- W empik go
Nieobliczalna - ebook
Nieobliczalna - ebook
Kim jest kobieta, której ciało znaleziono przed blokiem? Czy ktoś ją zabił? A może to samobójstwo albo nieszczęśliwy wypadek? Wśród mieszkańców osiedla jest ktoś, kto zna prawdę. Prawdę, która okazuje się bardziej przerażająca niż się początkowo wydaje.
Alicja i Martyna to przyjaciółki z lat młodzieńczych. Jedna jest samotną matką już dorosłego syna, druga trwa w nieszczęśliwym związku z zaborczym mężem, z którym ma kilkuletnią córkę. Obie nawzajem zazdroszczą sobie życia, nie wiedząc, jak naprawdę wygląda ich codzienność. Daniel to syn Alicji, dwudziestodwuletni student. Niebawem wyjeżdża na stypendium do Włoch. Adelina, jego dziewczyna, nie ma łatwego życia. Mieszka z matką od lat pogrążoną w depresji, ojca nigdy nie poznała. Może liczyć tylko na siebie. Z pozoru udane relacje między bohaterami zaczynają się nagle komplikować, gdy do głosu dochodzą zakłamanie, zdrada, zemsta i zazdrość.
Kto jest bardziej niebezpieczny – zdradzona czy może jednak zakochana kobieta? Czy wymierzanie sprawiedliwości na własną rękę daje ukojenie, czy wciąga nas w spiralę zła, której sami padamy ofiarą?
Nieobliczalna to hipnotyzujący thriller, od którego nie sposób się oderwać.
Thriller o kobietach w życiowej matni. Pełna napięcia, wciągająca książka o miłości, strachu, pragnieniach i nienawiści. A także o życiowych błędach. Będziecie ją odkładać tylko po to, żeby złapać oddech i zaraz wrócić do lektury.
Wojciech Chmielarz
Magda Stachula – jedna z najbardziej rozpoznawalnych polskich autorek, prekursorka gatunku domestic noir w Polsce. Thriller Idealna uznano za spektakularny debiut 2016 roku. Wydano go już w Czechach i we Włoszech. Autorka wraz z mężem i dwoma synami mieszka w Krakowie i pełnoetatowo pracuje nad kolejnymi thrillerami.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67262-56-9 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ciało zauważono dopiero, gdy zaczęło świtać. Krystalizująca się czerwień na białym puchu wyglądała jak fragment z obrazu impresjonistów. Rozmyte kontury zamarzniętych kropel krwi przybrały lekko różową barwę, cukierkową i dziewczęcą. Wokół ciała ostrożnie stąpały czarne kruki, uderzając dziobami w pokrywę śniegu.
Zwłoki znalazł taksówkarz, gdy wracał do domu po nocnym kursie. Jak zawsze zaparkował przy chodniku i zapalił papierosa, którego zamierzał potem wyrzucić do śmietnika pod klatką, bo w domu żona nie pozwalała mu palić, ale zanim tam dotarł, jego uwagę przyciągnęła dziwna wypukłość na pokrytym śniegiem trawniku. Podszedł bliżej i zaniemówił. Papieros wypadł mu z ust. Mężczyzna chwycił za telefon i wezwał karetkę. Myślał, że kobietę ktoś pobił, ale nie sprawdził, czy żyje. Bał się jej dotknąć, tyle naoglądał się programów kryminalnych o śladach DNA na ofierze, że wolał trzymać się z daleka. Lekarz z karetki stwierdził zgon, zawiadomił policję i prokuraturę. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał, żadnych świadków, żadnych kamer, aż dziw bierze. Ciało zabrano, świeży śnieg przykrył ślady krwi i mimo że minęły już dwa dni, sprawa nie schodzi z ust mieszkańców osiedla przy ulicy Ciepłej w Zamościu. Morderstwo, samobójstwo, a może nieszczęśliwy wypadek? W mieście jest ktoś, kto zna prawdę.Martyna
Przebiegam przez ulicę, o mało nie wpadając pod samochód. Facet trąbi i wygraża mi pięścią, otwiera szybę i się wychyla.
– Czy pani oszalała?! – wrzeszczy. – Prawie bym panią zabił!
– Śpieszę się – rzucam, nawet go nie przepraszając.
– Chyba na tamten świat. – Kręci głową, po czym zamyka okno.
Pędzę przez trawnik i zerkam na zegarek. Muszę być za trzy minuty w domu ojca – czy to tak trudno zrozumieć? Wpadam na klatkę i wbiegam po schodach. Gdy przekręcam klucz w zamku, dobiega mnie dźwięk komórki, którą zostawiłam na stole podpiętą do ładowarki. Rzucam się do kuchni, z hukiem zamknąwszy drzwi na klatkę. Najważniejsze, że zdążyłam. Serce wali mi jak szalone, gdy wyszarpuję kabel z telefonu i przejeżdżam palcem po wyświetlaczu.
– Tak? – mówię, próbując zapanować nad przyśpieszonym oddechem.
– Biegłaś? – pyta.
A jednak nie udało się tego ukryć.
– Sprzątam – kłamię, siadając na krześle. – Właśnie odkurzałam. Ledwo usłyszałam, że dzwonisz.
Wstaję i delikatnie zamykam za sobą drzwi kuchni, nim ojciec zdąży wyjrzeć ze swojej sypialni. Wciąż mam nadzieję, że to głośne wejście i telefon nie wybudziły go z popołudniowej drzemki.
– Od dawna mówiłem ci, że powinnaś kogoś do tego zatrudnić. A swoją drogą... – wzdycha. Niemal widzę wyraz jego twarzy, na samo jej wyobrażenie robi mi się niedobrze. – To niepokojące, że tak się męczysz przy zwykłym odkurzaniu. Powinnaś zadbać o kondycję.
Na samo słowo „powinnaś” cierpnie mi skóra na karku. On zawsze wie lepiej ode mnie, co jest dla mnie dobre i co powinnam.
– Dbam – mówię, siadając z powrotem na krześle i ręką odgarniając włosy klejące się do spoconego czoła. – Będziesz punktualnie w domu?
– Spóźnię się. Ale zdążę położyć do snu Kornelię.
– Świetnie – kwituję radosnym tonem, co oczywiście błędnie odbiera jako moje zadowolenie z jego udziału w opiece nad córką, a nie z tego, że spóźni się na obiad. Bardzo się cieszę, że wróci dopiero wieczorem, a ja pobędę sama, z dala od niego.
Drzwi do kuchni się otwierają. W progu staje ojciec, posyła mi uśmiech i człapie w moją stronę. Niestety telefon wybudził go ze snu.
– Zrób na kolację żeberka – zleca Wojciech. – Moje ulubione w sosie miodowym.
Zamykam na moment oczy, czuję ciepłą rękę ojca na ramieniu.
– Muszę kończyć. Za chwilę mam spotkanie z klientem. – Krótkie kliknięcie i cisza po drugiej stronie.
Oddycham z ulgą. Tym razem obyło się bez kolejnych kłamstw i fałszywych deklaracji uczuć.
– Gdzieś wychodziłaś? – pyta ojciec.
– Tak, byłam w sklepie.
– I nic nie kupiłaś? – Rozgląda się dookoła.
Nie jest taki nieobecny w rzeczywistym świecie, jak mogłoby się wydawać.
– Była za długa kolejka.
– Kolejka? – Krzywi się. – W osiedlowym spożywczym? Za komuny to były kolejki. – Zdejmuje rękę z mojego ramienia i siada naprzeciwko mnie. – Oj, moje dziecko, w tamtych czasach nie umiałabyś funkcjonować.
Spojrzenie jego wyblakłych oczu mówi jasno: tak jak ja nie umiem funkcjonować w dzisiejszym świecie.
– Ugotuję ci zupę. – Podnoszę się z krzesła.
Rano przyniosłam warzywa, więc teraz wystarczy je tylko nastawić.
– Jaką?
– Krupnik. – Wyjmuję pękaty garnek, ten, w którym mama zawsze gotowała zupy.
– Wolę pomidorówkę.
– W tamtym tygodniu była pomidorówka.
– Z preferencji kulinarnych się nie wyrasta – odpowiada ojciec. – Zresztą nie tylko kulinarnych.
Wiem, że mówi o boksie i piłce nożnej. Ma stale włączony Eurosport. Myślę, że starość dla ludzi, którzy przez całe życie aktywnie zajmowali się sportem, jest w dwójnasób okrutna. Przykro patrzeć, jak ojciec zmaga się z ograniczeniami swojego ciała. Mnie też przeraża upływ czasu, chyba mam to po nim. Stale wyszukuję w lustrze kolejnych siwych włosów, nowych zmarszczek i skrzętnie ukrywam je przed mężem oraz resztą świata. Fryzjerka i kosmetyczka robią wszystko, co w ich mocy, bym wyglądała młodo, ale wiem, że przyjdzie taki dzień, gdy moja skóra zacznie przypominać pomarszczone jabłko. To u nas rodzinne – pamiętam, jak babcia wiecznie narzekała, że jej skóra wyglądem przypomina „starego indyjskiego słonia”.
Sięgam do koszyka po marchewkę i zaczynam ją obierać nad zlewem. Ojciec nastawia czajnik, zdejmuje z półki puszkę z herbatą, po czym bez pytania stawia na blacie dwa kubki i do każdego sypie kopiastą łyżeczkę liści. W jego powolnych ruchach wyczuwam spokój, którego tak bardzo mi potrzeba.
Najpóźniej za godzinę muszę stąd wyjść, jeśli chcę przed siedemnastą odebrać Kornelię z przedszkola. Wyjeżdżając z osiedla przy Ciepłej, często trafiam na korek, więc dla bezpieczeństwa powinnam wyjść za czterdzieści pięć minut. Mogłabym poprosić teściową, aby dziś odebrała wnuczkę, ale wiem, że powinnam wcześniej ustalić to z mężem. Halina zabawi u nas do późna, a on może sobie tego nie życzyć.
Zerkam na ojca, na jego rozczochrane siwe włosy, które kiedyś były kruczoczarne. Dzięki jego popołudniowej drzemce mogłam wymknąć się z domu. Cieszę się, że zdążyłam wrócić na czas i odebrać telefon od Wojciecha, bo gdyby zadzwonił choć minutę wcześniej, byłoby po mnie. Choć to mało prawdopodobne – zawsze jest punktualny. U niego wszystko funkcjonuje co do minuty jak w szwajcarskim zegarku. Jestem pewna, że nastawia sobie przypomnienie w komórce, dlatego dzwoni do mnie zawsze o równej godzinie, chyba że wyszkolił swoją sekretarkę i to ona wybiera wtedy połączenie. Gdybym nie odebrała, oczywiście mogłabym się wytłumaczyć, mówiąc, że zostawiłam telefon podpięty do ładowarki i zeszłam do spożywczego, ale Wojciech nie lubi, gdy zapominam o czymkolwiek, a już zwłaszcza o baterii. Nie zabrałam ze sobą komórki, bo nie mógł się dowiedzieć, gdzie byłam. To mogłoby mnie słono kosztować. Na samą myśl kary, jaką by dla mnie przewidział, czuję ucisk w żołądku. Przełykam głośno ślinę, gdy powracają wspomnienia. Obiecałam mu, że już więcej nie będę miała przed nim tajemnic. Żadnych. Jednak czy przyrzeczenia składane pod przymusem cokolwiek znaczą? Poza tym nie pozostawia mi wyboru. Muszę znów to zrobić, choć to oznacza walkę na śmierć i życie. Otwieram torebkę i wrzucam do niej komórkę wraz z ładowarką. Odebrałam na czas, a on nie wie, że wychodziłam – jak na razie dwa zero dla mnie. Zamykam zamek, przyglądając się mojej ręce. Na nadgarstku od wewnętrznej strony blizna po oparzeniu jest jak strażnik przed przeszłością. Odwracam od niej wzrok i zsuwam rękaw swetra. Nie chcę, aby ojciec ją zauważył.
– Coś ci pomóc? – pyta tata.
– Nie, wystarczy, że tu będziesz. – Posyłam mu uśmiech.
Jego obecność działa na mnie kojąco, co innego towarzystwo mojego męża. Ile żon ma takie myśli? Czy jestem jedyna? Mam przed Wojciechem wiele tajemnic, ale jedną z nich dzielimy razem. Nikt o niej nie wie i nigdy nie może się dowiedzieć. Wstydzę się przed sobą, ale godzę się na to każdego dnia – mam czterdzieści jeden lat i pozwoliłam mężowi założyć na moim telefonie kontrolę rodzicielską. Śledzi każdy mój ruch w sieci i każdy krok w rzeczywistym świecie. Jest moim panem, a ja jego niewolnicą.Adelina
Przeciągam żelazkiem po miękkim materiale bluzki. Zapach prasowania wypełnia mieszkanie – lubię go, kojarzy mi się z porządkiem, czystością, nowym początkiem. Wyciągam wtyczkę z gniazdka, składam bluzkę i chowam deskę. Stosik równo ułożonych ubrań kładę na komodzie tuż obok drzwi do pokoju matki, by go zauważyła, gdy się zbudzi. Staram się zachowywać cicho, przy takich temperaturach nie czuje się dobrze. Zresztą podczas wichur i ulew też nie jest z nią najlepiej. Od lat zmaga się z depresją, a stopień nasilenia choroby jest różny, uzależniony od wielu czynników, na które ani ona, a tym bardziej ja nie mamy wpływu. Za to jej choroba ma ogromny wpływ na mnie. Od zawsze miała – ukształtowała mnie, wryła się we mnie i nadal tam tkwi. Od kiedy pamiętam, matka była smutna, samotna, porzucona, bezbronna. Czasami mam ochotę nią potrząsnąć, krzyknąć jej prosto w twarz: „Ogarnij się, kobieto! Twoje życie i twoja przyszłość leżą w twoich rękach!”, ale nie robię tego. Ona musi mieć we mnie wsparcie, czuję się za nią odpowiedzialna. Kiedy ma się lepiej, wychodzimy na spacer, rozmawiamy, choć gdy zaczyna nawiązywać do przeszłości, znów wpada w spiralę złych wspomnień. Dziś długo nie mogła zasnąć, kręciła się po kuchni, więc teraz szybko nie wstanie.
Wchodzę do mojego pokoju, zamykam cicho drzwi, po czym zdejmuję dres i szukam czegoś odpowiedniego na dzisiejszy wieczór. Ładnego, eleganckiego, ale przede wszystkim wygodnego. Bycie barmanką w nocnym barze rządzi się swoimi prawami. Może nie jest to najbardziej ambitna praca, może nie jest szczytem moich marzeń, ale ją lubię. Czuję się w niej trochę jak w teatrze. Leję piwo, przygotowuję drinki i obserwuję ludzi. Jednym zależy na taniej rozrywce, innym na miłości albo seksie. Wszystko to umiem wyczytać z ich twarzy i ze sposobu, w jaki się zachowują. Może powinnam zrobić profesjonalny kurs na coacha behawiorystę czy coś w tym stylu, tak dobrze potrafię rozszyfrować mowę ciała. Najbardziej szkoda mi dziewczyn uzależnionych od swoich facetów. Nie wiem, co oni mają w sobie albo czego brak tym kobietom, ale przykro patrzeć, jak dają się traktować. Być może jestem przewrażliwiona na tym punkcie, bo tak bardzo przypominają mi moją matkę i wiem, dokąd takie zachowanie je zaprowadzi. Czasem którąś zagadam, choć zdarza się to rzadko, bo ich faceci nie odstępują ich na krok. Niby demokratyczny wolny kraj, a na każdym kroku uciemiężenie kobiet. Czy tylko ja to widzę?
Bezszelestnie wychodzę z pokoju w czarnych dżinsach rurkach i białym T-shircie z dekoltem. Za barem jest gorąco, więc wrzucam do torebki jeszcze jedną koszulkę na przebranie. Kiedy ruszam w stronę wyjścia, drzwi od pokoju matki się otwierają.
– Znów wychodzisz na noc? – pyta, stając w progu.
Włosy ma związane w niechlujny kucyk, na skroniach widzę siwe pasma – powinna je ufarbować. Jutro kupię farbę i zaproponuję, żebyśmy odświeżyły kolor.
– Tak. – Kiwam głową. – Idę do pracy.
– Do jakiej pracy tak się ubrałaś? – Taksuje mnie wzrokiem.
Zauważa mój strój, ale nie widzi swoich ubrań, które dla niej wyprasowałam i ułożyłam w równy stosik tuż przed jej nosem. Znów jest na mocnych lekach, widzę to po jej spojrzeniu i słyszę w tonie, jakim mówi.
– W barze jest gorąco... – zaczynam i od razu żałuję, że się tłumaczę.
– I tak cię zostawi – stwierdza. – Zobaczysz, każdy taki jest, zostawi cię! Faceci są bezwzględni. – Spogląda na mnie badawczo. – Musisz na nich uważać, mogą cię wykorzystać.
– Wiem – przerywam jej.
Nie jestem już nastolatką i nie mam ochoty tego słuchać. Jeśli chciała mi właśnie strzelić wykład o życiu seksualnym i różnych metodach antykoncepcji, to spóźniła się o kilka lat. Czy kiedyś w końcu przestanie, czy wyleczy się z tego? Jej sylwetka zaczyna lekko drżeć. Nie wiem, czy ze wzruszenia, strachu, czy nagłego pogorszenia stanu psychicznego – wszystko może być przyczyną.
– Napij się wody, mamo – mówię, sięgając po butelkę wody mineralnej, która stoi na stole w kuchni.
Mogłabym ją przytulić, spróbować ugłaskać jej chore myśli, ale to za trudne, bo od dawna nie ma między nami żadnego kontaktu fizycznego. Nawet przypadkowe muśnięcie jej palców na mojej skórze wywołuje we mnie dreszcze.
– Nie wypiję tego! – protestuje oburzona, gdy wyciągam rękę w jej stronę. – Chcesz mnie otruć?
– Co?
– Już ja wiem, że byłoby ci wygodniej, gdyby mnie nie było.
– Mamo! Przestań!
– Sprzedałabyś to mieszkanie i kupiła sobie coś nowego, zmyła ślady całej swojej przeszłości i marnego życia, które ci zafundowałam...
– Mamo! – Muszę przerwać ten chory scenariusz, zanim matka się rozkręci. – Uspokój się!
W jednej z książek psychologicznych czytałam, że aby przerwać napływ niechcianych myśli i skojarzeń, trzeba od razu reagować. Nie mogę pozwolić jej się nakręcać.
– Stop!
Jednak ona już nad sobą nie panuje. Trajkocze o swoim marnym losie, o piekle, którego doznała od świata, od mężczyzn. Wymijam ją w drzwiach i wychodzę z domu. Wstydzę się tych myśli, ale czasem wyobrażam sobie, że kiedyś naprawdę nie wytrzymam i przygotowując dla niej herbatę, pomylę cukier z cykutą. Chciałabym jej pomóc, ale ona za każdym razem mnie odtrąca. Będzie teraz łazić po domu przez pół nocy, jak ma w zwyczaju, a potem znów spać do południa. Gdyby te wszystkie dziewczyny, które dziś będą tak potulnie leżeć w ramionach swoich silnych mężczyzn, mogły ją zobaczyć, może udałoby się uratować choć jedną z nich.Alicja
Budzik dzwoni równo o szóstej. Wyciągam rękę i szukam komórki. Wyłączam piskliwy dźwięk. Przeciągam się, a potem jeszcze na chwilę zamykam oczy. Mimo że siedziałam do późna nad artykułem, nie czuję zmęczenia, wręcz przeciwnie – przepełnia mnie energia. Dziś przyjeżdża Daniel. Nie widziałam go od trzech tygodni i stęskniłam się za nim. Wstaję i rozkładam matę. Każdy dzień zaczynam od porannego pilatesu. Roluję kręgosłup, wzmacniam mięśnie wewnętrzne brzucha, układając się na plecach i wyciągając do góry nogi. Lary, mój stary pies, człapie do mnie i kładzie się wzdłuż maty. Po piętnastu minutach idę w stronę łazienki. W myślach przeglądam już zawartość lodówki i dochodzę do wniosku, że uda mi się upiec bezę bez wychodzenia z domu po produkty. To jego ulubione ciasto, okropnie czasochłonne, ale do południa powinnam zdążyć. Lary podąża za mną, jego pazury uderzają o deski.
– Chodź, staruszku – mówię i uchylam drzwi na taras.
Pozwalam mu załatwiać swoje potrzeby w ogrodzie, czasem zabieram go na długi spacer wzdłuż rzeki, ale szybko się męczy, więc ostatnio rzadko wybieramy się gdzieś dalej.
Biorę prysznic, myję włosy, a potem balsamuję ciało. Dokładnie, centymetr po centymetrze – nawilżenie skóry z zewnątrz i wewnątrz to podstawa w zachowaniu na długo młodego wyglądu. Z lodówki wyjmuję butelkę wody. Staram się pić ponad dwa litry dziennie, zawsze pierwszą szklankę na czczo. Włączam telewizor, znajduję kanał informacyjny i krzątam się po kuchni. Beza ląduje w piekarniku na najbliższe trzy godziny, a ja przygotowuję sobie śniadanie. Potem przejeżdżam odkurzaczem po domu i wycieram kurz. Przy kominku schodzi mi najdłużej. Biorę do ręki ramki i starannie przecieram szybki. Na każdym zdjęciu Dany sam albo ze mną. Najbardziej lubię to, na którym stoimy na tle Jeziora Białego – kiedy na nie patrzę, od razu się uśmiecham. Tak bardzo go kocham.
Telefon wibruje na kuchennym blacie, informując, że dostałam maila – autoryzację wywiadu, który ostatnio przeprowadziłam z pisarzem kryminałów. Zajmę się tym potem, teraz muszę przygotować obiad. Wsypuję do miski drożdże, mąki pszenną i żytnią, wbijam jajka – zrobię pizzę. Co prawda mogłabym pokusić się o coś bardziej wykwintnego, ale skoro on tak uwielbia pizzę mojej roboty, po co kombinować. Gdy zaczynam ugniatać ciasto, dzwoni telefon. Przez krótką chwilę boję się, że to Daniel – odwoła swój przyjazd, coś mu wypadło i nie przyjedzie dziś do Zamościa. Z duszą na ramieniu podchodzę do komórki i z ulgą widzę, że to Martyna, moja przyjaciółka. Ręce mam całe w cieście, więc nie odbieram, oddzwonię później.
Poszczęściło się jej w życiu, ma niepoprawnie bogatego męża, cudowną córeczkę i ekskluzywny dom na obrzeżach miasta. Lubię do nich zaglądać, chociaż nigdy nie udało mi się złapać dobrego kontaktu z Wojciechem. To ja ich poznałam. Kilka lat temu, gdy Martyna wciąż wpadała w związki bez przyszłości, zabrałam ją na imprezę organizowaną przez gazetę. Wojciech, miejski radny i właściciel jednej z firm sponsorujących nasz tygodnik, był gościem honorowym. Trudno powiedzieć, kto komu najpierw wpadł w oko, ale bardzo szybko zostali parą, a po roku wzięli ślub. On często wyjeżdża służbowo, więc gdy wpadam do nich, zazwyczaj nie ma go w domu, a nawet jeśli jest, pracuje w swoim gabinecie na piętrze. I dobrze, wolę spotykać się tylko z Martyną. Poza tym świetnie gotuje i mają dobry alkohol, co naprawdę doceniam.
Myję ręce, przykrywam ciasto szmatką, aby spokojnie wyrosło, i gdy już mam do niej oddzwonić, Daniel parkuje pod domem. Jest wcześniej, niż obiecał. Z uśmiechem na ustach otwieram drzwi i wychodzę mu naprzeciw. Lary człapie za mną.
– Kochanie! – wołam. – Cieszę się, że już jesteś!
Spotykamy się w połowie drogi do furtki. Zarósł przez te trzy tygodnie.
– Zapuszczasz brodę?
– Jak na prawdziwego żeglarza przystało – żartuje, bo właśnie wrócił z żagli na Mazurach.
Całuje mnie w policzek, po czym kuca i wita się z Larym. Czochra go za uszami, a pies mruży oczy. Myślałam, że uda nam się pojechać gdzieś razem, ale potwierdziłam udział w dwóch festiwalach literackich – jednym w górach, drugim nad morzem – i mam w związku z tym dużo pracy, więc w tym roku odpuściłam.
– Ciasto na pizzę już prawie gotowe – mówię, gdy wchodzimy do domu.
Rzuca plecak na podłogę, zsuwa z nóg mokasyny w żeglarskim stylu i idzie do łazienki umyć ręce. Rozciągam ciasto na blaszkę, wylewam sos pomidorowy. Dodatki czekają pokrojone w miseczkach.
– Upiekłaś torcik bezowy – mówi Daniel, wchodząc do kuchni. – Ale pachnie.
Łamie kawałek i bierze do ust.
– Zostaw. – Żartobliwie uderzam go w rękę.
– Mamo! – śmieje się i znów sięga po kolejny okruszek.
Od dziecka podjadał ciasto i tak mu zostało. Niesforny urwis, który jest teraz wyższy ode mnie o dwie głowy. Podnoszę na niego wzrok – ma prawie metr dziewięćdziesiąt. Wzrost odziedziczył po ojcu. Nie lubię, gdy nawet najdrobniejszy szczegół przypomina mi tego człowieka.
– I jeszcze kapary – rzuca, sięgając do szafki nad moją głową.
– Połóż tylko na swojej części – zaznaczam.
– Wiem, wiem. – Spogląda na mnie z dezaprobatą.
Być może to też odziedziczył po ojcu, bo ja nie lubię kaparów, a Dany dodaje je niemal do wszystkiego.
– Chyba niedługo nawet lody zaczniesz z nimi jeść – mówię.
– Dzięki za podrzucenie pomysłu. – Szczerzy się w uśmiechu i kuca koło piekarnika. – A, nie mówiłem ci – zaczyna, nastawiając temperaturę. – Dostałem się na Erasmusa.
Zamieram. Patrzę, jak mój syn kręci pokrętłem i cieszę się, że nie widzi emocji malujących się na mojej twarzy. Kilka razy wspominał o tym stypendium, ale w kontekście znajomych z roku – nie sądziłam, że sam będzie starał się o wyjazd. Odwraca się do mnie, podwijając rękawy koszuli, a ja unikam jego wzroku, udając, że szukam czegoś w najniższej szufladzie. Słyszę, jak zdejmuje kieliszki z zawieszonych przy górnej szafce stojaków i przepłukuje je pod bieżącą wodą. Planuje wyjazd za granicę i informuje mnie tak, jakbym była jego daleką znajomą.
– Do Florencji – dodaje Dany, nieświadomy tego, co dzieje się w mojej głowie. – Jak zawsze białe?
Kupiłam dwa rodzaje, chłodzą się od wczoraj w lodówce, ale teraz przeszła mi ochota na świętowanie.
– Ja dziękuję – rzucam.
Nie komentuje tego, tylko wyjmuje wino i sięga po korkociąg. Wiem, że wypadałoby coś powiedzieć, pogratulować mu. Jako dobra matka powinnam się przede wszystkim cieszyć – przecież mój syn dostał się na Erasmusa do Florencji, to ogromna szansa. Jest dorosły, ma prawo do własnych decyzji, ale myślałam, że chociaż zapyta mnie o zdanie. Tylko co bym mu wtedy powiedziała? Prawdę? Nie jedź, bo będzie mi smutno bez ciebie? Co za matka myśli o sobie? Na pierwszym miejscu powinno być zawsze dobro dziecka.
Stawiam na blacie miskę, która do niczego nie jest mi potrzebna, i spoglądam mu w oczy.
– Świetnie, Dany! Gratulacje! – zdobywam się na słowa uznania.
Pokazuję mu twarz, którą powinien zobaczyć – pogodną i entuzjastyczną, twarz kibicującej mu matki. Nie chcę, aby oglądał moje rozdrażnienie i niezadowolenie, matczyny strach o utratę ważnej pozycji w życiu syna.
– Kiedy wyjeżdżasz?
– W październiku.
To za dwa miesiące – dudni w mojej głowie. Jego oczy śmieją się do mnie, gdy upija łyk wina.
– Naprawdę nie napijesz się ze mną? – upewnia się.
Nie zrobię tego, bo muszę pojechać do Martyny powiedzieć o tym, że Daniel mnie zostawia. Ona pomoże mi to jakoś poukładać. Uśmiecham się, licząc, że mój syn nie odgadnie, jak bardzo jest to nieszczere, i kręcę przecząco głową.
– Będę jeszcze dzisiaj jeździć samochodem.
Daniel upija kolejny łyk i siada za stołem.
– Mamo, wyobrażasz to sobie? – mówi rozentuzjazmowany. – Będę snuł się po mieście, obracał wśród tych wszystkich sławnych miejsc.
Nie myli się – będzie zachwycony, spotka tam wspaniałych ludzi i, kto wie, może nawet miłość swojego życia.
– Tylko o nauce pamiętaj. Snując się po mieście, zahaczaj czasem o sale wykładowe. – Staram się zabrzmieć zabawnie, ale mimo wszystko przybieram moralizatorski ton zatroskanej mamuśki.
Na szczęście mój syn nigdy nie potrafił wychwycić takich niuansów, posyła mi więc swój zniewalający uśmiech, pełen marzeń i planów, które chcę za wszelką cenę pomóc mu zrealizować, ale jeszcze bardziej nie chcę go stracić. A czuję, że to właśnie nadchodzi. Co innego, gdy studiuje w Warszawie, do której służbowo wpadam przynajmniej raz w tygodniu, a co innego, gdy wyjedzie na dziewięć miesięcy do Włoch. Jest wszystkim, co mam. Nie może zepchnąć mnie na margines swojego życia.Martyna
Kornelia zasnęła przed ósmą. Rzadko jej się to zdarza, ale dzisiaj celowo ją wymęczyłam długim spacerem, bo chciałam mieć wolny wieczór. Przed obiadem zadzwoniła Alicja z prośbą o spotkanie. Jej niespokojny głos wróżył, że rozmowa nie będzie należała do łatwych. Jest pogodną, optymistyczną osobą, ale czasem, zresztą jak każdemu, zdarza jej się spadek formy. I ten dzień właśnie nadszedł. Ucieszyła się, gdy powiedziałam, że Wojciech pojechał w delegację i wróci dopiero jutro wieczorem. Zaproponowała, że przyjedzie. Odkąd urodziła się Kornelia i tak spotykamy się tylko u mnie albo u Alicji. Kilka razy próbowała wyciągnąć mnie na miasto, ale wykręcałam się obowiązkiem opieki nad małą. Sugerowałam, że wyjście z dzieckiem do knajpy to nie najlepszy pomysł, bo ani nie porozmawiamy, ani się nie zrelaksujemy. Prawda jednak jest taka, że mogę odwiedzać tylko kilka miejsc, które nie budzą zdziwienia i sprzeciwu mojego męża, gdy sprawdza, gdzie się znajduję. Aplikacja stojąca na straży mojego bezpieczeństwa pokazuje z dużą dokładnością, gdzie w danej chwili jestem, a knajpy na rynku należą do zakazanych rewirów, bo tam mogłabym przecież kogoś poznać. Oczywiście niebieska kropka może przesuwać się po mieście – to naturalne, że się przemieszczam – ale miejsca, w których mogę zabawić dłużej, są ściśle określone. To dom jego rodziców, gdzie wpadam czasami zawieźć czy odebrać Kornelię, mieszkanie mojego ojca na Ciepłej, którym zajmuję się od czasu, gdy został wdowcem, i dom Alicji. Wojciech nie robi mi też wyrzutów, gdy zaglądam do galerii, choć nie lubi, jak tam chodzę. Na szczęście dzisiaj nie ruszam się z domu. Telefon jest naładowany, a niebieska kropka świeci się tu, gdzie powinna. Zamykam drzwi pokoju córki i na palcach schodzę po schodach. Doskonale wiem, która deska wydaje nieprzyjemne skrzypnięcie, i potrafię ją ominąć z precyzją snajpera. Gdy mijam białe drzwi prowadzące do piwnicy, w zamku nagle dostrzegam klucz. Momentalnie wszystkie włoski na skórze stają mi dęba. Chłód przeszywa moje ciało. Stoję nieruchomo, nie mam odwagi podejść bliżej i wyjąć klucz. Doczepiony do niego breloczek w kształcie foczki lekko się kołysze, a ja czuję, jak zawartość żołądka podchodzi mi do gardła. Panika przychodzi niespodziewanie, ale nie mogę na to pozwolić, bo za chwilę będzie tu Alicja i nie chcę, żeby widziała mnie w takim stanie. Oddycham głęboko i ruszam w kierunku kuchni. Nalewam do szklanki wody, wypijam duszkiem do dna, zamykam oczy, a potem czekam, aż wszystko się uspokoi. Pod zamkniętymi powiekami foczka nadal kołysze się na boki, a ja niemal czuję zaciskające się na mojej szyi jego wielkie dłonie. W moich uszach dźwięczą słowa, które wypluwał z siebie z wściekłością, mój oddech mimowolnie przyśpiesza. Gdy nagle słyszę dźwięk silnika, przechodzi mnie zimny dreszcz – to pewnie Alicja, ale i tak nie potrafię zareagować inaczej. Na palcach podchodzę do okna i wyglądam zza zasłony. Jako jedyni w okolicy nie mamy ogrodzenia, chociaż mieszkamy tu od kilku lat. Wojciech uważa, że to zbyteczne.
– Nie mam niczego do ukrycia – powiedział, gdy jeszcze przed narodzinami naszej córki poprosiłam, aby zajął się kwestią płotu. – A jak ktoś rzuci okiem na mój wystawny dom, to mi od tego nie ubędzie.
Jemu może nie, ale ja wciąż się boję, że ktoś niepostrzeżenie wejdzie do środka. Nic na to nie poradzę, chociaż wiem, że mój największy wróg wcale nie czai się gdzieś tam w mroku, tylko jest bliżej, znacznie bliżej. Dzielę z nim łóżko, własne ciało i mam z nim córkę.
Na widok auta mojej przyjaciółki oddycham z ulgą. Kiedy idę jej otworzyć, moje spojrzenie prześlizguje się po pudełeczku – zapomniałam je schować! To mój mały sekretny skarb, który wyjmuję tylko pod nieobecność męża. Zabrałam je z domu babci Wojciecha, staruszki, która cierpi na demencję. Kilka tygodni temu pojechaliśmy do malutkiej wsi niedaleko Tyszowiec koło Hrubieszowa, bo mój mąż bardzo chciał, aby Kornelia zobaczyła się z prababcią. Ani jedna, ani druga niewiele kojarzyły z tej wizyty, ale Wojciech czuł się dumny, jakby spełniał właśnie jakąś ważną misję budowania więzi międzypokoleniowej. Mała szybko się znudziła, więc zabrał ją na spacer do pobliskiego lasu, a mnie zostawił ze staruszką, abym zabawiła ją rozmową. Od słowa do słowa kobieta wyjawiła mi, że trzyma sekretny skarb z biżuterią po swoich przodkach. Początkowo myślałam, że konfabuluje, ona jednak kazała mi zajrzeć do szufladki w starej maszynie do szycia. Tam, za pudełkiem z kolorowymi nićmi, znalazłam pudełeczko z biżuterią. Dostała ją od swojej babki. Rodzinna pamiątka, która przechodziła z rąk do rąk i do której ona sama także dołożyła kilka kosztowności. Babcia Wojciecha była krawcową w czasach, gdy niczego nie dało się dostać w sklepie, a zwłaszcza modnej i dobrej gatunkowo odzieży, więc klientów nigdy jej nie brakowało, a majątek rósł z roku na rok. Jeszcze zanim na świecie pojawiła się Kornelia, opowiedziała mi historię swojej krawieckiej przeszłości z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych.
– Moje produkty były znane, co prawda nie tak jak tyszowiaki – powiedziała. – To dopiero był wyrób ponadczasowy – dodała, kiwając w uznaniu głową. – Słyszałaś o tyszowiakach?
Tamtego dnia miała bystre spojrzenie, jakby jej szare komórki cofnęły się w czasie i znów pracowały na pełnych obrotach.
– Nie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
– Tyszowce swego czasu słynęły z wyrobów szewskich. Tyszowiaki to skórzane buty powyżej kolan. – Pochyliła się i stuknęła dłonią w swoje udo. – Takie wyjątkowe, że każdy pasował na obie nogi i dzięki temu nie trzeba było się zastanawiać, który jest prawy, a który lewy. – Zamachała nogami w powietrzu. Z daleka wyglądała jak dziewczynka. – Wiesz, że w tysiąc czterysta dziesiątym roku sam Władysław Jagiełło zamawiał tyszowiaki dla swoich żołnierzy, którzy walczyli z Krzyżakami pod Grunwaldem? – zapytała, spoglądając mi w oczy.
– Nie. – Pokręciłam głową.
– Oj, dziecko, jak ty mało jeszcze wiesz o życiu – rzuciła, a ja nie mogłam nie przyznać jej racji.
Gdybym wtedy wiedziała to, co wiem dzisiaj, nie wpakowałabym się w małżeństwo z Wojciechem.
Gdy on spacerował po lesie z Kornelią, wyjęłam z szuflady starej maszyny Singera pudełeczko z biżuterią.
– Jest twoje, zabierz je, Halinko – powiedziała staruszka, nawet nie podnosząc na mnie wzroku.
Myślała, że jestem jej córką, moją teściową, a ja nie wyprowadziłam jej z błędu. Powinnam była to zrobić, ale gdy otworzyłam pudełeczko, wiedziałam, że to moja przepustka do innego, lepszego świata. Staruszka i tak nie rozpoznaje już ludzi, wszystko jej się myli, nie pamięta nawet, że dała mi to pudełeczko. Schowałam je do torebki, a gdy ostatnio wymknęłam się z domu ojca, poszłam do lombardu rozeznać się, ile warta jest biżuteria. Pokazałam tylko jeden z kompletów, a cena i tak okazała się zadowalająca.
Teraz szybko chwytam pudełeczko – muszę je schować, zanim Alicja pojawi się w domu, ale w tej samej chwili słyszę, że dzwoni komórka. Zostawiłam ją w przedpokoju, biegnę w tamtą stronę, żeby mała się nie zbudziła. Zerkam na ekran. Wojciech. Najwidoczniej ściągnęłam go myślami.
– Halo? – Przykładam aparat do ucha.
– Co tak szepczesz? – W jego głosie czuję wyrzut.
– Kornelia przed chwilą zasnęła. – Kucam i jak najciszej chowam pudełeczko do kredensu.
– Chciałem sprawdzić, co robicie – mówi. – Ale skoro ona śpi, to jutro zadzwonię – dodaje i zanim zdążę się odezwać, rozłącza się.
Jasne, ze mną nie ma o czym gadać, mnie jedynie kontroluje, a skoro siedzę w domu, to wszystko według niego jest w porządku – może położyć się spać, rewizja żony wykonana. Cieszę się, że tym razem nie musiałam silić się na rozmowę, nie chciałabym, aby dowiedział się o wizycie Alicji. Odkładam telefon na kredens i idę otworzyć drzwi, aby dźwięk dzwonka nie obudził Kornelii.
Chciałabym powiedzieć mojej przyjaciółce o sytuacji, w jakiej się znalazłam, ale wtedy musiałabym wyznać, co wpędziło mnie w ten układ, a na to nie mam ochoty. Nie teraz, nie dzisiaj, może kiedyś. Ale czy ona by mnie w ogóle zrozumiała? Czy umiałaby mi pomóc? Poza tym wolę, by myślała, że jestem szczęśliwa w małżeństwie. Nie zniosłabym tego, że zna prawdę, że wie, jak słabą i zależną jestem kobietą. Czy w każdej przyjaźni jest tyle tajemnic, czy brak szczerości to tylko moja przypadłość?
Znamy się niemal od zawsze, wychowywałyśmy się na tym samym osiedlu – jest ode mnie starsza o trzy lata, ale nie miało to znaczenia dla naszej relacji. Szybko się usamodzielniła i choć zaliczyła wpadkę, stanęła na nogi, a teraz świetnie sobie radzi, mimo że nieudany związek, z którego narodził się ukochany syn, zakończył się porażką – facet zwinął żagle i tyle go widzieli. Pomogła jej rodzina, babcia przepisała na nią piękną działkę nad Łabuńką, a ojciec postawił tam dla nich dom. Nie tak wielki i luksusowy jak mój, a jednak o wiele lepiej się w nim czuję. Tam wszystko należy do niej, tutaj nic nie jest moje, tylko Wojciecha. Zazdroszczę jej tej wolności, niezależności i możliwości decydowania o sobie. Osiągnęła to wszystko, ponieważ nigdy nie szła na łatwiznę i nie chciała łaski. Co prawda przyjęła spadek po babci, pozwoliła pożyczyć sobie pieniądze na budowę domu, ale nigdy nie podała ojca Daniela o alimenty. Nie chciał uznać dziecka, więc zacisnęła zęby i żyła swoim życiem. Mówiłam jej, że to bez sensu, że facet powinien ponieść konsekwencje, być współodpowiedzialny, a poza tym ona nie musi wydawać pieniędzy teraz, może je zbierać i dać synowi, gdy dorośnie, ale nie chciała mnie słuchać.
– Nic od niego nie chcę! Nie chcę mieć z nim nic wspólnego, rozumiesz? Nic!
Nie powiedziałam, że na to już za późno, bo przecież mają razem najważniejszą osobę w jej życiu: Daniela. Dziecko, które nigdy nie sprawiało problemów, rozbrajało swoją urodą i pogodą ducha. Co jak co, ale syn Alicji się udał.
Otwieram drzwi i ściskamy się mocno na powitanie, na jej twarzy maluje się smutek.
– Co jest? – pytam od progu.
– Wiem, że to głupie... – zaczyna, schylając się, aby rozwiązać trampki.
– Nie zdejmuj.
Mój mąż nie znosi, jak po naszym domu chodzi się w butach, więc gdy tylko go nie ma, robię tak codziennie.
Alicja macha ręką i wkłada na gołe stopy moje domowe kapcie.
– I wiem, co teraz powiesz – mówi, wchodząc do salonu. Kroczy pewnie, a ja drepczę za nią. Przez krótką chwilę czuję się, jakbym to ja była gościem w tym domu. W zasadzie stale nim jestem. Wojciech nie pozwala mi poczuć się inaczej.
– Daniel właśnie powiedział mi – Alicja zatrzymuje się w pół kroku i odwraca się ku mnie – że wyjeżdża na rok do Włoch. Rozumiesz?! Na rok! Nie przeżyję tego rozstania!
Twój syn skończył dwadzieścia dwa lata, jest dorosły, ma prawo do własnego życia, a ty powinnaś się cieszyć z jego ambicji, z tego, że chce studiować za granicą, a nie mówić, że nie przeżyjesz tego rozstania – myślę, patrząc na nią. Ich relacje są totalnie pokręcone, ale czy mam prawo ją oceniać? Oczywiście, że nie. Gdyby tylko dowiedziała się, jaki układ funkcjonuje między mną a Wojciechem, nie uwierzyłaby.
– Daj spokój – mówię. – Przecież nie jedzie na koniec świata. Są samoloty, tanie linie latają do Włoch kilka razy w tygodniu, a poza tym, moja droga – stawiam na taktykę bagatelizowania problemu; czasem to działa – i tak dość długo jest pod twoimi skrzydłami. W jego wieku faceci mają już żony i dzieci.
Alicja spogląda na mnie z ukosa. No dobrze, może w obecnych czasach rzadko się to zdarza, ale już na pewno w jego wieku chłopaki mają dziewczyny, z którymi spędzają całe dnie i noce. I z tym faktem też przyjdzie jej się pogodzić. Kiedy Daniel był młodszy, często się nim opiekowałam podczas służbowych wyjazdów Alicji, ale nie widziałam go, odkąd wyjechał na studia. Mimo wszystko nie sądzę, że jest z kimś w stałym związku – jego matka na pewno by wiedziała i nie omieszkałaby się tym ze mną podzielić. Jak do tej pory jest najważniejszą kobietą w jego życiu. Wyobrażam sobie, że trudno musi być oddać komuś koronę.
– Mały budda – rzucam, sadzając ją na sofie.
– Słucham? – Spogląda na mnie, marszcząc czoło.
– Herbata – wyjaśniam, napełniając jej filiżankę. – Działa uspokajająco i relaksująco – uśmiecham się. – No więc kiedy i gdzie wyjeżdża?
Na początek niech się wygada, to jej dobrze zrobi.
– Do Florencji.
– Florencji! – przerywam z uznaniem. – Wspaniale, już mu zazdroszczę.
Mina Alicji wskazuje jednak, że to zła odpowiedź.
– Jadę w weekend nad Jezioro Białe – wzdycha. – Mam wynajęty domek. Przyjedź do mnie.
Zgadzam się bez wahania. Będę musiała tylko do tego pomysłu przekonać Wojciecha.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------