- W empik go
Niedobry pasterz - ebook
Niedobry pasterz - ebook
W podolsztyńskim lesie zostaje brutalnie zamordowana piętnastolatka. Ślady na ciele oraz ubraniach wskazują, że morderca jest wyjątkowo bezwzględny.
Kiedy w kilka dni po odnalezieniu zwłok okoliczny pijak przyznaje się do winy, sprawa wydaje się zamknięta. Do momentu, gdy na komisariat przychodzi ksiądz miejscowej parafii i oznajmia, że to on zabił dziewczynę.
Presja mediów i społeczeństwa, by znaleźć mordercę, jest na tyle duża, że policja zwraca się do Zygmunta Rozłuckiego. Jednak psycholog podejmuje śledztwo dopiero wtedy, gdy do Olsztyna przybywa żądna władzy dziennikarka Janczewska.
Działając w duecie, przysporzą sobie wielu wrogów, a ich własne życia znajdą się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-941-4 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiatr zerwał się po zmroku i wiał przez całą noc. Okolica, tak jeszcze do niedawna spokojna, sielska wręcz, rozleniwiona i uśpiona sierpniowym upałem, okazywała nagle inne oblicze. Drzewa skrzypiały, rynny jęczały, dachy uginały się pod naporem mas powietrza zwiastujących zmianę pogody i nieuchronny koniec lata. Niemal widział, jak zakończone białymi grzywami fale przetaczają się po jeziorze, uderzając z upartym impetem o ledwo dające radę je powstrzymać falochrony trzcin.
Stał nago na środku pokoju na poddaszu tego domu, którego nigdy nie polubił, i patrzył na swoje odbicie w kryształowym, pociemniałym ze starości lustrze umieszczonym na środkowych drzwiach równie starej drewnianej poniemieckiej jeszcze szafy. W lustrze, w którym przeglądało się przed nim kilka pokoleń tak samo jak on samotnych, nieszczęśliwych i jeszcze raz samotnych mężczyzn – najpierw Polaków, potem Niemców, a potem znowu Polaków. Jego ciało, widział to aż nazbyt wyraźnie, zaczynało już przejawiać pierwsze objawy starości. Nigdy nie było przesadnie umięśnione, kiedyś przynajmniej jednak świeże, jędrne i co najważniejsze – szczupłe. Teraz zaczynało powoli obwisać, jakby ciążyło już ku ziemi, gdzie prędzej czy później trafi – jak wszystkie ciała na tym świecie. Niczym kropla wody pragnąca już powrócić do swej ojczyzny w podziemnych, oligoceńskich morzach.
Naraz przypomniał sobie tamto drugie ciało. Ciało młodsze, jędrniejsze i świeższe, niż jego kiedykolwiek było. Ciało kobiece, dziewczęce w zasadzie. Ciało, które zbrukał i splugawił na zawsze obosiecznym grzechem, takim, który skaził również i jego nieśmiertelną – jaka szkoda – duszę.
Przypominał je sobie i nie mógł wzbudzić w sobie żalu. Ani tym bardziej szczerego postanowienia poprawy. Wiedział, że gdyby jeszcze raz napotkał je na swej drodze, nie potrafiłby również – tak jak wtedy – wyrzec się tego szatana.
Nagle za jego plecami coś eksplodowało. Przeraźliwy, wysoki, ostry huk podniósł mu wszystkie włoski na ciele. Nie zdążył nawet się odwrócić, gdy poczuł, jak jakiś przedmiot przelatuje mu koło głowy. Zobaczył, jak stuletnie lustro pęka i rozsypuje się na dziesiątki kawałków, na każdym z których uwięziony został fragment jego zszarzałego odbicia. Spojrzał pod nogi. Na podłodze, w aureoli szklanych odłamków leżał kamień. Okrągły, niezbyt duży kamień, jakich pełno na okolicznych morenowych wzgórzach. Przez wybitą szybę w oknie wdarł się podmuch zimnego wichru, wzbudzając nagły dreszcz w jego nagim ciele. Przez świst wpadającego przez poszarpany otwór powietrza przebił się ludzki głos. Wysoki, piskliwy krzyk był tylko trochę głośniejszy od szumu gałęzi i odgłosu wiatru.
„Morderca!”
Przez chwilę wydawało mu się, że to tylko złudzenie. Że to w nim coś tak krzyczy. Coś, może jego nie do końca zdechłe sumienie.
„Morderca!”, powtórzył jednak po chwili ten sam głos, tym razem głośniej i wyraźniej.
Drugi kamień poszybował w kierunku okna, trafiając dla odmiany w blaszany parapet.
„Dowiedzieli się”, pomyślał ze strachem. Było to pierwsze, co przyszło mu do głowy. Kiedyś wreszcie musieli się dowiedzieć.
Drzwi szafy powoli się otworzyły, ukazując pachnące starym drewnem wnętrze. Wciąż tam była. Wisiała. Długa do ziemi czarna suknia zapinana na środku na rząd wypukłych, obciągniętych takim samym czarnym materiałem guzików. Jego mundur, kaftan bezpieczeństwa i przenośne więzienie. Zaopatrzona u góry w elegancką stójkę, z której z jednej strony zwisał długi, biały, sztywny pasek materiału – koloratka.Rozdział 2
— Bez samochodu będzie tu panu ciężko – miła i nad wyraz kompetentna agentka biura nieruchomości powiedziała to z autentyczną troską. – Jest tu co prawda we wsi przystanek, niedaleko kościoła, w samym centrum, ale ma pan do niego jeszcze co najmniej kilometr marszu. No i autobusy są tylko co godzinę.
— Jakoś sobie poradzę – odpowiedział Rozłucki.
Jechali jej samochodem, kilkunastoletnią srebrną hondą accord, równie zadbaną i dobrze utrzymaną, jak ona sama. Oprócz ich dwojga, podróżował nią również cały przesiedleńczy majątek Rozłuckiego – dwie walizki, jedna wypełniona książkami, a druga ubraniami.
— Teraz to jeszcze nic. Ale niech pan sobie wyobrazi zimę. Śnieg albo co gorsza roztopy. Gdzie pan będzie pracował? – spytała. Jej dziewczęcy koński ogon, przetykany całkiem już jednak licznymi siwymi włosami, rozłożył się nonszalancko na zagłówku fotela kierowcy. Oczy, zaopatrzone w złote okulary w kształcie łez, których zewnętrzne, ostre krawędzie uniesione były zawadiacko w górę, spojrzały na niego przelotnie spod płowej grzywki. „Kiedyś musiała być całkiem ładna”, pomyślał. Może nie jakoś strasznie, ale wystarczająco. Ciekawe, czemu nikogo sobie nie znalazła. Jej staropanieńskość aż biła w oczy.
— W przychodni Szpitala Psychiatrycznego w Olsztynie. Aleja Wojska Polskiego 35.
— O, matko! – rzuciła mu kolejne, tym razem zaniepokojone spojrzenie.
Był to jeszcze jeden dowód na to, że dla większości ludzi praca w szpitalu psychiatrycznym niewiele różniła się od pobytu w tymże szpitalu. Zaś obie te rzeczy były synonimem ciężkiej choroby zagrażającej zdrowiu i życiu wszystkich dookoła.
– To prawie drugi koniec miasta! – dodała szybko, żeby usprawiedliwić ex post swoją przesadną reakcję. – Będzie pan musiał się przesiąść pod ratuszem. To dodatkowe pół godziny. Naprawdę, bez samochodu będzie panu ciężko. Jest pan psychiatrą? – spytała po chwili.
— Psychologiem. Będę prowadził terapie pacjentów niezakwalifikowanych do przyjęcia na pobyt stały.
Dojechali do drogowskazu i skręcili z głównej drogi. Wąska, asfaltowa szosa ocieniona była z obu stron starymi drzewami. Po jej prawej stronie widać było jezioro. Duże, sięgające aż po horyzont, choć w tym miejscu jeszcze dość wąskie. Po lewej rozciągał się las.
Minęli tablicę z nazwą miejscowości.
— Zna pan te okolice, był pan już tu wcześniej? – spytała agentka. – Czy znalazł pan naszą ofertę w Internecie?
— Byłem – odpowiedział. – Parę miesięcy temu. Już wtedy zwróciłem uwagę na ten dom. Ale w tym czasie miał jeszcze właściciela.
Agentka pokiwała głową, przerywając wypoczynek swoich włosów na zagłówku.
— Tak – powiedziała. – Straszna historia. Słyszał ją pan? To dlatego miałam taki problem z tym domem. Nikt nie chciał go kupić czy nawet wynająć. Wiele osób oglądało, bo dom położony jest doprawdy ślicznie, taki widok na jezioro wart jest wszystkich pieniędzy, ale gdy dowiadywali się, co się tam stało, rezygnowali. A spadkobierca za nic nie chciał obniżyć ceny. Dopiero ostatnio go przekonałam.
— I dlatego stać mnie było na wynajem – powiedział Rozłucki.
— A pan nie miał żadnych obiekcji? – Spojrzała na niego zaciekawiona. – Podobno w innych krajach, na Zachodzie i w Ameryce, takie domy są nawet droższe niż normalne. Ale u nas ludzie ciągle się jeszcze boją. W duchy wierzą, czy co? Pan nie wierzy w duchy?
Mijali właśnie kościół. Przysadzista, ceglana budowla w charakterystycznym dla dawnego państwa krzyżackiego stylu topornego, pozbawionego wszelkich ozdób gotyku, zajmowała najwyższy punkt rozległego, lecz niezbyt wysokiego morenowego wzgórza, na którego stokach rozsiadła się reszta wsi. Tuż za kościołem widać było inny, niższy budynek, zwieńczony spadzistym, łamanym dachem i zaopatrzony w mały ganek z dwoma pseudodoryckimi kolumnami – zapewne plebanię. Jakiś człowiek stał na drabinie opartej o dach, jakby naprawiał coś przy jednym z okien na poddaszu.
— Z naukowego punktu widzenia duchy są zjawiskiem psychicznym. Tak samo realnym jak inne psychiczne zjawiska – powiedział w zamyśleniu, bo przypominał sobie właśnie wszystko to, co wydarzyło się tu parę miesięcy temu.
— No dobrze, rozumiem – nie dawała za wygraną agentka. – Ale czy wierzy pan, że zmarli, którzy zginęli śmiercią tragiczną, zamordowani albo ci, jak tamten nieszczęśnik, którzy sami odebrali sobie życie, wracają potem na miejsce swojej okrutnej kaźni?
— Pani Iwono, pochodzę z Warszawy. Gdyby to była prawda, to miasto byłoby pełne duchów. Nie można by się było wprost od nich odgonić. W czasie ostatniej wojny Niemcy zamordowali tam kilkaset tysięcy ludzi.
— No tak – powiedziała. – Nie pomyślałam o tym.
Droga wiodła przez sam środek wsi, nieomal szczytem morenowego wzgórza. Mijali stare domy z czerwonej cegły, niskie i przysadziste, jakby zapadłe już trochę w ziemię.
— Tam, za kościołem – pokazała lewą ręką – jest pętla autobusowa. Jest tam też sklep, poczta, a nawet restauracja. Ostatnio wielu ludzi wyprowadza się z Olsztyna i kupuje lub buduje domy w takich miejscowościach jak ta. A wraz z nimi przychodzą i usługi. Tam, jeszcze dalej – znowu wskazała ręką – jest całe osiedle nowych domów. Wszyscy oczywiście woleliby się budować nad jeziorem, ale to nie takie proste. Całą tę ziemię ma Gorbała, miejscowy bogacz. Mógłby ją odrolnić i sprzedać, zarobiłby na tym mnóstwo pieniędzy, ale nie chce. Twierdzi, że zbuduje na niej hotel. Wielki, jak Gołębiewski w Mikołajkach. Ale gada tak już parę lat i nic z tego nie wynika. Zresztą moim zdaniem to zupełnie nierealistyczna koncepcja. Ta wieś to nie Mikołajki, kto by tu chciał przejeżdżać? Tam są Wielkie Jeziora, setki kilometrów kwadratowych wody, można pływać po nich całymi dniami, zawijając codziennie do innego portu. A tu? To jezioro może i wygląda na duże, ale da się je przepłynąć żaglówką w pół godziny. A ziemia leży i zarasta chwastami – pokręciła głową. – Szkoda. No, ale przynajmniej będzie miał pan spokój.
Wieś skończyła się, a wraz z nią asfalt. Wjechali na polną drogę biegnącą prawie samym brzegiem jeziora.
— Już tylko parę minut – powiedziała agentka. – Za tym lasem będzie pana dom.
Wiedział. Szedł tą drogą kiedyś na piechotę. Wtedy. Gdy to wszystko się stało.
Wjechali na porośnięte lasem łagodne wzniesienie. Po chwili droga zaczęła zjeżdżać w dół, a tuż potem, po lewej stronie ukazał się dom. Nagle i niespodziewanie, jakby wyskoczył zza zakrętu. Gdy był tu poprzednim razem, też miał takie wrażenie.
— A oto i on – powiedziała agentka. – Tadam!
Skręcili w lewo i zatrzymali się na podwórzu. Wysiedli. Rozłucki został za srebrną hondą, jakby bał się póki co wyjść zza tej bezpiecznej zasłony; agentka ruszyła od razu w stronę domu. Wszystko tu było tak jak ostatnio. Nic się nie zmieniło. Okna z jednej strony domu wciąż były zamurowane. Omszały spadzisty dach tak jak wtedy upstrzony był łatami z nowej, krwistoczerwonej dachówki. Komin ciągle sprawiał wrażenie, jakby miał się za chwilę przewrócić. Nie przewróci się jednak, wiedział to. Skrywał bowiem w sobie tajemnicę widoczną dopiero ze skarpy za domem – nową, ocynkowaną rurę wpuszczoną do środka i utrzymującą go w pionie.
Tylko chwasty na podwórku były bardziej wysuszone i zszarzałe po dwóch letnich miesiącach wakacji.
— Wchodzi pan? – spytała agentka. Była już przy drzwiach.
— Tak. Wchodzę.
Przekręciła nie bez trudu klucz w zamku i pchnęła drzwi. Widać było na nich jeszcze ślady taśmy policyjnej. Poczuł, jak wszystkie jego wnętrzności ściskają się, jakby ktoś nagle wyssał z niego całe powietrze jak z pustej, plastikowej butelki. Dlaczego zdecydował się tu zamieszkać? To był impuls, zobaczył przypadkiem ogłoszenie o sprzedaży tego domu w Internecie. Pamiętał, jak wszystko w nim wtedy zamarło. Przez parę godzin czuł się, jakby nie mógł oddychać, w końcu zadzwonił. Dowiedział się, że cena zarówno kupna, jak i ewentualnego najmu jest dla niego stanowczo za wysoka, i odetchnął z ulgą. Pani Iwona jednak, bo to z nią wtedy rozmawiał, zanotowała sobie jego numer i zadzwoniła, gdy warunki uległy zmianie. Wtedy nagle, niespodziewanie dla samego siebie, zgodził się. Jakby ktoś inny podjął w nim tę decyzję. I oto teraz tu jest.
Czy to jednak normalne? Czy to normalne, że zostawił mieszkanie w Warszawie, rzucił pracę, dobrze płatną, choć dosyć nudną, w prywatnej poradni i zdecydował się zamieszkać tu, w tym domu, w którym być może ciągle jeszcze czuć było zapach krwi? W domu, w którym usłyszał wystrzał, który oderwał pół głowy biednemu Adamowi Romanowskiemu, a potem zobaczył, jak wygląda to, co po nim zostało? W domu, w którym przez ponad tydzień w pokojach z zamurowanymi oknami więzione były dwie młode dziewczyny? I w którym po raz pierwszy, i jak dotąd jedyny, naprawdę bał się, że umrze?
Był psychologiem, powinien był wiedzieć, dlaczego to robi. Nie wiedział. Profesor Konarzewski, jego dawny promotor, potem pracodawca i zastępczy ojciec – o wiele lepszy niż ten, którego kiedyś miał naprawdę – gdy usłyszał o tym pomyśle, bardzo długo wpatrywał się w niego w milczeniu. W końcu powiedział: „Dobrze. Rozumiem to. Każdy czasami ma ochotę na Wielką Ucieczkę. Na to, by rzucić wszystko i zacząć od nowa. Niewielu się na to decyduje, i pewnie słusznie. Większość z tych, którzy uciekają, peleton w końcu i tak dogania. Ale w twojej sytuacji to może nie być złe rozwiązanie. Przynajmniej na jakiś czas. Tylko pamiętaj, że zawsze możesz wrócić. Miejsce w mojej poradni będzie na ciebie czekało. Powiesz mi wtedy, dlaczego to zrobiłeś. I dlaczego chcesz mieszkać właśnie w tym domu. To bardzo ciekawe, muszę przyznać. Postaraj się tylko nie zapić na śmierć w tej warmińskiej głuszy”.
Tego akurat nie mógł obiecać.
— Proszę, proszę, niech pan wejdzie. To teraz pana dom. Pójdę otworzyć okna, straszny tu zaduch się zrobił przez te ostatnie upały.
Ostrożnie przekroczył próg. W domu pachniało kurzem i rozgrzanym starym drewnem. Zmiana pogody, która nastąpiła wczoraj w nocy i dała wszystkim odrobinę wytchnienia, nie zdołała go jeszcze wychłodzić.
Wszedł dalej. W pokoju po lewej stronie, tam gdzie teraz pani Iwona otwierała kolejne okna, siedział kiedyś na kanapie patrząc z przerażeniem w wycelowaną w swoją stronę lufę zabytkowego mauzera. Ciekawe, czy…
— No, gotowe. – Pani Iwona stanęła w progu pokoju. – Wystarczy teraz podpisać umowę i może się pan urządzać. Tam jest stół. – Wskazała ruchem głowy izbę za swoimi plecami. – W ogóle wszystkie meble zostały. Może je pan wyrzucić albo zatrzymać. Obecny właściciel daje panu pod tym względem pełną dowolność.
Wszedł do pokoju. Zamarł.
Pani Iwona podążyła za jego wzrokiem.
— Tak… – Uniosła brwi i wydęła górną wargę. – To jest właśnie jeden z powodów, być może główny, dla którego nie udało mi się wcześniej sprzedać ani wynająć tego domu. Pisałam obecnemu właścicielowi, że przydałby się tu mały remont, ale nie chciał się na to zgodzić. To brat poprzedniego i jego jedyny spadkobierca. Mieszka w Australii i nie przyleciał nawet na pogrzeb. Zresztą może nie ma co się dziwić, to przecież naprawdę drugi koniec świata. W każdym razie, z tego, co zdążyłam się przekonać, to straszny kutwa. Doszło do tego, że sama, za własne pieniądze kupiłam puszkę farby i próbowałam to zamalować. Ale to cholerstwo ciągle przebija…
Rozłucki podszedł do dużej czarnej plamy na jednej ze ścian, powstałej gdy mózg Adama Romanowskiego eksplodował po strzale w usta. Pani Iwona nie patrzyła w tę stronę.
— Trzeba kupić taką specjalną farbę na bazie oleju. Pani kupiła pewnie zwykłą, akrylową – powiedział. Zrobiło mu się niedobrze. Po co tu w ogóle przyjeżdżał?
— No widzi pan, nie wiedziałam. Nie mam się kogo o takie rzeczy spytać – westchnęła. – Mam nadzieję, że nie rozmyśli się teraz pan? – Spojrzała na niego zaniepokojona.
— Nie, skądże – odpowiedział. – Możemy podpisać tę umowę.
Podeszli do stołu. Pani Iwona położyła na nim dwa egzemplarze umowy i długopis. Po chwili wyjęła jeszcze jedną kartkę.
— Gdy byłam tu poprzednio, spisałam stan liczników. Nikt tu nie mieszka, więc ich wskazania raczej się nie zmieniły. Chyba że chce pan sprawdzić?
— Nie, nie trzeba – odpowiedział.
— W takim razie proszę podpisać. Tu, tu i jeszcze tu. Ten egzemplarz jest dla pana.
Karolina. Ona była jedynym wytłumaczeniem tego, co właśnie robił. To tu, w tym domu byli przez chwilę tak naprawdę razem. Nigdy wcześniej i już nigdy później. Wtedy, gdy siedzieli obok siebie na kanapie pod lufą karabinu Romanowskiego, i potem, gdy przytuliła się do niego, gdy było już po wszystkim. To z tym kojarzy mu się ten dom, nie ze śmiercią i cierpieniem. To dlatego nie potrafił oprzeć się pomysłowi, żeby tu zamieszkać. Chciał być bliżej tamtego wspomnienia. Co za pojebany romantyzm!
— Panie Zygmuncie, halo! Proszę podpisać.
Wziął długopis i podpisał we wszystkich wskazanych miejscach.
— No to załatwione – powiedziała agentka. – Niech się tu panu dobrze mieszka. W umowie ma pan numer konta właściciela. Czynsz jest płatny do dziesiątego każdego miesiąca. Termin wypowiedzenia ustaliliśmy, jak pan pamięta, na trzy miesiące.
Zabrzmiało to tak, jakby nie spodziewała się, że tu długo wytrzyma.
— To ja już lecę. Musi pan tylko wziąć walizki z samochodu.
Wyszli z domu i podeszli do srebrnej hondy. Pani Iwona otworzyła bagażnik, a Rozłucki wyjął z niego swoje dwie walizki. Stare, bez tych rączek i kółek, które mają teraz wszystkie walizki. Tylko takie miał w swoim mieszkaniu.
— Nie mogę się nadziwić, że ma pan tylko tyle rzeczy – powiedziała agentka. – Chyba że coś jeszcze pan przywiezie.
— Nie – odpowiedział. – Resztę wyrzuciłem, a książki rozdałem. Co jakiś czas warto zrobić taką selekcję. Żyjąc, obrastamy zbyt dużą ilością przedmiotów.
— Pewnie tak – odpowiedziała bez przekonania. – Swoje mieszkanie w Warszawie pan wynajął czy sprzedał? – spytała z zawodową ciekawością.
— Wynająłem. Będę dostawał za nie miesięcznie dwa i pół tysiąca złotych. Za ten dom, jak pani wie, muszę zapłacić tysiąc. Zostaje mi więc jeszcze półtora tysiąca na czysto. Plus to, co zarobię w szpitalu. To co prawda tylko pół etatu, ale razem powinno wystarczyć.
— Sprytne – pokiwała głową. – Słyszałam, że Anglicy tak robią. Wynajmują swoje ciasne domki w Londynie, przeprowadzają się do Hiszpanii i żyją z różnicy czynszów. Półtora tysiąca w tych okolicach to całkiem spora suma. Niektórzy utrzymują się tu za znacznie mniej.
Spojrzała jeszcze raz na dom.
— No dobrze – powiedziała. – Jadę. Niech się tu panu dobrze mieszka – powtórzyła, wyciągając w jego stronę dłoń. Uścisnął ją. – Miejmy nadzieję, że nie powtórzą się tu już więcej takie straszne wydarzenia. Dwa razy jak na taką małą miejscowość to chyba wystarczy.
— Dwa? – spytał zdziwiony.
Zmieszała się.
— Nie mówiłam panu? Byłam pewna, że panu o tym wspominałam.
Nie wspominała. Jej zakłopotanie zaś świadczyło, że wcale nie miała zamiaru.
— O czym mi pani miała wspomnieć?
Uciekła spojrzeniem w kierunku jeziora.
— Dwa dni temu miał tu miejsce kolejny przykry przypadek – powiedziała. – Nie mówiłam o tym panu?
— Nie. Jaki przypadek?
— W lesie, tym obok którego przejeżdżaliśmy, między główną drogą a granicą wsi znaleziono zwłoki. Młoda dziewczyna, piętnaście lat. Straszna historia.
— Co się stało?
— Nie wiem. Słyszałam o tym w olsztyńskim radiu. Prawdopodobnie morderstwo, ale policja nic póki co nie mówi.
Nie powiedziała mu o tym, żeby się w ostatniej chwili nie rozmyślił. Miała już dosyć tego domu i chciała się go wreszcie pozbyć. Bała się, że przestraszy go druga zbrodnia w ciągu trzech miesięcy. Zapewne większość z jej klientów tak by właśnie zareagowała.
— To co, rezygnuje pan? – spytała zniechęcona. – Możemy jeszcze podrzeć umowę i uznać, że nic pan nie podpisywał.
— Nie – odpowiedział. – Nie ma takiej potrzeby.