- W empik go
Niedobra miłość - ebook
Niedobra miłość - ebook
Mroczny thriller autora bestsellerów z listy New York Times!
Czego może się spodziewać doświadczony psycholog po anonimowej przesyłce z kasetą magnetofonową?
Dr Delaware otrzymuje tajemniczą taśmę z dramatycznym nagraniem dziecięcego głosu i hasłem ,,Niedobra miłość" - nazwą konferencji naukowej, w której kiedyś brał udział. Psycholog próbuje nawiązać kontakt z uczestnikami owego zjazdu, ale okazuje się, że wielu z nich zginęło w niewyjaśnionych okolicznościach. Co więcej taśma z błaganiem o pomoc to zapowiedź kolejnych dramatycznych zdarzeń...
Czy z pomocą detektywa Milo Sturgisa Alex odszyfruje schemat działania seryjnego mordercy i zdoła zapobiec kolejnym zabójstwom? Przed tobą poruszająca opowieść o traumatycznym dzieciństwie, bezsensownej śmierci i pogmatwanym umyśle okrutnego psychopaty.
Ten thriller trzyma w napięciu do ostatniej minuty czytania, skłaniając do refleksji o źródłach zła i sensie prowadzenia terapii psychologicznej.
Oto ósmy tom wstrząsającej serii o zagadkach kryminalnych Alexa Delaware’a, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu.
BAD LOVE, Copyright © 1994 by Jonathan Kellerman
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-285-4089-3 |
Rozmiar pliku: | 697 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Paczkę dostarczono w gładkim brązowym opakowaniu. Była to wypchana koperta o rozmiarach książki. Sądziłem, że zawiera jakiś akademicki tekst, choć zapomniałem już, że go zamówiłem.
Trafiła na stolik z pocztą razem z poniedziałkowymi rachunkami i zapowiedziami seminariów na Hawajach i w St. Craix. Wróciłem do biblioteki, usiłując wymyślić, co zrobię, kiedy za dziesięć minut Tiffani i Chondra Wallace przyjdą na drugą sesję.
Rok temu, na skraju Angeles Crest Forest, ich matka została zamordowana przez swego męża.
Zabójca twierdził, że to zbrodnia popełniona z namiętności, i może, w najgorszym tego słowa znaczeniu, miał rację. Z akt sądowych dowiedziałem się, że namiętność nie stanowiła problemu dla Ruthanne i Donalda Dell Wallace’ow. Ona była pozbawiona silnej woli i mimo okropnego rozwodu nie przestała „kochać” Donalda Della. Nikt się więc nie dziwił, kiedy pochlebstwami skłonił ją do nocnej przejażdżki, obiecując kolację z homarami i dobrą marihuanę.
Niedługo po zaparkowaniu na cienistej krawędzi lasu uprawiali w ekstazie miłość, rozmawiali, spierali się, bili, wreszcie wpadli w furię i skoczyli sobie do gardeł. Potem Donald Dell wymierzył kupiony za dolara nóż w kobietę, która wciąż nosiła jego nazwisko. Zadał jej trzydzieści trzy ciosy, a następnie wyrzucił ciało z furgonetki. Cały szkopuł w tym, że na miejscu zbrodni zostawił srebrny indiański portfel wypchany gotówką i swoją kartę członkowską klubu motocyklowego Żelazny Zakon.
Wylądował w więzieniu Folsom z wyrokiem od pięciu do dziesięciu lat za zabójstwo drugiego stopnia. Skumał się z członkami Bractwa Aryjskiego z sąsiednich cel, zaczął chodzić na kurs mechaniki samochodowej i próbował zaskarbić sobie dobrym zachowaniem łaski w kaplicy.
Po czterech miesiącach odsiadki gotów był spotkać się z córkami.
Według konstytucji jego prawa ojcowskie muszą zostać wzięte pod uwagę.
Stephen Huff, sędzia sądu rodzinnego Los Angeles, poprosił mnie o ocenę. Spotkaliśmy się wrześniowego ranka w jego kancelarii, gdzie popijając piwo imbirowe i kręcąc łysą głową, zapoznał mnie ze szczegółami. W pokoju była piękna boazeria ze starego dębu i tanie wiejskie meble. Wszędzie znajdowały się fotografie z dzieciństwa.
– W jaki sposób chce się z nimi widywać, Steve?
– Dwa razy w miesiącu, w więzieniu.
– To przecież podróż samolotem.
– Przyjaciele zrzucą się na opłatę.
– Jacy przyjaciele?
– Kilku idiotów pod nazwą Fundusz Obrony Donalda Della Wallace’a.
– Kanciarze?
– Tyle o ile.
– Myślisz, że to pieniądze z handlu amfetaminą?
Uśmiechnął się ze znudzeniem i lekką urazą.
– Nie wyciągaj pochopnie wniosków, Alex.
– A co dalej, Steve? Renta inwalidzka, ponieważ jest zestresowany jako jedyny rodzic?
– Tak to wygląda. Co można zrobić? Porozmawiaj kilka razy z dzieciakami, napisz raport stwierdzający, że te wizyty będą odbijać się na ich psychice, a my zajmiemy się resztą.
– Na jak długo?
Odstawił piwo i obserwował, jak szklanka pozostawia mokry ślad na bibularzu.
– Mogę odroczyć to co najmniej na rok.
– Co potem?
– Jeśli złoży następny wniosek, dzieci zostaną ponownie zdiagnozowane i znowu uzyskamy odroczenie. Czas jest po ich stronie, zgadza się? Będą dorośleć i staną się twardsze.
– Za rok będą miały dziesięć i jedenaście lat, Steve.
– Co ci mam powiedzieć, Alex? Też nie chcę, żeby skończyły w rynsztoku. Proszę cię o diagnozę, bo znasz się na tym.
– Uważasz, że ktoś inny mógłby zalecić odwiedziny?
– Możliwe. Powinieneś zobaczyć kilka opinii wystawionych przez twoich kolegów. Trafiłem na jedną, która stwierdzała, że wieczne przygnębienie matki dobrze wpływało na dziecko. Rozumiesz, uczyło je doceniać wartość prawdziwych uczuć.
– W porządku – powiedziałem – ale chcę zrobić prawdziwe rozpoznanie, nie jakieś tam duperele. Coś, co może im się przydać w przyszłości.
– Terapia? Dlaczego nie? Rób co chcesz. Jesteś teraz urzędowym psychiatrą. Przesyłaj wszystkie rachunki do mnie, a ja dopilnuję, żeby ci zapłacono w przeciągu dwóch tygodni.
– Kto płaci, kolesie w skórach?
– Nie martw się. Dopilnuję, żeby płacili na czas.
– Byle tylko nie próbowali dostarczyć czeku osobiście.
– O to bym się nie martwił, Alex. Te typy są z natury nieśmiałe.
Dziewczynki przybyły punktualnie, tak jak w zeszłym tygodniu. Trzymały się za ręce i ukrywały za plecami babki.
– Oto są – ogłosiła Evelyn Rodriguez.
Stanęła w wejściu i popchnęła dzieci do środka.
– Dzień dobry – powiedziałem. – Cześć, dziewczyny.
Tiffani wysiliła się na uśmiech, a starsza siostra odwróciła oczy.
– Dobrze wam minęła podróż?
Evelyn wzruszyła ramionami, wydęła wargi i ściągnęła je z powrotem. Cofnęła się, ciągle trzymając wnuczki w uścisku, które poddawały się niechętnie, stawiając bierny opór. Czując go, Evelyn odpuściła. Skrzyżowała ręce na piersiach, zakaszlała i umknęła wzrokiem.
Rodriguez był jej czwartym mężem. Evelyn była pięćdziesięcioośmioletnią otyłą Angielką z pomarszczoną i poplamioną nikotyną skórą oraz ustami tak cienkimi i prostymi jak cięcie chirurga. Prowadzenie rozmowy sprawiało jej ogromną trudność. Byłem niemal pewien, że właśnie ta cecha charakteru przyczyniła się do morderstwa córki.
Tego ranka miała na sobie bezkształtną bluzkę zkrótkim rękawem i wyblakłym niebieskim nadrukiem. Bluzka spływała luźno na czarne stretchowe dżinsy. Błękitne tenisówki były upstrzone białymi plamami. Miała krótkie, kręcone żółte włosy z czarnymi odrostami. Poza kolczykami nie nosiła innej biżuterii. Ukryte za binoklami oczy uparcie unikały mojego spojrzenia.
Pogładziła Chondrę po głowie, a dziewczyna wtuliła twarz w jej tłuste miękkie ramię. Tiffani weszła do pokoju i gapiła się w wiszący na ścianie obraz.
– Okay, w takim razie zejdę na dół i poczekam w samochodzie – powiedziała Evelyn Rodriguez.
– Jeśli zrobi się zbyt gorąco, proszę się nie krępować i przyjść do nas – zachęciłem.
– Upał mi nie przeszkadza. – Uniosła rękę i zerknęła na maleńki zegarek. – Jak długo to potrwa?
– Mniej więcej godzinę.
– Ostatnim razem było dwadzieścia minut.
– Dzisiaj chciałbym spróbować trochę dłużej.
Zmarszczyła brwi.
– W porządku... Mogę zapalić tam, na dole?
– Na zewnątrz? Pewnie. – Gdy wymamrotała coś pod nosem, zapytałem: – Chciałaby mi pani coś powiedzieć?
– Ja? – Puknęła się palcem w pierś i uśmiechnęła. – Niee... Zachowujcie się dobrze, dziewczyny.
Wyszła na taras i zamknęła za sobą drzwi. Tiffani nadal obserwowała malowidło, natomiast Chondra dotknęła klamki i oblizała usta. Miała na sobie białą koszulkę ze Snoopym, czerwone szorty i sandały bez skarpetek. Rolka owocowych dropsów wystawała z kieszeni spodenek. Ręce i nogi Chondry były blade, a twarz szeroka i pucołowata. Blond włosy, zaplecione w bardzo długie i bardzo cienkie mysie ogonki, lśniły prawie metalicznym blaskiem, który kontrastował z ziemistą cerą. Okres dojrzewania może spowodować jakieś zmiany w jej urodzie. Zastanawiałem się, co jeszcze może przynieść.
Przygryzła dolną wargę. Mój uśmiech przeszedł niezauważony.
– Jak się czujesz, Chondra?
Ponownie wzruszyła ramionami i wbiła wzrok w podłogę. Była dziesięć miesięcy starsza od siostry, nieco niższa i wydawała się mniej dojrzała. Podczas pierwszej sesji nie wypowiedziała ani słowa. Siedziała jedynie z rękami skrzyżowanymi na kolanach, podczas gdy Tiffani mówiła na okrągło.
– Robisz coś zabawnego w tym tygodniu?
Pokręciła głową. Położyłem rękę na jej ramieniu. Stała sztywno, dopóki nie usunąłem dłoni. Ta reakcja sprawiła, że zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie była w jakiś sposób napastowana. Jak wiele warstw tej rodziny będę zdolny przebić?
Akta leżące na nocnej szafce zawierały materiały ze wstępnych analiz. Czytałem je przed snem dla dodania sobie otuchy.
Prawnicze żargony, policyjna proza, ohydne zdjęcia. Perfekcyjnie napisane transkrypcje z nieskazitelnie białymi marginesami.
Ciało Ruthanne Wallace przekazane koronerowi.
Głębokość ran, urazy kości...
Bandyckie zdjęcie Donalda Della – dzikie oczy, czarna broda, spływający po twarzy pot.
„A wtedy zaczęła mnie wyzywać – wiedziała, że nie zniosę wyzwisk, ale to jej w żaden sposób nie powstrzymywało. A potem ja po prostu – wiesz straciłem kontrolę. To nie powinno się wydarzyć. Co mogę powiedzieć?”.
– Lubisz rysować, Chondra? – zapytałem.
– Czasami.
– Może znajdziemy w bawialni coś, co ci się spodoba.
Wzruszyła ramionami i spuściła wzrok na dywan.
Tiffani wodziła palcem po obramowaniu fotografii. Zdjęcie boksera George’a Belowsa. Kupiłem je pod wpływem impulsu w jakimś sklepiku od kobiety, której nigdy więcej nie widziałem.
– Lubisz rysować? – zapytałem.
Odwróciła się. Miała bardzo wąskie usta rozepchnięte wielkimi nieregularnymi zębami, co powodowało, że cały czas chodziła z otwartą buzią i wyglądała gapowato. Myszowate włosy były krótko obcięte, z postrzępioną grzywką. Na górnej wardze pozostał fragment jedzenia. Paznokcie były brudne, a oczy niewiarygodnie brązowe. Gdy uśmiechnęła się, wyraz gapiostwa zniknął. W tym momencie mogłaby być modelką i sprzedałaby wszystko.
– Tak, jest fajne.
– A co najbardziej lubisz?
– Walki.
– Walki?
– Tak – odparła, uderzając pięścią w powietrze. – Akcję. Jak w ŚFZ.
– ŚFZ – powtórzyłem. – Światowa Federacja Zapaśnicza?
Zaprezentowała bokserskiego haka.
– Bum, bęc – powiedziała Tiffani, zbliżywszy się do siostry. – Witamy na walce ŚFZ; nazywam się Pełzający Niszczyciel, a to jest Czerwona Żmija w olśniewającym meczu stulecia. Ding!
Roześmiała się nerwowo. Chondra wykrzywiła usta, też próbując zdobyć się na uśmiech.
– Aar... – powiedziała Tiffani, zbliżając się, i mocno pociągając wyimaginowany gong. – Ding. Bum, bęc. – Wymachując rękami, ruszyła do ataku. – Giń, Żmijo! Aar...!
Dosięgnęła Chondry i zaczęła łaskotać ją pod pachami. Zaatakowana dziewczynka zachichotała i niezgrabnie starała się odeprzeć natarcie. Tiffani puściła ją i zaczęła krążyć wokół niej, młócąc pięściami powietrze. Chondra ponownie zajęła się przygryzaniem warg.
– Chodźcie, dzieciaki. – Zabrałem je do biblioteki.
Chondra momentalnie usiadła przy stoliku do gier. Tiffani chodziła po pokoju, podskakując, wymachując rękami jak nakręcana zabawka i mamrocząc coś do siebie.
Chondra obserwowała siostrę. Po chwili wzięła ze stojącego przed nią pliku arkusz papieru, a później kredkę. Czekałem, aż zacznie rysować, ale odłożyła kredkę i nadal śledziła poczynania siostry.
– Oglądacie w domu zapasy? – zapytałem.
– Roddy ogląda – odpowiedziała Tiffani, nie przerywając dobrej zabawy.
– To mąż waszej babci?
Skinięcie głową, cios w powietrze.
– On nie jest naszym dziadkiem. To Meksykanin.
– Lubisz zapasy?
– Uhm. Bum, bęc!
Odwróciłem się do Chondry. Nie poruszyła się.
– Ty też oglądasz zapasy w telewizji?
Potrząśnięcie głową.
– Ona lubi „Surfmgistów” – oznajmiła Tiffani. – I czasami też „Szereg milionerów”.
Chondra przygryzła wargę.
– „Szereg milionerów” – powtórzyłem. – Film, w którym bogaci ludzie mają wszelkie możliwe rodzaje problemów?
– Oni umierają – odpowiedziała Tiffani. – Czasami. To rzeczywiście prawdziwe. – Opuściła ramiona i przestała krążyć po pokoju. Podchodząc do nas, dodała: – Umierają, ponieważ pieniądze i dobra materialne są korzeniami grzechu, a kiedy ustalasz prawa z szatanem, twoja dusza nigdy nie zazna spokoju.
– Czy ci bogaci ludzie z „Szeregu milionerów” ustalają prawa z szatanem?
– Czasami. – Wróciła do walki z niewidzialnymi wrogami.
– Jak tam w szkole? – zapytałem Chondrę.
Pokręciła głową i odwróciła wzrok.
– Jeszcze nie zaczęłyśmy – odpowiedziała Tiffani.
– Dlaczego?
– Babcia mówi, że nie musimy.
– Brakuje wam spotkań z przyjaciółmi?
Wahanie.
– Może.
– Mogę o tym porozmawiać z babcią?
Spojrzała na Chondrę, która właśnie zrywała papierową oprawkę z kredki.
Tiffani skinęła głową. Potem zwróciła uwagę siostrze:
– Nie rób tak. Są jego.
– Nic nie szkodzi – powiedziałem.
– Nie powinnaś niszczyć cudzych rzeczy.
– To prawda – stwierdziłem – ale niektóre rzeczy są przeznaczone do zużycia. Na przykład kredki. A te są dla was.
– Kto je kupił? – spytała Tiffani.
– Ja.
– Niszczenie to dzieło szatana. – Tiffani rozpostarła ramiona i zatoczyła szerokie koła w powietrzu.
– W kościele tak powiedzieli? – zainteresowałem się.
Wydawało się, że nie usłyszała.
– On wszedł w układ z szatanem.
– Kto?
– Wallace.
Usta Chondry zadrżały.
– Przestań – powiedziała bardzo miękkim głosem.
Tiffani podeszła i objęła siostrę ramieniem.
– W porządku, on nie jest naszym tatą, pamiętasz? Szatan zamienił go w złego ducha i wszystkie jego grzechy połączyły się w jedno. Jak wielkie burrito.
Chondra odwróciła się od niej, ale milczała.
– Daj spokój – powiedziała Tiffani, szturchając ją w plecy. – Nie martw się.
– Połączyły się? – zapytałem.
– W jedność – wyjaśniła. – PAN liczy wszystkie twoje dobre uczynki i grzechy i łączy je w jedno. Więc kiedy umierasz, ON od razu wie, czy idziesz do góry, czy na dół. On pójdzie na dół. Kiedy się tam dostanie, aniołowie popatrzą i będą wiedzieli o wszystkim, co zrobił. A potem spłonie. – Wzruszyła ramionami. – Taka jest prawda.
Oczy Chondry wypełniły się łzami. Próbowała usunąć z ramienia rękę Tiffani, ale trzymała ją mocno.
– W porządku – kontynuowała Tiffani. – Trzeba porozmawiać o prawdzie.
– Przestań – rozkazała Chondra.
– W porządku – upierała się Tiffani. – Musisz z nim porozmawiać. – Spojrzała na mnie. – Wtedy napisze dobrą książkę dla sędziego i on nigdy nie wyjdzie.
Chondra również popatrzyła na mnie.
– To, ile czasu spędzi w więzieniu, nie zależy od tego, co napiszę – powiedziałem.
– Może – obstawała przy swoim Tiffani. – Jeśli twoja książka powie sędziemu, jakim on jest złem, to może zamkną go na dłużej.
– Czy kiedykolwiek był dla was zły?
Brak odpowiedzi.
Chondra pokręciła głową.
– Bił nas – powiedziała Tiffani.
– Często?
– Czasami.
– Ręką czy czymś innym?
– Ręką.
– Nigdy kijem ani pasem, ani niczym innym?
Zobaczyłem, jak Chondra znów potrząsa głową. Tiffani zrobiła to samo, ale dużo wolniej, niechętnie.
– Nie dużo, ale czasami – stwierdziłem.
– Kiedy byłyśmy niedobre.
– Niedobre?
– Robiąc bałagan, chodząc blisko jego roweru... Mamę bił częściej, prawda? – Tiffani szturchnęła siostrę. – Bił ją.
Chondra nieznacznie skinęła głową. Potem chwyciła kredkę i ponownie zaczęła zrywać z niej oprawkę. Tiffani obserwowała, ale nie powstrzymywała siostry.
– Dlatego go zostawiłyśmy – tłumaczyła. – Bił ją cały czas, a potem przyszedł do niej z pożądaniem i grzechem w sercu, i zamordował. Powiedz to sędziemu. Jesteś bogaty. On cię posłucha!
Chondra zaczęła płakać. Tiffani poklepała ją i powiedziała:
– Już dobrze. Musimy.
Wytarła oczy siostrze. Chondra przycisnęła kredkę do ust.
– Nie jedz tego – napomniała ją Tiffani. – To trucizna.
Chondra wypuściła kredkę, która wylądowała na podłodze. Tiffani podniosła ją i starannie ułożyła na miejscu w pudełku. Chondra oblizywała wargi. Zamknęła oczy i zacisnęła dłonie w pięści.
– W zasadzie – odezwałem się – kredka nie jest trująca. To tylko wosk z kolorowym barwnikiem, ale chyba niezbyt smaczny.
Gdy Chondra otworzyła oczy, uśmiechnąłem się. Próbowała zrobić to samo, ale zdołała unieść tylko jeden koniuszek ust.
– Cóż, to nie jedzenie – stwierdziła Tiffani.
– Nie, istotnie nie.
Znowu trochę pobiegała po pokoju, boksowała i mamrotała pod nosem.
– Porozmawiajmy o tym, o czym mówiłem wam w zeszłym tygodniu. Jesteście tutaj, bo wasz ojciec chce, żebyście odwiedzały go w więzieniu. Moim zadaniem jest dowiedzieć się, co wy na ten temat sądzicie, a potem przekazać to sędziemu.
– Dlaczego nie zapyta nas?
– Zrobi tak, porozmawia z wami, ale najpierw chce, żebym...
– Dlaczego?
– Ponieważ na tym polega moja praca. Na rozmawianiu z dziećmi o uczuciach. Dowiadywaniu się, co naprawdę...
– Nie chcemy go widzieć – oznajmiła Tiffani. – Jest instrumentem w rękach szatana.
– Ins...
– Instrumentem! Zawarł układ z szatanem i stał się pełnym grzechu duchem. Kiedy umrze, spłonie w piekle. To pewne.
Chondra zakryła twarz dłońmi.
– Przestań! – krzyknęła Tiffani i ruszyła w kierunku siostry.
Zanim jednak dotarła do stolika, Chondra wstała, jęknęła głośno i pobiegła do drzwi. Otworzyła je z takim impetem, że prawie straciła równowagę.
Wybiegła z pokoju.
Tiffani tylko ją obserwowała. Wyglądała na bezradną.
– Trzeba mówić prawdę – stwierdziła ponownie.
– Bezapelacyjnie – zgodziłem się – ale czasami jest to trudne.
Skinęła głową. Teraz jej oczy były wilgotne.
Ponownie zaczęła dreptać po pokoju.
– Twoja siostra jest starsza, ale chyba to ty się nią zajmujesz.
Zatrzymała się i posłała mi wojownicze spojrzenie, ale wyglądała na zadowoloną.
– Dobrze się nią opiekujesz – dodałem.
Wzruszyła ramionami.
– To musi być czasami trudne.
W jej oczach pojawił się błysk. Oparła ręce na biodrach, zadarła brodę i oznajmiła:
– Nie, jest w porządku. – Gdy posłałem jej uśmiech, dodała: – Ona jest moją siostrą.
Poklepałem Tiffani po ramieniu.
Pociągnęła nosem i odeszła.
– Trzeba mówić prawdę – powiedziała raz jeszcze.
– Tak, trzeba.
Cios w powietrze, szturchnięcie.
– Bum, bęc... Chcę wracać do domu.
Chondra już siedziała obok Evelyn na przednim fotelu trzydziestoletniego chevroleta w śliwkowym kolorze. Samochód miał prawie zupełnie startą farbę z karoserii i złamaną antenę. Ktoś odwalił tu amatorskie lakiernictwo. Tylny zderzak auta był strzaskany, jeden koniec zwisał tuż nad ziemią.
Podszedłem do samochodu, kiedy Tiffani schodziła po schodach. Evelyn Rodriguez nie podniosła wzroku. Papieros zwisał z jej ust. Paczka winstonów leżała na tablicy rozdzielczej. Połowa przedniej szyby od strony kierowcy była pokryta tłustą mgłą. Palce Evelyn zajmowały się przywiązywaniem breloczka do kluczy. Cała reszta jej ciała pozostawała nieruchoma.
Chondra wtuliła się w fotel. Podkurczyła nogi i uparcie wpatrywała się w swoje kolana.
Nadeszła Tiffani i patrząc na mnie, zanurkowała na tylne siedzenie.
Evelyn oderwała wreszcie wzrok od swojego zajęcia, ale palce nie przestały się poruszać. Breloczek był biało-brązowy i przypominał skórę węża.
– No, to było krótko – stwierdziła. – Teraz zamknij drzwi.
Tiffani wykonała polecenie.
– Dziewczyny nie zaczęły jeszcze chodzić do szkoły – powiedziałem.
Evelyn Rodriguez popatrzyła przez moment na Tiffani, a potem odwróciła się do mnie.
– Zgadza się.
– Potrzebuje pani pomocy?
– Pomocy?
– Żeby zaczęły. Czy jest jakiś problem?
– Nie, byliśmy zajęci... Pilnuję, żeby czytały w domu. Nic im nie będzie.
– Planuje pani wkrótce je wysłać?
– Pewnie, kiedy wszystko się uspokoi. Więc co dalej? Muszą przyjechać jeszcze raz?
– Spróbujemy znowu jutro. Pasuje pani?
– Nie, w zasadzie to nie. Mam trochę spraw do załatwienia.
– A więc kiedy pani odpowiada?
Pociągnęła papierosa, poprawiła okulary i umieściła breloczek na siedzeniu.
– W ogóle mi nie odpowiada. Wszystkie odpowiednie chwile już minęły.
Zapaliła silnik. Jej usta trzęsły się, papieros dygotał między nimi. Gwałtownym ruchem wykonała ostry skręt kierownicą. Przednie koła z piskiem zarysowały asfalt.
– Chciałbym je wkrótce znowu zobaczyć – powiedziałem.
– Po co?
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, Tiffani rozciągnęła się na tylnym siedzeniu i zaczęła kopać tapicerkę drzwi nogami.
– Przestań! – nie odwracając się, krzyknęła pani Rodriguez. – Po co? – powtórzyła. – Po to, żeby powiedziano nam, co i jak mamy robić?
– Nie, ja...
– Problem polega na tym, że sprawy przewróciły się do góry nogami. Bezsensownie. Ci, którzy powinni być martwi, nie są, a ci, którzy są, nie powinni byli umrzeć. Żadne rozmowy tego nie zmienią, więc co za różnica? Kompletnie przewrócone. A teraz ja znowu mam zostać mamą.
– On może napisać książkę – przerwała Tiffani – i wtedy...
Evelyn uciszyła ją spojrzeniem, a potem powiedziała:
– Ty się nie zamartwiaj takimi sprawami. Wracamy. Jeśli będzie czas, to kupię ci loda.
Opuściła dźwignię zmiany biegów, chevrolet zabełkotał i odjechał z łomotem, ocierając jezdnię tylnym zderzakiem.
Stałem tam przez chwilę, tłumiąc w sobie złość. Potem wróciłem do domu i sporządziłem notatkę:
_Silne przeciwstawienie się diagnozie, częściowo spowodowane otwartym gniewem T w stosunku do ojca. Mówi o grzechu, karze. C nadal nieaktywna. Konieczna kontynuacja._
Udałem się do sypialni i wygrzebałem akta policyjne Ruthanne Wallace.
Grube jak książka telefoniczna.
– Transkrypcje procesowe – powiedział Milo, kiedy mi to wręczał. – Z pewnością żadne rewelacyjne odkrycia. Tylko baza dla twojej smętnej pracy.
Wyciągnął te dane z TAJNYCH akt oddziału Foothill. Spełnił moją prośbę bez żadnych zbędnych pytań. Teraz przerzucałem poszczególne strony i nie wiedziałem, po co o to prosiłem. Złożywszy dokumenty, zaniosłem je do biblioteki i umieściłem w szufladzie biurka.
Dziesiąta rano, a ja już czułem się zmęczony.
Poszedłem do kuchni, wsypałem trochę kawy do ekspresu i zabrałem się do przeglądania poczty. Bzdurne reklamówki, czeki do podpisania, druki do wypełnienia oraz paczuszka w brązowym opakowaniu. Sądziłem, że to książka.
Rozdarłem wypchaną kopertę i sięgnąłem dłonią do środka. Oczekiwałem, że moja ręka natrafi na tom w twardej oprawie. Ponieważ jednak palce nie dotknęły niczego, pchnąłem je głębiej, aż wreszcie trafiłem na coś gładkiego i twardego. Plastik. Wsunięty w sam róg opakowania.
Potrząsnąłem torbą. Wypadła kaseta audio i z klekotem upadła na stół.
Czarna. Brak naklejki i opisów.
Obejrzałem papierową kopertę. Moje imię i adres zostały napisane drukiem na białej naklejce. Żadnego kodu. Żadnego adresu zwrotnego. Znaczek ostemplowano cztery dni temu na lotnisku Annex.
Zaintrygowany zaniosłem kasetę do salonu, włożyłem do magnetofonu i klapnąłem na starej skórzanej kanapie.
Klik. Nie byłem zaniepokojony, oczekiwałem na jakiś psikus.
Dźwięk, który popłynął z kasety, w jednej chwili zmienił mój nastrój i przyprawił o gwałtowne bicie serca.
Ludzki głos.
Krzyk.
Wycie.
Kobiecy głos.
Ochrypły i głośny.
Śliski, jakby przedostawał się przez falę bólu.
Bólu nie do zniesienia.
Przeraźliwie dziwny głos.
Siedziałem na kanapie zbyt zaskoczony, by wykonać jakiś ruch.
Rozrywające gardziel wycie urozmaicone sapaniem zwierzęcia schwytanego w sidła.
Ciężkie dyszenie.
Potem więcej krzyków. Głośniejszych. Bez kształtu i sensu... jak ścieżka dźwiękowa z horroru.
Wyobraziłem sobie izbę tortur. Krzyczące czarne usta i ciała wijące się z bólu.
Wycie przeszywało moją głowę. Starałem się wyłapać jakieś słowa, ale słyszałem tylko ból.
Coraz głośniej.
Nachyliłem się, by ściszyć odbiornik, ale spostrzegłem, że wskazówka jest w najniższym położeniu.
Postanowiłem wyłączyć sprzęt, lecz zanim to zrobiłem, krzyki ucichły.
Statyczna cisza.
Potem nowy głos.
Miękki. Wysoki. Nosowy.
Dziecięcy głos.
_Niedobra miłość. Niedobra miłość._
_Nie dawaj mi tej parszywej miłości._
Dziecięcy sopran, ale jakże sztuczny.
Nienaturalnie płaski, podobny do dźwięku, jaki wydają roboty.
_Niedobra miłość. Niedobra miłość._
_Nie dawaj mi tej parszywej miłości..._
Powtórzył te wersy. Trzeci raz. Czwarty. Pieśń żałobna; i tak dziwnie metaliczna. Prawie jak modlitwa.
_Niedobra miłość. Parszywa miłość..._
Nie. Zbyt nieszczera jak na modlitwę.
Pozbawiona wiary.
Bałwochwalcza.
Modlitwa dla zmarłego.
Odmawiana przez zmarłego.ROZDZIAŁ DRUGI
Wyłączyłem magnetofon. Palce zesztywniały mi od zaciskania. Serce waliło gwałtownie, a usta były wyschnięte.
Zapach kawy ściągnął mnie do kuchni. Napełniłem filiżankę. Wróciłem do salonu i przewinąłem taśmę. Maksymalnie ściszyłem i wcisnąłem PLAY. Poczułem skurcz w żołądku. Potem nadeszły krzyki.
Były odrażające.
Kogoś krzywdzono.
Potem znowu ta dziecięca pieśń. W powtórce nawet jeszcze gorsza. Metaliczny warkot nasunął mi na myśl poszarzałą twarz, zapadnięte oczy i ledwie poruszające się drobne usta.
_Niedobra miłość. Parszywa miłość..._
Co zrobiono, żeby tak ogołocić głos z wszelkich uczuć?
Słyszałem już podobne głosy – w poczekalniach dworcowych, w komorach celnych na lotniskach i w schronach.
„Parszywa miłość...”.
Ten zwrot był mi dziwnie znajomy, ale dlaczego?
Siedziałem w salonie bardzo długo, starając się cokolwiek sobie przypomnieć. Kawa stygła nietknięta. Wreszcie podniosłem się z kanapy. Wyjąłem kasetę i zaniosłem do biblioteki.
Umieściłem taśmę w szufladzie biurka, tuż obok akt Ruthanne.
Mroczne muzeum doktora Delaware.
Moje serce nadal dudniło z ogromną prędkością. Krzyki i pieśni wypełniały umysł.
Dom wydawał się zbyt pusty. Robin miała wrócić z Oakland dopiero w czwartek.
Przynajmniej nie musiała tego słuchać.
Podczas łat spędzonych razem usilnie starałem się izolować ją od tych bardziej paskudnych aspektów mojej pracy. W końcu zorientowałem się, że umieszczam poprzeczkę zbyt wysoko i pozwoliłem jej angażować się w większość spraw.
Ale nie w to. Tego nie powinna usłyszeć.
Usiadłem na krześle przy biurku i zastanawiałem się, o co w tym wszystkim, do cholery, chodzi...
„Niedobra miłość...”.
I co ja powinienem w związku z tym zrobić?
Jakiś chory dowcip?
Ten dziecięcy głos...
„Parszywa miłość...”.
Wiedziałem, że słyszałem już kiedyś ten zwrot. Powtórzyłem frazę na głos, usiłując pobudzić pamięć. Jednak słowa po prostu rozpłynęły się w powietrzu.
Zwrot psychologiczny? Coś z podręcznika?
Rzeczywiście, było w tym coś z psychoanalitycznej terminologii.
Tylko dlaczego ta kaseta została wysłana do mnie?
Głupie pytanie. Nigdy nie potrafiłbym na nie odpowiedzieć.
Niedobra miłość... coś ortodoksyjnie freudowskiego. Melanie Klein wysunęła kiedyś teorię na temat złych i dobrych piersi. Może było to dziełem kogoś o niezdrowym poczuciu humoru i zainteresowanego neofreudowskimi teoriami.
Podszedłem do półek z książkami i wyciągnąłem „Słownik terminów psychologicznych. Nic. Przejrzałem indeksy wielu innych tomów.
Żadnej wskazówki.
Wróciłem do biurka.
Jakiś ekspacjent urągający mi za marnie świadczone usługi?
A może coś ze spraw obecnych? Donald Dell Wallace, który gnije w więzieniu Folsom, widzi we mnie wroga i próbuje bawić się moim umysłem?
Jego adwokat, Sherman Bucklear, dzwonił kilkakrotnie, zanim spotkałem się z dziewczynkami, i próbował mnie przekonać, że jego klient to oddany ojciec.
– To Ruthanne je zaniedbywała, doktorze. Cokolwiek by zrobił Donald Dell, to o nie zawsze się troszczył.
– A co z pieniędzmi na utrzymanie dzieci?
– Czasy są trudne, a on robił, co tylko mógł. Czy pan jest uprzedzony do niego, doktorze?
– Nie mam jeszcze sprecyzowanej opinii, panie Bucklear.
– Nie, oczywiście że nie. Nikt nie twierdzi, że już powinien pan ją mieć. Chodzi tylko o to, czy w ogóle ją pan chce sobie wyrobić, czy też podejmie pan decyzję na podstawie tego, co zrobił Donald Dell?
– Spędzę trochę czasu z dziećmi. Potem sformułuję opinię.
– Wiele osób jest uprzedzonych do mojego klienta.
– Dlatego, że zamordował żonę?
– Właśnie to mam na myśli, doktorze. Wie pan, że zawsze mogę zatrudnić własnych ekspertów.
– Oczywiście, proszę bardzo.
– Wiem o tym. To wolny kraj. Dobrze panu zrobi, jeśli będzie pan o tym pamiętać.
Inni eksperci. Czy ta próba zastraszenia miała na celu przekonanie mnie, żebym usunął się z drogi i pozostawił wolne pole cynglom Buckleara? Gang Donalda Della – Żelazny Zakon – słynął ze znęcania się nad konkurentami w handlu narkotykami, ale nadal nic z tego nie rozumiałem. Jak ktoś mógł zakładać, że odkryję związek między krzykami oraz pieśnią żałobną a dwiema małymi dziewczynkami?
Chyba że był to dopiero pierwszy krok w kampanii mającej na celu zastraszenie. Nawet jeżeli tak, to ktoś postąpił głupkowato i niezręcznie.
Z drugiej jednak strony, pozostawienie przez Donalda Della własnej karty identyfikacyjnej na miejscu zbrodni nie wskazywało na wyjątkową finezję.
Postanowiłem skonsultować się z innym ekspertem. Wykręciłem numer posterunku w zachodnim Los Angeles. Połączono mnie z wydziałem kradzieży i zabójstw, gdzie poprosiłem do telefonu detektywa Sturgisa.
Milo nie było w biurze. Och, żadne zaskoczenie. Przecierpiał obniżenie stopnia służbowego i sześć miesięcy bezpłatnego zawieszenia za złamanie szczęki homofobicznemu porucznikowi, który naraził jego życie na niebezpieczeństwo. Potem spędził nudny rok jako urzędnik komputerowy w Parker Center. Departament miał nadzieję, że bezczynność doprowadzi go do przejścia na emeryturę ze względów zdrowotnych. Departament Policji w Los Angeles zaprzeczał istnieniu gliniarzy homoseksualistów, a obecność Milo była jawnym atakiem na tę strusią politykę.
Przetrzymał te wszystkie przykrości i powróciwszy do czynnej służby jako „Detektyw 2”, ponownie znalazł się na ulicach, których większość patrolował sam.
– Wie pan może, kiedy wróci? – zapytałem.
– Nie – usłyszałem z drugiego końca drutu.
Podałem nazwisko. W odpowiedzi usłyszałem „Uh-hm” i zakończyliśmy konwersację.
Zdecydowałem, że nic nie osiągnę samym zamartwianiem się. Włożyłem koszulę, szorty i trampki, po czym gotów na półgodzinny bieg ruszyłem w stronę frontowych drzwi.
Zbiegłem po schodach i truchtem minąłem miejsce, gdzie z samochodu Evelyn Rodriguez wyciekł olej. Gdy tylko minąłem żywopłot oddzielający mój dom od starej dróżki używanej przez konne wozy, coś stanęło tuż przed moimi nogami.
Gapiło się na mnie.
Pies, ale nigdy nie widziałem takiego jak ten.
Mały pies. Miał może trzydzieści centymetrów wysokości i dwa razy tyle długości, Wśród krótkiej czarnej sierści jawiły się żółte włoski. Duża ilość mięśni wypełniała pękate ciało, które lśniło w świetle słońca. Pies miał chude nogi, kark prawie jak u byka, beczkowatą klatkę piersiową i wąski zad. Głowa była nieproporcjonalnie szeroka i kwadratowa, pysk płaski, a dolna szczęka nienaturalnie obwisła.
Coś pośredniego między żabą a małpą.
Ślina ściekała z jego obwisłych warg.
Nadal wbijał ślepia prosto w moje oczy. Wykonał krok do przodu, jakby gotował się do skoku. Zad uwieńczony był dwucentymetrowym kikutem. Samiec. Bezpłodny.
Posłałem mu groźne spojrzenie. Zasapał i warknął, ukazując masywne, ostre białe zęby. Językiem o rozmiarach banana oblizał mięsiste wargi.
W centrum klatki piersiowej lśnił kwadracik białych kłaków pulsujący rytmicznie w takt bicia serca.
– Hej, koleś.
Miał jasnobrązowe gałki oczne, które nie poruszyły się ani przez chwilę. Ziewnął. Dostrzegłem purpurowe podniebienie. Łapczywie złapał powietrze i nadal pozostawał w bezruchu.
Jakiś rodzaj buldoga albo minidoga. Zaskorupiała skóra nad oczami i ciężki oddech dowodziły, że upał najwyraźniej mu nie sprzyja.
Nie, to nie mops. Za duży na mopsa. I te sterczące uszy, jak u bostońskich terierów. Faktycznie trochę wyglądał na teriera, ale był niższy i o wiele cięższy. Bostończyk na sterydach.
Może to jakiś egzotyczny skarłowaciały pies obronny, wytresowany do rozszarpywania rzepek w kolanach? Albo szczenię, które przerodzi się w masywne zwierzę?
Ponownie ziewnął i parsknął szorstko.
Kontynuowaliśmy wzajemną obserwację.
Zaćwierkał ptak.
Na ułamek sekundy pies obrócił łeb w stronę, z której dochodził dźwięk, i natychmiast przeniósł oczy z powrotem na mnie.
Oblizał wargi. Strużka śliny wydłużyła się i opadła na chodnik.
Sapanie, sapanie, sapanie.
– Spragniony?
Żadnej reakcji.
– Przyjaciel czy wróg?
Kolejna prezentacja zębów przypominająca bardziej uśmiech niż warknięcie, ale kto wie?
Postanowiłem zakończyć te wzajemne podchody. Nawet z tym masywnym cielskiem nie mógł ważyć więcej niż dwanaście, piętnaście kilogramów.
Zrobiłem krok do przodu, potem następny.
Pies również ruszył w moją stronę. Poruszał się z opuszczoną głową, kolebiąc się z boku na bok i charcząc.
Zatrzymałem się, on szedł dalej.
Podniosłem rękę do ust, zdając sobie nagle sprawę, że mam gołe nogi.
Podszedł do mnie. Do moich nóg. Potarł łbem o goleń.
Pysk miał gorący. Zbyt rozpalony i suchy jak na zdrowy organizm.
Sięgnąłem dłonią i dotknąłem psiego łba. Teraz, zwiesiwszy język, sapał coraz szybciej. Opuściłem rękę, a pies obdarzył ją przeciągłym liźnięciem, lecz skóra pozostała sucha.
Sapnięcia zmieniły się w niezdrowo brzmiące dźwięki.
Klęknąłem i pogłaskałem go po łbie. Spojrzał na mnie dostojnym, smutnym wzrokiem buldoga. Guzełki wokół oczu były tak suche, że tworzyły skorupę. Fałdy na mordzie również.
Najbliższe źródło wody znajdowało się w altance u wylotu stawu. Wstałem i ręką wskazałem kierunek.
– No chodź, łobuzie, do kąpieli.
Pies naprężył się, ale nie ruszył z miejsca. Coraz gwałtowniej łapał oddech. Wydawało mi się, że widzę, jak trzęsą się przednie łapy.
Gdy zacząłem iść w kierunku ogrodu, usłyszałem za sobą miękkie stąpnięcia. Obejrzałem się i zobaczyłem, że pies podąża za mną w niewielkiej odległości. Trzymał się lewej strony. Czyżby był wyszkolony do śledzenia ruchu pięt?
Jednak gdy otworzyłem bramę prowadzącą do stawu, cofnął się i nie wychodził za ogrodzenie.
Ruszyłem naprzód. Na skutek upału woda w stawie zzieleniała, ale nadal była czysta. Karpie leniwie krążyły tuż pod taflą. Niektóre zauważyły mnie i podpłynęły w oczekiwaniu na resztki jedzenia. Młode, które przetrwały nieoczekiwany wylęg dwa lata temu, teraz miały ponad trzydzieści centymetrów długości.
Pies stał cierpiący, z nosem wywalonym w stronę wody.
– No chodź, kolego. – Podniosłem gumowy wąż.
Nic.
Rozwinąłem kilka metrów węża i odkręciłem zawór. Guma zaczęła szumieć między moimi palcami.
– Spokojnie, to tylko H 2 0.
Pies gapił się przez bramę, sapał, charczał, nogi uginały się pod nim z wycieńczenia, ale nie zrobił żadnego ruchu.
– No, dalej, O co chodzi, chłopie? Jakiś rodzaj fobii? A może nie lubisz morskiej żywności?
Zamrugał ślepiami, ale nadal się nie poruszył.
Przeciągnąłem wąż za bramę, dewastując przy okazji całą gamę roślin.
Pies stał w miejscu, dopóki woda nie znalazła się centymetr przed jego mordą. Wtedy napiął kark i zaczął się chlapać. Tarzał się, kąpał, potrząsał łbem i wyciągał jęzor po więcej życiodajnego płynu.
Wiele czasu musiało minąć od jego ostatniej kąpieli.
Wreszcie otrzepał się, odwrócił łeb od wody i usiadł.
Kiedy wróciłem, odniósłszy wąż na miejsce, siedział dalej pod bramą.
– Jak teraz? – zapytałem.
Spokojnym krokiem zbliżył się i ułożył głowę przy mojej nodze.
Co za ranek, westchnąłem w duchu.
Parsknięcie. Odpowiedź?
Spróbowałem raz jeszcze, a mianowicie westchnąłem na głos.
Pies zareagował wyniosłym chrząknięciem.
– Rozmowniś – stwierdziłem. – Ktoś z tobą konwersuje, prawda? Ktoś się o ciebie troszczy.
Chrząknięcie.
– Jak się tu dostałeś?
Pomruk.
Poczta od świra i rozmowa z psem. Oto do czego doszło, Delaware. Zwierzę spoglądało na mnie wzrokiem, który sklasyfikowałem jako przyjacielski.
Lubi się to, co się ma.
Obserwował, jak wyprowadzałem cadillaca seville z podjazdu. Kiedy otworzyłem drzwi od strony pasażera, wskoczył na siedzenie, jakby czuł się właścicielem pojazdu. Przez następne półtorej godziny wyglądał przez boczną szybę, podczas gdy ja krążyłem wokół kanionu i rozglądałem się za plakatami o zagubionych psach. Rozmawiałem także z napotkanymi sąsiadami. Nikt go nie rozpoznał i nikt nie zgłaszał zaginięcia takiego stworzenia.
Zatrzymałem się przy markecie Beverly Glen, gdzie kupiłem trochę warzyw i małą torebkę suchego pokarmu dla czworonogów. Kiedy wróciłem do domu, pies wtoczył się za mną po schodach, a później obserwował, jak rozpakowywałem zakupy. Nasypałem karmy do miski i postawiłem na kuchennej podłodze. Tuż obok umieściłem drugie naczynie z wodą. Pies zignorował ten gest i zajął pozycję przy drzwiach lodówki. Zwilżyłem nieco karmę, ale nie przyniosło to efektów. Wskazałem ręką na miskę.
Pies zaczął trącać pyskiem drzwi lodówki i spoglądać na mnie. Otworzyłem, a on próbował wepchnąć łeb do wnętrza. Przytrzymując go za kark, wygrzebałem z lodówki kawałek schabu.
Uwolnił się z mojego uchwytu i zaczął podskakiwać prawie na wysokość moich bioder.
– Smakosz, co?
Rozdrobiłem schab i wymieszałem z suchą karmą. Pies zaczął pałaszować, zanim jeszcze zdążyłem wyciągnąć palce z miski.
Obserwowałem, jak jadł. Kiedy skończył, poderwał łeb. Gapił się na mnie przez chwilę, po czym przemaszerował na tył kuchni, obwąchując podłogę.
– Co teraz? Sorbet na przepłukanie podniebienia?
Przez moment krążył jeszcze po kuchni, a potem podszedł do tylnych drzwi, które zaczął obdrapywać.
– Aha, rozumiem. – Uchyliłem drzwi, a on zbiegł po schodach i znalazł przytulne zacienione miejsce pod krzakiem jałowca, zanim podniósł nogę.
Wspiął się z powrotem na górę. Wyglądał na usatysfakcjonowanego.
– Dziękuję – powiedziałem.
Gapił się na mnie, dopóki nie pogłaskałem go po głowie. Potem przeniósł się za mną do jadalni. Usiadł na tylnych łapach i wyczekująco uniósł żabią mordę. Gdy podrapałem go po pysku, wysunął przednie łapy.
Tym razem połechtałem go po brzuchu. Pies wydał z siebie przeciągły, niski, flegmatyczny pomruk. Kiedy chciałem przestać, przycisnął łapą moją dłoń, żebym kontynuował.
Wreszcie ułożył się na podłodze i zapadł w sen.
– Ktoś na pewno cię szuka.
Rzuciłem na stół poranną prasę. Znalazłem mnóstwo ogłoszeń o zaginionych psach najrozmaitszych ras, jednak żadne z opisywanych zwierząt nie było podobne do tej, aktualnie rozciągniętej na podłodze, kreatury.
W informacji telefonicznej uzyskałem numer schroniska dla zwierząt. Zadzwoniłem i opowiedziałem kobiecie, która odebrała słuchawkę, o tym, co znalazłem.
– Brzmi nieźle – stwierdziła.
– Wie pani może, jaka to rasa?
– Nie powiem panu na poczekaniu. Wydaje mi się, że jakiś rodzaj buldoga, prawdopodobnie mieszaniec.
– I co ja mam z nim zrobić?
– Cóż... Prawo mówi, że musi pan próbować go oddać. Może pan zostawić psa u nas, ale obecnie jest tu dosyć tłoczno i powiem panu szczerze, że raczej nie otrzyma nic prócz podstawowej opieki.
– A co, jeśli zostanie u was i nikt się po niego nie zgłosi?
– Hm... Cóż, wie pan.
– Jakie więc mam możliwości?
– Może pan umieścić ogłoszenie w rubryce „Znalezione”. Te anonsy są zazwyczaj bezpłatne. Mógłby pan również zabrać go do lekarza i upewnić się, czy nie jest nosicielem jakiejś choroby, która spowodowałaby kłopoty.
Podziękowałem. Zadzwoniłem do gazety i umieściłem ogłoszenie. Potem sięgnąłem po kolumny ogłoszeń i uzyskałem adresy weterynarzy. Na Sepulveda, niedaleko Olympic, znajdował się szpital zwierzęcy, który reklamował się hasłem „wchodzić bez pukania nie tylko w nagłych przypadkach”.
Pozwoliłem psu godzinę się przespać, a następnie zabrałem go na kolejną przejażdżkę.
Klinika znajdowała się w mlecznoniebieskim betonowym budynku usytuowanym między masywną odlewnią żelaza a remizą strażacką. Ruch uliczny na Sepulveda wyglądał groźnie, więc przeniosłem mojego towarzysza do frontowych drzwi. Stwierdziłem, że waży więcej niż dwanaście kilo. W poczekalni nie było nikogo poza starym mężczyzną w czapce golfowej, który pocieszał gigantycznego białego owczarka niemieckiego. Pies leżał na czarnej wykładzinie podłogowej. Wył i trząsł się ze strachu. Mężczyzna cały czas powtarzał:
– Już dobrze, Rex, w porządku.
Zapukałem w szklane okienko i zarejestrowałem się. Użyłem własnego imienia, ponieważ nie wiedziałem, jak się wabi to cudo. Pięć minut później został wezwany Rex, a po chwili młoda dziewczyna otworzyła drzwi i zawołała:
– Alex!
Buldog leżał rozciągnięty na podłodze. Spał i sapał. Chwyciłem go i wniosłem do gabinetu. Otworzył jedno oko, ale nadal pozostawał bez sił.
– Co dziś dolega Alexowi? – zapytała dziewczyna.
– To długa historia. – Ruszyłem za nią do małego pokoju naszpikowanego chirurgicznymi narzędziami. Zapach środków odkażających przypominał mi o urazach, których kiedyś doznałem. Pies nadal pozostawał spokojny.
Wkrótce potem przybył weterynarz, młody, krótko obcięty Azjata w niebieskim fartuchu. Uśmiechał się i wycierał ręce papierowym ręcznikiem.
– Witam, jestem doktor Uno. Och, frenchie, nie spotyka się ich zbyt często.
– Frenchie?
Wrzucił ręcznik do kosza, po czym wyjaśnił:
– Buldog francuski.
– Aha.
Przyjrzał mi się baczniej.
– Nie wie pan, co to za pies?
– Znalazłem go.
– Och. Cóż, to bardzo rzadka odmiana, na pewno ktoś się po niego zgłosi. – Pogłaskał psa. – Są dosyć drogie, a ten wygląda na całkiem niezły egzemplarz. – Rozchylił obwisłe wargi zwierzaka. – Jest również wyjątkowo zadbany. Niedawno usuwano z tych zębów kamień. Ma czyściutkie uszy i... a tak w ogóle, to jaki ma pan z nim kłopot?
– Poza tym, że boi się wody, to żadnego. Chciałbym tylko, żeby go ogólnie zbadano.
– Boi się wody?
Opisałem zachowanie się psa przy stawie.
– Ciekawe – stwierdził weterynarz. – To prawdopodobnie oznacza, że został tak wyszkolony dla własnego bezpieczeństwa. Ktoś o to zadbał, bo buldogi mogą łatwo utonąć. Mają bardzo ciężkie kości, więc idą na dno jak kamienie. Jeden z klientów mojej kliniki stracił w ten sposób kilkoro swoich ulubieńców. Tak więc nasz chłoptaś zachował się całkiem sprytnie.
– Wie też, jak zachowywać się w mieszkaniu, i potrafi iść śladem pięt – poinformowałem.
Weterynarz uśmiechnął się. Zdałem sobie sprawę, że coś bliskiego dumie właściciela pojawiło się w moim głosie.
– Może postawi go pan na stole i zobaczymy, co nasz chłoptaś jeszcze potrafi.
Pies został przebadany, zaszczepiony i otrzymał świadectwo nieskazitelnego zdrowia.
– Ktoś najwidoczniej bardzo się o niego troszczył – powiedział Uno. Podstawowa rzecz, na którą należy uważać, to skoki temperatury, a już szczególnie teraz, kiedy mamy upały. Krótkogłowe psy są na to bardzo czułe, więc proszę chronić go przed gorącem.
Wręczył mi kilka broszur na temat podstawowej opieki nad psami. Powtórzył ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem upałów i dodał na zakończenie:
– To wszystko. Powodzenia w szukaniu właściciela.
– Ma pan jakieś pomysły, kto to może być?
– Proszę dać ogłoszenie do gazety albo, jeśli mamy tu lokalny klub miłośników frenchie, to mógłby pan się z nimi skontaktować.
– Ma pan wykaz adresów takich klubów?
– Nie, przykro mi. Może Amerykańska Federacja Tresury Psów mogłoby pomóc. Rejestrują większość rasowych narodzin.
– Gdzie mają siedzibę?
– W Nowym Jorku.
Odprowadził mnie do drzwi.
– Czy buldogi francuskie mają na ogół spokojny temperament? – zapytałem.
Spojrzał na psa, który gapił się na nas i unosił kikutowaty ogonek.
– Z tego, co wyczytałem i słyszałem, to zachowują się tak, jak teraz widać po jego mordzie.
– Czy kiedykolwiek atakują?
– Atakują? – Wybuchnął śmiechem. – Sądzę, że jeśli się przywiąże, no wie pan, psie serce, to może będzie próbował pana bronić. Ale osobiście bym na to nie liczył. Nie zdają się na wiele więcej, niż do ludzko-psiej przyjaźni.
– No, to już coś – stwierdziłem.
– Pewnie, że tak – zgodził się z moją opinią doktor. – To podstawa, no nie?ROZDZIAŁ CZWARTY
Następnego ranka po przebudzeniu wciąż czułem w ustach gorzki smak koszmarnych snów. Nakarmiłem psa i zadzwoniłem do domu Evelyn Rodriguez. Bez skutku. Tyle tylko osiągnąłem, że automatyczna sekretarka uraczyła mnie zmęczonym głosem Evelyn, dla którego tło stanowiła piosenka „Slow Hand” w wykonaniu Conwaya Twitty’ego.
Poprosiłem, żeby do mnie zadzwoniła. Nie zrobiła tego w czasie, gdy brałem prysznic i ogoliłem się. Nie zadzwonił też nikt inny.
Zostawiłem psu ogromnego herbatnika i wyszedłem. Odbyłem kilkukilometrowy spacer do miasteczka uniwersyteckiego. Nie znalazłem hasła „niedobra miłość” w żadnym z komputerów tutejszej biblioteki i w południe wróciłem do domu. Pies podskakiwał radośnie i lizał mi rękę. Pogłaskałem go i poczęstowałem serem. Przy okazji podziękowań całą moją dłoń pokrył śliną.
Posegregowawszy dane, zaniosłem je z powrotem do szafy. Na półce nadal pozostawał jeden karton. Zastanawiając się, czy zawiera akta, które pominąłem, ściągnąłem go na dół.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.