- W empik go
Niedźwiedzica z Baligrodu i inne historie Kazimierza Nóżki - ebook
Niedźwiedzica z Baligrodu i inne historie Kazimierza Nóżki - ebook
W książce „Niedźwiedzica z Baligrodu i inne historie Kazimierza Nóżki” słynny leśniczy po raz pierwszy ujawnia jak przebiegał dalszy ciąg wilczego polowania, który na krótkim filmiku obejrzały setki tysięcy osób. Okazuje się, że drapieżniki nie tak łatwo zrezygnowały z małych niedźwiedzi. Kazimierz Nóżka pokazuje świat zwierząt, który jest nieosiągalny dla przeciętnego mieszczucha. Spotykamy w nim wielkie niedźwiedzie, przemykające jak duchy rysie, polujące pod osłoną nocy wilki, majestatyczne żubry, zwinne wydry, kuny oraz skryte żbiki. A wszystko na wyciągnięcie ręki, w relacjach człowieka, który większość życia spędził w bieszczadzkich lasach.
To także wspaniała lektura dla wszystkich, którzy kochają historię Bieszczad. Bo jest nie tylko o zwierzętach. Dowiadujemy się jak ważna jest praca leśniczych i na czym polega. Poznajemy też przedziwne przygody miejscowych drwali, gajowych i smolarzy. Przytaczane historie raz mrożą krew w żyłach, innym razem przywołują uśmiech i wzruszają do łez.
Bio:
Marcin Szumowski
Warszawiak, dziennikarz telewizji Polsat. Autor cyklu programów „Tajemnice Kniei”, „EkoPolska” oraz dokumentów, m.in. „Niedźwiedź Wojtek”, „Strach czai się w lesie”. Pasjonat przyrody. Zakochany w Bieszczadach i przyrodzie Karpat. Jest przekonany, że to miłość odwzajemniona.
Kazimierz Nóżka
W Bieszczadach się urodził, mieszka i pracuje. Leśniczy leśnictwa Polanki z ponad czterdziestoletnim doświadczeniem. Znawca, tropiciel i dobry duch bieszczadzkich niedźwiedzi. Autor słynnych filmów o polowaniu wilków na rodzinę baligrodzkich niedźwiedzi oraz „rozmowy” z niedźwiedziami Grzesiem i Lesiem, które wybudziły się zimą. Współprowadzi z Marcinem Sceliną facebookowy profil nadleśnictwa Baligród. Jego krótkie filmy o bieszczadzkiej przyrodzie, zamieszczane w Internecie, biją rekordy popularności.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66242-16-6 |
Rozmiar pliku: | 24 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kazimierza Nóżkę świat poznał przed południem w sobotę 23 grudnia 2017 roku. Gdyby Kazek wiedział, ile będzie miał z tą znajomością kłopotów, zapewne zostałby tego zimowego dnia w domu. Święta były za pasem. Choinka stała przystrojona w kącie pokoju, a żona krzątała się w kuchni, lepiąc ostatnie pierogi z grzybami. To zdecydowanie nie była atmosfera dobra do – jak miało się za chwilę okazać – czytania dziesiątków e-maili płynących z całego świata i odpowiadania na niezliczone pytania dziennikarzy. Tymczasem przedświąteczny bieszczadzki las wołał go tajemniczym głosem, niemalże zmuszając do spaceru. Kazimierz ubrał się ciepło, włożył zieloną wełnianą czapkę, chwycił mały aparat fotograficzny i wyszedł z domu. To, co stało się zaraz potem, odbiło się głośnym echem daleko poza jego rodzinnym Bukowcem. Ale po kolei.
Leśniczego z Polanek poznałem podczas pracy nad programem o niedźwiedziach. Pamiętam zatroskaną minę mojego producenta, który drapiąc się w głowę, wciąż powtarzał:
– Kto nam te niedźwiedzie znajdzie i pokaże?
Mieliśmy przed oczami wizję programu bez głównego bohatera i klapę realizacyjną. Nie spaliśmy po nocach, wisieliśmy na telefonach i popadaliśmy w coraz większą frustrację. Rozwiązanie problemu przyszło jednak nader szybko, podczas jednej z moich wizyt w Bieszczadach. Nadleśniczy z Baligrodu Wojciech Głuszko podał mi kartkę z zapisanymi nazwiskiem i numerem telefonu. Przekazałem ją producentowi. Nie minął dzień, gdy znów do mnie zadzwonił. Tym razem uradowany.
– Będą niedźwiedzie, tropy i anegdoty. Ten człowiek wie o nich wszystko!
Początkowo nie podzielałem takiego hurraoptymizmu, ale już nie było innego wyjścia. Zapakowaliśmy ekipę do busa i ruszyliśmy w Bieszczady.
Do małej miejscowości między Polańczykiem a Czarną dotarliśmy grubo po północy. Naszą bazą miała być leśniczówka w Bukowcu. Z białego domku otoczonego szpalerem świerków wyszedł gospodarz z wyraźnie rysującym się brzuszkiem i siwą czupryną. Na uśmiechniętej twarzy zakręcały się sumiaste wąsy.
– Kazek jestem! – rzucił w naszą stronę. Z każdym zrobił serdecznego „misia”, jakbyśmy znali się od lat, po czym wydał komendę: – Nie balować, rozgościć się i iść spać. Rano ruszamy. – Ekipa oczywiście nie potraktowała polecenia poważnie, czego niebawem miała gorzko pożałować.
Dla Kazimierza Nóżki las nie ma żadnych tajemnic
Gdy tylko zaczęło świtać, rozległo się głośne pukanie do drewnianych drzwi letniskowego domku, w którym ugościł nas Kazimierz. Budynek stał obok leśniczówki otoczony świerkami i był przeznaczony dla takich jak my miastowych gości. Wyrwani ze snu operatorzy dopiero kończyli pakować sprzęt, gdy Kazek już trąbił i wołał nas do samochodu. Pojechaliśmy ku bieszczadzkim szczytom. Droga wiła się spiralami w górę. W pewnej chwili skręciliśmy w las.
– Teraz na piechotę – rzucił nasz gospodarz i zanim się zorientowaliśmy, wdrapywał się opuszczonym szlakiem zrywkowym. Poprzedniego dnia mocno padało i nogi zapadały się po kostki w błocie o konsystencji kaszy manny. Trzeba było sporego wysiłku, żeby wyciągnąć but z lepkiej mazi, nie gubiąc go przy tym. Spojrzałem na chłopaków z ekipy. Obwieszeni sprzętem wyglądali jak żołnierze podczas survivalowej przeprawy. Spoceni i ubłoceni gniewnie spoglądali na szczyty, przeklinając dzień, w którym zgodzili się na udział w wyprawie. Sam też ledwo powłóczyłem nogami. Chciałem dotrzymać tempa Kazkowi, ale zadyszka łapała mnie za każdym razem, gdy przyśpieszałem kroku. Pot lał się z czoła, serce biło jak szalone i byłem już skłonny paść twarzą w błoto, byle tylko chwilę odpocząć. Kazek chyba się zorientował, że miastowi mają problemy z kondycją, bo zatrzymał się na chwilę. Dogoniłem go jednak, łapiąc powietrze jak ryba wyrzucona z wody, a on chwycił mnie za ramię i wskazując na błotnistą drogę, powiedział:
– Macie szczęście, że padało. Chcieliście przecież zobaczyć tropy. – Stanąłem jak wryty. Na całej długości drogi roiło się od śladów łap i racic. Małych, dużych i średnich. Były majestatyczne odciski łap niedźwiedzi, pod linijkę biegnące tropy lisów, przechodzące w poprzek drogi ślady jeleni oraz saren i – tuż za nimi – wilków. Tu i ówdzie przeskoczyła błoto wiewiórka, za krzakiem przyczaiła się kuna, gdzieś wyszedł żbik. Tropów było tyle, że zgłupiałem. Kazek się uśmiechnął, przykucnął i skinął ręką, żebym się przybliżył.
– Tutaj masz niedźwiedzia, jakiś trzylatek. Szedł sobie spokojnie wzdłuż drogi, schodząc co jakiś czas na pobocze. Chwilę za nim szła niedźwiedzica z rocznym młodym. – Wskazał na małe i duże ślady na poboczu drogi.
– A wilki? – zapytałem z ciekawości.
– Wilk był jeden, dreptał sobie za tym jeleniem. – Kazek wyprostował się i pokazał tropy wychodzące z lasu. – A wszystko szło w jednym kierunku. – Leśniczy spojrzał na zakręt drogi. – Tam jest takie sekretne miejsce. Będziecie pierwsi, którym je pokażę.
Dokąd nas prowadzi? Co tam jest? Tajemniczy ton leśniczego sprawił, że na chwilę odzyskałem siły.
Aparat i statyw to codzienny sprzęt leśniczego z Polanek
Droga za zakrętem prowadziła znowu pod górę, błotnisty szlak był coraz bardziej stromy, do kleistej mazi dołączyły wysoka trawa i szerokie liście łopianu. Żeby przejść, musieliśmy przedzierać się przez krzaki zahaczające ubrania i chłoszczące nas po twarzach. Znowu wróciła zadyszka i pot wystąpił na czoło. Wreszcie tunel z roślin się skończył i wyszliśmy na dużą, zieloną polanę. Spojrzałem na Kazia, ten uśmiechnął się serdecznie i z ulgą klapnął na ziemi przy najbliższym drzewie.
– Jesteśmy na miejscu – rzucił w moim kierunku. Rozejrzałem się dookoła, ale niczego poza zieloną, słoneczną polaną nie widziałem. Kazek podniósł palec i wskazał na drzewo, pod którym siedział. Zobaczyłem piękną, rozłożystą jabłoń. Byliśmy w starym opuszczonym sadzie. Grusze, jabłonie, śliwy, wszystko aż uginało się pod niebywałą liczbą owoców.
– Skosztuj. – Leśniczy podał mi pękate czerwone jabłko. W ustach rozlał się słodki smak, jakby ktoś poczęstował mnie landrynką. Zmęczenie odpuściło.
– Większość jabłek z dzikich jabłoni ma cierpki smak, i to taki, że jeść się nie da. Te są słodkie, bo do końca nie zdziczały. Tutaj kiedyś była wieś. Te wszystkie zbocza, na których rośnie las, były kiedyś polami, żyznymi i uprawianymi. Zalesiono je dopiero w latach 60. – Kazek zamyślił się, patrząc w dal. – Pamiętam tłumy ludzi zjeżdżających z różnych części Polski. Najwięcej było kobiet. Jedna za drugą szły i rzędami sadziły drzewa. Wtedy też z Lubelszczyzny przyjechali tu moi rodzice. Ojciec był jednym z pierwszych leśniczych w Bieszczadach. To on wraz z niewielką grupą zatwardziałych leśników tworzył te lasy na nowo. – Kazek podrapał się po głowie i spojrzał na rosnące wokół drzewa, jakby szukając potwierdzenia swoich słów. – Wtedy sadzono gatunki, które szybko rosną, takie jak sosny, modrzewie i świerki. Chodziło o to, żeby jak najszybciej zalesić te wzgórza. I tak się stało. Lasy wybiły się ku niebu, otaczając opuszczone wioski i sady. Teraz ludzie się tu nie zapuszczają, za to zwierzyna ma raj.
Kazimierz wstał i podniósł jeden z leżących na ziemi owoców. Był lekko nadgniły, ale wciąż twardy i soczysty.
– Niedźwiedzie za nimi przepadają, jelenie też, widziałem nawet wilki, które chrupały te jabłka. Wszystko, co żyje, ściąga tutaj z końcem lata. Kiedy przyczaisz się w nocy przy starym sadzie, będziesz słyszał jedno wielkie mlaskanie. – Leśniczy zaśmiał się i tym razem zerwał jabłko z drzewa. W tej samej chwili gdzieś za nami zakołysała się gałązka i płowa łania pognała w gęstwinę lasu, przerywając na moment jego ciszę.
– Z myślą o was zamontowałem tu wczoraj fotopułapkę. Na pewno coś się nagrało. – Leśniczy zdjął z pnia małe zielone urządzenie. Przełożył kartę pamięci do aparatu fotograficznego i ponownie usiadł pod drzewem. Na małym ekranie pojawił się niedźwiedź chrupiący leżące na ziemi jabłka.
– Mój Damianek, dawno go tu nie widziałem…
Czasem trzeba spojrzeć na las uważnym okiem
Długo jeszcze siedzieliśmy w tym zapomnianym przez ludzi miejscu. Jedliśmy jabłka, nagrywaliśmy program i słuchaliśmy opowieści naszego gospodarza. Od tamtego września minęły lata, a ja wciąż wracam do człowieka z siwą czupryną i zawadiackim uśmiechem pod sporym wąsem. Razem chodzimy po zapomnianych sadach, przeprawiamy się przez wartkie strumienie i błotniste szlaki. Wieczorami przy ognisku wsłuchuję się w opowieści o jego ukochanych niedźwiedziach, wilkach i rysiach.
Już wtedy – gdy po raz pierwszy wracałem z Bukowca do Warszawy – wiedziałem, że muszę się tymi historiami podzielić i opowiedzieć o jego świecie. Świecie, w którym niedźwiedzie mają imiona i traktują go jak przyjaciela, a on cieszy się jak dziecko, gdy je spotka. O świecie, o którym mieszczuchy nie mają pojęcia, i o ludziach, którzy o przyrodzie wiedzą więcej niż profesorowie poważnych uczelni.2 Niedźwiedzica z Baligrodu
Wieczorne mgły powoli podnosiły się nad polaną. W małej ciasnej ambonie stojącej na skraju lasu robiło się wilgotno i chłodno. Opatuliłem się szczelniej kocem. Choć był koniec sierpnia, pogoda z dnia na dzień robiła się iście październikowa.
– Masz, wypij, bo mi się przeziębisz. – Kazek podał mi termos. Gdy nalewałem do kubka parującą herbatę, wnętrze pomieszczenia wypełnił znajomy zapach.
– „Mama” zrobiła nam maliny – powiedział leśniczy, wręczając mi kawałek suchego kabanosa. „Mamą” nazywał swoją żonę, drobną, troskliwą kobietę. Zawsze dbała o to, żeby do lasu zabierał ze sobą prowiant. Gdy wychodziliśmy z domu, w plecaku czekały na niego termos z kawą lub herbatą i coś do jedzenia. Teraz malinowa herbata wyjątkowo się przydała. Siedzieliśmy na ambonie już jakieś półtorej godziny. Od zachodu wiał lekki wiatr. Nieopodal na rozłożystym świerku przysiadł puszczyk i swoimi wielkimi, czarnymi oczami patrzył w naszym kierunku.
– A wiesz, Marcinku, że ja się trochę boję niedźwiedzi. – Kazek po cichu zaczął rozmowę. Zrobiłem wielkie oczy.
– Nie wierzę…
– A widzisz. Myślę, że wszystko ma swój początek w dwóch zdarzeniach sprzed wielu lat. Kiedyś wybrałem się z żoną na ambonę. Był piękny, ciepły październik. Siedzieliśmy sobie razem podobnie jak my teraz. Mieliśmy obserwować rykowisko, ale zamiast byków na polanie pojawiła się niedźwiedzica. Miała piękne, ciemnobrązowe futro. – Kazek poprawił kołnierz zielonego polaru i wtulił się w ścianę ambony. – Chodziła wokół nas przez piętnaście minut, potem zniknęła za naszymi plecami gdzieś w leśnej gęstwinie. Posiedzieliśmy jeszcze jakiś czas z nadzieją, że w końcu zobaczymy ryczącego byka, ale nic z tego. Była absolutna cisza. Nawet sowy się nie odzywały. – Kazio przerwał na chwilę i pokazał palcem puszczyka siedzącego naprzeciw naszej ambony. – Ponieważ zapadł zmrok, postanowiliśmy wracać. Ja szedłem pierwszy, żona za mną. Ciemno, że oko wykol. Nagle nadepnąłem na coś miękkiego. Tak jakbyś wszedł stopą na poduszkę mocno nabitą pierzem. To coś nagle się poderwało i łamiąc gałęzie, uciekło z wielkim rykiem. Ja zresztą zrobiłem podobnie. Do dziś żona się śmieje, że takiego ryku jak ten w moim wykonaniu nie wydają z siebie najokazalsze byki.
– Co to było?
– Nadepnąłem na łapę śpiącej niedźwiedzicy. Nie wiem, dlaczego położyła się akurat na naszym szlaku. Mówię ci, normalnie na nią wszedłem. – Kazio uśmiechnął się od ucha do ucha, spojrzał przez okno ambony na polanę i upewniwszy się, że nie ma na niej nic zajmującego, wrócił do opowieści.
– Kilka lat później miałem podobne spotkanie. Byłem jeszcze młodym leśniczym. Pamiętam, że tamten rok wyjątkowo obrodził w maliny. – Jakby dla podkreślenia tych słów leśniczy nalał do kubka aromatycznej herbaty. – Któregoś dnia miałem mniej pracy, więc wybrałem się na malinobranie. To było gdzieś niedaleko Połomy. Owoców tam było tyle, że aż krzaki się uginały. Wychodzę zza zakrętu i widzę jakiś kształt majaczący przy szlaku. Wyglądał mi na jelenia, więc idę dalej schylony i zbieram malinki do koszyka. Wtedy usłyszałem ciche mruknięcie. Podniosłem głowę i zamarłem. Kilkanaście metrów ode mnie stał gigantyczny niedźwiedź i patrzył na mnie tymi swoimi ślepiami. Potężny samiec stanął nagle na dwóch łapach, a mnie sparaliżowało. Chciałem uciekać, ale nie mogłem zrobić nawet kroku. Niedźwiedź ruszył wolno w moją stronę i znowu stanął jak żołnierz na warcie. Pomyślałem sobie, że to koniec, że zaraz mnie zaatakuje. Ale on tylko stał, węszył wysoko w powietrzu i patrzył. Gdy odwrócił swój potężny łeb w kierunku dojrzałych malin, udało mi się zrobić kilka kroków w tył. Kiedy znalazłem się za zakrętem i straciłem go z pola widzenia, puściłem się pędem do domu. W leśniczówce, oddalonej o dwa kilometry, byłem w kilka minut. Do dziś mam tego gigantycznego niedźwiedzia przed oczami. – Leśniczy wzdrygnął się, jakby chciał strząsnąć z siebie te wspomnienia. – To od tamtej pory mam do nich respekt. Trzymam dystans.
Ledwo Kazek skończył opowiadanie, puszczyk poderwał się do lotu. Leśnik położył palec na ustach, co oznaczało, że mamy zachować absolutną ciszę. Chwilę później na polanę wturlały się dwie puszyste kulki, a za nimi powoli kroczyła ich potężna mama. Spojrzałem na Kazia. Był wyraźnie wzruszony. To była Aga, jego ukochana niedźwiedzica.
Widziałem ją tylko raz, wtedy na ambonie. Kazio twierdzi, że i tak miałem szczęście, bo Aga pojawiała się w tamtych rejonach niezwykle rzadko. Była średniego wzrostu, miała charakterystyczne żółtorude futro wokół dość masywnego łba. Niedźwiadki Grzesio i Lesio – tak Kazek nazywał jej młode – miały wtedy niecały rok. Wszystkim niedźwiedziom imiona nadaje sam Kazimierz, ale Aga jest wyjątkiem i jako jedyna imię ma nadane „z urzędu”. To znaczy przez naukowców. Gdy niedźwiedzica miała cztery lata, schwytała ją grupa specjalistów badających duże drapieżniki. Uśpili Agę, zmierzyli, zważyli i założyli jej obrożę z nadajnikiem. Kazek bardzo to przeżywał.
– Mówili, że robią to dla nauki, ale ona tego nadajnika nie znosiła. Drapała się tak mocno, że aż wyłysiała na szyi. Zaczęła mieć jakieś problemy skórne. Na szczęście po roku zdalnie odczepili jej obrożę, ale ślady po tym urządzeniu miała na szyi jeszcze długo – opowiadał mi, pokazując zdjęcia swojej ulubienicy. Tak więc naukowcy, na swoje potrzeby, nadali niedźwiedzicy imię, a leśniczy pogodził się z tym wyborem.
– Bo trafili w dziesiątkę, to imię pasuje do niej najbardziej. Wyobrażasz sobie Krystynę lub Barbarę? – Fakt, nie wyobrażałem sobie…
Emocjonalny stosunek do Agi wynika u Kazka prawdopodobnie z tego, że zna ją od jej najmłodszych lat. W swoim komputerze ma skrzętnie schowane zdjęcia całej jej rodziny, matki, rodzeństwa i wujostwa.
Mama Agi, stara niedźwiedzica, przywędrowała pewnej jesieni z sąsiedniego nadleśnictwa. Była już w ciąży. Na gawrę wybrała stuletnią jodłę położoną niedaleko starego szlaku zrywkowego. Urodziła tam dwoje dzieci. Mała Aga była niezdarą. Odstawała od rodziny, zaglądała we wszystkie zakamarki, wywracała się na pniach, jak gapa gubiła się między skałami.
Jako dwulatka stale przebywała w rejonie gawry. Była nieufna, na widok ludzi szybko znikała w gęstwinie.
– Jedynie na mnie reagowała jakoś inaczej. Zawsze mi się przyglądała z ciekawością. I tak jest do dziś. – Kazio uśmiechnął się pod wąsem.
Gawra w stuletniej jodle to bardzo przytulne miejsce
Aga na swoją gawrę wybrała tę samą jodłę, w której się urodziła. Leśniczy zawsze mówił, że dostała ją od swojej matki w spadku. Kiedyś wybraliśmy się wspólnie na spacer z nadzieją podpatrzenia bieszczadzkich żubrów. W połowie drogi Kazek nagle skręcił ze szlaku.
– Chodź, coś ci pokażę – szepnął tajemniczo.
Droga nie była łatwa. Szliśmy jakimiś jarami raz pod górę, raz w dół. Dreptaliśmy gęsiego wzdłuż osypujących się skał, czasem wspinaliśmy się po zboczach tak stromych, że trzeba było się trzymać wystających z ziemi korzeni. Gdy dotarliśmy do małego wzniesienia po kolana porosłego trawą, Kazek stanął, zatrzymał mnie gestem dłoni i podał lornetkę.
– Spójrz w dół i powiedz, co widzisz.
Poniżej rozpościerała się wąska jak lejek dolina. Smukłe buki o szerokich czuprynach falowały, tańcząc z wiatrem „przytulańca”. Lustrowałem całą okolicę w prawo i w lewo. Przyglądałem się każdemu kamieniowi, każdemu wykrotowi i pniakowi. Po chwili jednak skapitulowałem.
– Spójrz na koronę tej jodły, a potem zjedź lornetką po pniu. – Leśniczy wskazał rozłożyste drzewo rosnące samotnie między bukami. Zrobiłem, jak powiedział, i dopiero teraz u dołu potężnego pnia zauważyłem szeroką jamę.
Każdy spacer odbywa się pod czujnym okiem mamy
Niedźwiedzie wybierają na gawry różne miejsca, czasem jest to kupa zwalonych gałęzi, czasem szeroki fragment ziemi pod korzeniami przewróconego drzewa. Bywa, że śpią pod głębokim załomem skalnym. Dobrze się czują wszędzie tam, gdzie nie pada na głowę, nie wieje i można spokojnie ułożyć łeb między łapami. Niedźwiedzice, które spodziewają się potomstwa, najchętniej jednak wprowadzają się między spróchniałe pnie drzew. Takie lokum jest potem dobrą ochroną dla nowo narodzonych niedźwiadków.
Pomyślałem, że ta gawra bardzo pasuje do… płci pięknej. Cudna stuletnia jodła w zacisznym miejscu. Można to porównać do apartamentu na luksusowym osiedlu.
– A jak tam jest w środku? Mają dużo miejsca?
– Wyobraź sobie, że właśnie nie. Dorosły człowiek ledwo się przeciśnie. Kiedyś naukowcy zaglądali do tej gawry, zbierali materiał genetyczny, pobierali próbki futra i powiem ci, że mieli problemy z wejściem. – Kazek puścił w moją stronę oko.
– Nie rozumiem. W jaki sposób zatem wchodzi niedźwiedź, jeśli człowiek ma problem?
– One mają jakiś taki układ kostny, że bez problemu składają się przy wchodzeniu i wychodzeniu. Natura je tak przystosowała. Obserwowałem kiedyś Agę, jak wychodziła ze swojego domu. Przeciskała się najpierw jedną łapą, potem drugą, a później wyciągała resztę ciała. Śmiesznie to wyglądało. Wewnątrz gawry nic nie ma, niedźwiedzie śpią na gołej ziemi. Jedyną izolacją jest ich własne futro.
– I niedźwiedzice rodzą w zimę w tej gołej jamie młode?
– Tak, ale dzięki temu, że jest tam ciasno, jest też bardzo ciepło. Matka swoim ciałem ogrzewa całe wnętrze. Na zewnątrz może być minus dwadzieścia stopni, a tam nowo narodzone maleństwo tuli się w cieple do matczynego cyca. Ale matka do wiosny jest więźniem swojej gawry. Nie może wyjść, bo chłód zabiłby młode. Zmienia tylko pozy, przekręca się. Wyobraź sobie, jak musi być cierpliwa. To jest dopiero poświęcenie. – Leśniczy poprawił rozwiewaną wiatrem czuprynę. – Matka zaczyna wychodzić z małymi, gdy już nieco podrosną i na zewnątrz jest ciepło. Najpierw są wycieczki na dwa–trzy kroki od gawry, z każdym dniem o kilka kroków dalej, ale zawsze pod czujnym okiem matki. Ta gawra, którą teraz oglądasz, to miejsce narodzin Agi, tutaj też urodziła swoje pierwsze młode, a potem Grzesia i Lesia. Naukowcy twierdzą, że niedźwiedzica nigdy nie rodzi dwa razy w tej samej gawrze. Z tego wynika, że moja Aga także dlatego jest wyjątkowa.
– Aga dwa razy miała młode? – zapytałem zdziwiony, bo byłem przekonany, że jedynym jej potomstwem są dwa niedźwiadki, które niedawno poznałem. Kazio posmutniał, widać było, że wracające wspomnienia sprawiły mu ból.
– Miała wcześniej jedno. Piękną szarą kuleczkę. Widziałem, jak uczy ją wspinania się na drzewo, pokonywania powalonych gałęzi, znajdowania pożywienia, jak po niedźwiedziemu odkrywa przed maluchem świat. Była bardzo troskliwą matką. Pewnego jednak dnia zdarzyła się tragedia. W poszukiwaniu pożywienia musiała pokonać z młodym potok. Kilka razy widziałem, jak próbuje z nim wejść do wody. Cofała się i wracała, jakby nie mogła się zdecydować. Kilka dni wcześniej mocno padało, woda była wysoka, a nurt przeraźliwie szybki. Matczyny instynkt podpowiadał jej odwrót, jednak głód był silniejszy. Wokół jej gawry są same skały, prawie żadnych roślin. Przyjeżdżam pewnego ranka nad potok i widzę po drugiej stronie samą Agę. Chodzi w prawo i w lewo, pomrukuje. Dziecka nigdzie nie było.
– Kazek spojrzał na bieszczadzkie szczyty i wziął głęboki oddech. – Mówię ci, Marcinku, płakałem jak bóbr. Wskoczyłem do auta i jeździłem wzdłuż potoku w tę i z powrotem z nadzieją, że go gdzieś znajdę. Kilka kilometrów w dół i w górę. Niestety, żadnego śladu. Nawet jeśli przeżył, to nie dałby rady wilkom albo rysiom. Taki niedźwiadek bez matki jest zupełnie bezbronny. Aga bardzo przeżyła stratę dziecka. Ludzie mówią, że zwierzęta nie mają uczuć. Nie wierz im, to wierutna bzdura. Ona chodziła kilka godzin nad tym potokiem i płakała. Dosłownie. W jej pomrukiwaniu słyszałem nutę, której nigdy wcześniej nie było. Tamtego dnia wróciłem jeszcze nad potok późnym popołudniem. Weszliśmy prawie na siebie, ja po jednej stronie wody, ona po drugiej. Patrzyła na mnie smutnym wzrokiem i wydała ten pomruk, który będę pamiętał już chyba zawsze. Pełen żalu i bólu. Różne rzeczy w lesie widziałem, znam przyrodę i rządzące nią prawa, ale tego niedźwiedziego lamentu nie zapomnę do końca życia. Myślałem, że po stracie dziecka odejdzie z tych stron na zawsze. Po roku jednak wróciła, i to w błogosławionym stanie. Jakiś czas potem wydała na świat Grzesia i Lesia.
Leśniczy skończył opowiadanie historii Agi, a ja ukradkiem przetarłem mokre oczy rękawem swetra.