Nieobecna - ebook
Nieobecna - ebook
Gdyby tak od czasu do czasu pożyć cudzym życiem i poczuć się kimś innym?
Bliźniaczki Julia i Julita prowadzą tę grę od dzieciństwa: zamieniając się tożsamością, wodzą wszystkich za nos. Każda z nich podczas tych przebieranek realizuje głęboko skrywane pragnienia.
Julia ma niemal wszystko – dom, męża, dziecko i pieniądze – jednak do pełni szczęścia potrzebuje mocnych wrażeń. Natomiast rozczarowana swoim życiem prywatnym Julita choć przez chwilę czuje się spełniona w sukienkach siostry.
W trakcie jednej z tych osobliwych zamian Julia zostaje brutalnie zamordowana. Czy zabójca wiedział o umowie sióstr? A jeśli zabił nie tę bliźniaczkę, którą zamierzał?
Nieobecna Agnieszki Olejnik to zaskakująca i trzymająca w napięciu historia sióstr, które igrały z ogniem.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6598-5 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaczęło się, jak to często bywa, od nic nieznaczącej błahostki, którą łatwo byłoby zignorować. Mianowicie od natrętnego bulgotania komórki. Swoją drogą, kto, do ciężkiej cholery, ustawił taki dziwaczny dźwięk zamiast normalnego dzwonka?
Kto mógł ustawić, jak nie ja! Przecież nie miałam nikogo, kto grzebałby mi w telefonie.
Ubrałam się i wysuszyłam włosy. Poranny prysznic zawsze stawiał mnie na nogi, zwłaszcza jeśli wystarczyło mi odwagi, aby na koniec opłukać się chłodną wodą. Najczęściej nie wystarczało. Nie mówiąc już o tym, że w tamtym okresie na ogół brakowało mi silnej woli na to, żeby chociaż w najmniejszym stopniu o siebie zadbać. Ale akurat ten dzień okazał się wyjątkowo dobry – chciało mi się wymodelować włosy i wyrównać brwi. To już było coś.
Zanim odczytałam wiadomość (bo po nieodebranym połączeniu przyszedł także esemes), zrobiłam jeszcze mnóstwo niepotrzebnych rzeczy. Tak wówczas myślałam: niepotrzebnych. Jak bardzo błędne było to przekonanie, okazało się znacznie później. Na razie nie posiadałam jeszcze tej wiedzy.
Wykorzystałam fakt, że miałam tego dnia ochotę na jakąkolwiek aktywność – wypucowałam lustro, przetarłam okna, wypolerowałam klamki, wytarłam na mokro, a następnie na sucho wszelkie gładkie powierzchnie i poodkurzałam, zaciekle trąc ssawką po włochatym dywanie, który kupiłam, gdy jeszcze myślałam, że będę się na nim kochać z Markiem. Dywan sam w sobie nic mi nie zawinił, ale jego kudły okazały się doskonałym siedliskiem dla paprochów wszelkiej maści. Nienawidziłam tego, jak każdego nieporządku; potrzebowałam sterylnego ładu. Panowałam nad wszystkim w swoim idealnym mieszkaniu – z wyjątkiem tego niepokornego kosmatego dywanu.
Miał kolor gorzkiej czekolady. Głupio się przyznać, ale dobrałam go do Markowych tęczówek.
O nieodczytanej wiadomości przypomniałam sobie dopiero wtedy, gdy usiadłam na moment z filiżanką kawy. Tylko na chwileczkę, aby nie zacząć myśleć, rozpamiętywać, nie wpaść znowu w czarną dziurę chandry, w której jedynym, co potrafiłam i na co miałam siłę, było bezmyślne gapienie się w ścianę.
Najpierw musiałam znaleźć dżinsy, w których chodziłam poprzedniego dnia (oczywiście telefon został w kieszeni). Zerknęłam na wyświetlacz. To od Julki. Jak zwykle poczułam leciutkie ukłucie rozczarowania, że nie od Marka. On nie dzwonił, nie esemesował, nie dawał znaku życia. Na moje własne życzenie. Ale przecież moim drugim życzeniem było, żeby przyszedł któregoś dnia i powiedział: „Nic mnie nie obchodzi, co było i co będzie, liczy się ten dzień – i chcę go spędzić z tobą”. W tym momencie powinien wziąć mnie mocno w ramiona. Kiczowate i banalne, ale dokładnie takie były moje pragnienia, nic oryginalnego.
Ewentualnie mógłby powiedzieć coś bardziej stanowczego, na przykład: „Wybieram ciebie, odchodzę od żony”. Albo jakoś romantycznie, na pozór wyznanie słabości, lecz w gruncie rzeczy twardo i po męsku: „Bez ciebie nie daję rady. Nie umiem”.
Odgrywałam sobie te sceny w wyobraźni wielokrotnie, niemal za każdym razem kończąc je jakimiś łzawymi oświadczynami. Zupełnie bez sensu, bo przecież już wiedziałam, że on od żony nie odejdzie.
Tak czy inaczej, to oczywiście nie był esemes od Marka, lecz od Julki. Od mojej siostry.
Dlaczego nie odbierasz? Zadzwoń!!!
Tyle wykrzykników? Julia była wprawdzie bardzo emocjonalna, jednak ta wiadomość zdziwiła mnie swoją krzykliwością. No i prośba o telefon. Przecież się pokłóciłyśmy. Nie widziałyśmy się od... zaraz, od miesiąca. Sprawdziłam: siedem nieodebranych połączeń. Na pewno wszystkie z dzisiaj? Zerknęłam na datę – owszem, szósty lipca. Musiała dzwonić, gdy byłam pod prysznicem, a że ustawiłam ten idiotyczny dzwonek – bulgotanie – nie miałam szans usłyszeć. To musiało być coś ważnego.
Wybrałam jej numer.
– Co się dzieje? Dlaczego każesz mi oddzwaniać?
– Co się dzieje?! To ty mi powiedz, co się dzieje! Nie odbierasz, dzwoniłam chyba dziesięć razy. Marek jest u ciebie?
– Siedem, a nie dziesięć. A Marka nie ma. I już go u mnie nie będzie. Nigdy.
Milczała przez chwilę, po czym wyszeptała:
– Zerwałaś?
– Przecież do tego mnie namawiałaś, prawda? Według ciebie powinnam była to zrobić już dawno!
– Tak, wiem. Nie kłóćmy się znowu – ucięła szybko.
Za szybko. Miała coś na sumieniu albo czegoś ode mnie chciała.
– Jula, potrzebuję twojej pomocy. I rozmowy. Przyjedź – poprosiła.
– Pomocy? Niby w czym?
– Przypilnujesz mi małego? Tylko kilka godzin, no, najwyżej do rana.
Zaskoczyła mnie. Nigdy dotąd – to znaczy odkąd została matką – nie spędziła nocy poza domem.
– Na tak długo? Dlaczego? Co się stało?
– Porozmawiamy, wszystko ci wyjaśnię. Powiedz tylko, czy możesz, czy nie masz innych planów.
– Ja nie miewam planów, przecież wiesz – odpowiedziałam, starając się, żeby to nie brzmiało jak biadolenie starej panny.
– Kocham cię, siostrzyczko. Przyjedź, błagam. Musimy pogadać.
Rozłączyła się. Dziwne. Była nienormalnie podekscytowana, nawet jak na nią.
Później wiele razy miałam wracać w myślach do tych chwil. Co by było, gdyby... Gdybym nie odczytała wiadomości lub odczytała ją dopiero po kilku godzinach, gdybym nie oddzwoniła albo odmówiła spełnienia prośby siostry. Czy cała lawina zdarzeń potoczyłaby się tym samym torem? Zapewne tak, bo przecież ktoś gdzieś już podjął pewne decyzje i poczynił przygotowania. Ale wszystko to stałoby się bez mojego udziału. I ostatecznie bardzo trudno było mi odpowiedzieć na pytanie, czy wolałabym pozostać na zewnątrz, być tylko przerażonym widzem i nie wdepnąć w tę ponurą historię.
Włożyłam nową bluzkę. Niby to tylko siostra, ale prawda była taka, że zawsze chciałam zrobić na niej wrażenie, zasłużyć na pochwałę. Julia. Moja bliźniaczka, błyskotliwa, urocza i seksowna Julka. Moja lepsza wersja.
Ona też tak kiedyś powiedziała: że patrząc na mnie, widzi lepszą siebie – taką, jaką mogłaby być, gdyby przykładała się do nauki, gdyby umiała zmusić się do pracy nad sobą, gdyby miała silną wolę, nie wydawała tyle na ciuchy i kosmetyki. Obie czegoś sobie nawzajem zazdrościłyśmy. I mimo wszystkich różnic, kłótni i wykrzyczanych złośliwości byłyśmy sobie niewiarygodnie bliskie, również fizycznie.
Kiedyś, jadąc pociągiem, stałyśmy przy oknie, otworzyłyśmy je i pozwalałyśmy, by pęd powietrza zamykał nam oczy. Dopiero po długim czasie zorientowałam się, że trzymamy się za ręce. Dłoń Julki była jak moja własna. Nie czułam jej pod palcami.
Zanim wyjechałam z domu, podmalowałam mocniej rzęsy. To bez sensu, wiedziałam o tym doskonale. Przecież nie było szans, żebym po drodze spotkała Marka. Nigdy przez te koszmarne trzy lata nie udało mi się wpaść na niego przypadkiem. Z jednej strony bardzo tego pragnęłam i szukałam go. Ilekroć kupiłam sobie nowy ciuch, stroiłam się i robiłam na bóstwo, a potem jechałam na zakupy do „jego” centrum handlowego albo snułam się po sklepach, w których on bywał. Najchętniej po księgarniach. Brałam do ręki książki, z którymi chciałam, aby mnie zobaczył, gdy przypadkiem tam wejdzie i będzie mi się ukradkiem przyglądał zza regałów.
Ale z drugiej strony bardzo się bałam, że pewnego dnia się to stanie. Naprawdę zdarzy się tak, że on wejdzie do tej księgarni albo że nasze wózki zderzą się w supermarkecie. Spojrzę na niego, on spojrzy na mnie. Będę wyglądała pięknie i on pomyśli, że mnie kocha i że przez całe życie szukał właśnie mnie. Ale u jego boku będzie żona. Podniesie na niego zdziwiony wzrok i zapyta: „Stało się coś?”.
Stojąc na światłach, usiłowałam sobie przypomnieć, jakie miałam plany na ten urlop. Bo przecież coś planowałam, na pewno nie zamierzałam spędzić wakacji, upijając się z tęsknoty, sprzątając w swoim czystym mieszkaniu czy łkając rozpaczliwie do piosenek o miłości. Jednak nie mogłam sobie przypomnieć niczego konkretnego. Uświadomiłam sobie, że przez ostatnie trzy lata liczyłam na to, że Marek wygospodaruje dla mnie kilka dni i wyjedziemy gdzieś razem. Dokądkolwiek, nawet do najbliższego motelu za miastem – gdzieś, gdzie nikt nas nie zna i gdzie mogłabym przez cały dzień tylko leżeć wtulona w niego.
Kiedy przestałam na to czekać, urlop przestał być urlopem, lato nie było latem, nie było słońca, nie było w ogóle nic.
Julka mieszkała w pięknym domu swojego cholernie bogatego męża. Nie musiała pracować. Choć skończyłyśmy te same studia i choć to ona była gorszą studentką, miewała poprawki, raz omal nie powtarzała roku – teraz ja biedziłam się nad klasówkami z części mowy, a ona opływała w luksusy.
Jednak wcale jej nie zazdrościłam. Dobrze wiedziałam, że nie jest szczęśliwa. Z goryczą opowiadała, że dopiero po ślubie się zorientowała, jaki był ideał życia Patryka: on zarabia pieniądze i ogląda mecz za meczem, a ona pierze jego gacie, prasuje koszule, gotuje, sprząta, zajmuje się ogrodem i jest matką rozkrzyczanego bobasa. Po jakimś czasie wywalczyła tyle, że zatrudnili gosposię.
No dobrze, ten bobas to jedyne, czego jej jednak zazdrościłam.
Był taki czas, kiedy marzyłam o prasowaniu koszul Marka, o praniu ubrań przesyconych jego zapachem. Wzruszały mnie spodnie wyświecone przy kieszeniach, do których wiecznie wciskał dłonie.
Kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy, wydał mi się bezbronny. Zaprzeczenie tego, czego szukałam w mężczyznach, o ile w ogóle można powiedzieć, że czegokolwiek szukałam.
Spotkałam go w czytelni, do której zawędrowałam, aby przejrzeć nowości; szkoda mi było pieniędzy na kupowanie bestsellerów, skoro większość z nich okazywała się przereklamowana. Poza tym zawsze uwielbiałam oddawać się lekturze w czytelni, to pozwalało mi przez chwilę poczuć się jak wtedy, gdy byłam pełną pasji studentką.
Kucnął przy półce z teorią literatury i czegoś szukał. Z góry widziałam tylko jego zmierzwione włosy i leciutko, naprawdę bardzo delikatnie rysujące się miejsce, gdzie w przyszłości powstanie łysinka. Taki krążek rzadszych włosów. Nie miałam pojęcia, dlaczego mnie to rozczuliło. Patrzyłam przez chwilę, potem przykucnęłam przy sąsiednim regale i zaczęłam przekładać książki, które bez przerwy zsuwały się ze śliskiej metalowej powierzchni. Przytrzymał mi je dłonią, a ja skinęłam głową, zamiast podziękować. Gdy znalazłam to, czego szukałam, poszłam do stolika i usiadłam przodem do regału. Z jakiegoś absurdalnego powodu chciałam przyjrzeć się temu facetowi.
Wreszcie wyłonił się spomiędzy półek. Był mały. „Niski” brzmiałoby lepiej, ale mówiąc tak, mijałabym się z prawdą, bo on nie był niski, lecz mały. Miał krótkie nogi i ręce, wydawał się jakby pomniejszony, lecz nie całkiem proporcjonalnie. Głowa była normalna, ramiona szerokie, tors jak u przeciętnie zbudowanego mężczyzny, natomiast ręce i nogi wyraźnie za krótkie. Takie odniosłam wrażenie, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy.
Jednak tym, co przyciągnęło moją uwagę, nie była jego sylwetka, lecz sposób, w jaki się poruszał. Bo szedł tak, jak idzie gwiazdor pod obstrzałem fleszy. Jakby był najatrakcyjniejszym facetem na tym świecie, jakby muskały go pożądliwe spojrzenia kobiet i w dodatku – jakby słyszał muzykę. Dobrego bluesa albo rocka.
Konus z kilkudniowym zarostem przykrywającym blizny po trądziku. Brązowe oczy, prostokątne okulary, ciemne zmierzwione włosy i ten krążek rodzącej się łysinki, o którym pewnie nie miał pojęcia. To było coś intymnego, te rzadkie włosy na czubku jego głowy, o których wiedziałam, zupełnie jakbym znała go od lat albo była jego żoną.
Wtedy, pierwszego dnia, nawet na mnie nie spojrzał. Wydawało się, że w ogóle nie zauważył mojego istnienia. Dopiero kilka dni później przekonałam się, że to nieprawda, bo gdy weszłam między regały i sięgnęłam po książkę, usłyszałam ciche „dzień dobry”.
Stał po drugiej stronie półki, znowu w dziale teoretycznoliterackim, i uśmiechał się do mnie między przechylonymi grzbietami książek. Skinęłam głową i odpowiedziałam tym samym. I tyle. Serce mi się tłukło jak ćma o szybę, zupełnie bez sensu, bo dlaczego, skąd takie emocje, przecież to tylko nieznajomy, który kilka dni temu przytrzymał mi książki. Nieatrakcyjny. Mały. Z brzydką cerą. A gdy się uśmiechnął, zobaczyłam także, że ma nieładne zęby.
Dla mnie, miłośniczki wszystkiego, co czyste, zadbane, doskonałe, sterylne, taki mężczyzna nie powinien istnieć. Nie powinien wzbudzić we mnie niczego poza niesmakiem, zwłaszcza że później – gdy szedł do swojego stolika i rozkładał na nim książki – przyjrzałam mu się dokładniej i dostrzegłam zażółcone od nikotyny palce, niezbyt świeżą koszulę i sierść na marynarce.
A jednak. Istniał. Niepokojąco i uparcie był. Choć przecież nie wiedziałam o nim nic poza tym, że pali, że zapewne ma psa lub kota i że z jakiegoś powodu interesuje go teoria literatury.
Przez następne kilka dni nie trafiłam na niego ani razu. Właściwie nie miałam już po co chodzić do czytelni, przeczytałam wszystkie nowości, jakie w ostatnim czasie zakupiła biblioteka. Tak więc nie było sensu tam zaglądać, a jednak robiłam to niemal codziennie, o różnych porach. Wreszcie w pewne piątkowe popołudnie zdarzyło się to, na co czekałam przez cały ten dziwny czas. Kartkowałam katalog, nie szukając niczego konkretnego, gdy poczułam... bo przecież nie usłyszałam ani nie zobaczyłam, nie był to także zapach... zwyczajnie poczułam, że stoi za mną. Odwróciłam się. Brązowe oczy za okularami. Nieatrakcyjny, zaniedbany. Intrygował mnie.
– Szuka pani jeszcze? – zapytał, wskazując szufladkę katalogu.
Pokręciłam przecząco głową. Podszedł i zaczął wertować. Nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Powinnam była po prostu odejść, ale wszystko we mnie chciało zostać. Cała ta sytuacja była idiotyczna.
– Nie mogę znaleźć – mruknął, zanim zdążyłam cokolwiek postanowić.
Zapytałam, czego szuka. I tak zaczęła się nasza pierwsza rozmowa, tak zrobiliśmy ten pierwszy krok, który miał się zamienić we wspólny spacer, a potem w marsz, w szaleńczy bieg ku najsilniejszym emocjom, jakich dane mi było doświadczyć, ku głupiej, beznadziejnej miłości, nadziei i rozpaczy. Gdybym wtedy odeszła, gdybym nie zapytała, czego szuka, gdybym tylko wiedziała, że to ostatni moment, aby się ratować...
Szukał podręcznika lub jakiegokolwiek opracowania, z którego mógłby skorzystać przy pisaniu prezentacji maturalnej syna. To znaczy nie on, oczywiście, syn będzie pisał. Ojciec mu tylko zbiera materiały, bo chłopak ma kontuzję, leży w domu z naderwanym ścięgnem. Zanim się dowiedziałam, o co dokładnie chodzi, już zaproponowałam, że chętnie pomogę, przejrzę tę pracę. Jestem przecież polonistką.
Napisałam mu na bibliotecznym rewersie swój adres mailowy. Umówiliśmy się, że prześle mi to, co syn dotąd napisał. Zapewnił, że oczywiście zapłaci za korektę według przyjętych stawek, a ja nic nie odpowiedziałam, bo mnie to krępowało.
Po powrocie do domu natychmiast włączyłam komputer i sprawdziłam pocztę. Nie było. Nie przysłał. Poczułam się jak ostatnia kretynka. Śmieszne. O co mi właściwie chodzi? Spotkałam faceta w czytelni. Zaproponowałam mu pomoc. Nawet nie jest przystojny. Śmierdzi papierosami. Ktoś taki nie mógłby mi się spodobać. Nie mógłby się spodobać nikomu. Przecież to mój wybór, że jestem sama. Może czasem jest pusto. Bywa. Ale nie czuję się, do ciężkiej cholery, zdeterminowana do tego stopnia, żeby interesować się każdym napotkanym rozporkiem.
Następnego dnia w skrzynce pojawiła się nowa wiadomość. Temat pracy brzmiał Poeci przeklęci. Biografia, literatura, legenda. Syn uparł się na Wojaczka i Stachurę. Ojciec załącza to, co młody człowiek stworzył, i liczy na sugestie. Z góry dziękuje.
Nic osobistego, nic, co mogłoby stanowić punkt wyjścia dla moich głupich wyobrażeń.
Przejrzałam pracę. Niezła, merytorycznie poprawna, tylko kilka błędów stylistycznych, parę interpunkcyjnych. Mogłabym to poprawić w godzinkę. Jednak z jakiegoś kompletnie niezrozumiałego dla mnie samej powodu odpisałam, że czuję się parszywie i dziś nie dam rady.
Później poszłam na zakupy, kupiłam sobie purpurową bieliznę, nieco wulgarną, zupełnie nie w moim stylu. Zjadłam rurkę z kremem i wypiłam kawę. Wreszcie wróciłam.
Udawałam, że nie spieszy mi się z włączeniem komputera, grałam komedię przed samą sobą. Wzięłam prysznic, rozczesałam powoli włosy, stojąc nago przed lustrem. Z mokrych kosmyków na sutki kapały mi krople wody. Byłam podniecona. Wreszcie sprawdziłam pocztę. Napisał.
Jeśli źle się Pani czuje, to proszę iść do lekarza i niech się Pani nie przejmuje tą prezentacją, mnie się nie spieszy. Natomiast jeżeli to po prostu gorszy dzień, dołek, chandra – wówczas polecam kieliszek koniaku i Milesa Daviesa, jeśli oczywiście lubi Pani jazz.
Pozdrawiam
Marek
To już było coś, jakiś punkt zaczepienia. Gdyby nie chciał ciągnąć znajomości, nie napisałby tego o koniaku i Milesie Daviesie. Odpisałam.
Jazz – niekoniecznie, nawet nie w tym rzecz, że nie lubię, po prostu nie znam. Ale chyba rzeczywiście posłucham dobrej muzyki i napiję się ginu z tonikiem. Korektę zrobię, gdy tylko wróci mi chęć do życia.
Pozdrawiam
Julita
Długo myślałam nad każdym wyrazem. O jazzie napisałam, aby mu pozostawić pole do popisu, żeby mógł odpowiedzieć, że pokaże mi urodę tej muzyki, nauczy mnie ją kochać, bo oczywiście natychmiast stworzyłam sobie w wyobraźni obraz miłośnika starych jazz-bandów, słuchającego wieczorami winylowych płyt i palącego te swoje papierosy.
Nie odpisał. Nie zaproponował wyjścia na koncert, nie zapytał, co jest według mnie „dobrą muzyką”. Cały wieczór zaglądałam co rusz do skrzynki, podekscytowana jak nastolatka, popijając drinka za drinkiem. Wreszcie się położyłam, ale nie mogłam zasnąć i w środku nocy wstałam jeszcze raz, już trzeźwiejąc, z lekkim bólem głowy, aby ponownie sprawdzić pocztę. Nic nie było.
Wkrótce nauczyłam się w ogóle nie wyłączać komputera, co najwyżej wygaszałam monitor. Uzależniłam się od skrzynki pocztowej. Maile przychodziły nieregularnie. Odpisywał czasem po dwóch, trzech dniach, a niekiedy fundował mi tygodniowy koszmar oczekiwania. Listy stawały się coraz bardziej osobiste, oczywiście dawno przesłałam mu poprawiony tekst prezentacji i sugestie, co można by zmienić, ale nasza korespondencja trwała dalej.
Po kilkunastu mailach zaproponowałam przejście na „ty” i odtąd robiło się między nami coraz cieplej, coraz intymniej. Dowiedziałam się, że jest programistą, miłośnikiem dobrej książki, bluesa i jazzu, że pali chesterfieldy, że często robi na obiad rybę z frytkami, bo to łatwe, że nie lubi słodyczy, że oboje rodzice byli lekarzami i jego decyzja o studiowaniu informatyki wstrząsnęła nimi, bo jak to, dziecko z takiej rodziny musi iść na medycynę, ale on postawił na swoim. Ojciec pił, Marek przez długi czas tego nie rozumiał, to była słabość, a ojcowie powinni być silni, ale teraz wie, że to było lekarstwo na życie z matką, która go nie kochała, która nim gardziła, no i na pracę, bo pracował w prosektorium i przez całe dnie towarzyszyły mu tylko trupy.
Ja także opowiadałam mu o sobie, a chciał wiedzieć wszystko: o której wstaję, co lubię jeść, czym się upijam, co ostatnio czytałam, co mnie irytuje i kto jest dla mnie ważny; jednak opowiadałam tylko półprawdy, nie wspomniałam o Julce, o mojej zależności od niej, o naszym dziwnym związku, z którego nie umiałyśmy wyjść, choć przecież byłyśmy już dorosłe. Nie zrozumiałby tego, bo nie miał rodzeństwa. Poza tym po jakimś czasie zdałam sobie sprawę z tego, że nie powiedziałam mu nigdy o Julce z obawy, że ona wyda mu się bardziej atrakcyjna, że wybierze ją.
Wreszcie niby przypadkiem spotkaliśmy się w centrum handlowym; „niby”, ponieważ z jego maili wiedziałam, że w sobotę po obiedzie robi tam wielkie tygodniowe zakupy. Pętałam się po supermarkecie, pchając przed sobą prawie pusty wózek, i odnosiłam wrażenie, że mam oczy na pół twarzy, tak bardzo usiłowałam go dostrzec w tłumie. Wreszcie usłyszałam jego „dzień dobry”, gdy już podchodziłam do kasy. Było nam bardzo niezręcznie zwracać się do siebie po imieniu, bo tylko raz rozmawialiśmy ze sobą, a pisząc maile, nie zdołaliśmy się nauczyć brzmienia swoich głosów, tak naprawdę zupełnie się nie znaliśmy i to nasze spotkanie było początkowo bardzo sztywne. Zaprosił mnie na kawę do pobliskiej kawiarenki; nie znałam jej wcześniej. Właściwie była to herbaciarnia, ale serwowano tam także kawę i czekoladę na gorąco, i to właśnie na czekoladę z bezami wpadałam tam później setki razy, czekając na niego i marząc, że porzuci rodzinę dla mnie, samotnej i rozpaczliwie stęsknionej.
Wiedziałam, że ma dziecko. Ale temat żony wypłynął dużo, dużo później. Początkowo z maili wyłaniał się obraz samotnego ojca z nastoletnim synem. Gotował obiady, zabierał Marcina na koncerty, kupował mu książki i płyty. Myślałam sobie, że to nawet lepiej. Gdy już będziemy razem (bo byłam święcie przekonana, że kiedyś będziemy), nastolatek zaakceptuje mnie łatwiej, niż gdyby to był mały chłopczyk. Tak mi się wydawało.
Po powrocie z tego pierwszego spotkania odważyłam się na coś więcej. Napięcie erotyczne wciąż wisiało nad tą naszą korespondencją, ale nie w słowach, raczej w samym fakcie, że do siebie piszemy. Chciałam, aby to były słowa. Słowa zawsze uwodziły mnie najmocniej. Napisałam wtedy:
Dziwnie było patrzeć, jak pijesz kawę; dotąd tylko wyobrażałam sobie, jak ją smakujesz małymi łykami, siedząc przed monitorem. Wymieniliśmy tyle listów, a nawet nie wiedziałam, jak trzymasz filiżankę. Gdy wychodziliśmy, dotknęłam Twojego rękawa. Pewnie tego nie czułeś.
Niemal nie mogłam oddychać z podniecenia, gdy wysyłałam tego maila. Czekałam na odpowiedź w takim napięciu, jakby była to co najmniej propozycja małżeństwa. Odpisał późno w nocy.
Czułem. Mocno czułem. I bardzo chciałem Cię dotknąć, ale straszny ze mnie tchórz.
Tylko tyle i aż tyle. Zachłystywałam się tym krótkim „bardzo chciałem cię dotknąć”. Nigdy jeszcze nie straciłam głowy do tego stopnia. Nie spałam, nie chciało mi się jeść, byłam jak narkomanka na jakimś potężnym haju, pełna energii biorącej się znikąd albo może płynącej z mojej odkrytej na nowo kobiecości, z faktu, że chciał mnie dotknąć, że mnie pragnie, a ja sama pożądam go bardziej, niż myślałam, że można pożądać. I jednak umiem kochać, nawet jeśli facet nie jest idealny. Tyle razy wcześniej usiłowałam obdarzyć kogoś miłością, pozostać w związku – jednak mężczyźni, z którymi się spotykałam, drażnili mnie, nie byli wystarczająco interesujący, czyści i poukładani.
Nie używaliśmy tego słowa. Kocham. Było za małe, zbyt trywialne, odmienione przez wszelkie możliwe osoby i czasy w banalnych piosenkach i serialach.
Pisał mi, co chciałby ze mną robić. Że chce wylizać każdy centymetr mojej skóry. Jeść i pić z zagłębień mojego ciała. Zasypiać pode mną i budzić mnie swoim ciężarem, rozchylając mi uda. Ja też pisałam mu o swoich fantazjach. Właśnie po którymś z takich listów powiedział mi o swojej żonie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------