Niedziela, która zdarzyła się w środę - ebook
Niedziela, która zdarzyła się w środę - ebook
"Szczygieł łapie czas jak nikt inny nasycając swoje teksty choćby marzeniem bohaterki, by za odprawę z pracy kupić synowi 'kurtkę z koca'. Słucha wszystkich, jeżeli kogoś zawstydza, to tylko czytelnika, bo każe myśleć i mieć oczy szerzej otwarte. Jeżeli w przyszłości historycy będą chcieli się dowiedzieć czegoś o Polsce lat dziewięćdziesiątych, współczesna literatura piękna nie da im za dużo, książka Szczygła – bardzo wiele".
Paweł Dunin-Wąsowicz, "Machina" (1997)
Przyszłość już nadeszła, owe kilka lat minęło dawno. (Niedziela, która zdarzyła się w środę wyszła pod koniec 1996 roku). Uznaliśmy, że dziś jest to już książka historyczna.
"Miałem szczęście być świadkiem, kiedy pewnym ludziom w środę przydarzyła się niedziela. To moja pierwsza reporterska książka. Z czasów, kiedy uwielbiałem pisać o Polsce, kiedy nie prowadziłem jeszcze talk-show w telewizji i kiedy nie miałem pojęcia, że pojadę w jakimkolwiek celu do Czech. Są to reportaże o przeciętności, bo sam pochodzę z przeciętnego miasteczka i, jak mówi mój tata Jerzy Szczygieł, to piękne być przeciętnym. Nowa Polska po upadku komuny postawiła przed przeciętnymi nieprzeciętne zadanie. Dlatego proszę potraktować tę książkę jako relację z zawodów w utrzymywaniu się na powierzchni".
Mariusz Szczygieł (2011)
Tekstom reportera towarzyszą zdjęcia Witolda Krassowskiego, który w tym samym czasie co Mariusz Szczygieł, między rokiem 1989 a 1997, rejestrował życie nowej Polski. Były to lata bardzo fotogeniczne, bo ludzkie twarze zmieniały się jak nigdy dotąd. Do tego Witold Krassowski zarejestrował je na prawdziwych negatywach, bo była to epoka sprzed fotografii cyfrowej.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-305-0 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Za każdym razem zaczyna się nagle. Wkładam na siebie to, co mam najgorszego, zamykam mieszkanie, idę na róg Nowowiejskiej i Jedności. Czekam na ósemkę. Nadjeżdża, wchodzę i staję na środku wagonu. Na szyi mam kartkę, taką jakie zakładają hifowcy. Ale sama zachowuję się inaczej. Nie podchodzę, tak jak oni, do każdego pasażera, nie trzęsę się nad nim i nie proszę o dwa tysiące. Mam jakiś inny styl. Staję więc sobie na tym środku i ogłaszam, jakbym przemawiała: „Proszę państwa, moja tragedia rozpoczęła się 31 grudnia 1993 roku”. Ludzie podnoszą głowy, toteż jeszcze głośniej mówię: „Tragedia ta trwa od chwili, gdy dostałam z mojej fabryki Elwro 41 milionów”. I wyciągam te miliony z siatki. Ludzie zaczynają się śmiać. Tak głośno, że za pierwszym razem tramwaj przystanął. A ja płaczę: „Oddam wam wszystko” – i rzucam pieniądze. „Bierzcie miliony, ale dajcie wrócić do fabryki”.
Jednego nie mogę zrozumieć. Tych najgorszych rzeczy, które wkładam na siebie, gdy idę do ósemki – w ogóle nie mam w domu. Może je skądś wypożyczam? W każdym razie śniło mi się, mniej więcej to wszystko, już trzy razy.
Grażyna Ozimek w likwidacji
Dwie informacje ze snu pracownicy fizycznej Grażyny Ozimek wymagają wyjaśnienia: Elwro – to zakłady sprzętu komputerowego we Wrocławiu; 41 milionów złotych to 25 pensji, które dostała do ręki za to, że zechciała zwolnić się z Elwro na własną prośbę.
Elwro zaopatrywało w komputery cały obóz socjalistyczny, rok 1992 zakończyło stratą ponad 180 miliardów złotych. We wrześniu ubiegłego roku upadły zakład kupił niemiecki koncern Siemens, jeden z największych producentów systemów telekomunikacyjnych na świecie. Niemcy przyjęli warunek Polaków: z ponad tysiąca pracowników zwolnią maksimum trzysta, a siedemset zostawią w zakładzie na półtora roku. Dwa miesiące później stwierdzili jednak, że wystarczy im tylko 200 osób. Ogłosili więc: w zamian za napisanie podania o „zwolnienie na własną prośbę” każdy, kto zechce odejść, dostanie od Siemensa 25 miesięcznych pensji.
Natychmiast zwolniło się prawie 500 osób, pieniądze otrzymali na Sylwestra: od 40 do 100 milionów złotych.
Musiała odejść.
– To była presja nie do wytrzymania – opowiada. – Kierownicy nas straszyli: nie odejdziecie na własną prośbę, to was Niemiec zagna do najgorszej roboty, inżynier będzie trawę grabił. Jak się nie zwolnicie, to za trzy, cztery miesiące Niemiec nie będzie patrzył na żadne porozumienia z państwem polskim, tylko wszystkich wyrzuci, żadnych 25 pensji nie da. Korzystajcie teraz z okazji, Niemiec do wszystkiego zdolny, nie można mu wierzyć. I w ten sposób dobrowolnie napisałam podanie – zwierza się Grażyna Ozimek.
Minęły dwa miesiące. Grażyna Ozimek zarejestrowała się jako bezrobotna. Już w przedpokoju przedstawia się: – Jestem człowiekiem w likwidacji.
Jej życie przez ostatnie 19 lat: dom – przystanek – Elwro – dom – przystanek – Elwro… Ma pięć lat do emerytury, szuka pracy, ale mówi, że w nowej rzeczywistości nie wie nawet, jak ma język otworzyć.
Jeśli pracy nie znajdzie – 41 milionów musi starczyć Grażynie Ozimek do końca życia.
– Dlatego – pokazuje na męża rencistę i na pokój osiemnastoletniego syna – my jesteśmy przeznaczeni do likwidacji.
Alina Maciąg może uderzyć
Jest osoba, którą Alina Maciąg (także pracownica fizyczna) uderzyłaby w mordę. – Nie przesłyszał się pan, w mordę.
Mąż Aliny Jacek ma w portfelu wycinek z „Gazety Wyborczej”. Z gazety wynika, że Alina Maciąg zachowała się niemoralnie. Wycinek – to głos czytelnika w Telefonicznej Opinii Publicznej:
„Pisaliście, że pracownicy Elwro SA, którzy zgodzą się dobrowolnie odejść, dostaną 25 pensji. Ci ludzie ogłaszają, że pójdą na zasiłek dla bezrobotnych. To niemoralne, żeby ktoś, kto otrzyma dwuletnie pobory, miał korzystać z tak mizernego przecież funduszu na zasiłki”.
Pensja Aliny Maciąg – półtora miliona, dwudziestopięciokrotna odprawa – to 37 milionów 500 tysięcy złotych. Z tego odciągnięto podatek, zostało: 30 milionów. Co z nimi zrobić?
Maciągowie (on jest chory i bezrobotny od roku) najpierw wyznaczyli sobie cztery cele; Joasia, ich dziesięcioletnia córka wypisała niebieskim flamastrem na kartce:
„CELE OBOWIĄZUJĄCE:
1. Zaległy czynsz – 9 800 000 złotych.
2. Czynsz na następny rok z góry – 14 200 000 złotych.
3. Buty dla wszystkich: 2 400 000 złotych.
4. Kurtka z koca dla Tomka – 1 100 000 złotych.
Razem: 27 500 000 złotych”.
– To był oblig – mówi Alina Maciąg. Nie sądzi, żeby w ciągu roku obydwoje znaleźli dobrą pracę, dlatego opłacili z góry czynsz, czytali już w gazecie o eksmisjach. – A kurtka z koca to było największe marzenie naszego Tomka – dodaje Jacek. – I konieczność: kurtkę zimową miał już za małą, wyświechtaną, a te z koca to teraz najnowszy krzyk. Przynajmniej raz jest okazja, żeby chłopak nie czuł się upośledzony.
Zostało im: 2 miliony 500 tysięcy złotych.
– I ta osoba z „Gazety” śmie twierdzić, że my, z dwojgiem dzieci, nie mamy moralnego prawa pobierać zasiłku dla bezrobotnych? – denerwuje się Alina. – A z czego żyć? Niech ona, ta osoba, popróbuje pożyć za 30 milionów przez dwa lata. Jak mąż przyniósł tę opinię do domu, od kolegi sobie wyciął, i jak to przeczytałam, byłam tak zdruzgotana, że nie wiedziałam, do kogo dzwonić, gdzie się udać. Gdybym mogła, tobym pierwszy raz w życiu uderzyła tego kogoś – Alina wyciera oczy.
Więc zostało im dwa pięćset.
Obok CELÓW ZOBOWIĄZUJĄCYCH Joasia wypisała CELE PRZYJEMNOŚCIOWE.
– Niech pan wejdzie w naszą skórę – mówi Alina. – Człowiek po latach pracy okazał się nikim. Trudno sobie wyobrazić, że już do końca życia żadnej radości się nie zazna.
– Chodziło też o dzieci – dodaje cicho Jacek, jakby wstyd mu było, że rodzina oddała się przyjemnościom. – Synowi czasem trzeba czymś zaimponować. Pokazać, że nie jest się ostatnim patałachem. Dlatego zdecydowaliśmy się na trzy rzeczy przyjemnościowe.
„CELE PRZYJEMNOŚCIOWE:
1. McDonald.
2. Prawdziwa pizzeria.
3. Restauracja chińska”.
W pierwszą niedzielę lutego odwiedzili bar McDonalda i wynieśli sporo refleksji: – Zaskoczony byłem – opowiada Jacek. – Takie tłumy! Wszystko młodzi ludzie. Na tych tackach mieli jedzenia za 80, 90 tysięcy. To znaczy, że wielu ludzi stać na taki bar, ale nie sądziłem, że aż tylu. Czy to tylko my jesteśmy tacy ułomni, że pieniędzy nie potrafimy zarobić?
Alina z rozmarzonym wzrokiem: – I każdy siedzi w tym Donaldzie długo, jak najdłużej. Jakoś tak, żeby chwilę przyjemną na dłużej przytrzymać.
Jacek z uśmiechem: – Ale dzieciaki były z nas dumne!
Pierwszy fast food na Świętokrzyskiej w Warszawie
Nagle Maciągowie wpadają na pomysł.
Skoro przyjechał reporter, „to właściwie jest dość świątecznie”, więc wieczorem pójdziemy wszyscy do „prawdziwej pizzerii”. Zamiast w planowaną pierwszą niedzielę marca, w środę – będziemy jeść pizzę.
Ryszarda Karolak czuwa w zgliszczach
Minęły dwa miesiące, od kiedy ludzie zwolnili się „na własną prośbę”, a pani Rysia Karolak (53 miliony złotych) nadal przychodzi do Elwro, do swego pokoju, w którym nie zostało prawie nic. Wszyscy odeszli, meble wyniesiono, a pani Rysia wraca.
– Niech mnie pan odwiedzi tam na zgliszczach mego dawnego biura, opowiem, co zrobiłam z pieniędzmi – kusi. Oto pusty rząd pokoi; na parapecie karuzelka z bezwartościowymi pieczątkami, które kiedyś przybijała; sterty segregatorów, broszurek, papieru, zszywaczy. A na tym śmietnisku ruda pani Rysia (30 lat pracy) zalewa kawę.
– Coś panu pokażę – proponuje. – Jest! – wskazuje na brudną wykładzinę dywanową. – Tu jest ślad po moim biurku. O, nogi się odbiły. A tam na ścianie miałam Julio Iglesiasa i kawałek Violetty Villas.
Ryszarda Karolak szuka chusteczki.
– Trzeba sobie uzmysłowić – dodaje – że to jedyny ślad po moich trzydziestu latach pracy. Przecież po mnie nic nie zostało. Komputery, co je Elwro produkowało już w osiemdziesiątym roku, nadawały się tylko do muzeum techniki. Więc ta nasza robota nie ma dzisiaj żadnego znaczenia. Całe lata byłam gwiazdą w zakładzie. „Pani Rysia Karolak”, „O, pani Rysia”, wszyscy powtarzali, „Od pani Rysi tyle zależy…”, a tu tylko te cztery odciski na wykładzinie.
Idziemy na wycieczkę. Z różnych okien biurowca oglądamy Elwro. – Niemcy tu burzą i tam burzą – pokazuje. – Burzą wszystko. Im po Elwro potrzebne są tylko trzy budynki, a z dziesięć chcą zmieść z powierzchni. Wie pan, ile książek wyniosłam z zakładowej biblioteki? O Jezu… A tam, proszę spojrzeć, to zburzyli wszystko tak, że cmentarz Grabiszyński widać. Janek Walczak, elwrowski kierowca, przyjął się do nowej firmy, raz miał kurs koło zakładu. Jak zobaczył, że Niemcy taką zagładę zrobili, to od tego czasu ma kłopoty z ciśnieniem. Mówiła mi jego żona, że jak tylko ma trasę koło Elwro, to nadrabia drogi, musi inną ulicą jechać, bo nie może na pustkę patrzeć.
Co pani Rysia zrobiła z 25 pensjami, może sprawiła sobie prezent?
– Widziałam taki żakiet bajeczny: jaśniutki, biel ze stalą. O takim marzyłam! Milion pięćset sześćdziesiąt. Ale nie kupiłam. Za drogi jest. Stanowczo za drogi – mówi pani Rysia, posiadaczka 53 milionów złotych.
– Część włożyłam do banku na procent, część przeznaczę na kursy. Ja uważam, że jeszcze znajdę posadę. Mam jako taki zmysł, było się gwiazdą w zakładzie.
Pani Rysia ukradkiem zerka na pusty korytarz (niepotrzebnie, bo tego piętra od tygodni nikt, poza Rysią, nie odwiedza). – Myśli pan, że ja przychodzę tu tylko ślady po biurku opłakiwać? – ścisza głos. – Ja jestem przedsiębiorcza – kiwa ręką, żeby za nią iść. – Wszystko wynieśli, za to w jednym pokoju w tych śmieciach aż trzy telefony zostawili. Zapomnieli o nich, to przychodzę sobie dzwonić. Portier mnie nie zatrzymuje, jakby śmiał, widzi przecież: pani Rysia Karolak idzie. I tak godzinami dzwonię po świecie za wszystkie czasy. Elwro nas, wierne psy, tak wydmuchało, niech Elwro płaci.
Inni do banku i papieża
O dalszych losach swojej gotówki zgodzili się opowiedzieć: księgowa, kierowca, pani z działu zaopatrzenia, mechanik i magazynierka. Zanim zwierzyli się z lokaty kapitału, kurwowali i oskarżali dyrekcję Elwro: „Niemcowi oddali nas jak dziwki” i tym podobnie.
KSIĘGOWA: 69 milionów; ma pracę w wielkiej spółce. Pieniądze ulokowała w „Pionierze” i w banku. Piętnastoletniej córce spełniła największe marzenie, kupiła jej albumy: Zamki polskie i Góry świata.
KIEROWCA: 50 milionów; bezrobotny. Za pięć odkupił z Elwro poloneza, rocznik osiemdziesiąty; mówi, że sam był w komisji wyceniającej i z poczucia przyzwoitości wystawił sobie taką cenę, inni brali samochody za dwa miliony. Na początku planował, że kupi budę na bazarze, znalazł tanią – za niewiele ponad czterdzieści, ale facet się wycofał, powiedział, że konkurencja mu nie pozwala sprzedać budy obcemu, musi ją przejąć ktoś z bazaru, teraz na targowiskach jest walka na śmierć i życie; dyspozytor pomyślał: kupię, jeszcze mi ją podpalą, za stary jestem na to. Siedzi więc na bezrobociu, ogląda głównie kanały niemieckie, chociaż nie zna języka. – I to jest dobre – podsumowuje – bo dzięki temu mogę patrzeć na ekran, a skupiać się na myśleniu.
PANI Z DZIAŁU ZAOPATRZENIA: sumę trzyma w tajemnicy; jest bezrobotna, lecz naprawdę pracuje w firmie męża na czarno. Pojechała z córką na tydzień do Rzymu i na karnawał do Wenecji, koszt: 6 milionów złotych, resztę oddali do banku. W Rzymie sfotografowała papieża z odległości czterech metrów. – To było dla mnie wielkie szczęście i ta fotografia to jedyna wspaniała sprawa, która wynikła z dobrowolnego wyrzucenia mnie z Elwro – mówi i pokazuje papieża. – A może to nie były cztery metry, tylko trzy?
MECHANIK: 40 milionów; bezrobotny. Jego małżeństwo przeżywa dramat, dlatego pieniądze trzymają przy sobie. Nic nie kupili. Mieszkają w zakładowym hotelu, mają pokoik na żenującym poziomie, toaleta dla całego piętra. Gdy zatrudniał się w Elwro, obiecywano mu mieszkanie, na razie hotel, więc poprzednie ich mieszkanko po mamie oddali jego siostrze. Teraz za pokój Siemens zażądał dwóch i pół miliona miesięcznie. Siostry mechanika z dziećmi, mężem i teściową nie ma dokąd przenieść; najtańsza kawalerka kosztuje sto kilkadziesiąt milionów; może wynajmą jakiś kąt, ale co dalej? Ona ma trzy lata do czterdziestki (– Powinnam natychmiast urodzić dziecko, a to głupie Elwro mnie wstrzymywało. Chciałam urodzić we własnym mieszkaniu… – płacze). – Ale co dalej? – powtarzają trzy razy. Podsuwam mechanikowi pomysł. Niech da ogłoszenie: „W uczciwy i pewny interes włożę 20 milionów złotych. Zysków oczekuję za cztery, pięć miesięcy”. – Może warto zaeksperymentować – przekonuję. Są przekonani, że się z nich nabijam.
MAGAZYNIERKA: 45 milionów; wygrała los na loterii: ma taką samą pracę jak w Elwro, z ogłoszenia w gazecie, „ale myślami ciągle jestem w tamtych pomieszczeniach”. Sobie sprawi futerko – „żeby mieć po Elwro pamiątkę”; synowi – antenę satelitarną, resztę – do banku. Z magazynierką idziemy do kawiarni, z czego się cieszy, bo w ogóle nie ma takich okazji. – Człowiek – mówi – nawet z chęcią do kina by poszedł, ale teraz to szkoda tych pieniędzy.
Maciągowie pod Tomem Cruisem
A z Maciągami spełniamy drugi cel „przyjemnościowy” – wyruszamy do prawdziwej pizzerii. („Prawdziwej”, bo raz, w osiemdziesiątym szóstym jedli w pizzerii i była to pizza na gofrze, bardzo się zawiedli).
Będziemy jeść w Pan Smak przy Piłsudskiego, pizza tu jest amerykańska.
Siadamy pod portretami: Alina Maciąg – pod Tomem Cruisem, Jacek Maciąg – pod aktorem, który umarł w strasznych męczarniach na AIDS, ale nie możemy sobie przypomnieć nazwiska. Wszyscy zamawiamy pizzę Tina, bo jest z wędzonym kurczakiem, orzechami ziemnymi i słonecznikiem kalifornijskim. Tylko Jacek, głowa rodziny, zamawia najdroższą za 136 tysięcy, z szynką i krewetkami – Rockefeller.
Gdy krążki trafiają na stół, zapach podpieczonego wędzonego kurczaka jest tak upajający, że przymykamy oczy i chwilę wdychamy woń.
Jacek (zielony pulower w serek, spod serka – śnieżnobiała wykrochmalona koszula) zerka na dzieci i śmieje się: – Można by nawet napisać tak:
„Rodzina Maciągów zorganizowała sobie niedzielę – w środę wieczorem, 2 marca 1994 roku”.
Wałkujemy kwestie Elwro i pizzy Tiny.
Alina Maciąg: – Wystąpiłam dość szybko, żeby mnie dobrowolnie zwolnili. Koleżanki trochę zwlekały, że jak do końca będziemy twardzi, to muszą nas pozostawić.
Jacek Maciąg: – Miały Alinie za złe tę decyzję, prędko atmosfera zrobiła się nie do wytrzymania i potem to już wszyscy wpadli w taką psychozę, że hej. Nawet związki nie broniły ludzi, tylko popierały pomysł Niemców. Każdy chciał szybkich milionów.
Joasia Maciąg: – Oszukaństwo, w mojej Tinie słonecznik jest zwykły, jak u babci w ogródku. Myślałam, że kalifornijski to będzie gigantyczny.
Tomek Maciąg: – Tatooo, a może by jeszcze jedną kolę, chociaż na spółę?
Alina Maciąg: – Ładna ta kurteczka z koca.
I tak nam minęła niedziela w prawdziwej pizzerii. Przesiedzieliśmy dwie godziny. Idziemy na przystanek. Jest środa.
Imiona i nazwiska niektórych bohaterów zostały zmienione
Współpraca Rafał Jurkowlaniec1993: Polska w ogłoszeniach
Zarób milion w minutę, Stargard, skr. poczt.
Radę, jak zarobić milion złotych w minutę, odbieram na poczcie, zapakowaną w szarą kopertę. Zanim jednak dostanie się ją do ręki, trzeba zapłacić, a poczta wyśle sumę do nadawcy.
Rada: „Musisz mieć – czytam – odpowiednią sumę pieniędzy, którą złożysz w banku na taki procent, aby co minutę procentowała Ci o milion. Jaka to ma być suma? To już musisz obliczyć sam. Lucyna ze Stargardu”.
Za radę płacimy Lucynie 42 tysiące złotych, za zaliczeniem pocztowym.
Samotna matka w trudnej sytuacji finansowej prosi o pomoc. Ola, Drohiczyn
Ma 28 lat i dwa aniołki: Maćka i Elwirę; mąż zmarł dwa lata temu, bardzo pił. Zasiłek plus rodzinne wynoszą milion z hakiem. Dostała trzy listy: płatny – „milion w minutę” i dwa bezpłatne, od kobiet. Napisały, żeby się nie łudziła, że ludzie jej pomogą. One były w podobnej sytuacji i nikt im nie podał ręki.
„Pani też nikt nie poda” – pocieszyła ją pierwsza.
Czy w związku z tym ogłoszeniem spotkało Olę coś przyjemnego?
– Tak – mówi – przecież te dwie kobiety nie pozostały obojętne na mój los.
Młody, atrakcyjny przyjmie pracę tokarza lub jako pan do towarzystwa
„Nazywam się Krzysztof Łokietek, mam 22 lata i profil tokarski. Po wojsku stanąłem po zasiłek, bo tu, w Mińsku Mazowieckim, urząd pracy nie dał mi ani jednej oferty. Zamieściłem ogłoszenie i przyniosło ono pański list, w którym ujawnia się tylko dziennikarska ciekawość. W pana życiu ten incydent to kolejne doświadczenie, dla mnie list, który nie odmieni mego losu. Ogłoszenie nie przyniosło mi nic niesamowitego z wyjątkiem tego, że straciłem nadzieję, a z nią chęć do dalszego życia”.
Atrakcyjna bezrobotna, lat 25, szuka pracy
„Atrakcyjna” jest wysoka, nosi szpakowate włosy i wąsik. Jest mężczyzną, mieszka w Kędzierzynie-Koźlu. Dawał kilka ogłoszeń typu: „Trzydziestopięcioletni, solidny, z prawem jazdy…”, ale nie otrzymał żadnej ciekawej pracy. Chciał sprawdzić, co traci, nie będąc atrakcyjną dziewczyną. Traci więc:
a) „Nagie pozowanie w Niemczech”, od 350 do 700 marek za sesję. Propozycja nadeszła od mężczyzny z gminy Kwilcz w Poznańskiem, który oczekuje na 24 zdjęcia nagiej sylwetki; b) „Wolne od troski życie w luksusie” – ślub z bogatym Niemcem; c) Zajęcie barmanki w Belgii, „ale – zastrzega się oferent z Lublina – nikt nikogo do niczego nie zmusza i każda barmanka robi wszystko z własnej woli”; d) Posadę masażystki w Poznaniu – „typowy masaż całego ciała z akcentami na pewne miejsca aż do finału, 12 godzin co trzeci dzień”; e) Pracę w agencji towarzyskiej w Holandii: „Już w pierwszym miesiącu pracy – 24 miliony złotych, a gdy dziewczyna się przyzwyczai, zarabia dwa razy tyle. W tej chwili pracuje u nas kilka Polek i Węgierek, ale brak nam dziewcząt. Działa ograniczenie: kandydatka powinna mieć 18-25 lat. Po przekroczeniu dwudziestego szóstego roku życia osoba ta nie jest już tak bardzo pożądana. Jest to całkowicie legalna i dająca kobiecie zadowolenie praca”.
Handel w przejściu podziemnym Marszałkowska – Aleje Jerozolimskie, Warszawa
Jestem po krachu finansowym, dla pieniędzy zrobię wszystko
Człowiek po krachu jest przystojny i wysportowany, ma jasne włosy, 25 lat i dwa osiągnięcia: raz uciekł z więzienia w Raciborzu, raz nielegalnie przekroczył granicę. Ma siedem wyroków za sobą. Jesienią 1992 roku wyszedł na wolność, ale rodzina kazała mu szukać innego miejsca do życia; urząd pracy nie dał mu szans, a opieka społeczna – 500 tysięcy złotych. Wiedział, że trzeba myśleć nowocześnie, i dał to ogłoszenie.
„Nic z niego nie wyszło – napisał – jestem recydywistą-sprinterem i nie mogłem zostać ani akwizytorem, ani ochroniarzem. Proszę mi uwierzyć, dla mnie nie przewidziano żadnej przyszłości.
Nie szkodzi jednak, że nic nie wyszło. Najpiękniejsze w tym ogłaszaniu było oczekiwanie na to, że znowu stanę się normalnym człowiekiem. W dniu, w którym pisał pan do mnie list, o godzinie 17.40 w Karpaczu znów zostałem aresztowany za kradzież złotego pierścionka”.
Sprzedając kamienie żółciowe, zarobisz fortunę
Adam P. z Prusic zdobył list od Petera Zuzka z Windhagen w RFN. Peter Zuzek skupuje suche kamienie żółciowe. Koloru brązowego, bo rdzawy farbuje. Za i gram całych płaci 8 dolarów. Nie kupuje kamieni pokrytych białą pleśnią ani rurek z przewodów żółciowych. Osobiste dostawy tylko po ustaleniu terminu. Windhagen leży 30 kilometrów od Bonn, wyjazd z autostrady na Bad Honnef w prawo, po 100 metrach jeszcze raz w prawo, kilometr prosto, około 300 metrów za bankiem – żółty dom numer 65. Peter Z. rozumie po polsku.
Rzecz jasna, nie chodzi o kamienie ludzkie, tylko bydlęce.
Adam P. z Prusic udostępnia ksero listu Petera Z. za 59 tysięcy złotych, płatne za zaliczeniem pocztowym. „Proszę nie mieć do mnie żalu, tylko zacząć działać” – dopisuje od siebie na niemieckim liście.
Pieniądze leżą koło ciebie. Podpowiem, jak je znaleźć
Podpowiada bibliotekarka Centralnej Biblioteki Rolniczej.
Wysyła instrukcje: (1) „Techniczno-ekonomiczne założenia produkcji chałupniczej kompletu na ławę: bieżnik plus osiem serwetek” (najlepiej sprzedające się kolory na prowincji to niebieski i zielony, beż jest zgrany); (2) „Zrób w prosty sposób abażur i sprzedaj”; (3) „Jak zarabiać, czytając ogłoszenia prasowe”.
Bibliotekarka inkasuje za rady 45 tysięcy złotych za zaliczeniem. (– Proszę zgadnąć, jak wysoka może być pensja bibliotekarki? – żali się).
Rady bibliotekarki są nieludzkie. Aby podnieść pieniądze, które niby obok nas leżą, musielibyśmy na przykład – przed produkcją bieżnika na ławę – nauczyć się budowania ramy tkackiej, posługiwania oliwiarką, odpowiedniego rozcieńczania lakieru, aby nie sklejał nitek i tym podobnych. Ona sama ukończyła wydział geografii, lubi podróżować. Na jedno ogłoszenie dostaje około 20 odpowiedzi. Głównie piszą bezrobotni, którzy nie mają już żadnego pomysłu na życie. – Wiem, że są u kresu – mówi.
Nie, bibliotekarka nie uważa, że wysyłając tak niesatysfakcjonujące rady, oszukuje tych biednych ludzi. – Ja im pomagam. W moim życiu – podkreśla – zaznałam od ludzi wiele dobra i teraz im właśnie dobrem odpłacam.
Przed kinem Atlantic, Warszawa
Powiem, jak w uczciwy sposób poprawić swoją sytuację materialną. K. A., Sokołów Podlaski
„Czekam z niecierpliwością na tę niezwykłą radę” – napisałem.
„Szanowny Panie – odpisał K. A. – proszę podać, jakiej rady Pan ode mnie oczekuje. Daję bardzo dużo ogłoszeń o różnej treści i nie mogę się zorientować, o co chodzi”.
Sprzedam większą ilość zużytych kopert. Szymon Stosik, Żnin
„Proszę zdradzić – napisałem – po co komu zużyte koperty?”
„Zupełnie niepotrzebnie doszukuje się Pan sensacji” – odpisał Szymon Stosik. Swego czasu prowadził obszerną korespondencję, po której zostało mu 5 tysięcy kopert. W programie telewizyjnym o Ameryce powiedziano, że tam ludzie usiłują sprzedać wszystko, nawet śmieci. Dał ogłoszenie, odzew był duży. Sprzedał już dwa i pół tysiąca po 150-200 złotych za sztukę. Co się z nimi dzieje? Szymon Stosik ma dwie hipotezy: a) kolekcjonerzy z Izraela skupują starannie rozcięte koperty, płacąc w dolarach; b) ponoć można kupić w Niemczech skuteczny płyn do zmywania pieczątek ze znaczków.
Własny zbiór dowcipów, cena 10 tysięcy złotych
„W tramwaju:
– Przepraszam, pani wychodzi?
– Nie, a panu?”
230 dowcipów starannie przepisano na maszynie. – Zarobek żaden – skarży się emeryt L.S. z Warszawy. – Z dziesięciu tysięcy złotych, jakie otrzymuję, cztery tysiące zajmuje opłata pocztowa. Jeśli doliczyć dojazd i powrót z poczty, kopertę i manipulacje, można się zniechęcić.
Masz sprawę we Wrocławiu? Nie przyjeżdżaj, załatwię ją za Ciebie. Leszek R.
„Może oddam Panu swoją wrocławską sprawę, lecz muszę wiedzieć, czy zna Pan niemiecki i czy potrafi Pan uśmiechać się na zawołanie?” – napisałem pod przybranym nazwiskiem do Leszka R.
„Niestety, niemieckiego nie znam, ale sprawa jest do załatwienia – odpisał. – Sądzę także, że potrafię się uśmiechać na zawołanie, jak też i nie”.
Napisałem drugi raz do Leszka R. z prośbą o zwierzenia do reportażu. Ma 29 lat, jego firma zbankrutowała. Powody: nie miał przebicia, znajomości, pieniędzy, nie dostał ulg skarbowych. Spróbował z czymś innym: na próbę, bez rejestrowania firmy, zamieścił ogłoszenie.
Minął miesiąc, dostał jeden list, ktoś go pytał o niemiecki i uśmiechy. Wysłał więc informację, w czym może pomóc jego biuro usługowe. Klient więcej się nie odezwał. Leszek R. sądzi, że źle się sprzedał. Trzeba było napisać zdecydowanie: „Tak, znam obce języki” i: „Oczywiście, że pięknie się uśmiecham”, a nie pisać mętnie w stylu: „Sprawa jest do załatwienia”. „Ale uświadomiłem to sobie dopiero potem” – żałuje.
„Minął mi zapał do pracy na własny rachunek – kończy swój list Leszek R. – Znalazłem etat, będę na zwykłej pensji i, jak Boga kocham, nikt w tym kraju nie namówi mnie do wzięcia sprawy w swoje ręce”.
Przyjmę reklamę na antenę satelitarną. Mam balkon w centrum Babimostu
Brak reakcji.
Obozowisko Rumunów w poczekalni dworca Warszawa Wschodnia
Erotic club szuka chłopców mówiących po niemiecku, Sulęcin, skrytka…
Z Sulęcina nadeszły niemal nieczytelne bazgroły:
„Klub mieści się w Niemczech, a w czym ja pomagam, to można się domyślić. Przepraszam za charakter pisma, lecz mam cholernego kaca i spieszę się na piwko, zaś pierwszą setkę strzelę za Pana zdrówko i udany reportaż. Może ma Pan jeszcze jakieś pytania na temat, proszę pisać, tylko przed wypłatą, bo po wypłacie trudno odczytać moje pismo”.
Podpis nieczytelny.
Opieka nad grobami. Mogę przesłać zdjęcie. C. Nawrocki
Nie sądziłem, że C. Nawrocki jest aż tak przedsiębiorczy: „Odpowiem na reporterskie pytania – odpisał – lecz za wynagrodzenie równe cenie ogłoszenia w »Gazecie Wyborczej«”.
C. Nawrockiemu wysłałem sto tysięcy złotych.
„Działam trzy lata – wyznał. – Opieka polega na tym, że lokalizuję grób, dokonuję gruntownych porządków, sadzę kwiaty, remontuję części metalowe i tak dalej. Cena za jednorazową usługę waha się od 500 tysięcy do 5 milionów złotych. Zleceniodawcami są osoby lepiej sytuowane i zaawansowane wiekowo. W dwóch przypadkach szukanego grobu nie było. Klienci wymagają czasem potwierdzenia wykonania określonych prac przez kościelnych czy księży. Nie mam żadnych pomocników, samemu wygodniej jeździć po kraju. Podjąłem się tego typu usług, bo brak innej pracy.
Jeśli w przyszłości będą wycieczki na Marsa, niewykluczone, że zorganizuję je właśnie ja”.