Niedołęga - ebook
Niedołęga - ebook
W przydrożnym lesie w pobliżu przystanku autobusu kursującego na trasie Newark-Nowy Jork-Albany zamordowano Helen Kimmel, żonę antykwariusza z Newark. Mordercą jest jej mąż, ale miejscowa policja nie wykryła sprawcy.
Kilka miesięcy później w podobnych okolicznościach ginie żona nowojorskiego prawnika. Sprawą zajmuje się pewien uparty porucznik policji, który postanawia za wszelką cenę znaleźć winnego. Uderza go podobieństwo obu zbrodni i rusza tym tropem. Jednak czy jego intuicja jest słuszna? Dlaczego uważamy, że prawda zawsze jest prosta i jasna, skoro często działamy pod wpływem impulsu i nie umiemy później wyjaśnić motywów swojego postępowania?
Ta powieść to niezwykle precyzyjna analiza psychologiczna ludzkich zachowań i najmroczniejszych zakamarków ludzkiej duszy. Tym razem pisarka zestawia dwa typy osobowości, dwóch mężczyzn, których bardzo dużo dzieli, ale jedno łączy. I to jedno zmieni bieg ich życia…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-927-2 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mężczyzna w granatowych spodniach i ciemnozielonej sportowej koszuli niecierpliwie czekał w kolejce.
Kasjerka jest głupia, pomyślał, nie umie szybko wydać reszty. Zadarł wielką, łysą głowę, spojrzał na oświetloną witrynę z tytułem filmu – DZIŚ NA EKRANIE: NAZNACZONA! – obojętnie zerknął na wielki plakat przedstawiający półnagą kobietę z odsłoniętym udem, po czym obejrzał się za siebie i powiódł wzrokiem po stojących w kolejce ludziach, żeby sprawdzić, czy nie ma wśród nich kogoś znajomego. Nie było nikogo. Mimo to uznał, że nie mógł wybrać lepszej pory. Zdążył na ósmą, na wieczorny seans. Położył dolara na metalowej tacce i wsunął ją za okienko.
– Dobry wieczór – rzucił z uśmiechem do blond kasjerki.
– Dobry wieczór – odpowiedziała dziewczyna i jej puste, niebieskie oczy lekko pojaśniały. – Jak się pan dzisiaj miewa?
Nie oczekiwała odpowiedzi. Więc nie odpowiedział.
Na widowni trochę cuchnęło i gdy tylko tam wszedł, nerwowo odezwała się trąbka, bojowy sygnał kroniki filmowej. Minął stoisko ze słodyczami i prażoną kukurydzą i na końcu sali mimo swej tuszy odwrócił się z wdziękiem i rozejrzał. Jest Tony Ricco. Przyśpieszył kroku i dogonił go przed środkowym przejściem.
– Jak się masz – powiedział tym samym protekcjonalnym tonem, jakim zwracał się do niego, kiedy Tony stał za ladą w delikatesach swego ojca.
– Pan Kimmel! – uśmiechnął się chłopak. – Dobry wieczór. Pan dzisiaj sam?
– Żona właśnie wyjechała do Albany. – Kimmel machnął ręką i zaczął przeciskać się między fotelami.
Tony odszedł, miał miejsce bliżej ekranu.
Kimmel przesuwał się bokiem, trąc kolanami o oparcia i mamrocząc: „Przepraszam, dziękuję”, bo siedzący musieli wstawać, żeby go przepuścić. Przesuwał się tak i przesuwał, aż dotarł do przejścia pod ścianą. Przejściem doszedł do podwójnych metalowych drzwi z czerwonym napisem WYJŚCIE, pchnął je i znalazł się na chodniku. Poczuł gorące, duszne powietrze. Zerknąwszy na afisz, skręcił w przeciwnym kierunku i niemal natychmiast przeszedł na drugą stronę ulicy. Za rogiem wsiadł do czarnego, dwudrzwiowego chevroleta.
Pojechał na dworzec autobusowy Cardinal Lines Bus, zaparkował w uliczce naprzeciwko i gdy dziesięć minut później spod wiaty wytoczył się autobus z tablicą NEWARK–NOWY JORK–ALBANY, powoli ruszył za nim.
Autobus przebił się przez zatłoczony wjazd do tunelu Holland i na Manhattanie skręcił na północ. Chociaż za miastem ruch był dużo mniejszy i jechało się znacznie szybciej, Kimmel trzymał się na długość dwóch samochodów za autobusem. Na pierwszy postój, myślał, powinni stanąć pod Tarrytown, może trochę wcześniej. Jeśli miejsce się nie nada, będzie musiał jechać dalej. A jeśli drugiego postoju w ogóle nie będzie, cóż, wtedy w Albany, w jakimś zaułku. Skupiony na prowadzeniu, ściągnął duże, mięsiste usta, lecz wyraz jego przesłoniętych grubymi okularami oczu, złotawobrązowych i szeroko rozstawionych, nie uległ najmniejszej zmianie.
Autobus zatrzymał się przed restauracją sąsiadującą z rzędem jaskrawo oświetlonych sklepów spożywczych, ale on pojechał dalej i zaparkował tak blisko krawężnika, że usłyszał, jak gałęzie rosnącego na poboczu drzewa ocierają się o drzwiczki samochodu. Szybko wysiadł i pobiegł w przeciwną stronę, zwalniając dopiero przed przystankiem, gdzie było jasno.
Z autobusu wciąż wysiadali ludzie. Wtedy ją zobaczył, zobaczył, jak schodzi po schodkach, jak kołysząc na boki swoim rozlazłym cielskiem, idzie do restauracji. Dopadł jej, zanim zdążyła zrobić dwa kroki.
– Ty tutaj? – sapnęła.
Miała siwawe włosy, długie i zmierzwione, i ze zwierzęcym strachem gapiła się na niego tymi głupimi, brązowymi oczami. Wydawało mu się przez chwilę, że wciąż są w kuchni, w swoim domu w Newark, że wciąż się kłócą.
– Chcę ci coś powiedzieć. Odejdźmy na bok. – Wziął ją pod rękę i zawrócił w kierunku drogi.
Wyszarpnęła mu się ze złością.
– Stoimy tu tylko dziesięć minut. Chcesz, to mów teraz, tutaj.
– Stoicie dwadzieścia minut, już pytałem – powiedział znudzonym głosem. – Chodźmy na drogę, tam nikt nas nie podsłucha.
Poszła. Już przedtem zauważył, że po prawej stronie szosy tuż za samochodem rosną wysokie drzewa i gęste krzaki. Wystarczy podprowadzić ją kilka metrów dalej i...
– Jeśli myślisz, że zmieniłam zdanie co do Edwarda, to się grubo mylisz – oświadczyła dumnym, trochę drżącym głosem. – Nie zmieniłam i nie zmienię. Nigdy.
Edward! Paniusia się zakochała, pomyślał z odrazą Kimmel.
– Ale ja zmieniłem – odpowiedział cicho pełen skruchy, odruchowo zaciskając palce na jej pulchnym ramieniu. Nie mógł się już doczekać. Doszli do pobocza.
– Mel, nie chcę tak daleko odchodzić, bo...
Rzucił się na nią i wepchnął ją w krzaki. Omal sam nie upadł, zdołał jednak przytrzymać ją za nadgarstek lewą ręką. Prawą uderzył ją w skroń, uderzył tak mocno, że chyba skręcił jej kark, mimo to nie zwolnił uścisku. O nie, dopiero zaczął. Leżała na ziemi. Jego lewa ręka odnalazła jej gardło i zamknęła się na nim, dławiąc krzyk. Okładał ją pięścią, bił jak młotem, celując między miękkie, papkowate piersi. Potem kilka razy uderzył ją w czoło – rytmicznie i miarowo – potem w ucho, a jeszcze potem dołożył jej w szczękę, tak jak mężczyźnie. Wyjął z kieszeni nóż, otworzył go, wziął zamach i dźgnął ją trzy, cztery, pięć razy. Celował w głowę, bo chciał ją zniszczyć, więc dźgał w policzki dopóty, dopóki nóż nie zaczął wyślizgiwać mu się z zakrwawionej ręki, co osłabiło siłę ciosów. Ale on nie zdawał sobie z tego sprawy, bo odczuwał jedynie czystą radość, bo ogarnęło go wspaniałe poczucie sprawiedliwości, świadomość, że może wreszcie zemścić się za lata zniewag, krzywd i udręki, że może odpłacić jej za lata bezdennej nudy i głupoty, tak, przede wszystkim głupoty.
Przestał dźgać dopiero wtedy, gdy zabrakło mu tchu. Klęczał na jej udzie, więc ze wstrętem wstał. W ciemności widział tylko wydłużony zarys jasnej letniej sukienki. Rozejrzał się, nasłuchując. Nie usłyszał nic oprócz monotonnego brzęczenia owadów i pomruku silnika samochodu, który przemknął szosą. Stwierdził, że jest ledwie kilka kroków od jezdni. Helen nie żyła. Był tego pewny. Całkowicie. Stuprocentowo. Nagle zapragnął zobaczyć jej twarz i jego dłoń odruchowo powędrowała w stronę kieszeni, gdzie miał małą latarkę, ale nie, nie chciał ryzykować, że ktoś spostrzeże światło.
Pochylił się ostrożnie, wyciągnął przed siebie wielką rękę z delikatnie rozłożonymi palcami i zbliżywszy dłoń do jej ciała, poczuł, że znowu wzbiera w nim wstręt. Gdy czubki palców dotknęły śliskiej skóry, uderzył ją w to miejsce drugą ręką. Potem wyprostował się, ciężko dysząc, i przez chwilę nie myślał o niczym, tylko nasłuchiwał. Wreszcie ruszył w stronę szosy. Spojrzał na siebie w żółtawym świetle, szukając śladów krwi, lecz krew miał tylko na rękach. Z roztargnieniem potarł je o siebie, ale zrobiły się jeszcze bardziej lepkie i odrażające. Chciał je jak najszybciej umyć. Żałował, że przedtem będzie musiał dotykać nimi kierownicy, i z drobiazgową dokładnością wyobraził sobie, jak zmoczywszy nad zlewem szmatkę, wyjdzie z domu, żeby wytrzeć nią całą kierownicę. Tak, nawet ją wyszoruje.
Autobusu już nie było. Nie wiedział, ile mu to zajęło czasu. Wsiadł do samochodu, zawrócił i pojechał na południe. Zegarek wskazywał za kwadrans jedenastą. Miał rozdarty rękaw, wiedział, że będzie musiał pozbyć się koszuli. Obliczył, że dotrze do Newark kilka minut po pierwszej.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------