Niektórzy wolą życie po grecku - ebook
Niektórzy wolą życie po grecku - ebook
Skąpana w słońcu opowieść o tym, jak żyć pełnią życia.
Anna właśnie zrezygnowała z pracy w banku w Manchesterze i zerwała ze zdradzającym ją chłopakiem Joelem. Kiedy kobieta odnajduje starą mapę Europy z zaznaczoną trasą podróży, którą lata temu jej tata odbył do Grecji, postanawia zrobić coś szalonego. Kamper, wciąż w świetnym stanie, stoi pod domem. Anna bierze głęboki oddech i rusza śladami ojca.
W trasę zabiera sąsiadkę, Greczynkę Demi. Po drodze kobiety spotykają przystojnego irlandzkiego autostopowicza Darę. Demi twierdzi, że Anna wpadła mężczyźnie w oko, jednak jej niełatwo zaangażować się w nową znajomość. Podróż skłania Annę do zmierzenia się z niełatwymi emocjami, lecz i jej towarzysze mają swoje sekrety…
Jaką tajemnicę ukrywa Demi? Jak potoczy się znajomość Anny z Darą?
Latem najlepiej wyruszyć w nieznane!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-801-9 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wchodzę do morza i czuję, jak ciepła woda omywa palce moich stóp, potem sięga coraz wyżej i wyżej, pochłania nogi, gdy wchodzę coraz głębiej, aż w końcu nurkuję pod powierzchnię łagodnie kołyszących się fal. Kiedy tutaj pływam, pod gorącymi promieniami słońca, w otoczeniu piniowych lasów, nie dbając o resztę świata, czuję się tak pełna życia! Wyobrażam sobie, jak by to było, gdybym zamieszkała tu na stałe i mogła to codziennie robić… Ciekawe, czy kiedykolwiek by mi się znudziło. Tak mniej więcej według mnie wygląda raj. Gdzieś na obrzeżach świadomości wykluwa się chęć spakowania rzeczy i ucieczki w nieznane, a gdy myślę o tym, w jakim punkcie znalazło się ostatnio moje życie tam, skąd przyjechałam, mogłoby się to okazać całkiem niezłym rozwiązaniem.ROZDZIAŁ 1
– Jak myślisz, Anno, po co zwołują całe to zebranie?
Moja przyjaciółka i koleżanka z pracy w dziale sprzedaży Unity Ethical Banking Group, Roz, przygląda się potrawom wyeksponowanym w witrynie naszej stołówki pracowniczej i zakłada za ucho pasmo długich do ramion liliowych włosów. Bardzo mi się podoba ten kolor, zasugerowany przez szczerze jej oddaną przyjaciółkę (czyli mnie). Byłam niezwykle podekscytowana, kiedy Roz zdecydowała się wcielić w życie mój pomysł. Nowy kolor włosów idealnie pasuje do jej karnacji i stanowi świetną oprawę dla niesamowitej barwy oczu: intensywnie niebieskich, wpadających w fiolet. Czasem się zastanawiam, czy nie powinnam pójść w kierunku zrobienia kariery jako stylistka fryzur. Mam dziwne przeczucie, że konieczność podjęcia decyzji co do zmiany pracy może nadejść szybciej, niż mi się wydaje.
– Pojęcia nie mam. Może ogłoszą, że wszystkim podnoszą wynagrodzenia? – Unoszę ręce ku niebu jakby w niemym błaganiu, choć tak naprawdę podejrzewam, że wydarzy się coś dokładnie odwrotnego.
– Taaa… Masz rację. Pewnie większa szansa byłaby na to, że pojawi się tu znienacka Channing Tatum i po łyżeczce nakarmi mnie deserem.
– Zdarzały się i dziwniejsze przypadki – mówię, sugestywnie unosząc jedną brew.
– Nie żartuj! – Roz kręci głową, spogląda na mnie i wybucha śmiechem. – Jak sądzisz, czy przeniosą niektórych z nas do innego oddziału? Słyszałam, jak Lacey z wydziału do spraw zwalczania nadużyć finansowych mówiła do wszystkich, którzy mieli chęć jej słuchać, że taki może być powód tego zebrania.
– Lacey z nadużyć finansowych? Czy to nie ona w zeszłym miesiącu rozgłaszała wszem wobec, że Linda jest przy nadziei?
Linda skończyła już sześćdziesiąt lat.
– Ach, tak. Masz rację. Aluzja zrozumiana.
Wszyscy pracownicy naszego oddziału zostali poproszeni o zejście do sali konferencyjnej na zorganizowane naprędce zebranie dzisiaj po południu i plotkarski młyn ruszył. Czy bank znalazł się w kłopotach? W ciągu kilku ostatnich tygodni do niektórych dotarły jakieś pogłoski, że firma ma zostać przeniesiona do parku biznesowego kilka kilometrów stąd. A ja? Ja mam swoje własne podejrzenia, lecz choć żywię nadzieję, że jednak nie będą nas chcieli przenieść do bezdusznej, industrialnej przestrzeni w pobliżu autostrady, z pewnym wysiłkiem próbuję się wsłuchać w krążące plotki. Byłam jedną z pierwszych osób, które dołączyły do stałego zespołu pracowników banku, kiedy zaczynali dwanaście lat temu, i sama myśl o konieczności zmian teraz, po tym wszystkim, co wydarzyło się w ciągu kilku ostatnich tygodni, sprawia, że najchętniej schowałabym głowę w piasek jak struś. Tak bardzo przyzwyczaiłam się do rutyny dnia codziennego! Dział sprzedaży produktów bankowych znajduje się w bardzo dobrej lokalizacji: na drugim piętrze pięknej wiktoriańskiej kamienicy, usytuowanej przy ruchliwej ulicy w centrum, dwa kroki od Deansgate, głównej arterii komunikacyjnej Manchesteru. A co z moim tradycyjnym brownie, zjadanym codziennie na lunch w eleganckiej kafejce, mieszczącej się w sąsiednim budynku? Naprawdę nie mam siły, żeby o tym myśleć właśnie teraz.
Wzdycham ciężko, obserwując Roz, która pożera wzrokiem lasagne, pysznie się prezentującą w podgrzewaczu, lecz w końcu decyduje się na sałatkę Cesar i butelkę wody mineralnej. Ja wybieram kawałek zapiekanki z bakłażanem i pomidorami – co robię za każdym razem, gdy tylko zjawia się w menu naszej stołówki – i obie z tacami idziemy do stolika przy oknie, wychodzącym wprost na ruchliwą ulicę poniżej.
– Musisz po prostu przeczekać spokojnie te pół godziny, które pozostało do zebrania – mówię pouczającym tonem dojrzałej kobiety. Prawdę mówiąc, po tym, jak jeden z naszych menadżerów lekko się przede mną sypnął w zeszłym tygodniu, odnoszę wrażenie, że na tapecie znajdzie się redukcja etatów, nie ma jednak sensu przedwcześnie martwić Roz, jeśli sama nie mam co do tego pewności. Roz jest bardzo impulsywna i niecierpliwa, sądzę więc, że gdybym tylko zasugerowała coś podobnego, natychmiast pobiegłaby z tą informacją do wszystkich pracowników.
Zerkam na duży zegar, zajmujący centralną część białej ściany, wiszący ponad czarnymi meblami z chromowanymi okuciami oraz stojącymi tam doniczkowymi roślinami. Tak wiele rozmów tu przeprowadziłam przez wszystkie te lata z koleżankami i kolegami z pracy, którzy stali się potem moimi przyjaciółmi. Stoliki w najdalszych kątach gościły nas, gdy prowadziliśmy ciche dysputy, podczas których wzajemnie dodawaliśmy sobie otuchy, wyznając szeptem sekrety, którym czasem towarzyszyły łzy. Gdyby ściany mogły mówić, ich opowieściami o historiach z życia zwyczajnych ludzi można by zapełnić karty wielu ksiąg. Mury budynku na zawsze pochłonęły nasze najgłębsze tajemnice. Przeżywaliśmy tu razem również zabawne chwile, jak na przykład zeszłoroczna, sowicie zakrapiana impreza z okazji Gwiazdki. Pamiętam, jak ktoś mocno ubzdryngolony zaczął się bawić w „przyszpil ogon elfowi” i potknął się ze szpilką w dłoni, lądując na dyrektorze generalnym (który wpadł tylko na moment na szybkiego drinka), czym o mało nie wykłuł mu oka, a po chwili zwrócił zawartość żołądka wprost na jego buty.
Wiem, że powinnam odczuwać niepokój przed tym wielkim zebraniem; dziwnie jest rozważać możliwość opuszczenia tego miejsca po dwunastu latach. To był naprawdę kawał czasu. Ostatnio jednak doszłam do wniosku, że wszystko w życiu może się zmienić dosłownie z dnia na dzień. Dwa tygodnie temu straciłam ojca: nagły zawał serca. Smutek z tego powodu dopadał mnie falami, więc w ciągu dnia udawało mi się funkcjonować w miarę normalnie; czasem tylko popadałam w zamyślenie, rozważając, czy dokonywałam dobrych wyborów życiowej drogi i zastanawiając się, czy na pewno sprawi mi satysfakcję wykonywanie wciąż tej samej pracy w przyszłości. Może nadchodzące redukcje zatrudnienia popchną mnie do podjęcia jakiejś drastycznej decyzji?
– Jak się teraz czujesz, gdy pogrzeb już za tobą? – pyta mnie ze współczuciem Roz, gdy kończymy posiłek. Zupełnie, jakby czytała w moich myślach. – Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Był takim cudownym człowiekiem! Po prostu jestem zaskoczona, że dałaś radę przyjść dziś do pracy.
Dziwnie jest słyszeć kondolencje składane z powodu śmierci własnego ojca. Wciąż do mnie nie dociera, że już go nie ma wśród nas.
– W porządku, dzięki. A co innego niż zwykle mogłabym robić? – odpowiadam, mając nadzieję, że nie zabrzmiało to zbyt bezdusznie. – Teraz, już po pogrzebie, mogę tylko siedzieć w domu, bijąc się z myślami.
Tego właśnie wolałabym uniknąć.
– W weekend będę musiała pojechać do domu ojca i zacząć porządkować jego rzeczy. Nie mogę powiedzieć, że wyczekuję tego z utęsknieniem – mówię do Roz, a ona przechyla się nad stołem i mocno mnie ściska.
Jeśli mam być szczera, trochę mnie to przeraża. Od pogrzebu, na którym się posprzeczałyśmy z moją siostrą Liz, stosunki między nami są napięte. Piszemy tylko wiadomości do siebie i tą drogą ustaliłyśmy, że w sobotę pojadę do domu taty i zacznę się przekopywać przez jego rzeczy. Wciąż się czuję zraniona kilkoma ostrymi docinkami, którymi mnie poczęstowała, kiedy pakowałyśmy się po stypie, sądzę jednak, że wkrótce uda mi się to naprawić. Oskarżyła mnie, że przez kilka ostatnich lat trzymałam się z dala od ojca i zrzuciłam na jej barki cały ciężar opieki nad nim. Byłam w szoku, gdy to usłyszałam, ponieważ naprawdę spędzałam sporo czasu z tatą – tyle że nigdy nie natknęłam się na Liz, więc skąd mogła o tym wiedzieć? Teraz się zastanawiam, czy mimo wszystko nie za rzadko się z nim spotykałam, trochę czuję się winna, że mogło mu się wydawać, iż nie zawsze przy nim byłam, kiedy mnie potrzebował. Spadek po ojcu to sprawa prosta i na pewno nie wywoła między nami żadnych nowych zgrzytów: mama zmarła kilka lat temu na raka, a po tacie dzielimy wszystko na pół. Często przychodzi mi do głowy, że rodzice równie dobrze mogli sprzedać dom i wydać pieniądze na podróże po całym świecie, a nam zostałby po nich cudowny album, wypełniony po brzegi zdjęciami dokumentującymi ich przygody.
•
Wchodząc do ogromnej sali konferencyjnej, w której ma się odbyć zebranie, wciąż rozmyślam o ojcu. Ktoś mi oferuje wolne krzesło, lecz odmawiam. Wolę stać razem z Roz na tyłach auli upakowanej ludźmi po brzegi.
Po kilku minutach nasz dyrektor generalny Bill Tyler wchodzi do sali. Roz się w nim podkochuje – całe szczęście nikt tego do tej pory nie zauważył – a muszę przyznać, że wygląda atrakcyjnie, jak zwykle, w eleganckim szarym garniturze, który pasuje do koloru włosów na jego skroniach: przyprószone siwizną przydają jego chłopięcej twarzy bardziej dystyngowanego wyglądu. Ostatnimi czasy Bill dość rzadko wpadał do biura i dlatego zatrwożony tłumek w sali konferencyjnej zdaje sobie sprawę, że to musi być coś poważnego. Dyrektor podchodzi do dużego owalnego stołu, przy którym zasiadają wyżsi rangą członkowie kierownictwa banku, i wita się mając na ustach coś w rodzaju kwaśnego uśmiechu.
– Witam wszystkich i dziękuję za tak liczne przybycie. – Przebiega szybko wzrokiem po zatłoczonym pomieszczeniu, a potem spogląda w dół, na leżące przed nim papiery.
– Raczej nie mieliśmy wyboru – szepcze mi do ucha Roz, nawijając nerwowo na palec pasmo włosów.
– No cóż, moi drodzy! Jak sądzę, wszyscy się zastanawiacie, po co to zebranie, przejdę więc do rzeczy. Nie ma potrzeby słodzić: finanse naszej firmy są w nie najlepszym stanie. Przez kilka poprzednich kwartałów miały tendencję zniżkową, a po ostatnich prognozach czas najwyższy podjąć konkretne działania.
Słowa szefa wzbudzają lekkie poruszenie wśród zgromadzonych.
– W chwili obecnej, aby uniknąć bardziej drastycznych posunięć w przyszłości, chciałbym poprosić tych, którzy są na to gotowi, by rozważyli możliwość dobrowolnego odejścia z pracy.
Zapada cisza jak makiem zasiał.
– Wiem, że musicie to porządnie przemyśleć – kontynuuje Bill – proszę więc, żebyście poświęcili na to kilka dni, a potem, jeśli będziecie gotowi, porozmawiajcie, proszę, w dziale kadr na temat odprawy, którą oferujemy. Mam nadzieję, że uda się nam uratować sytuację firmy na rynku, zmniejszając zatrudnienie. Jeśli nie, obawiam się, że niezbędne okażą się zwolnienia grupowe.
Przetasowuje papiery leżące przed nim na stole, a potem zgarnia je, wyrównuje i z wymuszonym uśmiechem opuszcza salę.
– Nie wierzę! Jeśli dojdzie do zwolnień grupowych, wylecę jak nic – wzdycha Roz, kiedy wychodzimy z sali konferencyjnej i wracamy do naszych biurek. – Na pierwszy ogień pójdą ci, którzy pracują najkrócej. Ja nie przepracowałam nawet dwóch pełnych lat.
– Może do tego nie dojdzie. Po tobie przyjęto jeszcze kilka osób. Poza tym ty dostaniesz pracę wszędzie. Masz fantastyczne wyniki w sprzedaży.
Wiem, że nie mijam się z prawdą. W naszym dziale panuje zwyczaj przydzielania drobnych nagród jako zachęty dla tych, którzy się wyróżniają, i Roz regularnie dostaje butelki wina i pudełka czekoladek. Kilka miesięcy temu wygrała nawet weekend w Paryżu – wówczas ktoś zasugerował, że tym, którzy mają bez przerwy doskonałe wyniki sprzedaży, powinna zostać przyznana nagroda specjalna. Jak widać, wysoka sprzedaż nie wystarcza do uratowania obecnej sytuacji banku.
– Też mam taką nadzieję, choć może, niezależnie od wszystkiego, nadszedł czas na zmiany. – Roz wzrusza ramionami. – To i tak najdłuższy czas, jaki przepracowałam w jednej firmie bez przerwy.
Kiedy Roz była młodsza, pracowała jako instruktorka aerobiku na statkach wycieczkowych oraz w różnych ośrodkach wczasowych.
– Dyrektor spodziewa się raczej, że to my, najstarsi wiekiem, zgłosimy się do zwolnienia – mówi sześćdziesięcioletnia Linda, przechodząca akurat obok nas. – Jeśli mam być szczera, jestem na to gotowa. W przyszłym roku kończę spłacać kredyt i będę się mogła w końcu zająć wnukiem. Teraz córka płaci fortunę opiekunce. – Zamyśla się na chwilę. – Ja będę zadowolona, jeśli od czasu do czasu sprezentuje mi butelkę białego wina. – Tłumi śmiech.
I to jest pozytywna strona dobrowolnego zwolnienia się z pracy, jak sądzę. Daje ludziom możliwość wyboru.ROZDZIAŁ 2
Jest już weekend, a ja wciąż myślę o tym, co się dzieje w mojej firmie. Jadę właśnie swoim błękitnym coupe w stronę naszego starego rodzinnego domu, znajdującego się w pobliżu Heaton Park. Skręcam w ulicę Westbury Drive i parkuję na podjeździe czteropokojowego bliźniaka, wybudowanego tuż po wojnie, w którym spędziłam całe dzieciństwo. Trawnik przed domem wymaga natychmiastowego przycięcia i nagle aż tracę oddech na myśl, że tata już nigdy nie wyjdzie przed dom i nie skosi trawy. Kiedy się zaczęły u niego problemy z kolanami, mama próbowała na nim wymusić, żeby zatrudnił do pomocy ogrodnika, ale nie chciał o tym słyszeć. Stosował tylko mocne maści przeciwbólowe i z uporem odrzucał jakiekolwiek sugestie o ewentualnej operacji kolan. Twierdził, że jest już na to za stary.
Każdy niedzielny poranek (przy sprzyjającej pogodzie) spędzał w ogródku, pielęgnując róże i kosząc trawnik, nucąc przy tym pod nosem jedną ze swoich ulubionych piosenek Deana Martina. Odmiana jednego z różanych krzewów o bladożółtych kwiatach nosiła nazwę „Anna”. Pamiętam, że Liz zawsze była niezadowolona z tego powodu, że tata nigdy nie kupił odmiany o jej imieniu, choć raz nawet trafił na nią, gdy byliśmy w centrum ogrodniczym.
Przyglądam się uważnie kamperowi, stojącemu na podjeździe pod wiatą, i uśmiecham się tęsknie. Tata wyruszył tym autem na kilka niezłych wypraw po przejściu na emeryturę. Pracował jako sprzedawca ryb na miejscowym targowisku, dowoził też ryby chętnym bezpośrednio do domu. Wypracował sobie lojalną grupkę stałych klientów, a wraz ze wzrostem renomy jego jednoosobowej firmy rosła liczba jego zleceń; zaopatrywał nawet dwie miejscowe smażalnie ryb. Pamiętam, jak bardzo był tym podekscytowany. Podczas letnich wakacji zwykle zabierałam się na objazd klientów wraz z nim, lecz nie pamiętam, żeby Liz zbyt często do nas dołączała. Twierdziła, że to nudne, a poza tym jej ubrania będą cuchnęły rybami, czego nigdy nie mogłam zrozumieć, skoro moje – o dziwo – wcale nie przesiąkały zapachem ryb. Niektórzy z klientów, spostrzegając mnie na przednim siedzeniu furgonetki, zawracali szybko do domu, i pojawiali się ponownie z lizakiem albo kawałkiem domowego ciasta. Czułam się w takich momentach jak prawdziwy VIP.
Tata po przejściu na emeryturę wykonał projekt przebudowy swojej sporej furgonetki na kamper, i wszelkie prace adaptacyjne wykonał sam. Nie wiedziałam, że ma takie zdolności stolarskie. Wypruł wszystko ze środka i przekształcił wnętrze w najpiękniejsze, doskonale funkcjonalne miejsce, zagospodarowując całą dostępną przestrzeń. Wzdłuż bocznych ścian zawisły długie półki, kanapę do siedzenia można było rozłożyć i przekształcić w dwuosobowe łóżko. Był tam też rozkładany stolik z laminatu i oddzielne piętrowe łóżko w samym rogu, zlew oraz mała kuchenka. Zmieściła się nawet chemiczna toaleta.
Wciąż na boku furgonetki można się dopatrzyć bladego obrysu czarnych niegdyś krawędzi logotypu przedstawiającego stylizowaną rybę oraz napisu: „Dorsze w piątek na początek!”, choć był już kilkakrotnie zamalowywany. To jedyny ślad świadczący o tym, że kiedyś był to samochód służący do przewozu i bezpośredniej sprzedaży ryb. Kiedy tata zakończył przebudowę wnętrza, Liz zrobiła piękny, pasiasty szmaciany chodnik do wyłożenia podłogi, a ja namalowałam akrylowy obraz na płótnie, który tata z dumą powiesił na ścianie. Dywanik Liz był wykonany perfekcyjnie – czego raczej nie można było powiedzieć o moim malowidle – lecz oba nasze rękodzieła umieścił w swoim samochodzie z równą radością.
Wiem, że kamper jest w dobrym stanie technicznym, gdyż pięć lat temu został wyposażony w nowy silnik. Mama narzekała, że za dużo ich kosztuje, a przecież nie będą już z niego tyle korzystać, co dawniej, gdy byli młodsi. Tata się jednak uparł i jej powiedział, że powinni korzystać z życia, póki im zdrowie na to pozwala. Jak ustalili, tak zrobili. Nawiązali nowe znajomości w klubie miłośników caravaningu i przez kilka lat spędzali weekendy, podróżując po North Yorkshire i Peak District, gdzie uprawiali niespieszne wędrówki po górach i z wielką przyjemnością stołowali się w tamtejszych wiejskich pubach. Nie przypominam sobie, by mama czuła się kiedykolwiek szczęśliwsza niż wtedy. Cieszy mnie, że rodzice w późniejszych latach życia potrafili tak przyjemnie spędzać razem czas, nim trzy lata temu rak na zawsze zabrał naszą mamę.
Choć myślę o tym z bólem serca, to jednak kamper zapewne trzeba będzie sprzedać. Nie sądzę, byśmy z Liz miały z niego jakikolwiek pożytek, a nie chciałabym z kolei patrzeć, jak rdzewieje i rozpada się na podjeździe. Niestety, zawsze nadchodzi w życiu taki moment, że trzeba się rozstać z przeszłością, by móc ruszyć do przodu.
Na taki krok – tak na marginesie – zdecydowała się Roz. Podjęła decyzję, że zamiast czekać, aż ją zwolnią, zgłosi się dobrowolnie i podejmie nowe wyzwanie. Powiedziała mi, ile jej za to zaoferowali, i teraz się zastanawiam, jaką ja bym dostała odprawę po dwunastu latach pracy. Zazdroszczę jej, że się nie bała skoczyć na głęboką wodę. Może zamiast się obawiać tego, co przyniesie przyszłość, powinnam chwytać to, co daje teraźniejszość? Tak naprawdę praca w bankowej telefonicznej centrali informacyjnej nigdy nie była moim marzeniem, ale ponieważ dobrze za nią płacili i szybko awansowałam, więc mimo wszystko zostałam. Szkoda, że nie mogę się udać do taty po radę. Ciekawa jestem, co by zrobił na moim miejscu.
Nic na to nie poradzę, ale ostatnimi czasy czuję się nieco zagubiona po tych wszystkich nagłych woltach w moim życiu. Do Manchesteru wróciłam dopiero kilka miesięcy temu, a przez ostatnie dwa lata codziennie dojeżdżałam do pracy komunikacją miejską z Boltonu. Wciąż tam mieszka mój były chłopak, Joel. Za nic się nie chciał przeprowadzić do Manchesteru, więc skończyło się na mojej przeprowadzce do niego. Już wtedy, gdy nie chciał się ruszyć ze swojego rodzinnego miasta, powinno mi się włączyć czerwone światełko, lecz czułam się wówczas tak nieprzytomnie zakochana, że byłabym pewnie gotowa codziennie latać do pracy na Księżyc i z powrotem, byleby tylko być z nim.
Jednakże któregoś popołudnia kilka miesięcy temu – podczas ulewnego deszczu i z początkami migreny – wróciłam z pracy wcześniej i już od wejścia powitały mnie dziwne hałasy dochodzące z sypialni.
Nigdy nie zapomnę wyrazu ich twarzy, gdy powoli pchnęłam drzwi prowadzące do naszego wspólnego pokoju. Dziewczyna o długich, rudych włosach w panice rzuciła się do zbierania swoich rzeczy i czym prędzej się ulotniła, a Joel został w łóżku. Siedział tam, dysząc głośno, nie będąc w stanie spojrzeć mi w oczy. Byłam tak zdumiona, że dosłownie mnie zamurowało. Stałam dłuższą chwilę bez słowa. Nie zauważyłam wcześniej żadnych symptomów nadchodzącej katastrofy, a kiedy w końcu zdobyliśmy się na przegadanie tej zdrady, nawet nie próbował walczyć o nasz związek. Według niego już od jakiegoś czasu wszystko nam się posypało.
Zaraz po rozstaniu wróciłam do Manchesteru do wynajętego mieszkania w samym centrum miasta. Teraz rudowłosa jest dziewczyną Joela, więc nie był to tylko jego jednorazowy wyskok, jak utrzymuje – jakby to robiło mi jakąkolwiek różnicę. Mam świadomość, że przez ostatnie parę miesięcy byłam nieco zakręcona, lecząc rany po jego zdradzie. Wzdycham więc ciężko, orientując się w końcu, że Liz mogła mieć rację, oskarżając mnie o spędzanie zbyt mało czasu z tatą, który zapewne mnie wówczas bardzo potrzebował. Rozumiem już, jak bardzo mógł się czuć zawiedziony – szczególnie że kiedyś byliśmy ze sobą tak blisko – i zaczyna we mnie narastać poczucie winy.
Powrót w to miejsce budzi tyle wspomnień! Zamykam oczy i widzę mamę zasiadającą w ogrodowym fotelu z filiżanką herbaty, obserwującą tatę zajmującego się pielęgnacją różanych krzewów. Wydaje mi się, że pamiętam wiele słonecznych dni, spędzanych tutaj latem w okresie dzieciństwa, dzisiaj jednakże o szyby kuchennego okna dzwonią jednostajnie krople deszczu. Wyłączam czajnik, przecieram zaparowaną szybę i wyglądam na zewnątrz, na wyłożony płytami chodnikowymi ogródek na tyłach domu, który na szczęście nie wymaga specjalnej pielęgnacji: rośnie tu tylko kilka krzewów w kolorowych donicach. W narożniku stoi altanka ogrodowa taty. Jej zewnętrzna powłoka aż się prosi o nową farbę. Pamiętam, że będąc małą dziewczynką, błagałam go, żeby pomalował altanę na różowo, a on się na to głośno roześmiał i obiecał, że wybuduje nam mały drewniany domek do zabawy. Jak powiedział, tak zrobił – z pełną starannością. Malowałyśmy go razem z Liz i spędzałyśmy tam całe godziny, organizując popołudniowe herbatki z naszymi misiami przy kolorowej plastikowej zastawie. Czuję, jak ściska mi się serce, kiedy myślę, jak wspaniałym był ojcem. Wiem, że zachowam te bezcenne chwile na zawsze w mej pamięci.
Jestem tutaj, w naszym starym rodzinnym domu, już od trzech godzin i wydaje mi się dziwnie cichy. Nie zrobiłam prawie nic. Snuję się tylko tu i tam, przywołując wspomnienia z przeszłości, próbując przełknąć gulę, która wciąż tkwi w gardle. Wszystkie okna były szczelnie zamknięte, więc nie jestem pewna, czy w domu naprawdę unosi się lekki zapach wody kolońskiej taty, czy to tylko działa moja wyobraźnia. Biorę do ręki zdjęcie w ramce, stojące na szafce w holu wejściowym, i moje usta same gną się w uśmiechu. Przedstawia ono radosnych rodziców wznoszących kieliszki podczas barbecue w rodzinnym gronie. Tata uwielbiał przejmować kontrolę nad grillem, gdzie przewracał na drugą stronę steki i burgery, podczas gdy mama szalała w kuchni, przygotowując swoją popisową sałatkę ziemniaczaną i ryż z przyprawami. Pewnego razu zasugerowałam kupno grilla gazowego jako prezentu na nadchodzące urodziny taty, lecz on odrzucił ten pomysł i dodał: „Co to za grill bez węgla!”.
Dziwnie jest wiedzieć, że tata już nigdy więcej nie wyjdzie do ogrodu. Ogarnia mnie bezbrzeżny smutek.
•
W końcu otrząsam się ze wspomnień i spostrzegam, jak niewiele zrobiłam, odkąd tu jestem. Ruszam na górę z herbatą, myśląc o spakowaniu do plastikowego worka przynajmniej części ubrań po ojcu, by zanieść je potem do sklepu z używanymi rzeczami, przekazującego dochody na cele charytatywne. Widzę, że moja siostra już się zabrała do porządkowania jego odzieży. Myślę o naszej ostatniej rozmowie i cierpnie mi skóra na karku, a z piersi wyrywa się westchnienie. Jak, u licha, mogło dojść do takiego spięcia między nami? Dorastałyśmy razem, podziwiałam ją i wzorowałam się na niej, zazdrościłam pięknych ubrań, które – szczerze mówiąc – zawsze mi pożyczała. To Liz mnie zabrała pierwszy raz do nocnego klubu. Nie miałam jeszcze osiemnastu lat, zrobiła mi więc stosowny makijaż, żebym wyglądała doroślej. Tyle razem przeżyłyśmy! Dziwnie się czuję, nie mogąc z nią normalnie pogadać.
Zostawiam na razie odzież i biorę się do kartonowego pudła, pełnego albumów ze zdjęciami, stojącego na szafie taty. Ruszam z nim do schludnie urządzonego pokoju dziennego z kanapą, obok której na niskiej szafce stoi urna z prochami ojca. Czuję się w pewien sposób tak, jakby był tutaj ze mną, w tym pomieszczeniu, i jakbym powinna go przeprosić za to, że grzebię w jego rzeczach osobistych. Dostrzegam swe odbicie w lustrze nad kominkiem. Spogląda na mnie stamtąd twarz zmęczonej kobiety. Jej jasne blond włosy do ramion wyglądają dość zdrowo (oprócz ciemnych odrostów – nigdy w życiu się tak nie zapuściłam; winię za to złamane serce), lecz pod zielonymi oczami ma ciemne sińce. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy ostatnio ugotowałam w domu jakiś zdrowy posiłek. Zwykle wyciągam coś naprędce z zamrażalnika, przyjeżdżając wykończona z pracy. W ciągu kilku ostatnich tygodni straciłam na wadze ponad trzy kilogramy – w ogóle nie miałam apetytu. Dopiero dzisiaj zaczęłam odczuwać wilczy głód. Mam figurę jak klepsydra, ale niestety pierwsze, co u mnie zanika, gdy tracę na wadze, to biust – myślę, spoglądając w dół na mój obwisły sweter. Jeśli chcę ujędrnić ciało po schudnięciu, muszę wrócić do obowiązkowego wykonywania wieczornych serii przysiadów i przejeżdżania kilku kilometrów na rowerku stacjonarnym, który ostatnio mi służy za wieszak do ubrań.
Pudło stawiam na stoliku kawowym. Wyjmuję z niego pierwszy album w czerwonej skórzanej oprawie. Otwieram i widzę zdjęcie z rodzinnych wakacji w Devon w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym. Miałam wtedy dziewięć lat. Wypożyczyliśmy wówczas samochód kempingowy na tydzień i przez cały ten czas lało nieomal bez przerwy. Pokolorowałyśmy wtedy z Liz mnóstwo obrazków, grałyśmy w Głodne Hipcie i w Monopol na małym stoliczku z laminatu w środku auta, a w tych rzadkich chwilach, kiedy przestawało padać, chodziłyśmy na spacery po plaży wzdłuż brzegu morza. Uwielbiam wspominać tamte wspaniałe wakacje i lubię sobie wyobrażać, że wykreuję podobne wspomnienia dla moich własnych dzieci. Żywię szczerą nadzieję, że kiedyś jednak zostanę matką.
Przekopuję się coraz głębiej przez pudło. Wyciągam kilka osobistych drobiazgów ojca, w tym blaszane pudełko po tytoniu ze zdjęciem motocykla nadrukowanym na wieczku. Sięgam po starszy album i zaczynam go kartkować. Czuję się dziwnie: jakbym była intruzem szperającym w rzeczach taty, lecz nie wiedzieć czemu to mnie do niego zbliża. Zatrzymuję się przy zdjęciu przedstawiającym go jako młodego chłopaka, stojącego na plaży przy kutrze rybackim. Na odwrocie nie ma żadnego opisu. Ciekawe, gdzie to mogło być zrobione? Fotografie obok przedstawiają tatę w towarzystwie dwóch kolegów: wszyscy wsparci o bok auta. Jest tutaj taki młody i taki przystojny! Opalony, z włosami rozjaśnionymi słońcem. Odwracam kartonik i widzę datę: tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt dziewięć. Pomiędzy fotografiami znajduję pożółkłą pocztówkę z Bolonii. Czytam jej treść:
_Ciao mamo! Ciao tato!_
_Zbliżamy się do półmetka naszej wyprawy. Słońce praży, a włoskie piwo jest całkiem niezłe. Jesteśmy tu ciągle w biegu – od rana do wieczora, w przeciwieństwie do wypoczynku na morskim wybrzeżu._
_Ukulturalniamy się pracowicie, więc nie tylko imprezowanie nam w głowie, jak obiecałem!_
_Kocham Was oboje!_
_Ściskam!_
_Michael_
Pocztówka musiała być wysłana z trasy jego podróży po Europie, w którą wybrał się jako młody chłopak z dwoma kolegami. Tata często wracał do niej we wspomnieniach, a ja im zazdrościłam tych beztroskich wakacji, które sprawiły im z pewnością wiele frajdy. Opowiadał nam zwykle z ogromnym sentymentem o Kefalonii, jednej z Wysp Jońskich, i często nawiązywał do wizyty w portowym mieście Sami oraz spacerów po portowym nabrzeżu. Był niezwykle podekscytowany, gdy się okazało, że owo nabrzeże stało się miejscem akcji filmu _Kapitan Corelli_. Co to były za cudowne wspomnienia! Nosił je w swoim sercu i przywoływał do końca życia. Nieoczekiwanie przychodzi mi do głowy pewna myśl: mam już trzydzieści jeden lat i będąc w tak dojrzałym wieku, właściwie nie bywałam za granicą, nie licząc tego jednego jedynego razu, kiedy po zakończeniu liceum pojechałam z przyjaciółkami na cały miesiąc na kemping na południu Francji. To był wspaniały wyjazd! Każda jego sekunda! Przeżyłam wtedy wakacyjny romans z chłopakiem o imieniu Jacques, który pracował w budce z lodami przy plaży Saint-Raphaël. Postanowiłyśmy z dziewczynami, że objedziemy razem cały świat. Przeszło nam, gdy wróciłyśmy do domu bez grosza i dopadła nas codzienność. Moi rodzice poinformowali mnie uprzejmie, acz tonem nieznoszącym sprzeciwu, że mam kontynuować edukację albo iść do pracy. Bezczynne obijanie się nie wchodziło w grę, więc wybrałam ścieżkę kariery. Zaoferowano mi w banku tak wysokie wynagrodzenie, że utknęłam w nim na dłużej.
Uwielbiam wakacje i choć nigdy później nie trafił mi się równie interesujący wyjazd, jak tamten miesięczny pobyt na kempingu we Francji, co roku z utęsknieniem ich wyczekuję. Niezmiernie podobał mi się mój ostatni urlop spędzony w Algarve, podczas którego bardzo polubiłam piwo marki Super Bock. Jeśli nie chcę poprzestać na byle czym w jesieni życia, powinnam czym prędzej zacząć działać i wyruszyć gdzieś w świat, by wykreować kolejne niezapomniane wspomnienia.
Wracam z powrotem do przeglądania zdjęć. Zastanawiam się, jakie były dalsze losy kolegów ojca uwiecznionych na fotografiach i czy utrzymywali ze sobą jakieś kontakty. Nie pamiętam, żeby ktoś podobny do chłopaków ze zdjęć odwiedzał nasz rodzinny dom w czasach, kiedy byłam dzieckiem, ale może się stąd wyprowadzili. Tonę w rozmyślaniach, gdy nagle słyszę stukanie do drzwi wejściowych. To Demetria, znana wszystkim jako Demi, mieszkanka pobliskiego domu na tej samej ulicy. Jest Greczynką, przyjechała do Wielkiej Brytanii ponad czterdzieści lat temu, a mimo to wciąż mówi z lekkim obcym akcentem. Przyjaźniła się z naszymi rodzicami, a dla mnie i Liz od zawsze była ciocią.
– Anno! Zauważyłam twój samochód. Jak się masz? – Jej ładna twarz niewiele się zmieniła przez lata. Ma piękne, owalne, piwne oczy i w ogóle nie wygląda na swoje sześćdziesiąt dziewięć lat.
– Demi! Miałam zamiar później do ciebie wpaść – mówię i wstaję, żeby się z nią przywitać.
Bierze mnie w mocny uścisk. Ma na sobie czerwoną kopertową sukienkę i pachnie cytrusowymi perfumami.
– Jak dobrze cię widzieć! Wyglądasz prześlicznie. Gdzieś się wybierasz? – pytam.
– Wracam właśnie z kościoła, gdzie układałam kwiatowe dekoracje na jutrzejszą mszę. Mamy nowego pastora. Okazał się takim wesołym i dowcipnym człowiekiem, że liczba członków naszej kongregacji podwoiła się w ciągu kilku ostatnich tygodni. Jest też przystojny: wysoki, jasnowłosy, trochę podobny do aktora Jamesa Nortona – mówi z nieukrywanym entuzjazmem.
– Ach, więc znowu zaczęłaś chodzić do kościoła tylko ze względu na tego nowego przystojnego pastora? Może i ja powinnam? – zastanawiam się na głos, przywołując w pamięci obraz grubiutkiego pastora w okrągłych okularkach z dawnych lat, kiedy w dzieciństwie zdarzało mi się okazjonalnie bywać na mszy. Miało to miejsce wtedy, gdy mamie udawało się jakimś cudem wyciągnąć mnie i opierającą się ze wszystkich sił Liz z domu.
– Niech ci Bóg wybaczy te nieczyste myśli, drogie dziecko! – mówi Demi, udając oburzenie. – Choć gdybym była trzydzieści lat młodsza… – Uśmiecha się i unosi łobuzersko jedną brew.
– On przecież jest pastorem – napominam ją.
– Pastorzy mogą się żenić. To katoliccy księża mają zakaz.
– Ech, mniejsza o to. Lepiej powiedz, co u ciebie.
– Dochodzę do siebie. Tak bardzo mi brakuje twojego ojca! – Wzdycha. – Bywają dni, kiedy myślę od rana, czy nie zaprosić go na lunch, i dopiero po jakimś czasie przypominam sobie, że przecież nie ma go już wśród nas.
Tak się smutno złożyło, że mąż Demi odszedł z tego świata mniej więcej w tym samym czasie, co moja mama, i żałoba po współmałżonkach zbliżyła ich do siebie. Sąsiadka bardzo często przynosiła tacie przygotowywane w domu posiłki, a od czasu do czasu jadali tutaj, zwłaszcza w miesiącach letnich, gdy mogli razem usiąść na zewnątrz lub urządzić grilla – i wtedy zapraszali również mnie i Liz. Tata pomógł Demi urządzić się w Manchesterze, kiedy przyjechała tu pierwszy raz, a ona nauczyła mamę przyrządzać musakę, choć mama twierdziła, że nigdy nie wyszła jej tak dobra jak oryginał w wykonaniu Demi. Znów się czuję winna, tym razem z powodu zbyt rzadkiego kontaktowania się z Demi ostatnimi czasy – choć mogłam to robić znacznie częściej. Jeśli śmierć ojca miała mnie czegoś nauczyć, to na pewno tego, że nigdy nie można odkładać na potem kontaktów z innymi ludźmi, usprawiedliwiając się nadmiarem zajęć.
– Jadłaś dzisiaj coś konkretnego? – pyta Demi.
– Nie, jeszcze nie – odpowiadam w nadziei, że Demi ma jakąś cudowną potrawę, dochodzącą właśnie w piekarniku. W tej samej chwili dociera do mnie, że od wczoraj niczego nie jadłam, nie licząc garści chrupek miodowych, które wsypałam sobie do ust prosto z paczki, gdyż nie miałam w lodówce ani kropli mleka.
– Świetnie się składa. Wpadnij do mnie za pół godziny. Jagnięcina powinna być już gotowa. Piecze się w niskiej temperaturze od kilku godzin.
– Przygotowujesz ją ze smażoną cebulką i pomidorami? – dopytuję się, czując, że ślina zaczyna napływać mi do ust na samą myśl o tych pysznościach. To bardzo proste danie, lecz w wykonaniu Demi jest po prostu boskie. Będę się czuła lepiej, jedząc obiad w towarzystwie osoby, której równie mocno brakuje taty. Nie wspomnę nawet o tym, że potrawy przygotowywane przez Demi są tak pyszne, że nie sposób się im oprzeć. Dawno temu, gdy tylko przyjechała do Anglii, otworzyła małą grecką knajpkę w miejscowości Prestwich nieopodal Manchesteru. Goście, którzy nigdy wcześniej nie jadali greckich potraw, na początku byli nieco wstrzemięźliwi, lecz wkrótce się do nich przekonali i miała potem wielu stałych klientów.
– Oczywiście. Wszystko jest już w piekarniku. Wino też mam. – Puszcza do mnie oko.
Rusza w stronę drzwi, ale zatrzymuje się na chwilę i przygląda swojemu odbiciu w dużym lustrze w holu.
– Nie uważasz, że powinnam trochę zapuścić włosy? – Przygładza lekko miękkie, czarne pukle, zwijające się na karku. – A może to moja szminka? Jest za blada – dochodzi do wniosku. – Następnym razem, kiedy się zbiorę do wyjścia z domu, muszę pomalować usta na czerwono.
– Czerwona szminka i długie włosy? Następny krok to fotka wrzucona na Tindera.
– Skąd wiesz, że jeszcze mnie tam nie ma? – rzuca z błyskiem w oku.
– A jesteś? – Szczerze mówiąc, nie byłabym specjalnie zdziwiona, gdyby to potwierdziła.
– Może i zaglądałam tam parę razy, ale nie znalazłam nikogo, kto spodobałby mi się od pierwszego wejrzenia. Nie interesują mnie staruszkowie.
– Czyli jednak młodzi pastorzy.
– Zachowuj się! Ted był miłością mojego życia i nie zamierzam się spotykać z kimkolwiek innym. Zaczęłam znów chodzić do kościoła, bo mi się tam podoba. Prowadzą tam teraz nawet chór gospel i grają muzykę na żywo. Uwielbiam ją! Postanowiłam, że czas najwyższy zacząć robić coś innego, niż tylko chodzić na zakupy i uprawiać jogę. Muszę przestać wydawać tyle pieniędzy. Jeśli dane mi będzie żyć do setki, nie zostanie mi nic na życie. – Zaczyna tragizować.
– Chciałabyś dożyć stu lat? Ja osobiście nie mogę sobie wyobrazić nic gorszego niż kręcenie się w kółko, ledwo powłócząc nogami, po domu spokojnej starości, będąc na łasce i niełasce całkowicie mi obcych ludzi. Nie widzę w tym niczego pociągającego.
– Hmm… Oczywiście, że to zależy od kondycji, w jakiej się znajdujesz, a procesu starzenia nie zatrzymasz. Ja staram się dbać o formę.
Demi prezentuje mi skłon. Dotyka palców stóp, mając przy tym idealnie wyprostowane nogi.
– Joga, zdrowe jedzenie, częste, długie spacery. Okazjonalne wyjścia w męskim towarzystwie. Tylko na kolację lub do teatru, ma się rozumieć – dodaje dobitnie.
Demi wszędzie chodzi na piechotę. Zarzuciła jeżdżenie samochodem po mieście, gdyż według niej jest za duży ruch i wszędzie korki. Korzysta też ze świata transportu publicznego, gdzie – jak twierdzi – „nie unikniesz rozmów z ludźmi”.
– Cóż, dla mnie stanowisz wzór do naśladowania. Mam nadzieję, że w twoim wieku będę wyglądać równie dobrze – wzdycham z zazdrością.
Wydaje mi się, że całe wieki lustruje mnie spojrzeniem od stóp do głów. Ocenia moje jasne blond włosy do ramion z ogromnymi odrostami, obszerny, porozciągany, czerwony sweter i czarne legginsy. Pewnie myśli, że nie wyglądam nawet w połowie tak dobrze jak ona teraz, mimo że jest między nami czterdzieści lat różnicy. Chyba muszę znów wyciągnąć z głębin szafy moje sukienki. Mam całkiem sporo ładnych kwiecistych letnich sukienek i pasujących do nich ślicznych butów: czerwone na wysokim obcasie, zamszowe botki do kostek i czółenka na niskim obcasiku, tak zwane kaczuszki. A ja plączę się po domu w legginsach. Joel wolał mnie ubraną w obcisłe dżinsy i kuse topy. Jak tak teraz o tym myślę, to w ogóle nie był mój styl.
– No cóż, trzeba zawsze dbać o siebie – podsumowuje Demi zadziwiająco taktownie. – Kiedy dobrze wyglądasz, lepiej się czujesz w swoim ciele: i w środku, i od zewnątrz. Nie wspominając już nawet o tym, że wielokrotnie się zwiększa prawdopodobieństwo tego, iż ktoś interesujący zwróci na ciebie uwagę.
Wydaje mi się, że to prawda, lecz po Joelu nowy związek to ostatnie, czego mogłabym szukać. Może unikanie wizyt u fryzjera i kosmetyczki oraz zaniedbane paznokcie to mój sposób na trzymanie wszystkich facetów na dystans? Wszelkie związki to w większej części ciężka robota, przynajmniej w moim przypadku – z tego, co zdążyłam zaobserwować. Dajesz z siebie wszystko, a oni i tak w końcu robią cię w trąbę z inną. Może to jednak zbyt cyniczny sposób postrzegania relacji damsko-męskich jak na trzydziestojednolatkę?
Demi zbiera się powoli do domu. Wychodząc, dostrzega na stoliku zdjęcie taty z młodości, to, na którym stoi z dwoma kolegami przed kamperem. Podnosi je, żeby mu się lepiej przyjrzeć, i wyraz jej twarzy nagle się zmienia.
– Wszystko w porządku, Demi?
– Co takiego? Tak, oczywiście. Chodzi o to, że ta plaża… – Odwraca zdjęcie i odczytuje datę. – To zdjęcie przypomniało mi ojczyste strony, to wszystko. Często się kąpałam w morzu z moimi kuzynkami i bawiłam na greckich plażach podobnych do tej. Pamiętam to wszystko, jakby się wczoraj wydarzyło. – Odkłada fotografię na stolik z uśmiechem na twarzy, ale widzę, że odleciała gdzieś myślami.
– Kiedy ostatnio widziałaś się ze swoją rodziną?
– Dawno – mówi i ciężko wzdycha. – Moi rodzice zmarli wiele lat temu. – Splata ręce na piersi. – Tęsknię za siostrą. Przyjechała kiedyś do Anglii, lecz ja nigdy nie wróciłam do Grecji, tak panicznie się boję latać samolotem. Wiem, to głupie. – Uśmiecha się blado. – Każdy z nas ma jakieś fobie. Dorastając, trzymałyśmy się razem. Często rozmawiamy ze sobą przez telefon.
– Mam tu całe tony fotek z tamtych czasów, jeśli miałabyś ochotę na nie zerknąć – proponuję pod wpływem impulsu. – Jestem przekonana, że znalazłoby się też wiele starych pocztówek.
Uśmiecham się do niej. Stoi z poważną miną w pobliżu wyjścia, zatopiona w swoich myślach, a gdy w końcu otwiera drzwi, za którymi wciąż leje deszcz, zaczynam się zastanawiać, kto, u licha, opuszcza tak piękne miejsce, żeby przyjechać tu, do Anglii, wyczuwam jednak, że nie jest to odpowiednia chwila na pytania. Przez wszystkie minione lata stworzyłam w głowie dzięki jej opowieściom idylliczny obraz Grecji, gdzie dorastała, pluskając się z kuzynkami w morzu lśniącym w promieniach słońca. Jestem w stanie wyobrazić sobie świecące wysoko na nieboskłonie słońce i ją, gdy biegnie wzdłuż plaży brzegiem morza wraz z rodziną, a potem, siedząc na piasku, z apetytem zajada przyniesiony w koszu piknikowym zrobiony w domu posiłek.
– Dwadzieścia minut do lunchu! – krzyczy do mnie przez ramię, otwierając równocześnie parasolkę pod daszkiem ganku, a potem odchodzi w swoją stronę.
•
– Och, Demi! To było coś fantastycznego! – jęczę z zachwytu, kiedy godzinę później prostuję się na krześle, napchana do nieprzytomności, po skonsumowaniu przepysznej jagnięciny, doprawionej oregano i odrobiną cytryny, podanej ze smażoną cebulką i pomidorami, a do tego kieliszek dobrego merlota. – Nigdy się nie nauczę tak gotować. Próbowałam, ale moje nie smakuje tak jak twoje. Chyba masz to w swoich greckich genach.
– Być może dlatego, że składniki, które można dostać tu, w Anglii, nie są w najlepszym gatunku. Oprócz jagnięciny, oczywiście, choć ta akurat była walijska. – Parska śmiechem. – Pomidory w Grecji są wielkości piłek do tenisa. Hodowaliśmy je w ogrodzie moich rodziców. Babcia nauczyła mnie gotować, gdy byłam bardzo młoda; zawsze mi powtarzała, że moja mama była kiepską kucharką, choć nigdy nie mogłam wyczuć żadnej różnicy w przyrządzanych przez nie posiłkach.
– Moja z kolei nie pozwalała nam wchodzić do kuchni. Powtarzała zawsze, że tylko jej przeszkadzamy. Gotowanie było dla mnie kompletną tajemnicą, co być może tłumaczy, dlaczego nijak sobie z nim nie radzę. – Wzruszam ramionami, mając w pamięci mamę, ocierającą zroszone potem czoło nad rozgrzaną kuchenką, wypędzającą nas ścierką z kuchni.
– Jeśli tak, chętnie udzielę ci paru rad. Nie możesz się żywić wyłącznie jedzeniem na wynos. Następnym razem, kiedy przyjedziesz do domu ojca, urządzę ci lekcję gotowania. Czy lubisz bakłażany? – pyta z nadzieją w głosie.
– Uwielbiam je! – odpowiadam, mając w pamięci, jak często zamawiam w naszej kantynie zapiekankę z bakłażanem i pomidorami. Ile razy jeszcze uda mi się zamówić ją na lunch? – myślę.
– Może chciałabyś zjeść coś na deser?
Stanowczo odmawiam, zawija więc spory kawałek babki cytrynowej na miodzie w papier woskowany i wręcza mi do zjedzenia później.
– Podgrzej i zjedz z tym – mówi, podając mi jogurt grecki w słoiczku.
Demi nigdy nie straciła upodobania do kuchni greckiej, choć przyznaje się, że ma słabość do tradycyjnej angielskiej smażonej ryby z frytkami.
Po powrocie do naszego rodzinnego domu kontynuuję przeglądanie pudła pełnego wspomnień. Odnajduję srebrną bransoletę z identyfikatorem, na którą zrzucili się wszyscy klienci ojca, gdy przechodził na emeryturę. Tak bardzo go lubili i poważali! Mam ogromne wyrzuty sumienia, że byłam tak zakręcona na punkcie Joela, iż przez te ostatnie lata nie poświęciłam tacie więcej czasu. Nikt z nas nie ma pojęcia, ile jeszcze czasu jest nam dane żyć. Każdemu się wydaje, że Bóg jeden wie ile ma dni na spotkania z innymi ludźmi – myślę. To smutne. Chyba zawsze wyobrażałam sobie tatę jako silnego, niezniszczalnego człowieka, który po wsze czasy będzie gdzieś obok. Może Liz miała rację, rzucając w moją stronę kąśliwą uwagę, że dziwi ją, jakim cudem udało mi się znaleźć czas na wzięcie udziału w pogrzebie. Może dlatego jej słowa tak bardzo mnie zabolały?
Mam nieprzepartą chęć zadzwonienia do niej i zaproszenia tutaj na kawę. Powinnyśmy przecież porządkować rzeczy po rodzicach razem – nie sięgam jednak po telefon. Czuję się okropnie po tym, jak mi to wytknęła, a w dodatku wybrała koszmarny czas na pojedynkowanie się ze mną: pogrzeb naszego ojca. Całe szczęście, że chociaż ona wpadała do taty częściej po śmierci mamy – a przynajmniej mam taką nadzieję – lecz, do diabła, mieszka tylko kilka przecznic stąd. Poza tym wielokrotnie przychodziłam do niego w odwiedziny i zabierałam go do pubu na lunch, ale nigdy jej o tym nie wspominałam. Lubiłam spędzać czas z tatą tylko we dwójkę. Były to dla mnie bardzo cenne chwile. Wcale nie spotykałam się z nim z obowiązku. Wprawdzie próbowałam się tłumaczyć, ale posprzeczałyśmy się jeszcze bardziej, a tak naprawdę pojęcia nie miała o moich spotkaniach z tatą.
Liz jest projektantką wnętrz. Jak się zapewne domyślacie, jej pięciopokojowy dom jest pięknie urządzony. Myślałam – biorąc pod uwagę to, jakiego świra miała na punkcie niemowlaków, kiedy dorastała – że już dawno zdecyduje się na dziecko, ale być może wraz z mężem Benem postanowili na razie skoncentrować się na robieniu kariery. Ben jest właścicielem sklepu z rowerami, który doskonale prosperuje, jako że ludzie zaczynają coraz bardziej dbać o swoją kondycję.
•
Pół godziny później mam gotowe dwa stosy rzeczy: jeden takich, które się jeszcze przydadzą, a drugi tych do wyrzucenia. Pośród zdjęć znalazłam stare rachunki za telewizję, karty badań medycznych i wiele innych drobiazgów, nieprzydatnych dla nikogo innego, które trzeba zutylizować. Skrawki życia, kiedyś będące częścią czyjegoś dnia codziennego, teraz przeznaczone na śmietnik. Nagle dociera do mnie, że jeśli nie okażemy się bezlitosne i nie wyrzucimy tego od razu, nigdy się tego nie pozbędziemy. Przez krótką chwilę rozważam pozostawienie wszystkiego w pudle tak jak jest – jak swego rodzaju kapsułę czasu, którą będzie można odwiedzać w przyszłości. Coś, co będę mogła pokazać moim własnym dzieciom, jeśli kiedykolwiek będę je miała. W końcu decyduję, że zachowam puszkę po tytoniu, bransoletę i fotografie, a resztę wrzucam do czarnego worka na odpady zmieszane.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki