Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Niedźwiedź - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niedźwiedź - ebook

Zagubiony w historii kraj, w którym mała zapomniana osada próbuje przetrwać przez zimne lata osiemdziesiąte, walcząc o każdy mijający dzień. Wśród nich rodzina próbująca przetrwać sama ze sobą.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788394237219
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. WIECZÓR

Słońce ostro przeświecało poddasze, przesuwając w kąt nocną czerń i dzieląc pokój na dwie równe części. W tej jasnej, zaraz przy oknie, spał mężczyzna. Za oknem, w jasno-żółtym, niedbałym świetle, panował zwyczajowy, poranny rozgardiasz. W nierównych odstępach było słychać uderzenia siekierą, ojca śpiącego mężczyzny rąbiącego drewno, i zza płotu sąsiada, próbującego go czymś zagadnąć, a z bardzo daleka jakiegoś psa. Z kuchni, znajdującej się pod pokojem śpiącego mężczyzny, dobiegały odgłosy krzątaniny postękującej matki. Obydwoje, matka z ojcem, zazwyczaj wstawali wcześnie i odprawiali swoje codzienne małe rytuały: popijali słabą herbatę, wymieniali wypracowane przez lata półsłówka, które tylko oni rozumieli, zerkali na siebie badawczo bądź spojrzeń unikali, by potem rozejść się i próbować zająć się czymś pożytecznym w obojętny i mroźny styczniowy poranek.

Mężczyzna obudził się spocony pod grubą, pierzastą kołdrą. Był oszołomiony po wczorajszym przepiciu. Właściwie to nie miał kaca, tylko odczuwał nieprzyjemne tępe trzeźwienie, które będzie się za nim ciągnąć przez cały dzień. Oddychał ciężko, wydychając gwałtownie powietrze z ust. Próbował sobie przypomnieć cokolwiek z wczorajszego wieczoru. Miał niejasne wrażenie, że znów wczoraj doszło do bójki. Cóż byłoby w tym dziwnego ‒ dochodzi do nich zawsze. W tym mieście to jedna z nielicznych rozrywek dla faceta pod trzydziestkę: ostre z fantazją picie, lepkie cichodajki, przypieprzenie komuś solidnie, kto jeszcze nie pojął sztuki trzymania języka za gardą zębów. I tyle. Obejrzał swoje dłonie. Były nieco poobijane, ale to jeszcze ślady z zeszłego tygodnia. Czyżby naprawdę do niczego wczoraj nie doszło?

Matka coś tam pokrzykiwała do starego swoim ochrypłym, złośliwym głosem. Ojca lubił. Był nieco upierdliwy, ale do uładzenia. Zawsze miał trochę pieniędzy na desperacką pożyczkę, nie pytał zbytnio na co, a i sam lubił wypić i nie robił z tego powodu awantur. Nieustannie majstrował przy tych swoich króliczych klatkach, tworząc przedziwne urządzenia. Przypominały jakieś odpady na szybko zbite lub ze sobą posklejane, mające być poidełkiem, podajnikiem czy sztalugami do obdzierania ze skóry. Miały ten nieprzyjemny wygląd tuż sprzed zupełnego rozpadu. Ojciec nie miał talentu, nigdy jednak nie pogodził się z tym faktem. Wiecznie się upierał, że wie lepiej, a jeśli działały, to widać miał rację. Może i tak…

Matka była zawsze nieprzyjemną wiedźmą. Nieustannie w tym swoim upierdliwym, zniechęcającym nastroju. Słychać ją było bez przerwy na dole. Stanęła przy schodach i wydarła się, by schodził na dół.

– Długo masz zamiar tam się wylegiwać, legacie jeden!? Złaź, jak chcesz śniadanie. Nie będę wiecznie na królewicza czekać. Słyszysz!?

Odkrzyknął, inaczej nie przestałaby łazić, gdakając do siebie.

– Już, chwila!…

Zrzucił z siebie kołdrę i potarł ramiona w lodowatym powietrzu. Szybko znalazł ubranie i wciągnął na siebie, podskakując i machając rękoma. Chciał być już na dole, przy piecu. Zbiegł szybko po schodach.

Matka przyjrzała mu się podejrzliwie, kiedy wchodził do kuchni.

– A coś taki rozgorączkowany? Co, znowu popiłeś?

– Mama da mi coś ciepłego, herbaty czy kawy.

– Zaraz, zaczekaj! Mało wczoraj było do picia? To teraz poczekasz.

Jej się nie uładzi – to wiedział. Lepiej przeczekać i dać się jej wygadać. Włączył stojące na szafce radio, a matka zaczęła zawodzić:

– Oj, daj już spokój! Wyłącz to cholerstwo! Ranek dopiero, a ty dyskoteki urządzasz. Masz tę herbatę!

– Dzięki!

– No i co? Nici z twoich poszukiwań. Tydzień przesiedziałeś i nic nie znalazłeś!

– No nie.

– Bo nie szukałeś, taka prawda! Pracę dostałbyś na pewno, gdybyś chciał! Dla każdego się znajdzie! Ale ty oczywiście wolałeś się zabawić, trochę na czyimś wikcie posiedzieć.

– A co to za praca, mamo. Za takie pieniądze, co i u nas. Dojazdy policzyć i gorzej na tym wyjdę.

– No to czas ci wracać. Nie ma sensu tu ci siedzieć. Obiad zjesz i na wieczór pojedziesz.

– Jak mama chce.

– No, ty sam na pewno byś na to nie wpadł. A co? Tu dobrze, pracować na nikogo nie trzeba, pobawić się można. Dla takiego jak ty to raj na ziemi.

– Dobrze, dobrze...

Skoro tak mówiła, oznaczało, że czas się zbierać, inaczej nie da mu już spokoju. Założył wiszący przy piecu kożuch i przeszukując za papierosami kieszenie, wyszedł przed dom.

Ojciec, ubrany w kilka powciąganych na siebie dziurawych swetrów i srebrną czapkę z nutrii, zbierał drewno do powyginanego, aluminiowego wiadra. Desperacka resztka elegancji przebijała z jego stroju. Powoli się starzał – było to widać po jego reumatycznych dłoniach i ciemnych plamkach na twarzy. Włosów nie miał, odkąd go pamiętał, tylko kilka skąpych siwych resztek wystawało spod czapki. Podniósł powoli głowę i uśmiechnął się dobrotliwie.

– Jak tam, synek, wyspałeś się?

– Tak. Ojciec nie szczędzi na ciepło.

– No widzisz… Chcę, żeby ci wygodnie było. Jak tam z pracą, będzie coś z tego?

– On ci żadnej pracy tu nie znajdzie, niech wraca do siebie, nie ma co tu czasu marnować! – Matka wydarła się zza kuchennej szyby. Jej mały wewnętrzny szpieg był zawsze czujny.

– No widzi ojciec. No nic, jechał będę. Jakoś po obiedzie.

– No dobra, jak chcesz. Dla mnie mógłbyś jeszcze z nami posiedzieć.

– Niech jedzie. Zostaw go i przynieś w końcu to drzewo!

– Niech tata idzie. Ja jeszcze zapalę.

Ojciec minął go na schodach, krocząc powoli. Był silny, barczysty, lecz zawsze zmęczony. Nie dbał o siebie, a matka go wykańczała. Podobno nie doszedł do siebie po wojnie. Trzymano go miesiącami w więzieniu – podejrzewano, że był w AK. Mówił, że w partyzantce tylko, że znosił jedzenie, czyścił broń. Nikt mu jednak nie wierzył. Mocno go w tym więzieniu poturbowano. Matka mówiła, że bierny się po tym zrobił, zupełnie bez serca do życia. Podobno tylko kiedy on się urodził, to nieco wiary w nim przybyło, a tak to zupełnie do niczego, do wszystkiego popychać go było trzeba. A i jeszcze komunistę z niego tam zrobili. Tego to ona już pojąć nie mogła.

Właściwie ojciec potrafił być wesoły, rzadko się wściekał, czasem zdarzało się, że jak popił, to szalał, ale to właściwie matka go prowokowała. Zbierał takie jej hałaśliwe razy po cichu przez lata, to nie dziw, że teraz miał ochotę gwałtownie się z nich otrząsnąć. Ostro mu już pewnie weszły w skórę. Na niego samego ręki nie podniósł już od dawna, od czasu, jak go zlał, gdy miał paręnaście lat. Za popijanie pewnie. Wstał wtedy gniewny i zapinając spodnie, opanowany, wyryczał ojcu prosto w twarz, że jak jeszcze raz to zrobi, to mu odda. Ojciec się zaśmiał tylko, wciągnął na siebie pas i jak zawsze, nie odwracając się i milcząc, poszedł sobie. Ale od tego czasu go nie bił, no może parę razy za ucho czy za włosy go pociągnął, ale to wszystko. Nie uważał, żeby ojciec był tchórzem. Może faktycznie się wystraszył, że sobie wroga hoduje.

Kiedy wszedł do środka, oboje siedzieli przy stole – matka obierała ziemniaki, a ojciec przeglądał gazetę. Wyglądali, jakby nic innego już robić nie mogli, pochłonięci tym bez reszty, całkiem bezmyślni. Po ojcu odziedziczył budowę ‒ podobnie był wysoki i barczysty. Pewnie i włosy po nim, ale to wiedział tylko z fotografii, na których ojciec miał czarne włosy. Po matce nie wiedział, co mógł mieć. Z twarzy byli mało do siebie podobni, a charaktery też mieli inne.

Chwycił ze stołu sporą pajdę chleba ze smalcem.

Ich życie we trójkę nigdy za wesołe nie było, przyzwyczaili się do siebie, to fakt. Czasem nawet brakowało mu ich dziwactw – milczących wieczorów przy gryzących trzaskach radia, porannych obowiązkowych kłótni, niekończących się monologów ojca o wojnie, przerywanych zawodzącymi narzekaniami matki. Najbardziej jednak wypadów z ojcem do pobliskich, gęstych lasów na grzyby czy kąpieli nad rzeką. Bo jeśli chodziło o pracę z ojcem na tych jego zamiejskich ugorach, to tęskno mu nie było. Ojciec pracował jakby za karę. Czy słońce, czy deszcz harował bezustannie i jemu nie popuszczał. Narzekał, użalał się na trud, czym jeszcze bardziej tę pracę czynił męczącą. A zysku z tego nigdy za wiele nie było. Parę metrów ziemniaka, trochę lichych warzyw, a za jak niewiarygodną cenę! Matka zawsze cieszyła się z tej ich pracy, ale on raczej brał to za niepotrzebną robotę, za co i ona podając dymiącą strawę, go ganiła. Ojciec przy tym milczał. Ot, uczuciowe rodzinne życie.

– To jak, synku? U siebie będziesz teraz robił? ‒ Ojciec podniósł głowę znad gazety.

– Tak myślę. Pokręcę się przy kółku rolniczym.

– A zechcą cię tam w ogóle? ‒ Matka zawsze musiała się wtrącić.

– Zobaczymy. Zresztą, czemu nie? Znają mnie tam, wiedzą, co potrafię.

– Chyba ile potrafisz? Jak oni cię tam znają tak jak tu, to pożal się Boże z tą twoją pracą.

– Mama się tak nie martwi. Wiem, co mówię.

– Oby.

– Jak nie, to wracaj tu. Coś poradzimy.

– Ty już mu głupot nie gadaj! Wystarczy tego, co się tu nasiedział. Niech jedzie. Tam żona i dzieci. W ogóle nie rozumiem, po co tu było przyjeżdżać!

– Przecież mówił, że tam pracy nie ma.

– A teraz mówi, że będzie miał! Ty mu jak dzieciakowi wierzysz! Niech wraca, bo tu tylko strata czasu.

– No dobrze.

– To o której ten obiad, bo bym przeszedł się jeszcze?

– Na trzecią. Tylko trzeźwy wróć!

Ulica była opustoszała i pełna zmarzniętego, zszarzałego śniegu. Słychać było jedynie wrony i czasem z daleka samotnie przejeżdżające auto. Do centrum mógłby jeszcze zdążyć, może kogoś by spotkał. Niedobrze tak się rozstawać, nie pożegnawszy się. W końcu kto wie, kiedy znów się zobaczą. Po minie matki sądził, że raczej nieprędko tu ponownie zawita. Nie dałaby mu żyć. Zamęczyła jęczeniem.

Udało mu się złapać autobus, pusty w środku jak ulice. Na przodzie tylko jakaś babina owinięta wokół swego skąpego płaszcza rzuciła mu szybkie, sprawdzające spojrzenie. Potem jeszcze ze dwa podobnie gwałtowne i znudzona, bądź bezpieczna, zanurzyła się na powrót do swego wnętrza. Chuchnął na szybę i przetarł ją ze szronu. Niby wojewódzkie miasto, a gorszej dziury w całym kraju nie widział.

Za oknami ciągnęły się rzędy jednorodzinnych domów, otynkowanych na brudnoszaro, jednakowych sześcianów, przetykanych co jakiś czas biedniejszym drewnianym domem albo dziurą, obowiązkową pustką jak w uzębieniu, pełną pordzewiałych rur, gruzu, drewnianych stropów, pogiętych, zdekompletowanych naczyń. Potem zaczynały się blokowiska, bliźniacze, kilkupiętrowe molochy pobudowane zaraz po wojnie, podobne do gmachów sądów i domów partii. Tu wsiadali ci, co nosili palta z lisim kołnierzem, i ich żony wysztafirowane w lisie futra. To dolne partyjniactwo jechało na mszę. Blagierzy. Tupali nogami, jak tylko weszli do środka. Zawsze go to dziwiło: chcieli nogi rozgrzać czy śniegu nie nanieść? Narzekali na pogodę, na drogi, rozglądali taksująco dokoła, siadali, ginąc wewnątrz swoich przykryć. Z każdym przystankiem stawało się coraz tłoczniej i cieplej. I coraz mniej przyjemnie. Tłum wnosił zapachy naftaliny, dopiero co zjedzonego, odbijającego się śniadania i kremu do golenia. Kobiety rozmawiały tym swoim wyniosłym i drażniącym ucho tonem wyższości, nie spoglądając na siebie. Wyczuwało się, jak im się spieszy, nie dawali po sobie poznać, że tak naprawdę to gówno z tego wszystkiego dookoła rozumieli, a musieli udawać, że jest odwrotnie, jeśli chcieli zachować swoje kruche pozycje. Wszyscy podszyci solidnie strachem. Pozór mieszczaństwa.

Nagle jak na bezgłośny rozkaz, tuż przy farnym, wszyscy zbili się w gęstą od ciał i zapachów kupkę przeciskającą się postękująco przez drzwi, która szybko wypłynąwszy na zewnątrz, rozpłynęła się z ulgą na boki. Autobus prawie całkiem opustoszał, cały ten pociemniały tłum zaś, wciąż w swym głuchym posłuszeństwie, teraz wspinał się leniwie i z pochyleniem na strome schody strzelistego kościoła.

Jechał jeszcze dwa przystanki w tym spleśniałym cieple i wysiadł przy wąskiej uliczce w samym centrum śródmieścia. Po prawej stronie, pomiędzy dwoma kilkupiętrowymi blokami, stał mały, drewniany dom czynszowy, wyglądający niby zagubiona kapliczka. Tu, na pierwszym piętrze, mieszkała Beata. Była ósma, więc pewnie jeszcze spała.

Otworzył drzwi wejściowe do schodowej klatki pełnej zapachów starego drzewa i wilgoci. Było słychać gdzieś cicho grające radio i monotonną odbębnianą kuchenną rozmowę kobiety z mężczyzną. Zapukał kilkakrotnie do drzwi na piętrze, zanim usłyszał trzeszczenie łóżka i powolne kroki. Otworzyła mu dziewczyna ubrana w ciemny, zużyty szlafrok, jak zawsze opuchnięta i zniesmaczona.

– Ty mnie zawsze musisz budzić.

– Musiałem cię jeszcze zobaczyć. Nie wiem, kiedy znów przyjadę.

– Nie spiesz się – zaśmiała się, ziewając – przynajmniej wypocznę. Wejdź.

Otworzyła drzwi szeroko, odwróciła się i chwyciła z szafki papieros. Usiadła na łóżku i przykryła je mocno nadszarpniętą kołdrą.

Jej mieszkanie stanowił pokój sypialny połączony z czymś w rodzaju łazienko-kuchni oddzielonej ciemną zasłoną, ze zlewem i elektryczną kuchenką pomiędzy nimi. Było tu dziś nieco chłodno i wilgotno, tylko wokół łóżka czuło się unoszący się ciepły zapach kobiecego ciała. Nieco mdły, lecz dostatecznie przyjemny.

Usiadł obok niej na pościeli i objął w pasie. Przesuwał dłoń w kierunku jej piersi odsłoniętej obiecująco spoza fałd szlafroka i zza cienkiej nocnej koszulki.

– To jak, pożegnajmy się prawidłowo.

– Jesteś niemożliwy – zaśmiała się, zgasiła papierosa w szklance i przewróciła się bezwolnie na łóżko.

Beata była jego wierną suczką, odkąd pamiętał – od samej podstawówki. Zawsze przystępna w nudne bądź uciążliwe wieczory. Skora do zabaw. Choć to nie był materiał do pokazywania się, to odwiedzał ją zawsze, nawet jeśli kogoś miał. Z jakiegoś powodu nie potrafiłby tak po prostu o niej zapomnieć. Chyba potrzebował tego jej nieokiełznania i zwykłego, zwierzęcego rżnięcia. Ona zawsze czekała, póki jego silne ręce przeszły po całym jej ciele, odgarniając ubrania, by potem rozpiąć jego spodnie i własnymi biodrami, wspomagając go, w szybkich ruchach zaspokoić narastający, obezwładniający głód.

Ubrali się, zapalając papierosy.

– Więc jednak już jedziesz, bydlaku? Ta jej czułość…

– Hej, muszę. Byłoby jeszcze dobrze móc zostać. ‒ Cmoknął ją w sutek. ‒ Ale nie mogę dłużej. Moi mają mnie dość.

– Chyba tak jak i ja.

Zaśmiała się i wsunęła dłoń pomiędzy poły jego koszuli.

– No jak? Ty też?

– Żebyś wiedział.

– Droczysz się.

– Wiecznie wchodzisz nieproszony. Kiedy ci się zechce, wystukasz mnie i wracasz do kumpli.

– To dziś będzie inaczej. Wystukam cię dwa razy.

– Obiecanki…

– Niech no tylko skończę palić.

Na zewnątrz słońce wciąż skąpo przedzierało się przez chmury sunące nisko i ociężale. Wiatr uderzał w twarz ostrym chłodem. Podciągnął kołnierz do wysokości oczu i podniósł ramiona. Miał jeszcze mnóstwo czasu. Mógłby go jakoś pożytecznie strawić.

Lecz nikogo nie było ani pod kolumnadą przy głównym placu, gdzie zawsze powinien być ktoś, ani też na smętnych obrzeżach, oplątanych nagimi gałęziami parku. Odnalazł nieco złotych w kieszeni i z odrodzoną nadzieją ruszył przed siebie. Nieliczni przechodnie rozstępowali się gładko przed jego pośpiechem. Kupił w restauracji podpiwek i gapiąc się na plac, spędzał smętne minuty. Kiedy już było można, kupił piwo i do tego setkę. Zapalił papierosa, by go zaraz zgasić – przez plac szedł Bolo. Wypił szybko ze szklanki i popił paroma głębokimi łykami. Wybiegł, krzycząc:

– Hej, kolego!

Bolo, idący wolno, jak zawsze był zamyślony. Na jego głos podniósł głowę. Nie wyglądał na uszczęśliwionego.

– No, witam cię. Co tam słychać? ‒ Na przywitanie podał swoją miękką dłoń, którą potem schował niepewnie w przepastną kieszeń kurtki.

– No nic właśnie. Siedziałem w „Markizie”. Może się przyłączysz? Nudno dziś ogólnie, nikogo nie widać.

– Nie. Wiesz, trochę zajęty jestem.

– Przestań! Ty zajęty? Znajdziesz na pewno nieco czasu dla starego kumpla.

– Kiedy naprawdę nie mogę.

– Proszę cię. Dziś się stąd zbieram. Ostatnia okazja na jakieś małe piwko. Nie odmawiaj. No?

Bolo nie miał charakteru, nikogo nie dało się tak szybko przestawić jak jego. Niby taki intelektualista, zawsze po jakiejś interesującej lekturze (o której nikt nie chciał słyszeć, a o której wciąż chciał opowiadać), z garścią ważnych znajomości, a zupełnie bez kręgosłupa. Urabiało się go jak dziecko. Wolę miał słabą. Ale jak się rozluźnił po paru piwach, to był z niego wesoły kompan. Czasem do rozpuku zabawny.

– No jak jedno, to w porządku. – Na jego twarzy pojawił się grymas.

Z wolna weszli do zapełniającej się restauracji. Pojedyncze stoliki obrastały wieszającymi się ich gromkimi grupkami. Czas sum się skończył. Tu właściwie rzadkimi byli bywalcami, ale to było jedyne miejsce w niedzielę, gdzie mogliby o tej porze wpaść na dawne towarzystwo.

– To powiedz, czym to tak miałeś być zajęty?

– Nic takiego. Miałem ochotę się przejść. Tak po prostu.

– To nic nie stracisz. Weźmiemy po piwku, co?

Odebrał kufle przy barze, taksując nową kelnerkę – młodą, słodką blondynkę, zawstydzoną nieco jego natarczywym spojrzeniem.

– Będę musiał tu częściej wpadać.

– To jednak zostajesz.

– Nie no. Dzisiaj wracam, ale jak tylko przyjadę, pewno i tu zajrzę.

Bolo powędrował za spojrzeniem kolegi.

– Wciąż uganiasz się za kobietami. Nic się nie zmieniłeś.

– Nie mów tak. Mówisz jak jakaś starowinka. Mężczyzna ma swoje potrzeby. A ty, jak twoje sprawy portkowe?

– Daj spokój. Wiesz, jak jest, nie mam szczęścia do kobiet.

– Tak, ty sentymentalny jesteś. Zanim zaczniesz działać, kobieta zdąży się rozmyślić albo pogubić. Twoje zatem zdrowie!

– Twoje również. Mówili mi, że wyrzucili cię z pracy.

– Kto ci mówił? Zresztą nieważne. Nie żal mi. Powiedz lepiej, co porabiasz. Dawno cię nie widziałem.

– W drukarni robię, przy prasie.

– No jednak przy literaturze. Gratuluję, dopiąłeś swego!

– Brawo, śmiej się. Nie obchodzi mnie. Swoje jeszcze pokażę.

– No na pewno. Nie wątpię. Obym tylko tego nie przegapił. Pochylony nad kuflem, z wygiętymi w zygzak ustami, Bolo nie podjął wyzwania.

Piwo szło szybko i szybko zaczęło opluskiwać głowy. Gadali, chlapiąc o dawnych znajomych i dawnych czasach. Znali się jeszcze ze starej budowlanki. Bolo był najlepszym uczniem w szkole, obowiązkowy na swój sposób – obkuty ciężko, o ile nie popadł w jeden ze swoich wkurwiających smutków. Coś go gryzło, ale ani wyzwiska, ani nawet alkohol nie potrafiły tego z niego wyciągnąć. Snuł się zawsze, jak ciemna mara, za nimi, kiedy po szkole szli do jakiejś meliny lub parku. Często był pożyteczny, miał znajomości, które oni chcieli mieć. Znał miejsca i ludzi. Wiedział, gdzie można kupić tanią księżycówkę, gdzie spotkać lekkie, choć nieco poużywane babeczki. Sam jednak zawsze stał z boku. Jakby tylko chciał popatrzeć. Zbok. Z czasem stawał się zbędny, ale trzymali go przy sobie. Właściwie to chyba z żalu dla tego jego smutku. Choć czasami i dla draki – jak za dużo wypił, szukał najbliższej okazji do bójki z przypadkowym przechodniem. Żaden z niego wiracha. Często już po chwili trzeba było mu pomagać i wyciągać spod czyjegoś obuwia.

Zrobiło się ciemno. Powinien już dawno być w domu. Jednak alkohol ukołysał ich już na tyle, że mogli jedynie dalej ku niemu podążać. Nadzieja w Bolu! Cicho i pokornie obiecał znaleźć coś na kredyt.

Ruszyli między tonące w mroku zaułki śródmieścia. Wokoło było właściwie pusto i cicho. Czasem tylko jakiś kot bądź szczur puszczał się znienacka pod niskimi oknami, a z mdło oświetlonych okien dochodziły te same dźwięki radia, czasem telewizora. Panowała ogólna pustka i wydawało się, że chłód chętnie lgnął do osamotnionych budynków.

Szli wtuleni w palta, ślizgając się na oblodzonym, błyszczącym chodniku.

– Chodźmy szybciej, bo zaczynam trzeźwieć.

– To już blisko.

– Tu to chyba żeśmy jeszcze nie byli. Powiedz mi w końcu, skąd ty znasz te miejsca, hę?

– Nieważne.

– Jasne, jasne... Co, tata lubił popić, albo mama, i posyłali chłopczyka, jak już sami nie mogli?

– Taa... coś takiego.

– Nie ma się co wstydzić, wierz mi. Naprawdę nie. To ile jeszcze?

Nie usłyszał odpowiedzi.

Bolo konspiracyjnie kazał mu czekać pod jedną z kamienic. Sam zniknął w ciemnym korytarzu, skąd po chwili słychać było jego wolno człapiące ku górze kroki.

Czekając, zapalił papierosa. Zimno robiło się przenikliwe, szybko wciągnął na powrót rękawice. Tytoń palił się słabo, a dym nabrał ostrego smaku. Tupał nogami i chodził z miejsca w miejsce, klnąc. Ktoś minął go, przyglądając mu się wyraźnie. Ktoś, kto widać wyniósł właśnie śmieci – w dłoni kołysało mu się plastikowe wiaderko. W ciemności wyglądał na jakiegoś starego służbistę, który nigdy ze służby nie schodzi. Jego ruchy były czujne i powolne, a głowa uniesiona i sztywna. Nie zapomniał też, jak widać, jak się pnie do medali.

Czemu nie skrócić sobie czasu czekania rozmową?

– Zimno, nie?

– Jak to zimą.

– Ale mogliby coś z tym chodnikiem zrobić.

– A co niby?

– No posypać popiołem chociaż. Nie da się po nim chodzić. Potłuc się można.

– No pewno. A kto to niby ma zrobić? Ja nie. A pan to w ogóle kto, jeśli można spytać?

– Nikt, przechodzień.

– I taki pan zatroskany o nasz chodnik? U pana lepiej jest? Bardziej zadbany?

– No, tak jakby. O swoje się dba, nie ma co. Zapali pan?

– Nie palę. A pan głupka nie zgrywaj. Nie chodnik pana martwi, a butelka. Popiół panu niepotrzebny, i tak się pan potłuczesz. Dobranoc!

– Dobranoc. Pozdrowienia dla małżonki!

– Szczeniak!

– Pies!

– Słuchaj no... – nie dokończył, gdy na twarz spadł prosty cios. Mężczyzna zachwiał się w tył, naparł plecami na wejściowe drzwi i przewrócił w ciemność. Jego wiaderko potoczyło się hałaśliwie w dół. Mężczyzna począł jęczeć i zawodzić. Echa szły wzdłuż pięter.

Klatka rozbłysła gwałtownie jaskrawym światłem. Wzrok powoli oswajał się z blaskiem. W środku, na wpół leżąc, starszy, posiwiały mężczyzna oplatał sobie twarz dłońmi. Spomiędzy palców sączyły się drobne ściegi krwi.

– Oszalał pan...

– Przepraszam, myślałem, że pan młodszy.

Ktoś na górze niewyraźnie domagał się wiedzy. Kobiecy, ochrypły, niespokojny głos, pełen echa, który począł się mieszać z dźwiękami otwieranych drzwi i rosnących w podekscytowaniu rozmów.

– Pańska małżonka?

– Idź pan, do cholery! Wariat!

Mężczyzna z trudem wspiął się na kolana. Plecy oblepiły się kurzem i pyłem.

– Pomogę panu.

– Odejdź, człowieku!

Na klatce dało się słyszeć coraz to natarczywsze i histeryczne kobiece nawoływania. Otworzyły się kolejne drzwi, a zza nich czyjś męski, wyraźnie przewodzący tu w rozsądku głos:

– Panie Henryku, to pan!? Co się dzieje!?

Zadudniły szybkie, zbiegające kroki. U szczytu ostatniego półpiętra pojawił się niewysoki, ubrany w szary sweter mężczyzna. Wyglądał niczym obłaskawiony idiota.

– Co tu się dzieje, panie Henryku? Co się panu stało?

– Ten wariat, tu... Boże...

Mężczyzna w swetrze omiótł go szybkim, niepewnym spojrzeniem. Pomagał starcowi podnieść się z napiętą na karku czujnością. Głos z góry histerycznie akompaniował.

– Co tam się na Boga dzieje!?

– To co, panie Henryku? Dzwonić po milicję?

– Pomóż mi wejść...

– Już go prowadzę, pani Zosiu! Niech się pani nie martwi! Obaj mężczyźni powoli wspinali się po schodach.

Stał przed klatką, nie rozumiejąc do końca, co się dzieje. Milicji pewnie i tak nie wezwą. W takie miejsce, w takich sprawach nie przyjadą. A i samo wzywanie zbyt ryzykowne dla interesu ‒ takie miejsca mają swoją renomę, na której każdy korzysta. Sam dziadek zaś to pewnie udręka komisariatu. Gdzie jest ten cholerny Bolo!?

Utyskiwania mężczyzn na schodach ciągnęły się w nieskończoność, do tego wtórował im ten histeryczny głos u samej góry. Trzasnął za nimi drzwiami i przeszedł kawałek wzdłuż bloku. Czuł niepokój i nagłą chęć wypicia czegoś mocniejszego, co choć na chwilę uciszyłoby ten koszmar. Przeklinając pod nosem, zapalił kolejnego papierosa. Parę osób schowało się za firankami, gdy podnosił głowę.

Wypuszczając światło, w drzwiach zjawił się Bolo.

– No wreszcie. Coś ty tam robił?

– A coś ty narozrabiał? Mało mnie nie przegonili.

– Muszę się napić.

Bolo pozwolił wyrwać sobie butelkę. Uchylił z niej sporo. Wypalało gardło. Zakrztusił się i oddał flaszkę. Bolo wstrzymał się z wypiciem. Wyraźnie się kłopotał.

– To o co tam poszło?

– Nieważne już. Prowadź w jakieś spokojne miejsce.

Cała scena za nimi powoli gasła i cichła. Zamykały się kolejne drzwi do wypełnionych półmrokiem i trwożną troską szczelnych mieszkań. Ostatnie kroki zakończyło przeciągłe skrzypnięcie drzwi, a potem ich głuchy, samotny huk.

Znaleźli się przy ciepłowniczych rurach osiedla, od których dobrotliwie parowało. Siedzieli, przekazując sobie co chwila butelkę. Z każdym kolejnym łykiem miasto oddalało się od nich, mięknąc, roztapiając się w teraz ciepłych, lepkich kolorach. Znał już ten stan ‒ chciałby się tam znaleźć, ale przyjemniej i pewniej było przyglądać się temu z daleka. Jakby już tam był, znalazłby tylko rozczarowanie. Całą magię cholera by z sobą wzięła.

Bolo powoli stawał się rozmazaną plamą w zabawny sposób wydającą nieokreślone dźwięki. Bełkotał coś niezrozumiale o swoich planach słabym głosem skierowanym gdzieś między stopy. Musi pojechać tam i tam, pogadać z kimś, coś mu podsunąć i niedługo wszystko się odmieni. Mówił coraz ciszej, coraz bardziej niejasno. Aż ucichł zupełnie.II. PORANEK

Ktoś szarpał go za ramię. Z bólem, mrugnięciem za mrugnięciem, otworzył oczy. Ani wzrok, ani świadomość nie mogły nadążyć za plątaniną barw i linii tuż przed jego oczyma. Do tego wszystko było zasnute ciemną, burą mgłą. Czuł, jak ktoś chwyta go pod ramiona i próbuje dźwignąć do pionu.

– Wstawaj, cholera! Ej!

Powoli udało mu się usiąść i oprzeć głowę na niepewnych dłoniach. Potem, po paru głębszych oddechach, podnieść ją ku górze. Przed nim była właściwie sama szarość pozaginana gdzieniegdzie w czerń. Nie mógł rozpoznać miejsca. Ktoś krzyczał obok niego.

– Ej, Edek! Obudź się, do cholery!

– Przecież nie śpię.

– Chyba miałeś gdzieś jechać?

– Ja? No tak, cholera… Która może być godzina?

– Coś mi się wydaje, że jest już ranek.

– To pięknie, kurwa…

Podniósł wzrok. Przed nim majaczyły bloki osiedla, niepewnie wydobywając się z ciemności. Okna w większości zaciemnione, gdzieniegdzie tylko w kilku rozlewało się światło barwy moczu. W nim poczynały krążyć spiesznie nieokreślone postaci, machając rękoma, coś tam gestykulując. Po chwili coś je raptem wsysało żarłocznie, wypalając na oczach siarkowy powidok. Odwrócił wzrok.

Bolo chodził w pobliżu w kółko.

– Dasz rady wstać?

– Spokojnie. – Edek powoli rozciągnął się wewnątrz palta, wyciągnął głowę ponad kołnierz. ‒ Muszę złapać jakiś autobus. Będziesz miał pożyczyć nieco grosza?

– No skąd?

– Nie wiem. Myśl.

– Zobaczę, może ktoś w robocie będzie miał. Nieźle żeśmy się zaprawili.

Wstali na mocno chwiejnych nogach, otrzepali się z brudu. Wymienili między sobą kilka niejasnych, opuchniętych spojrzeń, kilka wzajemnych troskliwych przeglądnięć garderoby i uderzyli, potykając się, przed siebie.

Szli między wyciszonymi blokami, milcząc. Mijali ludzi wychodzących z klatek, przyglądających im się z niechęcią. Nie reagowali na to, ktoś w końcu dzięki nim czuł się lepiej od samego poranka. Spełniali ważną społecznie funkcję.

Oszołomienie powoli mijało, kiedy dotarli do niskich, żółtawych budynków drukarni. Wydawały się puste.

– Co, nikogo nie ma?

– Jesteśmy za wcześnie. To nic, pogadam ze stróżem.

Bolo zapukał w boczne mleczne okienko. Coś w środku poruszyło się i podeszło do okna. Uchyliła się firanka, zza której wychynęła twarz starszego, zaspanego człowieka. Pokiwał lekko głową. Bolo ruszył w kierunku wejściowych drzwi i zniknął za nimi, jak tylko skrzypiąco się uchyliły.

Edzio, czekając na kolegę, nabrał śniegu i zaczął nacierać nim twarz, szyję i dłonie. Skóra piekła, ale poczuł orzeźwienie. Poprawił ubranie, owinął się szczelniej szalikiem. Czuł się otępiony, lecz gotowy stawić czoła temu, co przyniesie dzień. O rodziców się nie martwił, nie pierwszy raz mu się to zdarzyło. Myślał o żonie. Jak przyjmie to jego siedzenie tutaj? Pracy nie dostał, coprawda niezbyt jej szukał – odnawianie starych znajomości też wymagało sporo czasu i zapału. Do tego wróci nieźle oszczerbiony wódą. Na pewno nie przyjmie go z radością. Lala była dobrą dziewczyną, może nieco naiwną i przez to przewrażliwioną, ale dobrą. Jak trzeba, potrafiła go zrozumieć, przymknąć oko. Tylko czy zrobi tak i teraz? Czy może ma już dość i wpadnie w jeden ze swoich obłąkańczych, krzykliwych stanów?

Bolo wynurzył głowę spomiędzy lekko uchylonych drzwi.

– Nie wiem, czy ci wystarczy? Tyle udało mi się załatwić.

– Dobrze, dobrze. Dobry z ciebie kumpel. Jak tylko znów sięzobaczymy, to ci oddam.

– Daj spokój. Potraktujmy to jako spóźniony prezent. Najwyżej kiedyś się zrewanżujesz.

– Dzięki ci bardzo.

– Nie ma sprawy. No dobra, lecę. Zdrzemnę się jeszcze. Czołem!

– Cześć!

Pieniędzy wystarczy na bilet i na paczkę papierosów. Co do rodziców, to może chociaż zadzwonić do sąsiadów ‒ przekażą im co i jak. Poczuł ulgę. Może nie zadzwoni, ale przynajmniej chciał.

Dłonie drżały niemiłosiernie, gdy w pierwszym napotkanym kiosku kupował papierosy. Babeczka w środku przyjrzała mu się krótko, z tą niby obojętną miną, oschle wychrapując oczywiste„które?”. Odebrał paczkę, powstrzymując drżenie i dziękując z pokorą. Lubi tak się droczyć, z tym ich moralnym oburzeniem. Kobieta ofuknęła go i szczelnie zasunęła szklane okienko. Ruszył dalej, wiedząc, że odprowadza go czujnym wzrokiem.

Powoli widniało. Usiadł na najbliższym przystanku, wpierw przejrzawszy rozkład, i zapalił papieros. Pierwszy haust mocno zakręcił mu w głowie. Wbił się mocniej w palto, wsunął dłonie w kieszenie. Przed nim wieże kościoła, na tle rozcieńczającegosię na blady błękit nieba, stawały się coraz wyraźniejsze. Wokół nich pięły się wokół powietrza żarłoczne gałęzie drzew. Ciemne, rozczapierzone dłonie żałości. Bezsilne i bliskie okrucieństwu, jakby wołały o pomstę do nieba i deszcz z ognia. Otwory w wieżach bezgłośnie zawodziły. Wypluł papieros z ust. Wstał szybko i przeszedł kilkakrotnie wzdłuż przystanku, głęboko oddychając. Po dłuższej chwili poczuł, jak głowę zaczął opuszczać ciemny powój ‒ wślizgiwał się z powrotem w swój kokon. Dla pewności podniósł ostrożnie wzrok ‒ wokół wież znów tylko drzewa. Kołysały się lekko i chybotały, gdy przysiadały na nich ptaki. Pozostało jedynie krótkie, bez echa, drapiące krakanie.

Chodził nieustannie, póki na wygiętym horyzoncie ulicy nie zamajaczył pierwszy autobus. Zbliżał się powoli wśród chrobotu całej swej mechaniki i ciężkich, marznących oparów spalin. Napis na nim ukuł go radośnie – tak, podążać tym ruchomym drogowskazem. Autobus zatrzymał się w oblodzonej zatoczce. Był jedynym wsiadającym. Kierowca wciąż wpatrzony w znikający punkt drogi wydał mu bibułkowy bilet. Usiadł w zużytym wnętrzu, mniej więcej w bezpiecznym środku. Wokół było jedynie kilka osób, starsza babinka okręcona chustami i kilku roboli. Nikt specjalnie nie zwrócił na niego uwagi, każdy bronił się ostatkiem sił przed kolejnym, ospałym dniem. Wparł głowę mocniej w siedzenie i przysnął. Przed sobą miał spokojne dwie godziny.

Zbudziło go czyjeś gwałtowne szarpanie.

– Hola, Edziu!

Powoli otworzył lepiące się oczy. Nie poznawał tej rozradowanej twarzy przed sobą.

– No jak tam, chłopie, co u ciebie słychać? Skąd wracasz? No tak, to przecież Wiesio. Skąd on tu?

– No witam cię, stary! A co ty tu robisz?

Wiesio przysiadł się do kolegi, ściskając jego rękę szybko i krótko, rzucił torbę pod siedzenie i z prawie dziecięcym rozbawieniem przyglądał się Edziowi.

– Od teściów wracam. Z wałówą.

Wiesio był chyba jedyną osobą w całej wsi, której widok nie wiązał mu się bezwolnie z pobłażliwym uśmiechem. Żaden był z niego ogłupiały prostak. W ten lepszy sposób, wesoły i pogodny. Wioskowy twardziel. Udowodnił mu to już nie raz. Zawsze mówił, że to dzięki rodzinie. Coś w tym pewnie i było. Wszyscy tam u nich to odporni i spokojni faceci, umiejący wypić i odmówić. Przylać i pogodzić. Budzili respekt. A jego żona! Uhh! Gdzie on ją znalazł? Chyba każdy w wiosce, kto ma coś na serio w portkach, ślinił się na jej widok. Płodna klacz, gorąca i milcząca. Trudna sztuka, gasząca wszystkich zapędy samym spojrzeniem. Czarownica. A kto ją miał okiełznać, żonę oddaną miał mieć na zawsze. Wiesiowi to się udało. To mogło się przydarzyć tylko kolesiom szanowanym przez los.

Wiesio obrócił się do kolegi, nie przestając się uśmiechać.

– A ty co? Nie najlepiej wyglądasz.

– Za mało snu.

– Jasne.

Mieli kiedyś z sobą na pieńku.

Kiedy zamieszkali z Lalą w jego wsi, nie mieli ani za wiele dochodu, ani tym bardziej skrawka ufności ze strony sąsiadów. Lala była w piątym miesiącu, choć od ślubu minęło zaledwie kilka tygodni, więc z trudem dostała pracę w geesowskim sklepie. Coś psuli w tej nieufnej, katolickiej ostoi. Chwytał się przypadkowych prac przy wyrębie bądź pomagał sąsiadom przy uboju. Nie głodowali, ale zdani byli na czyjąś łaskę bądź lenistwo. Dzięki łasce poznał Wiesia. Wprost z ulicy kilka głosów znad płotu i silnych, zachęcająco machających rąk ściągnęło go na podwórze, gdzie akurat odbywało się rzeźnicze przedstawienie. Po pociemniałej odkrwi, pozaginanej trawie podwórza ganiano dorodnego wieprza. Nie mogli go dobić. Dostał już parę potężnych razów obuchem w łeb, lecz wciąż kluczył wzdłuż ogrodzeń, kwicząc i ryjąc nosem w ziemi. Wiesio, trzymając w opuszczonej dłoni siekierę, przyglądał się oszalale szarpiącemu się zwierzęciu z głęboką raną na kciuku. Dwóch osiłków biegało za świniakiem, próbując nim kierować, lecz ten wił się w amoku i taranował potrzaskanym łbem.

– Masz jakiś pomysł?

– Rzuć nią w niego.

– Szkoda skóry i mięsa.

– Zaraz dostanie szału i się na kogoś rzuci.

– Za dużo dostał. Czekać, aż padnie ze zmęczenia?

– W końcu kogoś to kwiczenie tu ściągnie razem z kłopotami. Wezmę lepiej jakiś kamień i ruszymy na niego.

Ach, poczuć w sobie zapomniany smak przygody!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: