułem „uff, mamy to za sobą”, typową dla ludzi, którzy odczuwają ulgę, że niczego już nie muszą wybierać.
Kelnerka zapisała w kołonotatniku „4 × jabł krusz” i wygładziła stosik menu.
– Słuchajcie – podjął niechlujny brat – a czy ktokolwiek z nas próbował do niej zadzwonić?
– Kawa? – spytała kelnerka.
– Cztery razy czarna – powiedział bogatszy brat, a kelnerka spojrzała na Brooke przez „e”, by dać jej szansę wtrącić: „Ja takiej nie piję, zawsze zamawiam dużą flat white na mleku sojowym”, ale kobieta była zbyt skoncentrowana na toczącej się przy stoliku dyskusji.
– Oczywiście, że dzwoniliśmy! Milion razy. Słałam esemesy i maile. A wy nie?
– W takim razie cztery razy czarna? – upewniła się kelnerka.
Nikt jej nie odpowiedział.
– Okej, no to cztery razy czarna.
– Nie do mamy. Do niej. – Niechlujny brat oparł łokcie na stole i ucisnął palcami skronie. – Do Savannah. Czy którekolwiek z was się do niej odezwało?
Kelnerce zabrakło pretekstu, by zostać przy stoliku i wysłuchać dalszego ciągu rozmowy.
Kim była ta Savannah? Kolejną siostrą? Czemu się tu dziś nie zjawiła? Czy była czarną owcą w rodzinie? Córką marnotrawną? Czy to dlatego to imię nabierało w ich ustach tak złowieszczego brzmienia? I czy ktokolwiek faktycznie do niej zadzwonił?
Kelnerka podeszła do baru, uderzyła w dzwonek i nabiła zamówienie na kasę.ROZDZIAŁ 2
Wrzesień, rok wcześniej
Był chłodny, wietrzny wtorkowy wieczór, tuż przed jedenastą. Jasnoróżowe kwiaty wiśni tańczyły w powietrzu, gdy taksówka powoli mijała odrestaurowane zabytkowe domy. Przed każdym z nich na podjeździe stały sedan z wyższej średniej półki oraz równo ustawione trzy kolorowe kosze do recyklingu śmieci. Reflektory taksówki oświetliły oposa z prążkowanym ogonem przebiegającego po murze z piaskowca. Jakiś mały pies zaszczekał i zamilkł. Większość domów miała ciemne okna, czujnie rozbłyskiwały diody kamer bezpieczeństwa.
Joy Delaney spod dziewiątki wkładała naczynia do zmywarki, słuchając ostatniego odcinka podcastu Gościa z Migreną na drogich słuchawkach bezprzewodowych, które dostała od syna na urodziny.
Joy była drobną, zadbaną, energiczną kobietą z lśniącymi siwymi włosami obciętymi do ramion. Nigdy nie pamiętała dokładnie, czy ma sześćdziesiąt dziewięć, czy może sześćdziesiąt osiem lat, a czasem podejrzewała, że może tylko sześćdziesiąt siedem. (W rzeczywistości miała sześćdziesiąt dziewięć). Miała na sobie dżinsy, narzucony na pasiastą koszulkę czarny kardigan i wełniane skarpety. Podobno wyglądała „świetnie jak na swój wiek”. Często mówili jej to młodzi ludzie spotykani na zakupach. Zawsze miała ochotę im odpowiedzieć: „Przecież nie wiecie, ile mam lat, głuptasy, więc jak możecie ocenić, czy wyglądam na swój wiek?”.
Jej mąż, Stan Delaney, siedział w fotelu w salonie z woreczkami z lodem ułożonymi na obu kolanach i oglądał film dokumentalny o największych mostach na świecie, zajadając przy tym krakersy z chili zanurzane w pojemniczku z twarożkiem.
Ich stareńka terierka staffordshire o imieniu Steffi (nadanym na cześć Steffi Graf, bo w czasach szczenięctwa suczka umiała się równie szybko poruszać) leżała na kuchennej podłodze obok stóp Joy i żuła po kryjomu kawałek gazety. W ostatnim roku Steffi nabrała zwyczaju obsesyjnego żucia wszelkich skrawków papieru, jakie udało jej się znaleźć, co podobno było typowym objawem stresu u psów – choć nikt nie potrafił stwierdzić, co takiego mogłoby ją stresować.
Upodobanie Steffi do papieru było na szczęście mniej uciążliwe niż pomysły Otisa, kota Caro, sąsiadki Joy, który zaczął podkradać pranie na całej ulicy. Nie pomijał przy tym, o zgrozo, bielizny, którą Caro wstydziła się potem oddawać właścicielom – z wyjątkiem Joy, oczywiście.
Joy wiedziała, że wielkie słuchawki upodabniają ją do kosmitki, ale wcale się tym nie przejmowała. Po latach błagania dzieci o ciszę teraz nie mogła jej znieść. Wydawało się, że cisza dzwoni w uszach w jej tak zwanym opustoszałym gnieździe. Dzieci wyprowadziły się już przed wieloma laty, więc powinna była zdążyć się do tego przyzwyczaić, lecz gdy w minionym roku sprzedali ze Stanem firmę, poczuła, jakby cały jej świat nagle stanął w miejscu. W pogoni za dźwiękami natrafiła na podcasty i uzależniła się od nich. Często kładła się spać w słuchawkach i pozwalała się ukołysać przyjaznym, stanowczym głosom.
Sama nie miewała migren, ale jej młodsza córka często na nie cierpiała, Joy słuchała więc podcastów Gościa z Migreną, żeby móc dzielić się z Brooke poradami, a także w ramach pokuty. W ostatnich latach mocno wstydziła się swojego lekceważenia i zniecierpliwienia w reakcji na „dziecięce bóle głowy” Brooke, jak kiedyś je nazywali.
„Poczucie winy świetnie sprawdziłoby się jako motyw przewodni mojej autobiografii” – pomyślała, usiłując wcisnąć tarkę do sera do zmywarki, obok patelni. _Życie z poczuciem winy_ autorstwa Joy Delaney.
Poprzedniego wieczoru uczestniczyła w pierwszych zajęciach kursu pisania autobiografii w miejscowej wieczorowej szkole policealnej. Joy nie marzyła o spisywaniu wspomnień, ale Caro chciała to zrobić, więc Joy dotrzymywała jej towarzystwa. Caro była wdową, do tego z natury nieśmiałą, i nie chciała chodzić na kurs sama. Joy zamierzała pomóc sąsiadce się z kimś zaprzyjaźnić (już wytypowała odpowiednią kandydatkę), a potem zrezygnować. Prowadząca kurs wyjaśniła, że proces pisania autobiografii zaczyna się od wyboru motywu przewodniego, a następnie dobiera się tylko pasujące anegdoty. „Motyw to na przykład »Dorastałem w szemranej dzielnicy, a mimo to wyszedłem na ludzi«” – powiedziała i wszystkie uczestniczki w szytych na miarę spodniach i perłowych kolczykach z powagą pokiwały głowami i zapisały „szemrana dzielnica” w nowiutkich notatnikach.
– Przynajmniej w twoim przypadku motyw przewodni jest oczywisty – powiedziała Caro, gdy wracały do domu.
– Naprawdę? – zdziwiła się Joy.
– Oczywiście. Tenis, na pewno wybierzesz tenis.
– To przecież żaden motyw – sprzeciwiła się Joy. – Motywem przewodnim mogłaby być na przykład zemsta albo sukces wbrew przeciwnościom losu, albo…
– Mogłabyś zatytułować swoje wspomnienia _Gem, set i mecz. Historia tenisowej rodziny_.
– Ale my przecież… nie jesteśmy żadnymi gwiazdami tenisa – upierała się Joy. – Prowadzimy tylko szkółkę tenisową i lokalną sekcję. Daleko nam do rodziny Williamsów. – Z jakiegoś powodu uwaga sąsiadki ją zirytowała. A wręcz sprawiła jej przykrość.
Caro zrobiła zdumioną minę.
– Ale co ty wygadujesz? Tenis to wasza rodzinna pasja. Ludzie zawsze mówią: „Podążaj za swoją pasją!”. A ja wtedy myślę: „Gdybym tylko miała jakąś pasję… jak Joy”.
Joy zmieniła temat.
Teraz spojrzała ponad zmywarką i przypomniała sobie Troya, gdy był małym chłopcem. Właśnie w tej kuchni stanął przed nią z rakietą ściśniętą w garści niczym broń, zaczerwieniony ze złości, z pięknymi brązowymi oczami pełnymi pretensji i łez, których nie pozwolił sobie uronić, i krzyczał:
– Nienawidzę tenisa!
– Co za świętokradztwo! – zawołała Amy, która jako najstarsze dziecko lubowała się w komentowaniu rodzinnych sprzeczek wielkimi słowami, niezrozumiałymi dla reszty rodzeństwa.
Brooke, wciąż malutka i słodka, wybuchnęła nieuniknionym płaczem, a na twarzy Logana odmalowało się otępiałe zdumienie.
– Nieprawda. Wcale nie nienawidzisz tenisa – oświadczyła synowi Joy. To był rozkaz. Naprawdę chciała powiedzieć: „Nie wolno ci nienawidzić tenisa, Troy”. Naprawdę chciała powiedzieć: „Nie mam ani czasu, ani siły, by pozwolić ci go nienawidzić”.
Joy pokręciła głową, by otrząsnąć się ze wspomnienia, i spróbowała znów skupić się na podcaście.
– …esy-floresy przelatujące w polu widzenia, migoczące gwiazdy… Osoby cierpiące z powodu aury migrenowej twierdzą, że…
Tak naprawdę Troy wcale nie nienawidził tenisa.
Spora część ich najszczęśliwszych rodzinnych wspomnień wiązała się z tym sportem. Może nawet większość. Te najgorsze też dotyczyły sytuacji na korcie, ale przecież Troy nadal grywał mecze. Gdyby naprawdę nienawidził tenisa, chyba nie chwytałby za rakietę jeszcze po trzydziestce?
Czy tenis naprawdę stanowił motyw przewodni jej życia?
Może Caro miała rację. Przecież ona i Stan nigdy by się nie poznali, gdyby nie tenis.
To było już ponad pół wieku temu. Na jakimś przyjęciu urodzinowym w ciasnym, zatłoczonym domu. Kołysali głowami w rytm piosenki _Popcorn_ zespołu Hot Butter. Osiemnastoletnia Joy ściskała grubą zieloną nóżkę kieliszka do wina wypełnionego po brzegi ciepłym moselle.
– A gdzie jest Joy? Powinieneś poznać Joy. Niedawno wygrała duży turniej.
Pod wpływem tych słów rozstąpiło się ciasne półkole ludzi otaczających chłopaka opartego plecami o ścianę. Był prawdziwym olbrzymem, niedorzecznie wysokim i do tego barczystym, z masą czarnych kręconych włosów związanych w kucyk. W jednej dłoni trzymał papierosa, w drugiej puszkę piwa. W latach siedemdziesiątych sportowcy płci męskiej często palili jak smoki. Gdy się uśmiechnął na widok Joy, zrobił mu się dołek w podbródku.
– Powinniśmy kiedyś zagrać przeciwko sobie – rzucił.
Nigdy nie słyszała podobnego głosu u żadnego ze swoich rówieśników. Był głęboki i niski, a do tego Stan przeciągał słowa, przez co wielu się z niego naśmiewało. Twierdzili, że brzmi jak Johnny Cash. On jednak nie robił tego specjalnie – po prostu taki miał sposób mówienia. Nie odzywał się zbyt często, ale wszystko, co mówił, wydawało się ważne.
Nie byli jedynymi tenisistami na tamtej imprezie, jednak tylko ich dwoje miało za sobą zwycięstwa w turniejach. To było przeznaczenie, nieuniknione jak w bajce. Gdyby nie poznali się tamtego wieczoru, z pewnością wpadliby na siebie gdzie indziej. Tenisowy światek był mały i wszyscy się znali.
W kolejny weekend zagrali swój pierwszy mecz. Joy przegrała sześć do czterech w pierwszym i drugim secie, a potem poszła za ciosem i straciła z nim dziewictwo, mimo że matka ostrzegała ją, by nigdy nie szła do łóżka z chłopakiem, który jej się spodoba: „Kto zechce kupić krowę, jeśli może mieć mleko za darmo?”. (Jej własne córki wydały z siebie zduszony pisk, gdy powtórzyła im tę maksymę).
Joy oznajmiła Stanowi, że przespała się z nim z powodu jego serwisu. To był imponujący serwis. Nadal go podziwiała, czekając na ten ułamek sekundy, gdy czas stawał w miejscu, a Stan zastygał jak posąg tenisisty: plecy zgięte w łuk, piłka zawieszona w powietrzu, rakieta ponad głową, a potem… ŁUP.
Stan stwierdził, że poszedł z nią do łóżka z powodu jej mocnego woleja, a potem wyszeptał jej do ucha tym swoim niskim głosem: „Nieprawda, twój wolej wymaga pracy, uderzasz zbyt blisko siatki. Przespałem się z tobą, bo odkąd zobaczyłem twoje nogi, wiedziałem, że chcę poczuć, jak zaciskają mi się na plecach”, a Joy rozpłynęła się w jego objęciach. Jego słowa wydały jej się niegrzeczne i poetyckie, choć zirytowała ją krytyka jej woleja.
„…a to z kolei powoduje uwolnienie neuroprzekaźników…”
Spojrzała na tarkę. Były na niej resztki marchewki, z którymi zmywarka sobie nie poradzi. Opłukała ją nad zlewem.
– Dlaczego wykonuję pracę za ciebie? – rzuciła w kierunku zmywarki i przypomniały jej się czasy, kiedy jeszcze jej nie mieli. Stała w gumowych rękawiczkach przy zlewie pełnym gorącej wody, a obok piętrzyły się stosy brudnych talerzy.
Ostatnimi czasy przeszłość coraz częściej wcinała się w jej teraźniejszość. Poprzedniego dnia obudziła się z drzemki z przerażeniem, przekonana, że zapomniała odebrać jedno z dzieci ze szkoły. Dobrą chwilę zajęło jej uświadomienie sobie, że cała czwórka jest już dorosła, mają zmarszczki i kredyty hipoteczne, dyplomy ukończenia studiów i plany urlopowe.
Zaczęła się nawet zastanawiać, czy ma demencję. Jej przyjaciółka Linda, opiekunka w domu spokojnej starości, wspomniała jej kiedyś, że w porze końca lekcji przez budynek przepływa fala niepokoju: siwe pensjonariuszki denerwują się, przekonane, że powinny teraz pędzić po swoje od dawna dorosłe już dzieci. Joy zawsze wzruszała ta opowieść, a teraz to samo przytrafiło się jej.
– Możliwe, że mój ponadprzeciętny intelekt maskuje objawy demencji – oświadczyła Stanowi.
– Niczego takiego nie zauważyłem – odparł Stan.
– Masz na myśli objawy demencji czy mój ponadprzeciętny intelekt?
– No cóż, zawsze byłaś zdrowo szurnięta – powiedział, po czym się oddalił, prawdopodobnie w poszukiwaniu drabiny. Odkąd synowie poinformowali go, że po siedemdziesiątce jest już zbyt stary, by wspinać się po drabinie, szukał pretekstów, by to robić.
Poprzedniego wieczoru wysłuchała bardzo ciekawego podcastu zatytułowanego _Moje życie z demencją_.
Tarka nie chciała dać się upchnąć w zmywarce obok patelni. Joy przypatrzyła się obu przedmiotom. Miała poczucie, że są jak łamigłówka, którą powinna umieć rozwiązać.
„…powodują zmianę rozmiaru naczyń krwionośnych…” – ciągnął Gość z Migreną.
Co takiego? Będzie musiała przewinąć podcast i posłuchać od początku.
Gdzieś wyczytała, że przejście na emeryturę powoduje gwałtowne pogorszenie się funkcjonowania mózgu. Może to właśnie się jej teraz przytrafiało. Jej płat czołowy ulegał atrofii.
Wydawało im się, że są już gotowi do emerytury. Sprzedaż szkółki tenisowej była oczywistym dalszym krokiem. Nie byli przecież w stanie uczyć w nieskończoność, a żadne z dzieci nie wydawało się zainteresowane przejęciem rodzinnej firmy. Wręcz przeciwnie: były wręcz obraźliwie niezainteresowane. Stan latami pielęgnował w sobie niedorzeczną nadzieję, że Logan ich zastąpi – staromodna mrzonka o najstarszym synu dumnie obejmującym schedę po ojcu. „Logan był świetnym trenerem” – mruczał pod nosem. „Miał w sobie to coś. Naprawdę miał”.
Biedny Logan był w szoku, gdy Stan nieśmiało zasugerował, że mógłby odkupić od nich firmę. „Nie jest zbyt zdeterminowany, prawda?”, spytał żonę Stan, a ona naskoczyła na niego, bo nie mogła znieść, gdy ktoś krytykował jej dzieci, szczególnie jeśli miał rację.
No więc sprzedali firmę dobrym ludziom, za dobre pieniądze. Joy nie spodziewała się, że aż tak to przeżyje. Nie miała pojęcia, do jakiego stopnia ich tożsamość wiązała się z Akademią Tenisa Delaneyów. Kim byli bez niej? Kolejną parą staruszków.
Całe szczęście, że nadal mogli grać. Najnowsze ciężkie trofeum stało dumnie na komodzie, by cała rodzina mogła je podziwiać, gdy spotkają się z okazji Dnia Ojca. Kolana Stana płaciły teraz cenę za ten sukces, jednak odnieśli wyraźne zwycięstwo nad parą znakomitych technicznie przeciwników. Joy i jej mąż kontrolowali sytuację przy siatce, atakowali w środku pola i ani na chwilę nie stracili zimnej krwi. Wciąż byli w formie.
Poza turniejami grywali towarzyskie mecze w gronie znajomych w poniedziałkowe wieczory. Zwyczaj ten zapoczątkowała Joy przed wieloma laty, jednak ostatnio tylko psuł im humor, bo przyjaciele zaczynali odchodzić. Pół roku wcześniej Dennis Christos zmarł na korcie, w trakcie meczu, który razem z żoną Debbie grali przeciwko Joy i Stanowi. Było to potwornie traumatyczne przeżycie. Joy była przekonana, że serce biednego Dennisa nie wytrzymało nadziei, że uda mu się przełamać Stana. Po cichu obwiniała męża o to, że pozwolił Dennisowi przywitać się z gąską. Z rozmysłem, dla własnej przyjemności, dopuściłeś, by przeciwnik prowadził czterdzieści do zera. Musiała się mocno powstrzymywać, by go nie oskarżyć: „Zabiłeś Dennisa Christosa, Stan”.
Prawda była taka, że ona i Stan nie nadawali się na emerytów. Ich wymarzone sześciotygodniowe wakacje w Europie okazały się kompletną klapą. Nawet Wimbledon ich rozczarował. Zwłaszcza Wimbledon. Gdy ich powrotny samolot wylądował w Sydney, oboje odetchnęli z ulgą. Nie przyznali się do tego nikomu – ani przyjaciołom, ani dzieciom, ani nawet sobie nawzajem.
Czasami próbowali robić te same rzeczy, co ich emerytowani przyjaciele. Raz na przykład wybrali się na „całodniową wycieczkę na plażę”. Joy rozcięła sobie jednak stopę o kawałek muszli, a do tego dostali mandat za nieprzepisowe parkowanie. Przypomniały jej się sytuacje, gdy upierała się, że razem ze Stanem zabiorą dzieci na „uroczy piknik”, i ze wszystkich sił starała się udawać, że są uroczą rodziną na pikniku, ale za każdym razem coś krzyżowało im szyki. A to jedno z nich miało muchy w nosie, a to się zgubili, a jeszcze innym razem zaczęło lać, gdy tylko dojechali na miejsce. W drodze powrotnej w samochodzie panowało ponure milczenie, przerywane jedynie pochlipywaniem jednego z dzieci, które akurat miało poczucie, że zostało niesłusznie zbesztane.
– Na emeryturze zrobili się z nas tacy romantycy! – powiedziała jej pewna wkurzająco świergotliwa przyjaciółka i Joy zebrało się na wymioty. Mimo to w ubiegłym tygodniu specjalnie kupiła dwa koktajle bananowe – takie, jakie pijali ze Stanem na śniadanie w barach mlecznych, gdy na początku małżeństwa jeździli na regionalne turnieje tenisowe. Oszczędzali na noclegach, sypiając w samochodzie. Uprawiali seks na tylnym siedzeniu.
Natychmiast stało się jednak jasne, że Stan w ogóle nie pamięta tamtych koktajli, a gdy w drodze do domu gwałtownie (i całkiem niepotrzebnie) zahamował, koktajl Joy wysunął jej się z rąk i zachlapał tapicerkę, przez co wnętrze samochodu nabrało ohydnego, niemożliwego do wywietrzenia zapachu skwaśniałego mleka – kwaśnego zapachu porażki. Stan twierdził, że niczego nie czuje.
Musieli się zmienić, jeśli chcieli przejść na emeryturę z wdziękiem i entuzjazmem, jak ich przyjaciele. Powinni przestać tyle narzekać (zwłaszcza Stan) i rozwijać więcej zainteresowań poza tenisem. Przydałyby im się też wnuki.
Wnuki.
Już samo to słowo napełniało ją przemożnymi, skomplikowanymi emocjami typowymi dla młodych ludzi: pożądaniem, furią i, co najgorsze, gorzką, podłą zazdrością.
Wiedziała, że wystarczyłby jeden maluch i wszystko zmieniłoby się na lepsze: cisza przestałaby dudnić jej w uszach, a dni znów tętniłyby życiem, ale nie wolno było przecież prosić dzieci o wnuki. Jakie to upokarzające. Jakie to pospolite. Wyobrażała sobie, że jest bardziej interesująca i wyrafinowana. Była feministką. Sportsmenką. Współwłaścicielką dobrze prosperującej firmy. Nie miała zamiaru ulec temu pospolitemu stereotypowi.
Wszystko w swoim czasie. Wystarczy cierpliwie poczekać. Miała czworo dzieci – to jak cztery losy na loterię, choć dwoje z nich nie miało partnerów, więc może nie należało ich jeszcze tak postrzegać. Dwoje pozostałych było jednak w wieloletnich, stabilnych związkach. Logan i jego dziewczyna Indira byli ze sobą już od pięciu lat. Nie pobrali się, ale to nie miało znaczenia. Indira była wspaniała, a gdy widziały się z Joy ostatnim razem, miała tajemniczą minę, jakby chciała jej coś powiedzieć, lecz się powstrzymała – może czeka do końca pierwszego trymestru?
Brooke i Grant byli szczęśliwym małżeństwem, mieli dom na kredyt hipoteczny i samochód, a do tego Grant był starszy od jej córki, więc temat dzieci powinien wkrótce wypłynąć. Gdyby tylko Brooke nie otworzyła własnego gabinetu fizjoterapii… Było to oczywiście godne podziwu – Stan dosłownie puchł z dumy, ilekroć ktoś o tym wspomniał – jednak prowadzenie własnej firmy wiąże się z dużym stresem, a osoby cierpiące na migreny powinny się go wystrzegać. Brooke była zbyt ambitna. Ale na pewno niedługo zamarzy o dziecku. Zawsze zaczytywała się w zaleceniach medycznych, więc z pewnością zdaje sobie sprawę, że nie powinna zbytnio odwlekać zajścia w ciążę.
W skrytości ducha Joy miała nadzieję, że dzieci wymyślą jakiś oryginalny sposób, by powiadomić ją o ciąży, tak jak dzieci innych ludzi na YouTubie. Mogliby na przykład zapakować zdjęcie USG na prezent i nagrać reakcję Joy, gdy otworzy paczuszkę: zaskoczenie ustępujące zrozumieniu, dłoń przyciśnięta do ust, łzy, uściski. Mogliby potem umieścić to wideo w swoich mediach społecznościowych, opatrzone podpisem: „Joy dowiaduje się, że zostanie babcią!”. Może nagranie stałoby się viralem? Na wszelki wypadek zawsze ubierała się ładnie, gdy spodziewała się odwiedzin dzieci.
(Pod żadnym pozorem nie opowiedziałaby tej fantazji nikomu. Nawet psu).
Gość z Migreną wyszeptał uwodzicielsko wprost do uszu Joy: „Porozmawiajmy teraz o magnezie”.
– Dobry pomysł. Porozmawiajmy – zgodziła się Joy.
Nie było szans, by i patelnia, i tarka zmieściły się naraz. Trudno – tarka nie załapie się na zmywanie. Zresztą i tak była czysta. Joy podniosła się znad zmywarki i odkryła, że obok stoi jej mąż, jakby właśnie się teleportował do kuchni.
– Jezu Chryste! – wrzasnęła. – Co ty wyprawiasz?! – Zsunęła słuchawki z uszu i chwyciła się za serce, które waliło jej jak młotem. – Nie skradaj się tak!
– Czemu ktoś puka do drzwi? – Wargi Stana były pomarańczowe od pikantnych krakersów. Na spodniach w okolicach kolan zrobiły mu się mokre plamy od woreczków z lodem. Samo patrzenie na niego sprawiało jej przykrość, tym bardziej że mierzył ją oskarżycielskim spojrzeniem, jakby pukanie było jej winą.
Steffi usiadła obok stóp Stana, nastawiając uszy. Cała była czujna i napięta, pełna nadziei na spacer.
Wzrok Joy powędrował do wiszącego na ścianie zegara. Było zbyt późno na doręczanie przesyłek czy wizytę ankietera. Zbyt późno na niespodziewaną wizytę przyjaciela czy krewnego, zresztą w dzisiejszych czasach nikt się nie zjawia bez zapowiedzi.
Joy popatrzyła na męża. Może to on miał demencję? Z przeczytanych artykułów wiedziała, że w takiej sytuacji współmałżonek powinien okazać cierpliwość i troskę.
– Niczego nie słyszałam – odparła cierpliwie i z troską. Byłaby wspaniałą opiekunką, choć zapewne raczej wcześniej niż później zapisałaby męża na listę oczekujących na miejsce w jakimś miłym domu opieki.
– Na pewno ktoś pukał – upierał się Stan, a jego szczęka drgnęła w sposób zdradzający irytację.
Ale wtedy Joy też to usłyszała: _łup, łup, łup_.
Zupełnie jakby ktoś walił pięścią w drzwi. Ich dzwonek zepsuł się lata temu i ludziom często zdarzało się głośno i niecierpliwie pukać, gdy naciskanie dzwonka nie przynosiło skutku, jednak to walenie nosiło znamiona jakiejś nagłej sytuacji.
Joy i Stan wymienili spojrzenia i oboje ruszyli do drzwi wejściowych – może nie biegiem, ale szybkim krokiem, raz, dwa, raz. Steffi potruchtała w ślad za nimi, dysząc z podniecenia. Skarpety Joy ślizgały się na drewnianej podłodze i kobieta pomyślała, że wszyscy troje – ona, jej mąż i pies – poczuli dreszcz podniecenia. Ktoś ich potrzebował. Coś musiało się stać. A oni na pewno jakoś temu zaradzą, bo mimo że ich dzieci dorosły i się wyprowadziły, zachowali ten obraz siebie: „To my jesteśmy dorośli. To my jesteśmy specami od rozwiązywania problemów”.
Może nawet była w tym jakaś przyjemność – sporo czasu minęło, odkąd którekolwiek z dzieci prosiło ich o pieniądze lub radę, czy choćby podwiezienie na lotnisko.
Łup, łup, łup.
– Zaraz! – zawołał Stan.
Joy przemknęły przez myśl urywki wspomnień: Troy, ośmio- czy dziewięcioletni, walący pięścią w drzwi i krzyczący „Otwierać! FBI!”. Latami obwieszczał tak swój powrót ze szkoły, wydawało mu się to ogromnie zabawne. Amy histerycznie naciskająca dzwonek, kiedy jeszcze działał, bo znowu zgubiła klucze, a musiała natychmiast do ubikacji.
Stan pierwszy dopadł do drzwi. Pewnym ruchem przekręcił zamek i otworzył.
Do środka wpadła rozszlochana młoda kobieta, jak gdyby przed chwilą opierała się czołem o drzwi. Rzuciła się wprost w ramiona Stana, jakby była jego córką.ROZDZIAŁ 4
Teraz
– Staramy się odnaleźć tę dziewczynę, która zatrzymała się u naszych rodziców w ubiegłym roku.
Odziana w nieskazitelną biel kosmetyczka przyklękła przy wielkich stopach klienta, które moczyła właśnie w ciepłej, pachnącej wodzie z płatkami róż i owalnymi kamykami, zaprojektowanymi tak, by przypominały otoczaki znalezione na dnie górskiego strumienia.
– Któregoś wieczoru po prostu zapukała do ich drzwi.
Klient, zapisany na Intensywny Pedikiur Deluxe, „luksusowy rytuał dla zapracowanych ludzi sukcesu”, przesuwał stopami po kamykach i cały czas rozmawiał przez komórkę, na szczęście niezbyt głośno. Wcześniej grzecznie spytał, czy nie będzie miała nic przeciwko temu, by w trakcie zabiegu wykonał kilka telefonów. Większość klientów o nic nie pytała, tylko znienacka zaczynała krzyczeć do słuchawki.
– Pewnie nie ma z tym nic wspólnego – ciągnął. – Po prostu kontaktujemy się ze wszystkimi znajomymi mamy.
Komórka klienta spoczywała w kieszeni jego miękkiej, wygodnej białej koszuli. Korzystał z bezprzewodowych słuchawek, które zdaniem jej ojca sprawiały, że używający ich ludzie wyglądali jak przygłupy. (Ojciec kosmetyczki niedawno skończył pięćdziesiąt lat i wydawało mu się, iż jego opinie nadal się liczą, jakie to słodkie). Tymczasem jej klient w ogóle nie sprawiał wrażenia przygłupa. Był bardzo atrakcyjny.
– Takie znikanie to w ogóle nie w jej stylu. Zazwyczaj oddzwania po dwóch minutach, cała zdyszana i przerażona, że nie zdążyła odebrać.
Kosmetyczka mocnymi okrężnymi ruchami wmasowywała w jego prawą piętę peeling z pestek moreli.
– Tak, wiem, ale przecież nie przepadła bez śladu. W walentynki przysłała nam wszystkim esemesa. – Ucichł na chwilę. – Zaraz ci powiem dokładnie, co w nim było. Poczekaj sekundę. – Przesunął kciukiem po ekranie komórki. – Mam. „Chwilowo będę POZA ZASIĘGIEM! Piorę dział w wyrwaniu chorego 21 drzwi dla leci z nowe dworami. Dołączcie wiewiórki! Całusy, mama”. Serduszko, motyl, kwiat, uśmiechnięta buźka. „Poza zasięgiem” napisała wielkimi literami.
Mama kosmetyczki też lubiła przysyłać emotikonki. Ciekawe, o co chodziło z tymi wiewiórkami.
– To znaczy tylko tyle, że pisała bez okularów – wyjaśnił klient do telefonu. Najwyraźniej jego rozmówca również się nad tym zastanawiał. – Zawsze wstawiała takie dziwaczne rzeczy do esemesów.
Kosmetyczka spróbowała rozmasować mu łydkę. Równie dobrze mogłaby rozcierać kawałek granitu. Musiał być biegaczem.
– Mhm – potwierdził klient. – Zamierzam pojechać do taty i spróbować się czegoś dowiedzieć, choć on oczywiście mnie niczego nie powie…
W tej samej chwili jego stopa podskoczyła. Palce wygięły się nienaturalnie.
– Skurcz! – zawołał.
Kosmetyczka w ostatnim momencie zdążyła cofnąć głowę.