Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nieobecna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,50

Nieobecna - ebook

Gdyby tak od czasu do czasu pożyć cudzym życiem i poczuć się kimś innym?

Bliźniaczki Julia i Julita prowadzą tę grę od dzieciństwa: zamieniając się tożsamością, wodzą wszystkich za nos. Każda z nich podczas tych przebieranek realizuje głęboko skrywane pragnienia.

Julia ma niemal wszystko – dom, męża, dziecko i pieniądze – jednak do pełni szczęścia potrzebuje mocnych wrażeń. Natomiast rozczarowana swoim życiem prywatnym Julita choć przez chwilę czuje się spełniona w sukienkach siostry.

W trakcie jednej z tych osobliwych zamian Julia zostaje brutalnie zamordowana. Czy zabójca wiedział o umowie sióstr? A jeśli zabił nie tę bliźniaczkę, którą zamierzał?

Nieobecna Agnieszki Olejnik to zaskakująca i trzymająca w napięciu historia sióstr, które igrały z ogniem.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-271-6598-5
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Za­częło się, jak to czę­sto bywa, od nic nie­zna­czą­cej bła­hostki, którą ła­two by­łoby zi­gno­ro­wać. Mia­no­wi­cie od na­tręt­nego bul­go­ta­nia ko­mórki. Swoją drogą, kto, do cięż­kiej cho­lery, usta­wił taki dzi­waczny dźwięk za­miast nor­mal­nego dzwonka?

Kto mógł usta­wić, jak nie ja! Prze­cież nie mia­łam ni­kogo, kto grze­bałby mi w te­le­fo­nie.

Ubra­łam się i wy­su­szy­łam włosy. Po­ranny prysz­nic za­wsze sta­wiał mnie na nogi, zwłasz­cza je­śli wy­star­czyło mi od­wagi, aby na ko­niec opłu­kać się chłodną wodą. Naj­czę­ściej nie wy­star­czało. Nie mó­wiąc już o tym, że w tam­tym okre­sie na ogół bra­ko­wało mi sil­nej woli na to, żeby cho­ciaż w naj­mniej­szym stop­niu o sie­bie za­dbać. Ale aku­rat ten dzień oka­zał się wy­jąt­kowo do­bry – chciało mi się wy­mo­de­lo­wać włosy i wy­rów­nać brwi. To już było coś.

Za­nim od­czy­ta­łam wia­do­mość (bo po nie­ode­bra­nym po­łą­cze­niu przy­szedł także ese­mes), zro­bi­łam jesz­cze mnó­stwo nie­po­trzeb­nych rze­czy. Tak wów­czas my­śla­łam: nie­po­trzeb­nych. Jak bar­dzo błędne było to prze­ko­na­nie, oka­zało się znacz­nie póź­niej. Na ra­zie nie po­sia­da­łam jesz­cze tej wie­dzy.

Wy­ko­rzy­sta­łam fakt, że mia­łam tego dnia ochotę na ja­ką­kol­wiek ak­tyw­ność – wy­pu­co­wa­łam lu­stro, prze­tar­łam okna, wy­po­le­ro­wa­łam klamki, wy­tar­łam na mo­kro, a na­stęp­nie na su­cho wszel­kie gład­kie po­wierzch­nie i po­od­ku­rza­łam, za­cie­kle trąc ssawką po wło­cha­tym dy­wa­nie, który ku­pi­łam, gdy jesz­cze my­śla­łam, że będę się na nim ko­chać z Mar­kiem. Dy­wan sam w so­bie nic mi nie za­wi­nił, ale jego ku­dły oka­zały się do­sko­na­łym sie­dli­skiem dla pa­pro­chów wszel­kiej ma­ści. Nie­na­wi­dzi­łam tego, jak każ­dego nie­po­rządku; po­trze­bo­wa­łam ste­ryl­nego ładu. Pa­no­wa­łam nad wszyst­kim w swoim ide­al­nym miesz­ka­niu – z wy­jąt­kiem tego nie­po­kor­nego ko­sma­tego dy­wanu.

Miał ko­lor gorz­kiej cze­ko­lady. Głu­pio się przy­znać, ale do­bra­łam go do Mar­ko­wych tę­czó­wek.

O nie­od­czy­ta­nej wia­do­mo­ści przy­po­mnia­łam so­bie do­piero wtedy, gdy usia­dłam na mo­ment z fi­li­żanką kawy. Tylko na chwi­leczkę, aby nie za­cząć my­śleć, roz­pa­mię­ty­wać, nie wpaść znowu w czarną dziurę chan­dry, w któ­rej je­dy­nym, co po­tra­fi­łam i na co mia­łam siłę, było bez­myślne ga­pie­nie się w ścianę.

Naj­pierw mu­sia­łam zna­leźć dżinsy, w któ­rych cho­dzi­łam po­przed­niego dnia (oczy­wi­ście te­le­fon zo­stał w kie­szeni). Zer­k­nę­łam na wy­świe­tlacz. To od Julki. Jak zwy­kle po­czu­łam le­ciut­kie ukłu­cie roz­cza­ro­wa­nia, że nie od Marka. On nie dzwo­nił, nie ese­me­so­wał, nie da­wał znaku ży­cia. Na moje wła­sne ży­cze­nie. Ale prze­cież moim dru­gim ży­cze­niem było, żeby przy­szedł któ­re­goś dnia i po­wie­dział: „Nic mnie nie ob­cho­dzi, co było i co bę­dzie, li­czy się ten dzień – i chcę go spę­dzić z tobą”. W tym mo­men­cie po­wi­nien wziąć mnie mocno w ra­miona. Ki­czo­wate i ba­nalne, ale do­kład­nie ta­kie były moje pra­gnie­nia, nic ory­gi­nal­nego.

Ewen­tu­al­nie mógłby po­wie­dzieć coś bar­dziej sta­now­czego, na przy­kład: „Wy­bie­ram cie­bie, od­cho­dzę od żony”. Albo ja­koś ro­man­tycz­nie, na po­zór wy­zna­nie sła­bo­ści, lecz w grun­cie rze­czy twardo i po mę­sku: „Bez cie­bie nie daję rady. Nie umiem”.

Od­gry­wa­łam so­bie te sceny w wy­obraźni wie­lo­krot­nie, nie­mal za każ­dym ra­zem koń­cząc je ja­ki­miś łza­wymi oświad­czy­nami. Zu­peł­nie bez sensu, bo prze­cież już wie­dzia­łam, że on od żony nie odej­dzie.

Tak czy ina­czej, to oczy­wi­ście nie był ese­mes od Marka, lecz od Julki. Od mo­jej sio­stry.

Dla­czego nie od­bie­rasz? Za­dzwoń!!!

Tyle wy­krzyk­ni­ków? Ju­lia była wpraw­dzie bar­dzo emo­cjo­nalna, jed­nak ta wia­do­mość zdzi­wiła mnie swoją krzy­kli­wo­ścią. No i prośba o te­le­fon. Prze­cież się po­kłó­ci­ły­śmy. Nie wi­dzia­ły­śmy się od... za­raz, od mie­siąca. Spraw­dzi­łam: sie­dem nie­ode­bra­nych po­łą­czeń. Na pewno wszyst­kie z dzi­siaj? Zer­k­nę­łam na datę – ow­szem, szó­sty lipca. Mu­siała dzwo­nić, gdy by­łam pod prysz­ni­cem, a że usta­wi­łam ten idio­tyczny dzwo­nek – bul­go­ta­nie – nie mia­łam szans usły­szeć. To mu­siało być coś waż­nego.

Wy­bra­łam jej nu­mer.

– Co się dzieje? Dla­czego ka­żesz mi od­dzwa­niać?

– Co się dzieje?! To ty mi po­wiedz, co się dzieje! Nie od­bie­rasz, dzwo­ni­łam chyba dzie­sięć razy. Ma­rek jest u cie­bie?

– Sie­dem, a nie dzie­sięć. A Marka nie ma. I już go u mnie nie bę­dzie. Ni­gdy.

Mil­czała przez chwilę, po czym wy­szep­tała:

– Ze­rwa­łaś?

– Prze­cież do tego mnie na­ma­wia­łaś, prawda? We­dług cie­bie po­win­nam była to zro­bić już dawno!

– Tak, wiem. Nie kłóćmy się znowu – ucięła szybko.

Za szybko. Miała coś na su­mie­niu albo cze­goś ode mnie chciała.

– Jula, po­trze­buję two­jej po­mocy. I roz­mowy. Przy­jedź – po­pro­siła.

– Po­mocy? Niby w czym?

– Przy­pil­nu­jesz mi ma­łego? Tylko kilka go­dzin, no, naj­wy­żej do rana.

Za­sko­czyła mnie. Ni­gdy do­tąd – to zna­czy od­kąd zo­stała matką – nie spę­dziła nocy poza do­mem.

– Na tak długo? Dla­czego? Co się stało?

– Po­roz­ma­wiamy, wszystko ci wy­ja­śnię. Po­wiedz tylko, czy mo­żesz, czy nie masz in­nych pla­nów.

– Ja nie mie­wam pla­nów, prze­cież wiesz – od­po­wie­dzia­łam, sta­ra­jąc się, żeby to nie brzmiało jak bia­do­le­nie sta­rej panny.

– Ko­cham cię, sio­strzyczko. Przy­jedź, bła­gam. Mu­simy po­ga­dać.

Roz­łą­czyła się. Dziwne. Była nie­nor­mal­nie pod­eks­cy­to­wana, na­wet jak na nią.

Póź­niej wiele razy mia­łam wra­cać w my­ślach do tych chwil. Co by było, gdyby... Gdy­bym nie od­czy­tała wia­do­mo­ści lub od­czy­tała ją do­piero po kilku go­dzi­nach, gdy­bym nie od­dzwo­niła albo od­mó­wiła speł­nie­nia prośby sio­stry. Czy cała la­wina zda­rzeń po­to­czy­łaby się tym sa­mym to­rem? Za­pewne tak, bo prze­cież ktoś gdzieś już pod­jął pewne de­cy­zje i po­czy­nił przy­go­to­wa­nia. Ale wszystko to sta­łoby się bez mo­jego udziału. I osta­tecz­nie bar­dzo trudno było mi od­po­wie­dzieć na py­ta­nie, czy wo­la­ła­bym po­zo­stać na ze­wnątrz, być tylko prze­ra­żo­nym wi­dzem i nie wdep­nąć w tę po­nurą hi­sto­rię.

Wło­ży­łam nową bluzkę. Niby to tylko sio­stra, ale prawda była taka, że za­wsze chcia­łam zro­bić na niej wra­że­nie, za­słu­żyć na po­chwałę. Ju­lia. Moja bliź­niaczka, bły­sko­tliwa, uro­cza i sek­sowna Julka. Moja lep­sza wer­sja.

Ona też tak kie­dyś po­wie­działa: że pa­trząc na mnie, wi­dzi lep­szą sie­bie – taką, jaką mo­głaby być, gdyby przy­kła­dała się do na­uki, gdyby umiała zmu­sić się do pracy nad sobą, gdyby miała silną wolę, nie wy­da­wała tyle na ciu­chy i ko­sme­tyki. Obie cze­goś so­bie na­wza­jem za­zdro­ści­ły­śmy. I mimo wszyst­kich róż­nic, kłótni i wy­krzy­cza­nych zło­śli­wo­ści by­ły­śmy so­bie nie­wia­ry­god­nie bli­skie, rów­nież fi­zycz­nie.

Kie­dyś, ja­dąc po­cią­giem, sta­ły­śmy przy oknie, otwo­rzy­ły­śmy je i po­zwa­la­ły­śmy, by pęd po­wie­trza za­my­kał nam oczy. Do­piero po dłu­gim cza­sie zo­rien­to­wa­łam się, że trzy­mamy się za ręce. Dłoń Julki była jak moja wła­sna. Nie czu­łam jej pod pal­cami.

Za­nim wy­je­cha­łam z domu, pod­ma­lo­wa­łam moc­niej rzęsy. To bez sensu, wie­dzia­łam o tym do­sko­nale. Prze­cież nie było szans, że­bym po dro­dze spo­tkała Marka. Ni­gdy przez te kosz­marne trzy lata nie udało mi się wpaść na niego przy­pad­kiem. Z jed­nej strony bar­dzo tego pra­gnę­łam i szu­ka­łam go. Ile­kroć ku­pi­łam so­bie nowy ciuch, stro­iłam się i ro­bi­łam na bó­stwo, a po­tem je­cha­łam na za­kupy do „jego” cen­trum han­dlo­wego albo snu­łam się po skle­pach, w któ­rych on by­wał. Naj­chęt­niej po księ­gar­niach. Bra­łam do ręki książki, z któ­rymi chcia­łam, aby mnie zo­ba­czył, gdy przy­pad­kiem tam wej­dzie i bę­dzie mi się ukrad­kiem przy­glą­dał zza re­ga­łów.

Ale z dru­giej strony bar­dzo się ba­łam, że pew­nego dnia się to sta­nie. Na­prawdę zda­rzy się tak, że on wej­dzie do tej księ­garni albo że na­sze wózki zde­rzą się w su­per­mar­ke­cie. Spoj­rzę na niego, on spoj­rzy na mnie. Będę wy­glą­dała pięk­nie i on po­my­śli, że mnie ko­cha i że przez całe ży­cie szu­kał wła­śnie mnie. Ale u jego boku bę­dzie żona. Pod­nie­sie na niego zdzi­wiony wzrok i za­pyta: „Stało się coś?”.

Sto­jąc na świa­tłach, usi­ło­wa­łam so­bie przy­po­mnieć, ja­kie mia­łam plany na ten urlop. Bo prze­cież coś pla­no­wa­łam, na pewno nie za­mie­rza­łam spę­dzić wa­ka­cji, upi­ja­jąc się z tę­sk­noty, sprzą­ta­jąc w swoim czy­stym miesz­ka­niu czy łka­jąc roz­pacz­li­wie do pio­se­nek o mi­ło­ści. Jed­nak nie mo­głam so­bie przy­po­mnieć ni­czego kon­kret­nego. Uświa­do­mi­łam so­bie, że przez ostat­nie trzy lata li­czy­łam na to, że Ma­rek wy­go­spo­da­ruje dla mnie kilka dni i wy­je­dziemy gdzieś ra­zem. Do­kąd­kol­wiek, na­wet do naj­bliż­szego mo­telu za mia­stem – gdzieś, gdzie nikt nas nie zna i gdzie mo­gła­bym przez cały dzień tylko le­żeć wtu­lona w niego.

Kiedy prze­sta­łam na to cze­kać, urlop prze­stał być urlo­pem, lato nie było la­tem, nie było słońca, nie było w ogóle nic.

Julka miesz­kała w pięk­nym domu swo­jego cho­ler­nie bo­ga­tego męża. Nie mu­siała pra­co­wać. Choć skoń­czy­ły­śmy te same stu­dia i choć to ona była gor­szą stu­dentką, mie­wała po­prawki, raz omal nie po­wta­rzała roku – te­raz ja bie­dzi­łam się nad kla­sów­kami z czę­ści mowy, a ona opły­wała w luk­susy.

Jed­nak wcale jej nie za­zdro­ści­łam. Do­brze wie­dzia­łam, że nie jest szczę­śliwa. Z go­ry­czą opo­wia­dała, że do­piero po ślu­bie się zo­rien­to­wała, jaki był ideał ży­cia Pa­tryka: on za­ra­bia pie­nią­dze i ogląda mecz za me­czem, a ona pie­rze jego ga­cie, pra­suje ko­szule, go­tuje, sprząta, zaj­muje się ogro­dem i jest matką roz­krzy­cza­nego bo­basa. Po ja­kimś cza­sie wy­wal­czyła tyle, że za­trud­nili go­spo­się.

No do­brze, ten bo­bas to je­dyne, czego jej jed­nak za­zdro­ści­łam.

Był taki czas, kiedy ma­rzy­łam o pra­so­wa­niu ko­szul Marka, o pra­niu ubrań prze­sy­co­nych jego za­pa­chem. Wzru­szały mnie spodnie wy­świe­cone przy kie­sze­niach, do któ­rych wiecz­nie wci­skał dło­nie.

Kiedy zo­ba­czy­łam go po raz pierw­szy, wy­dał mi się bez­bronny. Za­prze­cze­nie tego, czego szu­ka­łam w męż­czy­znach, o ile w ogóle można po­wie­dzieć, że cze­go­kol­wiek szu­ka­łam.

Spo­tka­łam go w czy­telni, do któ­rej za­wę­dro­wa­łam, aby przej­rzeć no­wo­ści; szkoda mi było pie­nię­dzy na ku­po­wa­nie be­st­sel­le­rów, skoro więk­szość z nich oka­zy­wała się prze­re­kla­mo­wana. Poza tym za­wsze uwiel­bia­łam od­da­wać się lek­tu­rze w czy­telni, to po­zwa­lało mi przez chwilę po­czuć się jak wtedy, gdy by­łam pełną pa­sji stu­dentką.

Kuc­nął przy półce z teo­rią li­te­ra­tury i cze­goś szu­kał. Z góry wi­dzia­łam tylko jego zmierz­wione włosy i le­ciutko, na­prawdę bar­dzo de­li­kat­nie ry­su­jące się miej­sce, gdzie w przy­szło­ści po­wsta­nie ły­sinka. Taki krą­żek rzad­szych wło­sów. Nie mia­łam po­ję­cia, dla­czego mnie to roz­czu­liło. Pa­trzy­łam przez chwilę, po­tem przy­kuc­nę­łam przy są­sied­nim re­gale i za­czę­łam prze­kła­dać książki, które bez prze­rwy zsu­wały się ze śli­skiej me­ta­lo­wej po­wierzchni. Przy­trzy­mał mi je dło­nią, a ja ski­nę­łam głową, za­miast po­dzię­ko­wać. Gdy zna­la­złam to, czego szu­ka­łam, po­szłam do sto­lika i usia­dłam przo­dem do re­gału. Z ja­kie­goś ab­sur­dal­nego po­wodu chcia­łam przyj­rzeć się temu fa­ce­towi.

Wresz­cie wy­ło­nił się spo­mię­dzy pó­łek. Był mały. „Ni­ski” brzmia­łoby le­piej, ale mó­wiąc tak, mi­ja­ła­bym się z prawdą, bo on nie był ni­ski, lecz mały. Miał krót­kie nogi i ręce, wy­da­wał się jakby po­mniej­szony, lecz nie cał­kiem pro­por­cjo­nal­nie. Głowa była nor­malna, ra­miona sze­ro­kie, tors jak u prze­cięt­nie zbu­do­wa­nego męż­czy­zny, na­to­miast ręce i nogi wy­raź­nie za krót­kie. Ta­kie od­nio­słam wra­że­nie, gdy zo­ba­czy­łam go po raz pierw­szy.

Jed­nak tym, co przy­cią­gnęło moją uwagę, nie była jego syl­wetka, lecz spo­sób, w jaki się po­ru­szał. Bo szedł tak, jak idzie gwiaz­dor pod ob­strza­łem fle­szy. Jakby był naja­trak­cyj­niej­szym fa­ce­tem na tym świe­cie, jakby mu­skały go po­żą­dliwe spoj­rze­nia ko­biet i w do­datku – jakby sły­szał mu­zykę. Do­brego blu­esa albo rocka.

Ko­nus z kil­ku­dnio­wym za­ro­stem przy­kry­wa­ją­cym bli­zny po trą­dziku. Brą­zowe oczy, pro­sto­kątne oku­lary, ciemne zmierz­wione włosy i ten krą­żek ro­dzą­cej się ły­sinki, o któ­rym pew­nie nie miał po­ję­cia. To było coś in­tym­nego, te rzad­kie włosy na czubku jego głowy, o któ­rych wie­dzia­łam, zu­peł­nie jak­bym znała go od lat albo była jego żoną.

Wtedy, pierw­szego dnia, na­wet na mnie nie spoj­rzał. Wy­da­wało się, że w ogóle nie za­uwa­żył mo­jego ist­nie­nia. Do­piero kilka dni póź­niej prze­ko­na­łam się, że to nie­prawda, bo gdy we­szłam mię­dzy re­gały i się­gnę­łam po książkę, usły­sza­łam ci­che „dzień do­bry”.

Stał po dru­giej stro­nie półki, znowu w dziale teo­re­tycz­no­li­te­rac­kim, i uśmie­chał się do mnie mię­dzy prze­chy­lo­nymi grzbie­tami ksią­żek. Ski­nę­łam głową i od­po­wie­dzia­łam tym sa­mym. I tyle. Serce mi się tłu­kło jak ćma o szybę, zu­peł­nie bez sensu, bo dla­czego, skąd ta­kie emo­cje, prze­cież to tylko nie­zna­jomy, który kilka dni temu przy­trzy­mał mi książki. Nie­atrak­cyjny. Mały. Z brzydką cerą. A gdy się uśmiech­nął, zo­ba­czy­łam także, że ma nie­ładne zęby.

Dla mnie, mi­ło­śniczki wszyst­kiego, co czy­ste, za­dbane, do­sko­nałe, ste­rylne, taki męż­czy­zna nie po­wi­nien ist­nieć. Nie po­wi­nien wzbu­dzić we mnie ni­czego poza nie­sma­kiem, zwłasz­cza że póź­niej – gdy szedł do swo­jego sto­lika i roz­kła­dał na nim książki – przyj­rza­łam mu się do­kład­niej i do­strze­głam za­żół­cone od ni­ko­tyny palce, nie­zbyt świeżą ko­szulę i sierść na ma­ry­narce.

A jed­nak. Ist­niał. Nie­po­ko­jąco i upar­cie był. Choć prze­cież nie wie­dzia­łam o nim nic poza tym, że pali, że za­pewne ma psa lub kota i że z ja­kie­goś po­wodu in­te­re­suje go teo­ria li­te­ra­tury.

Przez na­stępne kilka dni nie tra­fi­łam na niego ani razu. Wła­ści­wie nie mia­łam już po co cho­dzić do czy­telni, prze­czy­ta­łam wszyst­kie no­wo­ści, ja­kie w ostat­nim cza­sie za­ku­piła bi­blio­teka. Tak więc nie było sensu tam za­glą­dać, a jed­nak ro­bi­łam to nie­mal co­dzien­nie, o róż­nych po­rach. Wresz­cie w pewne piąt­kowe po­po­łu­dnie zda­rzyło się to, na co cze­ka­łam przez cały ten dziwny czas. Kart­ko­wa­łam ka­ta­log, nie szu­ka­jąc ni­czego kon­kret­nego, gdy po­czu­łam... bo prze­cież nie usły­sza­łam ani nie zo­ba­czy­łam, nie był to także za­pach... zwy­czaj­nie po­czu­łam, że stoi za mną. Od­wró­ci­łam się. Brą­zowe oczy za oku­la­rami. Nie­atrak­cyjny, za­nie­dbany. In­try­go­wał mnie.

– Szuka pani jesz­cze? – za­py­tał, wska­zu­jąc szu­fladkę ka­ta­logu.

Po­krę­ci­łam prze­cząco głową. Pod­szedł i za­czął wer­to­wać. Nie bar­dzo wie­dzia­łam, co ze sobą zro­bić. Po­win­nam była po pro­stu odejść, ale wszystko we mnie chciało zo­stać. Cała ta sy­tu­acja była idio­tyczna.

– Nie mogę zna­leźć – mruk­nął, za­nim zdą­ży­łam co­kol­wiek po­sta­no­wić.

Za­py­ta­łam, czego szuka. I tak za­częła się na­sza pierw­sza roz­mowa, tak zro­bi­li­śmy ten pierw­szy krok, który miał się za­mie­nić we wspólny spa­cer, a po­tem w marsz, w sza­leń­czy bieg ku naj­sil­niej­szym emo­cjom, ja­kich dane mi było do­świad­czyć, ku głu­piej, bez­na­dziej­nej mi­ło­ści, na­dziei i roz­pa­czy. Gdy­bym wtedy ode­szła, gdy­bym nie za­py­tała, czego szuka, gdy­bym tylko wie­działa, że to ostatni mo­ment, aby się ra­to­wać...

Szu­kał pod­ręcz­nika lub ja­kie­go­kol­wiek opra­co­wa­nia, z któ­rego mógłby sko­rzy­stać przy pi­sa­niu pre­zen­ta­cji ma­tu­ral­nej syna. To zna­czy nie on, oczy­wi­ście, syn bę­dzie pi­sał. Oj­ciec mu tylko zbiera ma­te­riały, bo chło­pak ma kon­tu­zję, leży w domu z na­de­rwa­nym ścię­gnem. Za­nim się do­wie­dzia­łam, o co do­kład­nie cho­dzi, już za­pro­po­no­wa­łam, że chęt­nie po­mogę, przej­rzę tę pracę. Je­stem prze­cież po­lo­nistką.

Na­pi­sa­łam mu na bi­blio­tecz­nym re­wer­sie swój ad­res ma­ilowy. Umó­wi­li­śmy się, że prze­śle mi to, co syn do­tąd na­pi­sał. Za­pew­nił, że oczy­wi­ście za­płaci za ko­rektę we­dług przy­ję­tych sta­wek, a ja nic nie od­po­wie­dzia­łam, bo mnie to krę­po­wało.

Po po­wro­cie do domu na­tych­miast włą­czy­łam kom­pu­ter i spraw­dzi­łam pocztę. Nie było. Nie przy­słał. Po­czu­łam się jak ostat­nia kre­tynka. Śmieszne. O co mi wła­ści­wie cho­dzi? Spo­tka­łam fa­ceta w czy­telni. Za­pro­po­no­wa­łam mu po­moc. Na­wet nie jest przy­stojny. Śmier­dzi pa­pie­ro­sami. Ktoś taki nie mógłby mi się spodo­bać. Nie mógłby się spodo­bać ni­komu. Prze­cież to mój wy­bór, że je­stem sama. Może cza­sem jest pu­sto. Bywa. Ale nie czuję się, do cięż­kiej cho­lery, zde­ter­mi­no­wana do tego stop­nia, żeby in­te­re­so­wać się każ­dym na­po­tka­nym roz­por­kiem.

Na­stęp­nego dnia w skrzynce po­ja­wiła się nowa wia­do­mość. Te­mat pracy brzmiał Po­eci prze­klęci. Bio­gra­fia, li­te­ra­tura, le­genda. Syn uparł się na Wo­jaczka i Sta­churę. Oj­ciec za­łą­cza to, co młody czło­wiek stwo­rzył, i li­czy na su­ge­stie. Z góry dzię­kuje.

Nic oso­bi­stego, nic, co mo­głoby sta­no­wić punkt wyj­ścia dla mo­ich głu­pich wy­obra­żeń.

Przej­rza­łam pracę. Nie­zła, me­ry­to­rycz­nie po­prawna, tylko kilka błę­dów sty­li­stycz­nych, parę in­ter­punk­cyj­nych. Mo­gła­bym to po­pra­wić w go­dzinkę. Jed­nak z ja­kie­goś kom­plet­nie nie­zro­zu­mia­łego dla mnie sa­mej po­wodu od­pi­sa­łam, że czuję się par­szy­wie i dziś nie dam rady.

Póź­niej po­szłam na za­kupy, ku­pi­łam so­bie pur­pu­rową bie­li­znę, nieco wul­garną, zu­peł­nie nie w moim stylu. Zja­dłam rurkę z kre­mem i wy­pi­łam kawę. Wresz­cie wró­ci­łam.

Uda­wa­łam, że nie spie­szy mi się z włą­cze­niem kom­pu­tera, gra­łam ko­me­dię przed samą sobą. Wzię­łam prysz­nic, roz­cze­sa­łam po­woli włosy, sto­jąc nago przed lu­strem. Z mo­krych ko­smy­ków na sutki ka­pały mi kro­ple wody. By­łam pod­nie­cona. Wresz­cie spraw­dzi­łam pocztę. Na­pi­sał.

Je­śli źle się Pani czuje, to pro­szę iść do le­ka­rza i niech się Pani nie przej­muje tą pre­zen­ta­cją, mnie się nie spie­szy. Na­to­miast je­żeli to po pro­stu gor­szy dzień, do­łek, chan­dra – wów­czas po­le­cam kie­li­szek ko­niaku i Mi­lesa Da­viesa, je­śli oczy­wi­ście lubi Pani jazz.

Po­zdra­wiam

Ma­rek

To już było coś, ja­kiś punkt za­cze­pie­nia. Gdyby nie chciał cią­gnąć zna­jo­mo­ści, nie na­pi­sałby tego o ko­niaku i Mi­le­sie Da­vie­sie. Od­pi­sa­łam.

Jazz – nie­ko­niecz­nie, na­wet nie w tym rzecz, że nie lu­bię, po pro­stu nie znam. Ale chyba rze­czy­wi­ście po­słu­cham do­brej mu­zyki i na­piję się ginu z to­ni­kiem. Ko­rektę zro­bię, gdy tylko wróci mi chęć do ży­cia.

Po­zdra­wiam

Ju­lita

Długo my­śla­łam nad każ­dym wy­ra­zem. O jaz­zie na­pi­sa­łam, aby mu po­zo­sta­wić pole do po­pisu, żeby mógł od­po­wie­dzieć, że po­każe mi urodę tej mu­zyki, na­uczy mnie ją ko­chać, bo oczy­wi­ście na­tych­miast stwo­rzy­łam so­bie w wy­obraźni ob­raz mi­ło­śnika sta­rych jazz-ban­dów, słu­cha­ją­cego wie­czo­rami wi­ny­lo­wych płyt i pa­lą­cego te swoje pa­pie­rosy.

Nie od­pi­sał. Nie za­pro­po­no­wał wyj­ścia na kon­cert, nie za­py­tał, co jest we­dług mnie „do­brą mu­zyką”. Cały wie­czór za­glą­da­łam co rusz do skrzynki, pod­eks­cy­to­wana jak na­sto­latka, po­pi­ja­jąc drinka za drin­kiem. Wresz­cie się po­ło­ży­łam, ale nie mo­głam za­snąć i w środku nocy wsta­łam jesz­cze raz, już trzeź­wie­jąc, z lek­kim bó­lem głowy, aby po­now­nie spraw­dzić pocztę. Nic nie było.

Wkrótce na­uczy­łam się w ogóle nie wy­łą­czać kom­pu­tera, co naj­wy­żej wy­ga­sza­łam mo­ni­tor. Uza­leż­ni­łam się od skrzynki pocz­to­wej. Ma­ile przy­cho­dziły nie­re­gu­lar­nie. Od­pi­sy­wał cza­sem po dwóch, trzech dniach, a nie­kiedy fun­do­wał mi ty­go­dniowy kosz­mar ocze­ki­wa­nia. Li­sty sta­wały się co­raz bar­dziej oso­bi­ste, oczy­wi­ście dawno prze­sła­łam mu po­pra­wiony tekst pre­zen­ta­cji i su­ge­stie, co można by zmie­nić, ale na­sza ko­re­spon­den­cja trwała da­lej.

Po kil­ku­na­stu ma­ilach za­pro­po­no­wa­łam przej­ście na „ty” i od­tąd ro­biło się mię­dzy nami co­raz cie­plej, co­raz in­tym­niej. Do­wie­dzia­łam się, że jest pro­gra­mi­stą, mi­ło­śni­kiem do­brej książki, blu­esa i jazzu, że pali che­ster­fieldy, że czę­sto robi na obiad rybę z fryt­kami, bo to ła­twe, że nie lubi sło­dy­czy, że oboje ro­dzice byli le­ka­rzami i jego de­cy­zja o stu­dio­wa­niu in­for­ma­tyki wstrzą­snęła nimi, bo jak to, dziecko z ta­kiej ro­dziny musi iść na me­dy­cynę, ale on po­sta­wił na swoim. Oj­ciec pił, Ma­rek przez długi czas tego nie ro­zu­miał, to była sła­bość, a oj­co­wie po­winni być silni, ale te­raz wie, że to było le­kar­stwo na ży­cie z matką, która go nie ko­chała, która nim gar­dziła, no i na pracę, bo pra­co­wał w pro­sek­to­rium i przez całe dnie to­wa­rzy­szyły mu tylko trupy.

Ja także opo­wia­da­łam mu o so­bie, a chciał wie­dzieć wszystko: o któ­rej wstaję, co lu­bię jeść, czym się upi­jam, co ostat­nio czy­ta­łam, co mnie iry­tuje i kto jest dla mnie ważny; jed­nak opo­wia­da­łam tylko pół­prawdy, nie wspo­mnia­łam o Julce, o mo­jej za­leż­no­ści od niej, o na­szym dziw­nym związku, z któ­rego nie umia­ły­śmy wyjść, choć prze­cież by­ły­śmy już do­ro­słe. Nie zro­zu­miałby tego, bo nie miał ro­dzeń­stwa. Poza tym po ja­kimś cza­sie zda­łam so­bie sprawę z tego, że nie po­wie­dzia­łam mu ni­gdy o Julce z obawy, że ona wyda mu się bar­dziej atrak­cyjna, że wy­bie­rze ją.

Wresz­cie niby przy­pad­kiem spo­tka­li­śmy się w cen­trum han­dlo­wym; „niby”, po­nie­waż z jego ma­ili wie­dzia­łam, że w so­botę po obie­dzie robi tam wiel­kie ty­go­dniowe za­kupy. Pę­ta­łam się po su­per­mar­ke­cie, pcha­jąc przed sobą pra­wie pu­sty wó­zek, i od­no­si­łam wra­że­nie, że mam oczy na pół twa­rzy, tak bar­dzo usi­ło­wa­łam go do­strzec w tłu­mie. Wresz­cie usły­sza­łam jego „dzień do­bry”, gdy już pod­cho­dzi­łam do kasy. Było nam bar­dzo nie­zręcz­nie zwra­cać się do sie­bie po imie­niu, bo tylko raz roz­ma­wia­li­śmy ze sobą, a pi­sząc ma­ile, nie zdo­ła­li­śmy się na­uczyć brzmie­nia swo­ich gło­sów, tak na­prawdę zu­peł­nie się nie zna­li­śmy i to na­sze spo­tka­nie było po­cząt­kowo bar­dzo sztywne. Za­pro­sił mnie na kawę do po­bli­skiej ka­wia­renki; nie zna­łam jej wcze­śniej. Wła­ści­wie była to her­ba­ciar­nia, ale ser­wo­wano tam także kawę i cze­ko­ladę na go­rąco, i to wła­śnie na cze­ko­ladę z be­zami wpa­da­łam tam póź­niej setki razy, cze­ka­jąc na niego i ma­rząc, że po­rzuci ro­dzinę dla mnie, sa­mot­nej i roz­pacz­li­wie stę­sk­nio­nej.

Wie­dzia­łam, że ma dziecko. Ale te­mat żony wy­pły­nął dużo, dużo póź­niej. Po­cząt­kowo z ma­ili wy­ła­niał się ob­raz sa­mot­nego ojca z na­sto­let­nim sy­nem. Go­to­wał obiady, za­bie­rał Mar­cina na kon­certy, ku­po­wał mu książki i płyty. My­śla­łam so­bie, że to na­wet le­piej. Gdy już bę­dziemy ra­zem (bo by­łam świę­cie prze­ko­nana, że kie­dyś bę­dziemy), na­sto­la­tek za­ak­cep­tuje mnie ła­twiej, niż gdyby to był mały chłop­czyk. Tak mi się wy­da­wało.

Po po­wro­cie z tego pierw­szego spo­tka­nia od­wa­ży­łam się na coś wię­cej. Na­pię­cie ero­tyczne wciąż wi­siało nad tą na­szą ko­re­spon­den­cją, ale nie w sło­wach, ra­czej w sa­mym fak­cie, że do sie­bie pi­szemy. Chcia­łam, aby to były słowa. Słowa za­wsze uwo­dziły mnie naj­moc­niej. Na­pi­sa­łam wtedy:

Dziw­nie było pa­trzeć, jak pi­jesz kawę; do­tąd tylko wy­obra­ża­łam so­bie, jak ją sma­ku­jesz ma­łymi ły­kami, sie­dząc przed mo­ni­to­rem. Wy­mie­ni­li­śmy tyle li­stów, a na­wet nie wie­dzia­łam, jak trzy­masz fi­li­żankę. Gdy wy­cho­dzi­li­śmy, do­tknę­łam Two­jego rę­kawa. Pew­nie tego nie czu­łeś.

Nie­mal nie mo­głam od­dy­chać z pod­nie­ce­nia, gdy wy­sy­ła­łam tego ma­ila. Cze­ka­łam na od­po­wiedź w ta­kim na­pię­ciu, jakby była to co naj­mniej pro­po­zy­cja mał­żeń­stwa. Od­pi­sał późno w nocy.

Czu­łem. Mocno czu­łem. I bar­dzo chcia­łem Cię do­tknąć, ale straszny ze mnie tchórz.

Tylko tyle i aż tyle. Za­chły­sty­wa­łam się tym krót­kim „bar­dzo chcia­łem cię do­tknąć”. Ni­gdy jesz­cze nie stra­ci­łam głowy do tego stop­nia. Nie spa­łam, nie chciało mi się jeść, by­łam jak nar­ko­manka na ja­kimś po­tęż­nym haju, pełna ener­gii bio­rą­cej się zni­kąd albo może pły­ną­cej z mo­jej od­kry­tej na nowo ko­bie­co­ści, z faktu, że chciał mnie do­tknąć, że mnie pra­gnie, a ja sama po­żą­dam go bar­dziej, niż my­śla­łam, że można po­żą­dać. I jed­nak umiem ko­chać, na­wet je­śli fa­cet nie jest ide­alny. Tyle razy wcze­śniej usi­ło­wa­łam ob­da­rzyć ko­goś mi­ło­ścią, po­zo­stać w związku – jed­nak męż­czyźni, z któ­rymi się spo­ty­ka­łam, draż­nili mnie, nie byli wy­star­cza­jąco in­te­re­su­jący, czy­ści i po­ukła­dani.

Nie uży­wa­li­śmy tego słowa. Ko­cham. Było za małe, zbyt try­wialne, od­mie­nione przez wszel­kie moż­liwe osoby i czasy w ba­nal­nych pio­sen­kach i se­ria­lach.

Pi­sał mi, co chciałby ze mną ro­bić. Że chce wy­li­zać każdy cen­ty­metr mo­jej skóry. Jeść i pić z za­głę­bień mo­jego ciała. Za­sy­piać pode mną i bu­dzić mnie swoim cię­ża­rem, roz­chy­la­jąc mi uda. Ja też pi­sa­łam mu o swo­ich fan­ta­zjach. Wła­śnie po któ­rymś z ta­kich li­stów po­wie­dział mi o swo­jej żo­nie.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: