Nielekarz, czyli jak wyleczyłem się z medycyny - ebook
Nielekarz, czyli jak wyleczyłem się z medycyny - ebook
„Nielekarz” to najzabawniejsza, a jednocześnie najbardziej poruszająca z dotychczasowych książek Adama Kaya.
Jest o byciu lekarzem i o byciu pacjentem.
Jest o wysadzeniu w powietrze całego swojego życia i o zszywaniu go na nowo.
Ma 300 stron z hakiem.
Książka „Będzie bolało” okazała się fenomenem wydawniczym stulecia. Znalazła miliony czytelników, spośród których co najmniej pięćdziesięciu uznało ją za genialną. Na jej podstawie nakręcono serial telewizyjny. Jest jednak zaledwie częścią pewnej dłuższej, skomplikowanej historii… Oto i ona!
„Nielekarz” to prześmieszna, przejmująca i szokująca opowieść o tym, co dzieje się, gdy doświadczony lekarz postanawia odwiesić stetoskop na kołek, ale medycyna nie chce dać mu spokoju. To zaskakujące epizody z życia w szpitalnych murach i poza nimi spisane przez jednego z najbardziej utalentowanych brytyjskich autorów. To niepowtarzalna okazja, by przenieść się do czasów dawnej pracy Adama Kaya i zrozumieć, dlaczego rany, jakie po sobie pozostawiła, tak długo się goją. To humor ostry jak skalpel i szczerość, która chwyta za serce.
Taki właśnie jest „Nielekarz”.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67323-69-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Formaldehyd
Wiecie, jak to jest, kiedy kroi się martwe ciało. A nie, jasne, że nie wiecie. Jest to perwersyjne, obrzydliwe zajęcie, z którym powinni mieć styczność wyłącznie koronerzy i członkowie gangów. Chyba że jest się jednym z dziewięciu tysięcy osiemnastolatków, którzy każdego roku zapisują się w Wielkiej Brytanii na studia medyczne. Dla nich krojenie ciał to coś normalnego, coś, co robi się w każdy piątek rano.
„Załóż najgorszą koszulę i spodnie” – doradził mi sympatyczny student drugiego roku przed pierwszą sekcją, w której miał wziąć udział mój rocznik. „Bieliznę też. Noś te same ciuchy co tydzień, a na koniec roku je spal”.
Wyobraziłem sobie, że moje ubrania zostaną poplamione płynem mózgowo-rdzeniowym albo obryzgane fragmentami płuc, ale rzeczywistość okazała się o jakieś dwa procent mniej obrzydliwa – chodziło o zapach.
Fetor prosektorium wsiąka głęboko w każde włókno bawełny i poliestru i nigdy, przenigdy się nie ulatnia. Szokuje na nowo za każdym razem, kiedy człowiek znajdzie się w promieniu stu metrów od drzwi: jest to woń, której nigdzie indziej nie napotkałem i która w najbliższej przyszłości raczej nie zainteresuje perfumiarzy z Jo Malone. Stanowi dziwaczne połączenie zapachu przeterminowanego mięsa i octu w przemysłowym stężeniu, drapiącego w gardło, wypalającego nos i piekącego w oczy.
Wparowaliśmy do środka dwustuosobowym stadem i zaczęliśmy picować, że trudno o coś bardziej powszedniego niż zajęcia, w których weźmiemy za chwilę udział. Zdenerwowanie ukrywaliśmy pod maską wesołkowatości i grubiaństwa. Sięgnąłem po zachowanie wyuczone podczas setek meczów West Hamu: udawaj, że jesteś jednym z nich. W tym jednak przypadku udawali wszyscy.
„Wybierzcie sobie zwłoki” – ryknął wykładowca, jakby prowadził wieczorną grę w bingo na statku wycieczkowym. Wokół zamykanych na zamek błyskawiczny worków na ciała utworzyły się grupki zalęknionych studentów.
„Mogę się do was przyłączyć?” – wyjąkałem do moich zwłokolegów takim tonem, jakbym kompletował czwórkę do gry w brydża, a nie szykował się, by poćwiartować czyjegoś dziadka na podobieństwo bożonarodzeniowego indyka. Wszyscy zresztą ściemniali na potęgę, że czują się zupełnie komfortowo. Najważniejsze było nie okazać lęku, który przepełniał nas z oczywistego powodu. Niestety mimo tego pokazu wymuszonej nonszalancji sytuacja uparcie pozostawała namacalnie dziwaczna i budziła w nas niepokój. Większość grupy nigdy nie miała styczności z niczym bardziej przerażającym niż wygłupy z tablicą Ouija, kupno paczki prezerwatyw (skazanych na przeterminowanie, zanim do czegokolwiek się przydadzą) albo zawody w tym, kto pierwszy spuści się na herbatnik. Tymczasem lada chwila mieliśmy pokroić człowieka.
Ten nagły przypływ odpowiedzialności był jak runięcie bez spadochronu w dorosły świat – nie lada odmiana dla nastolatka, któremu ledwo co zmienił się głos i opadły jaja. Jakbym przez przypadek wrzucił wsteczny, jadąc sto dziesięć na godzinę po M1.
Dobrze. Czyli czas otworzyć worek.
Najpierw twarz: jak z wosku, żółtawa. Prawie – choć nie całkiem – nieludzka. Stojący obok paker grający w rugby, nazwę go Thor, natychmiast zażartował, że facio wygląda jak babcia Bruce’a Willisa. Reszta grupy, desperacko spragniona jakiegokolwiek wentyla emocjonalnego, wybuchnęła śmiechem. Potem pojawiła się klatka piersiowa, nadzwyczaj owłosiona. „Trafił się nam wookiee!” – szepnął inny świeżak. Roześmialiśmy się ponownie i zaczęliśmy rozważać na głos, czy włosy na klatce piersiowej rosną po śmierci. Następny był brzuch, tak pomarszczony, jakby narządy wewnętrzne denata zostały próżniowo zapakowane. Potem suwak kontynuował podróż ku stopom, a po rozchyleniu folii na boki wszyscy gwałtownie wciągnęli powietrze z zaskoczenia. Penis tego mężczyzny był przeogromny.
W głębi serca miałem poczucie, że nadeszła moja kolej na dorzucenie jakiegoś żartobliwego komentarza, choćby po to, żeby pokazać, jak bardzo nie robi na mnie wrażenia udział w tej wciągającej scenie rodem z horroru. Ale nie potrafiłem – jeszcze nie. Sprzeciwu wobec żarcików też jednak nie zgłaszałem. Gdybym okazał współczucie albo szacunek, wystawiłbym się na kpiny. Pierwszy tydzień, a my już uczyliśmy się składać w kostkę i upychać z tyłu szafy nasze najbardziej ludzkie uczucia.
Tak naprawdę nie ma powodu, żeby siekać człowieka na pierwszym roku – ani w gruncie rzeczy wcale. Istnieją inne opcje, dzięki którym nie trzeba wywijać ostrzem chirurgicznym niczym młodociany Zorro szpadą. Mamy modele i wizualizacje 3D. Jest nawet możliwość obserwowania profesjonalnej sekcji wykonywanej przez specjalistę patomorfologa. Nas tymczasem, skacowanych do bólu po inauguracyjnym tygodniu studiów spędzonym w większości na chlaniu, rzucono na głęboką wodę, dając do dyspozycji tylko skalpel i licencję na czarny humor. I nie zapominajmy, byliśmy nastolatkami, więc nie było możliwości, żeby fiut tych rozmiarów umknął naszej uwadze.
„A to też rośnie po śmierci?” – parsknął jeden z moich kolegów. Kolejny student pstryknął w przedmiot naszego zainteresowania i ochrzcił trupa mianem Pałogrzmota. Męska fascynacja wielkością pały nabrzmiewa do jeszcze bardziej absurdalnych rozmiarów, kiedy ma się do czynienia ze zwłokami. Oczywiście wybujały penis tego jegomościa nie powinien być ani trochę bardziej interesujący czy znaczący niż duże stopy i długie kciuki trupa leżącego dwa stoły dalej. Tak czy inaczej tego dnia nie mieliśmy zajmować się genitaliami. Wykładowca anatomii oznajmił, że skoncentrujemy się na płucach. Instrukcje, które wydał, były stosunkowo proste: wziąć jeden skalpel i jedne zwłoki. Wykonać schludne proste nacięcie przez całą długość mostka, a potem uzyskać odwróconą literę T, dodając dwa cięcia wzdłuż dolnej krawędzi żeber. Nie będzie krwawiło, przypomniał nam – pacjenci są martwi, a ich serca czasy pompowania czegokolwiek mają już dawno za sobą.
Choć było to nowe doświadczenie dla nas wszystkich, ja – od małego wegetarianin – czułem się wyjątkowo słabo przygotowany. Pozostali studenci otaczający stół ćwiczyli na tę okazję przez całe życie, krojąc steki i piersi z kurczaka. Najlepszym analogiem z moich realiów była sprężysta, zwarta mozzarella. Sięgnąłem po skalpel, pragnąc nie tylko dowieść, że nadaję się na lekarza, ale i wykazać się wrodzonym talentem do chirurgii. W chwili, w której czubek ostrza zawisł kilka milimetrów nad powierzchnią skóry, o fizjologii własnego ciała dowiedziałem się nie mniej niż o anatomii denata. Mój układ współczulny wszedł na najwyższe obroty: tętno przyspieszyło, zaswędziały aktywujące się gruczoły potowe, a mięśnie zadrżały, wprawiając dłoń w wyraźne kołysanie. A potem zalała mnie nagła i zupełnie nieoczekiwana fala potężnego głodu, co, tak się składa, jest niefortunnym skutkiem ubocznym wdychania formaldehydu.
Kiedy skalpel wreszcie dotknął skóry, wszedł w nią jak gorący nóż w masło. Pomyślałem, że to w gruncie rzeczy logiczne, bo chirurdzy w serialach medycznych też nie przecinają skóry takimi ruchami, jakby piłowali deskę. Przeciągnąłem ostrze skalpela ku dolnej krawędzi mostka, starając się poruszać nim po linii prostej. Nie było to łatwe, bo moja dłoń nadal trzęsła się niczym liść w tunelu aerodynamicznym. Zgodnie z obietnicą rozcięcie nie krwawiło. Widok ten pogłębił w moim odczuciu odczłowieczenie zmarłego, co, muszę przyznać, dobrze na mnie podziałało: odzyskałem pewność w dłoni i łatwiej mi było sprawić denata. Z czasem miałem nauczyć się podchodzić z takim nastawieniem do każdej operacji. Nie myśleć o pacjentach jak o osobach, których dobro zależy od mikrometrowej precyzji moich nacięć i szwów – zamiast tego skoncentrować się na konkretnym naczyniu krwionośnym, więzadle czy jajniku, który mam przed sobą. Dotarłem do najniższego punktu mostka i skręciłem ostro w lewo pod żebrami. Miałem wrażenie, że idzie mi łatwiej, jakbym przecinał ciastolinę albo… o Jezu! Nagle zaczął krwawić. Poważnie. Wszędzie. Facet ożył!
Wszyscy wzięli gwałtowny wdech. Thor krzyknął. Byłem niemal pewien, że lada chwila pacjent wystrzeli do pozycji siedzącej niczym potwór Frankensteina i zażąda przeprosin za niekulturalne komentarze na temat jego fiuta, kiedy zorientowałem się, że w rzeczywistości to wcale nie on krwawił. Tylko ja. Przypadkowo przeciągnąłem ostrzem po własnym kciuku. Z zawstydzoną miną przekazałem obowiązki skalpelowego studentowi po mojej lewej stronie i odruchowo wsadziłem krwawiący kciuk do ust, niczym dziecko, którym się czułem, i rzecz jasna – wciąż byłem. I właśnie dzięki temu mogę zapewnić was, że smak formaldehydu, w odróżnieniu od jego zapachu, ani trochę nie wzmaga apetytu.
„Co?! Ty lubisz piłkę nożną?! To jest najbardziej szokująca informacja w całej książce!” – oznajmił mój dobry znajomy Justin.
Sześćdziesiąt trzy lata, infekcja kolana.
Najodporniejszy na rozmakanie jest typ rich tea, niezależnie od rodzaju cieczy.
Nie rosną. Podobnie jak paznokcie u dłoni i stóp. W chwili śmierci wszystkie komórki ciała permanentnie rezygnują z pełnienia swoich funkcji. Jest to posunięcie dość nieodwołalne. Nie można jednak zaprzeczyć, że zwłoki faktycznie mogą wyglądać, jakby potrzebowały pośmiertnego manicure’u i pedicure’u – prawdopodobnie z powodu schnięcia, obkurczania i cofania się skóry otaczającej paznokcie i włosy.
Obecnie specjalista pulmonolog.
Obecnie specjalista radiolog.ROZDZIAŁ 1
Słabo sypiałem.
Jako lekarz zawsze sypiałem dobrze. Wcale nie dużo i czasami w dziwnych miejscach – na przykład zgarbiony nad kierownicą samochodu, skulony obok szafki na dokumenty albo oparty o ścianę magazynu niczym koń – ale dobrze. Mój mózg chyba wiedział, że okazje do snu były rzadkością, więc potrafił wcisnąć guzik wyłączenia zasilania dosłownie w sekundę i pozwalał mi spać, aż obudził mnie kolejny pisk albo brzęczenie.
Przez kilka ostatnich miesięcy, odkąd rozstałem się z medycyną, regularnie około trzeciej nad ranem wyrywał mnie ze snu ten sam koszmar. Stoję w tamtej sali operacyjnej na oddziale porodowym. Moje oczy wypełniają się łzami, kiedy zdaję sobie sprawę, że niemowlę, które z całych sił próbowałem uratować, nie żyje. Jego idealnie uformowane maleńkie dłonie nie poruszają się. Mimo starań nie udaje mi się założyć szwów, a to one mogłyby uratować tę kobietę od wykrwawienia się na śmierć. Ten sam mózg, niepotrafiący zapamiętać loginu i hasła do konta w banku, bez trudu rekonstruuje i odtwarza, z dbałością o mikroskopijne szczegóły, najbardziej wstrząsający dzień mojego życia. Moment, gdy anestezjolog wyłącza radio emitujące niestosownie wesołą muzykę. Krew krzepnącą w moich butach. Łamiący się głos, którym proszę instrumentariuszkę o szew za szwem i tampon za tamponem. Moment, gdy specjalista usuwa macicę tej kobiety, sprawiając, że nigdy nie doświadczy innego porodu niż ten skąpany we krwi koszmar. Moment, gdy pytam lekarza z OIOM-u, czy moja pacjentka przeżyje, a on nie chce mi odpowiedzieć.
Wtedy zrywałem się gwałtownie, zlany zimnym potem, z sercem dudniącym przez każdy z wilgotnych porów mojej skóry. Potrzebowałem kilku godzin, żeby wrócić do siebie. W najgorszym okresie bałem się kłaść do łóżka, bo wiedziałem, co mnie czeka.
Nowy partner budzący się w stanie agonii emocjonalnej, pokryty emulsją potu i łez, jest czymś mało atrakcyjnym, a ja i J. wciąż byliśmy na etapie prób zaimponowania sobie za wszelką cenę. Co oczywiste, nie mogłem opowiedzieć mu o swojej sytuacji, żeby przypadkiem nie zdał sobie sprawy, że wybrał zdefektowany model. Na szczęście stosunkowo łatwo było mi udawać, że wszystko ze mną w porządku, ponieważ pozostawaliśmy w relacji na odległość. Mieszkałem z rodzicami – marzenie każdego trzydziestolatka, ale i jedyna dostępna opcja (musiałem oszczędzać na kaucję, żeby móc wynająć mieszkanie po katastrofalnym rozstaniu z H.). J. mieszkał w Glasgow. Nawiązaliśmy znajomość przez internet w czasach, w których mniejszym wstydem było przyznać się, że partnera poznało się w więzieniu albo klinice leczenia chorób wenerycznych, i kilka miesięcy później, kiedy odważyłem się w końcu odbyć podróż megabusem, skonsumowaliśmy nasz związek. Z jakiegoś powodu J. nie kwapił się porzucić obiecującej posady młodszego producenta telewizyjnego i przeprowadzić się sześćset pięćdziesiąt kilometrów na południe, żeby zamieszkać z prowadzącym tułaczy tryb życia byłym lekarzem, z którym widział się trzy razy. Odległość powodowała jednak, że bez większych trudności symulowałem zdrowego i normalnego. Inna sprawa, że przez większość dotychczasowego życia również udawałem kogoś, kim nie jestem.
Zdecydowanie większym wyzwaniem było dla mnie produktywne spędzanie dnia po trzech godzinach snu w nocy. A produktywny musiałem być, bo porzuciłem mało dochodową, lecz bezpieczną karierę lekarza na rzecz w ogóle niedochodowej i niegwarantującej niczego kariery pisarza-komika. Rozpaczliwie pragnąłem sukcesu w moim nowym zawodzie. Humor był czymś, czym zajmowałem się amatorsko od lat – zarówno hobby, jak i formą ucieczki od emocjonalnego szybkowaru, którym stał się oddział porodowy. A teraz zainwestowałem w niego w zasadzie wszystkie moje nadzieje. Najsilniej pociągało mnie pokrzepiająco niskie ryzyko zawodowe. Nie przeprowadza się oficjalnego dochodzenia, kiedy umiera dowcip. Rzecz jednak w tym, że kiedy jest się lekarzem, praca sama do ciebie przychodzi. Czasami puka do drzwi przyszpitalnej poradni, a czasami wtaczają ją, wrzeszczącą, na oddział porodowy. Zlecenia pisarskie tak nie robią. Trzeba je pozyskiwać, co przysparza pewnych trudności, gdy żyje się na diecie złożonej z tabletek kofeinowych i szoku pourazowego. Mimo to musiałem się starać, bo w przeciwnym razie… cóż, nie wiedziałem, co się stanie w przeciwnym razie. To było moje najambitniejsze podejście do planu B, a planu C nie miałem. Zawsze istniała opcja, by zrobić w tył zwrot i wrócić do planu A, jak wielu lekarzy-dezerterów przede mną, ale każda myśl o ponownym spotkaniu z medycyną wywoływała we mnie poczucie, że rozważam powrót do partnera, który mnie bił.
Nie zjadłem chyba ani jednego posiłku z rodzicami, podczas którego nie usłyszałbym delikatnych sugestii, że powinienem znów założyć kitel. Zwykle brzmiało to tak: „Dlaczego nie wrócisz do medycyny?” albo „Wiesz, Adam, wcale nie jesteś taki zabawny”. Nie byłem pewien, czy rodzice martwili się o mnie, czy o to, co ludzie powiedzą. Przyszło mi do głowy, że gdyby od małego dali mi wolną rękę, być może za pierwszym podejściem znalazłbym sobie zajęcie, które byłbym w stanie wykonywać. Ale to nigdy nie wchodziło w grę – mój los był przesądzony: podobnie jak Jezus zostałem zmuszony do podążenia drogą zawodową ojca (czyli zostania osobą czyniącą cuda).
Medycyna była naszym rodzinnym fachem i w moim domu traktowano ją z nabożną czcią. Ojciec przepracował czterdzieści lat jako niewyróżniający się lekarz rodzinny, pałając do swojej dyscypliny entuzjazmem, którego nie okazywał wobec żadnego innego obszaru egzystencji. Koncepcja, że osoba, która ukończyła szkołę średnią, mogłaby nie chcieć zostać lekarzem, przerastała jego pojęcie. Postawa ta miała w sobie coś odrobinę snobistycznego. „Mój syn, lekarz” to ktoś, o kim można było wspomnieć na zebraniu klubu literackiego, teatralnego czy gastronomicznego. Po co komu dziecko, którym nie można się przechwalać? Poza tym wyzbycie się imigranckiego etosu pracy wymaga więcej niż jednego pokolenia. Nasze polskie DNA nie potrafiło zadowolić się zwykłą robotą, musieliśmy wykonywać najtrudniejsze, najbardziej wymagające prace i piąć się po drabinie społecznej jak najszybciej i jak najwyżej, by dowieść krajowi, że zasługujemy na swoje miejsce. Zawód „niefrasobliwy pisarz szmoncesów” nie figurował w kwestionariuszach, które moi pradziadkowie uciekający przed prześladowaniem ze strony nazistów musieli wypełnić po zejściu ze statku.
Pogawędki o karierze były mimo wszystko odrobinę łatwiejsze do zniesienia niż drugi dostępny temat konwersacji, czyli to, że zawaliłem małżeństwo z kobietą (i to bardzo porządną) i byłem teraz w związku z facetem (i to ze Szkocji). Wszystko, co dawało mi stabilność życiową, a rodzicom prawo do przechwałek – „Mój syn, heteroseksualny lekarz, który spokojnie przesypia całe noce” – uległo unicestwieniu. Możliwe, że rodzice mi docinali („Dlaczego nie umieścisz tego w jednym ze swoich skeczy?”), bo był to ich mechanizm radzenia sobie ze stresem. Szkoda tylko, że nie bardzo pomagał mnie radzić sobie z moim.
Kilka tygodni po tym, jak zamieszkałem u rodziców, tata oznajmił, że ma dla mnie niespodziankę. Powiedział to rzeczowym tonem, z którego wywnioskowałem, że nie otrzymam czekoladowego eklera ani labradoodle’a. Ojciec pokierował mnie na strych zastawiony setkami, jeśli nie tysiącami kartonów, i wskazał pośród tego pasma górskiego kilka szczytów. „Te są twoje”.
Okazało się, że przez minione trzy dekady zupełnie bez mojej wiedzy tata kolekcjonował wszelkie kawałki papieru, obiekty i artefakty, które miały jakikolwiek związek ze mną i moim rodzeństwem. Zbiorowisko bibelotów po czterech niefiltrowanych ludzkich życiach – wszystkie szkolne zeszyty ćwiczeń, wszystkie koszmarne dziecięce rysunki, wszystkie kartki urodzinowe i świąteczne, wszystkie nuty utworów saksofonowych, wszystkie podręczniki medyczne, wszystkie sypiące się prace z ciastoliny i masy solnej – zostało starannie popakowane w kartony, opisane i ukryte na strychu.
Było coś szczególnie wzruszającego i zaskakującego w tym, że zdystansowany mężczyzna, który – o ile dobrze mi wiadomo – nigdy nie wyraził jakiejkolwiek emocji, potajemnie dokumentował wszystkie przejawy mojej egzystencji. Muszę jednak wyznać, że nie był szczególnie wyrobionym kuratorem sztuki. Nawet gdybym wyrósł na Szekspira albo Dolly Parton, żadne archiwum muzealne na świecie nie byłoby zainteresowane moim biletem wstępu do Muzeum Ołówków firmy Derwent.
„Przeprowadzacie się do mniejszego domu?” – zapytałem.
„Nie. Po prostu zamierzam uprzątnąć część tego szajsu” – odpowiedział nieco rozzłoszczonym tonem sugerującym, że to ja ponoszę odpowiedzialność za tę niechcianą przez nikogo, świadczącą o chorobie psychicznej kolekcję pamiątek. Zupełnie jakby była niemowlakiem, którego podrzuciłem do ich domu, a potem nie odebrałem.
Przebrnięcie przez tę kartonową fawelę zajęło mi tydzień. „Dobrze, że przynajmniej masz się czym zająć, aż podejmiesz decyzję, co zrobić z życiem” – powiedziała moja mama, która najwyraźniej zapomniała, że wielokrotnie dokładnie wyjaśniłem, co zamierzam z nim zrobić.
Kilka kartonów wypełniały pozostałości po czasach studenckich. Poza stosami dawno zapomnianych notatek i tonami podręczników znajdowało się w nich kilka ciekawszych reliktów.
Mój krótki fartuch! Jako studenci medycyny mieliśmy w obowiązku nosić skróconą wersję tradycyjnego białego fartucha, żeby ułatwić doświadczonym lekarzom rozpoznawanie nas i należyte poniżanie.
Mój pierwszy stetoskop! Przymierzyłem go i posłuchałem własnego serca. Lewa słuchawka nie działała. Może od zawsze – w tamtych czasach nie zwróciłbym uwagi.
Mój Evesham Micros Voyager 2000! Laptop o wadze, rozmiarach i mocy obliczeniowej pustaka.
Plakat _AI: Sztuczne zapłodnienie_, gównianej parodii słusznie zapomnianego filmu Spielberga, którą wystawiliśmy w ramach dorocznego balu studentów medycyny.
Kilka buteleczek lakieru do paznokci! Jezu, ależ musiałem być irytujący.
Kaseta VHS nagrana podczas mojego odrobinę niecodziennego szkolenia z komunikacji medycznej!
Mój identyfikator studencki! Dumnie prezentował się na nim wizerunek dostarczony uczelni na potrzeby rekrutacji – odbitka zdjęcia, które zrobiłem sobie w wieku szesnastu lat w budce fotograficznej, kiedy wyrabiałem nowy paszport. Nie przypuszczałem, że dekadę później nadal będę je nosił na piersi podczas zajęć w szpitalu, bo uczelnia nie potrafiła albo nie miała ochoty go zaktualizować.
I Dave! Mój półszkielet.
Z przyczyn niezrozumiałych dla mnie w tamtym czasie i jeszcze mniej zrozumiałych obecnie przyszłych medyków zachęcano od zaopatrzenia się w pokaźne, grzechoczące pudło zawierające autentyczne ludzkie szczątki: czaszkę, kręgi i inne ortopedyczne niezbędniki. Mój karton odkupiłem od studenta jednego z wcześniejszych roczników, a jego mieszkańcowi dałem na imię Dave (na cześć mojego ukochanego Duchovnego). Nie miałem pojęcia, co robić z Dave’em, podobnie jak ze wszystkimi innymi osobami, które zabierałem do swojego pokoju. Przesiadywał więc w kącie, upiorny i naburmuszony niczym niedożywiony emo nastolatek.
Wziąłem jego czaszkę w prawą dłoń i podniosłem z wysypiska przeszłości. Och, biedny Dave. Nic o nim nie wiedziałem. Czy wyraził zgodę na tak szczególną formę życia pozagrobowego? Czy żyjący krewni mają pojęcie, że szczątki ich prapradziadka są używane, a czasami i nadużywane (bądźmy szczerzy) przez nieprzebrane szeregi przyszłych lekarzy? Czym się zajmował? Czy był szczęśliwy? Czy lubił tańczyć? Wolał bułki czy chleb? Trzymałem w dłoni czyjeś całe życie.
Trochę mi wstyd, ale był to chyba pierwszy raz, kiedy poświęciłem jakąkolwiek uwagę pochodzeniu Dave’a. Dopadło mnie też silne poczucie winy – niezależnie od tego, jak traktowało go życie doczesne, musiał być śmiertelnie zawiedziony swoją egzystencją pozagrobową; nie nauczył mnie niczego na temat anatomii, a potem spędził pięć lat, kurząc się na strychu wśród świadectw szkolnych i starych biletów. Chociaż, chwila, czegoś jednak mnie nauczył. Żonglowania! Wyciągnąłem kości: ramienną, udową i piszczelową, a potem podrzuciłem je kilka razy w hołdzie starym dobrym czasom. Kiedy spadły z klekotem na podłogę, co było nieuniknione, znieruchomiałem.
Ależ obrzydliwe zachowanie. Żeby żonglować kośćmi zmarłego człowieka? A co jeszcze obrzydliwsze, nie miałem z tym żadnego problemu, jakby było to coś… zwyczajnego. I tego właśnie nauczył mnie Dave. To temu służyły szkielety nabywane przez studentów medycyny. Podobnie jak czas odarł z tkanek jego kości, tak Dave odarł z emocji moje postrzeganie ludzkiego ciała. To niezbędne zarówno dla tych, którzy będą wykonywać z milimetrową dokładnością nacięcia w jednej z tętnic mózgu, jak i dla tych, którzy będą się przyglądali, jak pacjenci umierają. W rzeczywistości studia medyczne poza tym, że dały mi wiedzę i umiejętności potrzebne lekarzowi, zmieniły mnie jako człowieka, i to nie pod każdym względem na lepsze.
Lekarz nie może angażować się uczuciowo w sprawę każdego pacjenta – nie mógłby wtedy wykonywać swojej pracy. Najprostszym rozwiązaniem tego problemu jest odciąć się emocjonalnie od wszystkich pacjentów. I w zasadzie od wszystkiego. Nawet jeśli skutkuje to pewną ilością przypadkowych szkód, na przykład brakiem komunikacji z partnerem, który „i tak nie zrozumie”, milczeniem na temat napotykanych przejawów toksyczności albo duszeniem w sobie wszystkich traum. Nawet kiedy rzucają się na was z podświadomości i uniemożliwiają zaśnięcie.
Chcę jednak, żebyśmy mieli jasność. Za to, jaki się stałem, nie winię wyłącznie medycyny.
Obwiniam o to także moich rodziców.
Zacząłem na przykład golić sobie jaja. Niezależnie od tego, ile lat spędziło się, doskonaląc umiejętności chirurgiczne w życiu zawodowym, jest to operacja, która zawsze wymaga wielkiej odwagi.
Cokolwiek to, kurwa, jest.
Zapomnijcie o kurze i jajku, oto ważniejsze pytanie: czy bycie lekarzem gasi zdolność przeżywania emocji czy też osoby nieemocjonalne odczuwają nadnaturalnie silny pociąg do tej profesji?
Do Muzeum Ołówków firmy Derwent wchodzi się przez replikę kopalni grafitu. Zawsze miałem poczucie, że wyjątkowo żenująco byłoby zginąć w wypadku w takiej kopalni – ryzykować zdrowiem i życiem, żeby chłopaki w wieku szkolnym mogły gryzmolić fiuty z jajami na ławkach?
Jeśli zastanawiacie się, ile kosztuje pudło ludzkich kości, to spieszę donieść, że w 1998 roku za półszkielet zapłaciłem dwieście funtów, co stanowi równowartość dzisiejszych trzystu pięćdziesięciu funtów. To ukazuje pewne rzeczy w ciekawej perspektywie, nieprawdaż? Strukturalny fundament waszego ciała jest wart ledwie tyle, co miesięczny czynsz.
Tak twierdzę. Ale równie dobrze mogła to być kość strzałkowa, obojczyk albo jeszcze coś innego.
Nie bardzo wiedziałem, co zrobić z Dave’em. Umieszczenie go w zielonym kuble na odpady organiczne uważałem za niestosowne zarówno pod względem etycznym, jak i prawnym (Brytyjczyków obowiązuje przecież ustawa o rozporządzaniu tkankami ludzkimi z 2004 roku). Koniec końców ciepnąłem go w świeżo wylane betonowe fundamenty nowego patio moich rodziców, a potem zadzwoniłem na policję. Rodzice mogą liczyć na zwolnienie warunkowe po 2042 roku. (Możliwe jednak, że przekazałem go jednej z uczelni medycznych).ROZDZIAŁ 2
Opanuj drżenie ręki, którą golisz jaja, skołuj nadmuchane helem serce, pudełko aromatyzowanych trufli i misia mruczącego _I Will Always Love You_, kiedy ściśniesz jego tułów. Nadeszły walentynki.
Nie grozi mi, że popadnę w przesadny sentymentalizm. W Paryżu byłem tylko raz, na konferencji, a szklanym sufitem mojej romantyczności jest trzymanie się za ręce w kinie. Do walentynek mam podobne nastawienie, co przeciętny zespół sprzedażowy do corocznego wyjazdu integracyjnego – to zabawa wyłącznie z nakazu. Swego rodzaju wirtualna rzeczywistość, w której ludzie irytująco gaworzą do siebie, jakby z powrotem byli małymi dziećmi, i najwyraźniej czują się w obowiązku wydawać ciężko zarobioną forsę na bezużyteczne badziewia, które mają różowy kolor, kształt fiuta albo są zrobione z czekolady (lub wszystko to jednocześnie).
Czternastego lutego restauracje robią się wręcz nachalnie nieprzyjemne. Jest to specjalna okazja, której specjalność zostaje kompletnie zniwelowana przez obecność pozostałych pięćdziesięciu par siedzących przy stolikach dla dwojga, jedzących z identycznego menu niedopuszczającego odstępstw (poza dopłatą ośmiu funtów za wiórki truflowe) i popijających identyczne, niestrawnie słodkie koktajle o barwie świnki Peppy.
Tak się jednak złożyło, że J. zdobył pracę w Londynie, a mieszkanie, które wspólnie wynajmowaliśmy, było zupełnie niekompatybilne z koncepcją romantycznej kolacji dla dwojga. Agentka nieruchomości powiedziała, że przywykniemy do hałasu dochodzącego z ulicy, ale okazuje się, że człowiek nie jest zdolny przyzwyczaić się do dźwięków i wibracji wytwarzanych na A40 i przenoszonych przez najcieńsze ściany w Londynie. Lokalizacja naszego gniazdka miała tylko jedną zaletę. Gdy J. zauważył, że o świcie budzą mnie koszmary, mogłem zwalić winę na ciężarówki Eddiego Stobarta. Ponieważ czułe słówka najprzyjemniej brzmią wypowiadane szeptem, zdecydowaliśmy się zjeść na mieście.
Zasada (patriarchalna, heteronormatywna), wedle której mężczyzna rezerwuje stolik na walentynki, odrobinę szwankuje w związku gejowskim. Tamtego dnia wykazałem się inicjatywą i zadzwoniłem do restauracji – to były nasze pierwsze walentynki – a następnie zaproponowałem, żebyśmy robili to na zmianę. Pokazałem w ten sposób, że wyobrażam sobie wiele przyszłych wspólnych kolacji walentynkowych. Poza tym pozwoliło mi to wybrać nieco tańsze miejsce – moja sytuacja finansowa sprawiała, że czułem ucisk w aorcie za każdym razem, kiedy z mojego konta wychodziło polecenie zapłaty. I w ten właśnie sposób trafiliśmy do wymyślnej, ale pozbawionej uroku restauracji, w której panowała atmosfera równie romantyczna co podczas weterynaryjnej sekcji zwłok.
MENU
PRZYSTAWKA: Wędzony łosoś
z buraczano-chrzanową pianką
DANIE GŁÓWNE: Stek w kształcie serca
z frytkami z rozmarynem i szparagami
Kiedy wspomniałem kelnerowi, że jestem wegetarianinem, zmierzył mnie takim wzrokiem, jakbym zamówił sommeliera pieczonego w całości na wolnym ogniu. Zgodził się porozmawiać z szefem kuchni i znaleźć rozwiązanie.
MENU WEGETARIAŃSKIE
PRZYSTAWKA: Pianka buraczano-chrzanowa
DANIE GŁÓWNE: Frytki z rozmarynem i szparagi
J. uznał duży talerz piany za zabawny, ale na widok mojego głównego dania wpadł w szał. Sięgnąłem po swoje kwalifikacje zawodowe w dziedzinie nierobienia problemów i zapewniłem go, że wszystko jest w porządku, a ja nawet nie jestem specjalnie głodny.
J. jednak nie toleruje niesprawiedliwości, więc rzucił się na kelnera niczym wilk na panini. Dziesięć minut później frytki z rozmarynem i szparagi wróciły na stół, zauważalnie wymęczone i roztrzęsione noszeniem w tę i z powrotem, ale tym razem towarzyszyło im smutno wyglądające jajko sadzone. Natychmiast zareagowałem: „Wygląda super, dziękuję!”, żeby powstrzymać mojego chłopaka od kolejnego wybuchu.
J. zaproponował, żebyśmy uratowali ten wieczór, zamawiając lampkę szampana.
„Dla każdego po jednej?” – spytałem nerwowo, bo bałem się wyjść na nieromantycznego skąpca, ale jeszcze bardziej niepokoiła mnie wizja, że do końca miesiąca nie będzie mnie stać na jedzenie. J. założył, że testuję nowy materiał, roześmiał się i poprosił kelnera o dwa kieliszki szeregowego wina musującego. Sączyłem je powoli, jakby dzieliło mnie siedem godzin od przerwy na siku.
Podczas deseru (którego szczęśliwie nie podmieniono mi na miskę trocin ani gaźnik) zauważyłem po drugiej stronie sali Henry’ego McCoya. Henry był starszym rezydentem, z którym pracowałem kilka lat wcześniej, i pierwszą osobą z dawnego życia, na którą się natknąłem, odkąd, kuśtykając, opuściłem świat medycyny. Mózg zaczął płatać mi figle i ubrał Henry’ego w lekarski fartuch; dopiero kiedy zamrugałem oczami, biały kitel ustąpił miejsca koszuli w kratę. Serwetki zmieniły się w gaziki, a zapach smażonego mięsa zastąpiła woń diatermii chirurgicznej. Duchy oddziału położniczego dawały mi znać, że jeszcze się od nich nie uwolniłem.
J. zapytał, czy wszystko ze mną w porządku. Wskazałem mu Henry’ego i zrelacjonowałem jego największe hity: pewnego razu złapał noworodka, którego starszy stażysta pod jego opieką zdołał upuścić podczas odbierania porodu; na nocną zmianę zawsze zabierał minihulajnogę, żeby marnować mniej czasu na niekończące się spacery pomiędzy porodówką a izbą przyjęć; i stracił szansę na poprowadzenie badań klinicznych, ponieważ uderzył swoim citroënem saxo w bmw konsultanta, który mu tego nigdy nie wybaczył.
Nie rozpoznałem jego walentynkowej towarzyszki, ale zdecydowanie nie była to ta sama żona, którą miał, kiedy razem pracowaliśmy. Od tego czasu minęło jednak prawie pięć lat, więc po prostu nastąpił normalny przemiał małżonka osoby zatrudnionej w medycynie. Jako lekarz musisz się bardzo postarać, żeby obejrzeć dwa następujące po sobie mistrzostwa świata w piłce nożnej z tym samym partnerem.
McCoy zauważył mnie, gdy wychodził (trzymając w dłoni różę zawiniętą w celofan – kolejny dodatek za osiem funtów) i przydreptał z towarzyszką do naszego stolika. Nasze drugie połówki przedstawiły się sobie i przepełniło mnie zdumienie, nie po raz pierwszy, z jaką łatwością J. nawiązuje rozmowę, zadaje właściwe pytania, komplementuje jej paszminę i jak naturalnie zaskarbił sobie jej sympatię. Henry w tym czasie pytał mnie, jak sobie radzę, ale nie tonem dawnego kolegi, lecz głosem, który normalnie rezerwujemy dla krewnych w żałobie podczas ceremonii kremacji.
Zeznałem, że u mnie wszystko w porządku, po czym wesoło nakłamałem na temat tego, jak dobrze mi idzie pisanie. Podobnie jak mojej matki chyba nie udało mi się go przekonać. I wtedy dowiedziałem się, że ponoć, w zgodnej opinii wszystkich, „przeżyłem załamanie nerwowe”. Była to dla mnie nowość. Sądziłem, że odszedłem z pracy, do której się nie nadawałem, zanim wyrządziła jeszcze większe szkody w mojej psychice. McCoy tymczasem przedstawiał to tak, jakbym podczas napadu wściekłości i paniki został zabrany siłą z oddziału i wrzucony do pokoju o gumowych ścianach. W gruncie rzeczy nie zdziwiło mnie, że plotki na mój temat poszły w tę stronę. Dla lekarza przyznanie, że medycyna nie jest dla niego, że sobie nie radzi, to coś nie do pomyślenia, coś, co mogłaby powiedzieć na głos wyłącznie jednostka nieracjonalna, niepanująca nad sobą. Być może traktowanie mojego odejścia jako patologii było dla pozostałych sposobem, by nie chować do mnie urazy za to, że udało mi się uciec.
Przyniesiono nam rachunek i z ulgą dostrzegłem, że J. zdążył wyciągnąć kartę i gestem dłoni zbył moją próbę – przyznaję, że ślimaczo powolną – sięgnięcia po portfel. Założę się, że McCoy, korzystający ze stabilnej pensji, którą pogardziłem, prawie nie wzdrygnął się na widok rachunku. Podczas gdy kelner stał nad nami z terminalem, Henry i osoba towarzysząca powiedzieli, że miło było nas spotkać, i wyszli. Widziałem oczami wyobraźni, jak jego palce szykują się, żeby w tej samej sekundzie, w której znajdzie się za drzwiami, napisać SMS-a „Zgadnijcie kto jest gejem!” i rozesłać go po szpitalach zachodniego Londynu.
Kiedy J. zapytał, o czym rozmawialiśmy, skłamałem po raz kolejny i powiedziałem, że wspominaliśmy stare dobre czasy.
Odbyłem z redaktorką długą i dość intensywną dyskusję na temat tego, czy ta metafora ma sens. Czy wilk faktycznie rzuciłby się bez opamiętania na kanapki w stylu włoskim. Ale to moja książka, więc utrzymuję, że popędziłby dla nich przez góry i doliny, tratując po drodze wszystkie napotkane Caffè Nero.
Z przykrością donoszę, że nie były to najgorsze walentynki mojego życia. Tytuł ten przypadł jednej z kolejnych propozycji J. – wyjściu do „Sky Suppers”, „Pie in the Sky” czy czegoś w tym rodzaju. Zabawa polegała na tym, że tuzin gości siadał przy dużym kwadratowym stole ustawionym na terenie parkingu. Pośrodku stołu znajdowała się kuchnia. Następnie goście przypinali się do foteli pasami przypominającymi te z samolotów myśliwskich, a żuraw windował ich około trzydziestu metrów nad ziemię, gdzie dyndali w powietrzu przez kilka godzin i jedli trzydaniową kolację. Potencjalnie przyjemne przeżycie, pod warunkiem że nie ma się lęku wysokości. Ja mam. Nie wspominałem o tym J., rzecz jasna, bo wciąż starałem się udawać, że jestem przynajmniej częściowo zdrowy psychicznie. Choć nie ma w tym za grosz logiki, wisząc nad ziemią, czułem się bezpiecznie tylko wtedy, kiedy kurczowo trzymałem się obiema dłońmi krawędzi stołu. Ściskałem ją więc przez cały wieczór, a jadłem, pochylając głowę do talerza niczym kot.
Być może dlatego uczelnie medyczne nalegają, by kandydaci byli gwiazdami sportu – nigdy nie wiadomo, kiedy na sali operacyjnej przyda się łapacz.
Kiedy zacząłem subtelnie badać teren w kwestii odejścia z zawodu, napotkałem bezwzględny opór pod najróżniejszymi postaciami – od fałszywej obawy o moje zdrowie po nachalne próby wywołania we mnie poczucia winy. Zrezygnować z medycyny było trudniej niż z tlenu albo abonamentu na siłowni.
„Będziesz tego żałował”.
„Przecież prawie skończyłeś specjalizację”.
„Przepadnie ci emerytura”.
I nie miało znaczenia, czy wiedzieli o koszmarnym dyżurze, który mnie wykończył, czy też nie. Serwowali mi frazesy o tym, że trzeba szybko wsiadać z powrotem na konia, nie przejmując się tym, że rzeczony koń właśnie rozdeptał moje narządy wewnętrzne na tatar.
Kiedy wreszcie wcisnąłem przycisk katapultowania, tak bardzo niepokoiłem się, co ludzie powiedzą, że odszedłem praktycznie bez pożegnania. Poinformowałem dział kadr i mojego kierownika specjalizacji, a następnie wykradłem się cichcem ze szpitala niczym eunuch z orgii.PODZIĘKOWANIA
Dziękuję Jamesowi, na którego nie zasługuję.
Dziękuję moim genialnym i nieskończenie cierpliwym agentkom Cath Summerhayes i Jess Cooper.
Dziękuję całemu gwiazdozbiorowi Oriona: przede wszystkim mojej cudownej redaktorce Annie Valentine, Najzabawniejszej CEO Świata™ Katie Espiner, geniuszom marketingu: Maurze Wilding, Tomowi Noble, Leanne Oliver i Lindsay Terrell. Dziękuję także Francesce Main, która jest najmądrzejszym piórem w branży wydawniczej, oraz błyskotliwemu i zachowującemu niewzruszony spokój Jamiemu Colemanowi, jak również Sarah Fortune, Jen Wilson, Esther Waters, Victorii Laws, Davidowi Shelleyowi i setkom innych osób, za uczynienie (pisania, rzecz jasna, nie czytania) tej książki prawdziwą przyjemnością.
Dziękuję absolutnej mistrzyni PR-u Dusty Miller.
Dziękuję prawdziwemu czarodziejowi zdań Justinowi Myersowi oraz zaklinaczom słów: Karlowi Websterowi i Joelowi Golbyemu.
Emmo Lloyd-Jones, Bogu dzięki, że jesteś.
Dziękuję Bentleyowi za niesamowite samochody. Nie twierdzę, że mam bentleya, ale teraz na pewno jakiegoś mi przyślą, skoro to napisałem, prawda?
A przede wszystkim dziękuję mojej rodzinie i przyjaciołom, którym zwaliłem się na łeb z moją nową karierą, czy tego chcieli czy nie.NAPISY KOŃCOWE
Wydawnictwo Trapeze dziękuje wszystkim pracownikom grupy Orion, którzy uczestniczyli w pracach nad angielskim wydaniem tej książki.
REDAKCJA
Anna Valentine
Francesca Main
James Kay
Jamie Coleman
KIEROWNICTWO
David Shelley
Katie Espiner
ADIUSTACJA
Liz Marvin
KOREKTA
Chris Stone
Sally Sargeant
PRODUKCJA
Katie Horrocks
OPIEKA PRAWNA
Louise Lambert
Maddie Mogford
MENEDŻEROWIE REDAKCJI
Carina Bryan
Charlie Panayiotou
Claire Boyle
Jane Hughes
Sarah Fortune
Tamara Morriss
KONSULTANCI REDAKCYJNI
Justin Meyers
Karl Webster
KONTRAKTY
Anne Goddard
Ellie Bowker
RECENZENCI I KONSULTANCI
Dan Swimmer
Joel Golby
Kathryn Wheeler
AUDIOBOOKI
Georgina Cutler
Jake Alderson
Paul Stark
PROJEKT
Helen Ewing
Joanna Ridley
Nick Shah
Steve Leard
Steve Marking
FINANSE
Jasdip Nandra
Nick Gibson
Sue Baker
Tom Costello
MAGAZYN
Dan Stevens
Jo Jacobs
MARKETING
Lindsay Terrell
Tom Noble
PROMOCJA
Dusty Miller
Leanne Oliver
Maura Wilding
PIES WSPARCIA LITERACKIEGO
Pippin
SPRZEDAŻ
Anna Egelstaff
Dominic Smith
Esther Waters
Frances Doyle
Jen Wilson
Victoria Laws
DZIAŁANIA OPERACYJNE
Chelsey Clark
Ellie Clegg
Helen Gibbs
Isobel Sheene
Natasha Head
Sharon Willis
PRAWA AUTORSKIE
Ayesha Kinley
Barney Duly
Jessica Purdue
Louise Henderson