- W empik go
Niepamięć - ebook
Niepamięć - ebook
Mroczna tajemnica, wielka miłość, krwawa zemsta po latach…
Patryk Skalferin, po nieudanej próbie samobójczej stara się odzyskać motywację i wraca do dawnej pracy w policji. Przełożeni nie potrafią mu jednak w pełni zaufać i zlecają drobne, mało ważne z ich punktu widzenia sprawy. Jedna z nich – zaginięcie starszej kobiety - doprowadza go do tajemniczego świadka – młodej, pięknej ale i wyjątkowo enigmatycznej wnuczki zaginionej. Gdy jednak przełożeni Patryka odkrywają, że opisywany przez niego świadek nie istnieje… odbierają mu sprawę. Skalferin postanawia jednak na własną rękę dojść do prawdy. Nieoczekiwanym sprzymierzeńcem stanie się Anna – sąsiadka zaginionej, ku jego zaskoczeniu sporo wiedząca o sprawie.
Pozornie błahe z początku śledztwo, doprowadzi Patryka i Annę do przerażającej tajemnicy sprzed lat, której nawet oni nie będą w stanie racjonalnie pojąć…
Krzysztof Kotowski - bestsellerowy pisarz, dziennikarz i psycholog. W przeszłości pracował w radiu i TVP. Był autorem i prowadzącym wielu popularnych programów telewizyjnych, m.in. „Kawa czy Herbata” czy „Rhythmics”. Jest autorem thrillerów z pogranicza psychologii, fantastyki i horroru, czyli tzw. „thrillerów hipotetycznych”. Jego książki w ocenie krytyki i czytelników odznaczają się przede wszystkim świetnym językiem.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66807-37-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moja żona Anna ma wielkie, chabrowe oczy, w których ten rzadki rodzaj jesiennego smutku nietrudno dostrzec takim jak ja, a może i ty…
Jeśli choć trochę mnie rozumiesz, doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że od takiego rodzaju smutku się nie ucieka. Szukasz go przez większą część życia, a później uczysz się długo, by umieć nie umrzeć bez sensu jak zwierzę, w przypadkowym miejscu, czasie, w połowie drogi…
Tak wiele cieni błądzi wielkimi ulicami, tyle jest chłodu i lęku. Ludzi, w których tkwi jak w pułapce drewniana, mdła dusza. Drepczą po ziemi bez celu…
I chcesz mi powiedzieć, że Bóg jest szczęśliwy?
Pamiętam zachrypnięty głos człowieka, który nachylił się kiedyś w jakiejś knajpie nad moim uchem i powiedział: „Popatrz pan, ile dróg budują… tylko nie ma dokąd iść…”.
Zbyt mało jest ważnych rzeczy. Zbyt mało jest ważnych chwil.
Popatrz na miliardy pieprzonych insektów, wszy, karaluchów, różnorakich cholernych robali… Pełzają, latają, żrą i zdychają. Takie egzystencjalne „nic” musi być chyba bardziej bolesne niż rozdeptanie przez przypadkowego przechodnia. Natura ma to gdzieś. Trochę szkoda, nie uważasz? Może przydałby się nam wszystkim jakiś jaśniejszy, prostszy pieprzony sens…
Tylko mi nie mów, że jestem manieryczny i ckliwy! Pewien staruch, który ma się za naszego przyjaciela (Łukasz; nie pamiętam, gdzie i jak go poznaliśmy), stwierdził kiedyś, że nie powinienem opowiadać takich idiotyzmów po pięćdziesięciu latach małżeństwa. Pamiętam… Mówiłem Annie, że to płaski kretyn, bez gustu, stylu i klasy, ale ona do dzisiaj wpuszcza go do mieszkania. Stary pierdziel! Wiesz… ona zawsze łagodziła nasze spory, gładziła mnie po głowie tą najdelikatniejszą na świecie dłonią, a efekt był taki, że znowu piliśmy razem wódkę. Bez sensu.
Dzisiaj patrzyłem, jak Anna krząta się po pokoju, robiąc porządki. Powoli, z wielką starannością odkurzała każdy mebel, zdjęcia stojące na komodzie, a nawet wiszący na ścianie obrazek z moją podobizną w pełnym planie, namalowaną dawno temu na jakiejś plaży przez nadmorskiego artystę. Wyglądam na nim jak wieloryb, ale ona uparła się… no i bohomaz wisi. Pewnie zdajesz sobie już sprawę z tego, że nigdy nie byłem w stanie jej niczego odmówić, więc do dzisiaj to… – cholera wie, jak to nazwać – straszy w sypialni.
Anna była wczoraj na zakupach. Jest bardzo dokładna i świetnie potrafi obliczyć, ile gramów wędliny i sera wolno jej w tym tygodniu kupić. Czynsz za mieszkanie stanowi ponad połowę jej emerytury, więc to bardzo ważne. Ostatnio nawet zaoszczędziła tyle, aby kupić kilka jabłek. Bardzo je lubi. Uwielbiam patrzeć, jak się uśmiecha, układając wszystko w lodówce. Potrafi się cieszyć każdym drobiazgiem. Spacerem, wiosną, wrzaskami dzieciaków na dworze, a nawet kilkoma dodatkowymi owocami w domu. Zresztą kiedy tylko Łukasz jej nie zawraca głowy, wychodzi na podwórko i wreszcie ma czas, aby porozmawiać ze mną. Uwielbiam jej słuchać, niezależnie od tego, na jaki temat mówi. Młodzi nie są w stanie zrozumieć, jak wiele mają sobie do powiedzenia starsi ludzie. Jak każdy spędzony razem rok cementuje, wzbogaca i wreszcie daje poczucie absolutnego bezpieczeństwa. Zwykle ludzie boją się tego, że ostatecznie, na końcu pozostaną sami. Myślą, że – choć nieustannie obijają się w życiu o innych – tak naprawdę nigdy z nikim nie staną się zespoloną, nierozerwalną całością. Lękają się, że zawsze kiedyś trzeba będzie odejść, rozstać się i zostać samemu…
No i się mylą. Nie zaprzeczaj. Na tym akurat naprawdę nieźle się znam.
Zawsze ją kochałem. Nawet przez sekundę nie wpadło mi do głowy, że mógłbym żyć inaczej. Oczywiście, że podobały mi się inne kobiety i wpadały mi nieraz do głowy głupie pomysły, ale z pewnością wiesz, o czym mówię – to nie ma nic do rzeczy. Uwierzysz, kiedy ci powiem, że nigdy jej nie zdradziłem? Przynajmniej niczego takiego nie pamiętam. Mogłaby mnie upokorzyć, zmieszać z błotem, rozwalić na moim łbie tysiące talerzy, a ja i tak bym jej nie zdradził. Spytasz, co takie staruchy mogą w sobie widzieć? Nie masz pojęcia! Dasz wiarę, jeśli ci powiem, że Anna nigdy nie przestała być piękna? Że jest taki moment, kiedy czas staje w miejscu? I nic się nie zmienia? Przytulasz kogoś mocno, mając dwadzieścia lat, a gdy otwierasz oczy, nagle sobie uzmysławiasz, że życie już minęło… Zestarzałem się bez lęku. Bóg mi dał tę kobietę.
Kilka dni temu, kiedy Anna wyszła na chwilę do kiosku, jakiś dzieciak, biegnąc po chodniku, potrącił ją i upadła. Minęło dobrych parę minut, zanim ktoś jej pomógł. Bardzo ją bolało, ale nie płakała. Dopiero gdy wróciła do domu, szczerze mi się wyżaliła. Położyłem się obok niej na łóżku i zaciskałem pięści ze złości i gniewu. Lodowate serca i drewniane dusze! Nie umiecie żyć i nie umiecie się uczyć! Jesteście zgrają bezmyślnych, ledwo uczłowieczonych zwierząt! Robicie, co wam powiedzą w telewizji, oglądacie głupie telenowele, szczerzycie zęby na sitcomach i łakniecie krwawych wiadomości, karmiąc się cudzym nieszczęściem! Po co wam życie?! Dziwisz się, że tak mówię? Nie wstydzę się tego. Jak ci się nie podoba, to pogadaj z tym idiotą, Łukaszem. Zaraz ci strzeli wykład o wielkiej nadziei, jaką jest nasza młodzież. Przy okazji spytaj starucha, dlaczego od dwudziestu lat jesteśmy jedynymi, którzy go odwiedzają! Nawet jego dzieci mają go gdzieś. Latał na dziwki, nie umiał utrzymać żony przy sobie, to teraz ma! Boi się i dlatego udaje twardziela. Nie stać go na jakiekolwiek chwile wzruszeń ani na szczerość, więc przyjął postawę – jak to on nazywa – trzeźwego obserwatora.
Dlaczego istnieje strach? Tylko mi nie cytuj jakiegoś podręcznika, w którym wypisują androny o sygnałach ostrzegawczych. Dopiero kiedy naprawdę przestajesz się bać, stajesz się szczęśliwy, lekki i silny. Nie zaprzeczaj. Wiem, że Anna się boi, i wiem, że niedługo przestanie. Wiem także, że jest chora i nic się już na to nie poradzi. Ale walczy, jak ja nigdy nie potrafiłem. Nie leży w łóżku, często wychodzi z domu i często ze mną rozmawia. Teraz, gdy umiera, jest najwspanialszą kwintesencją człowieczeństwa. Wielkim, kochanym symbolem tego, co dla mnie najważniejsze. To prawda, że jest coraz słabsza. Bywają takie dni, kiedy w parku robi ledwie kilka kroczków i musi usiąść na ławce. Ale widzisz, ona się tym nie martwi. Uśmiecha się do słońca, delikatnie dotyka liści i kwiatów znad stawu, a później wolniutko idzie do domu. Następnego dnia potrafi być dużo lepiej.
Wczoraj całą noc nie mogła spać, więc dzisiaj jest szczególnie słaba. Bolało ją, a w dodatku ten upadek… Zdążyła tylko zrobić porządek i położyła się na łóżku. Oczywiście usiadłem obok niej, mając nadzieję, że w czymś to pomoże. Możesz sobie wyobrazić, jak bardzo się zezłościłem, kiedy zabrzęczał dzwonek do drzwi. Bardzo długo trwało, zanim udało jej się zejść z łóżka, włożyć szlafrok i podreptać do przedpokoju, aby otworzyć. Ciekawe, że tym razem to nie był Łukasz. Jakiś facet, nawet dość wysoki, koło czterdziestki, stał w progu i przyglądał się mojej żonie. Długo nic nie mówił, ale chyba nie miał złych zamiarów. Jego zmęczone oczy patrzyły spokojnie, uważnie, lecz przenikliwie. Nie wydawało mi się, by mogło w tym być coś niepokojącego. Twarz miał łagodną, miłą, choć… przygnębioną. Pognieciony, szary płaszcz wisiał na nim niezgrabnie. Mężczyzna na skroniach zaczynał wyraźnie siwieć, ale włosy, mimo że nieelegancko potargane, miał takie jak kiedyś ja. Czyli wiesz… gęste, ciemne, bez jakichś tam łysych placków.
– Pan chce ze mną porozmawiać? – spytała cicho Anna.
– Tak – odparł niewiele głośniej facet. – Nazywam się Skalferin. Patryk Skalferin. Jestem komisarzem…
– Pan jest z policji? – zaniepokoiła się Anna.
– Tak. Chciałbym porozmawiać z panią… Albo może z pani mężem. Czy nie sprawiłoby to kłopotu?
– Mój mąż nie żyje od ponad roku – wyjaśniła spokojnie.
Aniu! Po co mówisz jakiemuś obcemu o takich sprawach? Nawet jeśli to gliniarz! Dopóki nie ma nakazu, niech się wynosi!
Machnąłem jednak w końcu ręką. A niech tam!
– Bardzo mi przykro… – Komisarz nieznacznie skłonił głowę. – Podano mi złe informacje…
– Czy coś się stało?
Gliniarz zawahał się. Zafrapowało mnie to jego dziwnie smutne spojrzenie. I coś mi mówiło, że nie chodzi o kiepski dzień czy niepokojącą wiadomość, którą właśnie miał przekazać Annie. Wyczułem, że do sprawy, z którą przyszedł, ma stosunek raczej obojętny. Myśli o niej wyłącznie jak o pracy, a więc w jego przypadku – o czymś bardzo nieosobistym.
Nie odnosisz czasem wrażenia, że rozmawiając z kimś, w końcu wyczuwasz, że ten, mimo iż przytakuje, uprzejmie się uśmiecha, tak naprawdę myślami jest zupełnie gdzie indziej? Mówiąc szczerze, o to właśnie podejrzewałem komisarza Patryka Skalferina, który przyszedł dziś do mojej żony, aby opowiedzieć o czymś złym… niepokojącym…
– Zaginęła pani sąsiadka… – rzekł po długim wahaniu. – Mieszkała piętro niżej. Dokładnie pod panią.
– Ta starsza pani?
– Tak. Znała ją pani?
– Nie… nie za bardzo. Mijałam ją czasem na schodach, to wszystko. Nawet nie pamiętam, jak się nazywa. Wiem, że jesteśmy w podobnym wieku, ale ona mieszka tu od niedawna, bardzo rzadko ją widywałam…
– Przepraszam, że tak panią zaskoczyłem – przeprosił uprzejmie komisarz. – Może przyszedłbym jutro, wtedy moglibyśmy porozmawiać?
– Ona nie żyje?
– Nie wiem – odparł coraz bardziej zmęczonym głosem Skalferin. – Przepraszam, że o to pytam, ale… czy pani mieszka zupełnie sama?
– Tak… – Anna zamknęła oczy i zaczęła wolno oddychać. Zawsze tak robiła, kiedy nadchodził ból.
Daj jej już spokój!
Znowu zacisnąłem pięści.
– Czy pani dobrze się czuje? – spytał komisarz.
– Tak – skłamała, jak zwykle w podobnych sytuacjach. – Może być jutro. Będę w domu cały dzień. Ale jak mówiłam, niewiele wiem o tej osobie.
– Liczy się każdy szczegół. – Patryk Skalferin ukłonił się lekko. – Może przyjdę o jedenastej?
Miałem dziwne wrażenie, że odetchnąłby z ulgą, gdyby mu odmówiła. Spuścił wzrok, jakby się nad czymś zastanawiał, ale tak naprawdę… odpoczywał. Ukrywał to starannie, ale wiem, że tak było. Męczyło go każde zdanie, każdy kontakt z czymś innym niż te jego ponure myśli, z którymi najchętniej by został sam na sam. Jedno zdanie – dziesięć metrów samotnego biegu po pustyni, w głębokim piasku… Następne zdanie – kolejnych dziesięć metrów… Wreszcie odpoczynek.
– Oczywiście. – Skinęła głową. Wolno podniósł wzrok.
– Gdybym mógł w czymś pomóc… – teraz już niemal szeptał, ale Anna go słyszała.
– Wszystko w porządku. – Zdobyła się na uśmiech.
Chyba od razu go polubiła, ale oczywiście jeszcze nie umiała mu na tyle zaufać, aby nie kłamać.
Skalferin umiał to uszanować. Ponownie się ukłonił na pożegnanie. Niespiesznie, z szacunkiem.
Anna przez chwilę patrzyła, jak mężczyzna odchodzi, po czym delikatnie zamknęła drzwi i wolno wróciła do pokoju, usiadła na łóżku i zaczęła cichutko płakać. Wzięła moje zdjęcie z półki i przycisnęła mocno do siebie. Bolało coraz bardziej.
– Kiedy ja wreszcie do ciebie dołączę? – powiedziała cichutko.
Zacisnąłem bezradnie pięści. _Nie płacz, Aniu, jestem tutaj!_
Nie uwierzysz, ale uspokoiła się, otarła łzy, zdjęła szlafrok i się położyła.
Po chwili, patrząc na zdjęcie, znowu zaczęła do mnie mówić. A więc jest już lepiej. Za chwilę poczuje się dobrze i może nawet zaśnie.
Jeśli zaczniesz opowiadać, że gadałeś z duchem, albo że widziałeś kogoś, kto od dawna nie żyje, uznają cię za stukniętego. Jeżeli więc postanowisz ludziom udowodnić, że słyszysz na przykład to, co do ciebie teraz mówię, popukają się w czoło; a gdybyś stał się przy tym zbyt uparty – zamknęliby cię w domu bez klamek. Tu też tak jest. Nikt tu nie widzi miejsc z dawnego życia. Nikt nie spotyka się ze swoją żyjącą rodziną ani nie gada tak jak ja do ciebie. Gdybym tu komuś powiedział, że odwiedzam Annę, moją żonę, która wciąż żyje, też nie traktowaliby tego poważnie.
Czy pamiętasz moment, w którym się urodziłeś? Albo następne dni, tygodnie, pierwsze dwa, trzy lata? Nie. Prawda? Tutaj też nikt nie pamięta jak umarł ani co było wcześniej. To jakby nowe istnienie. Inne niż wasze, ale chyba nie gorsze.
Cóż jednak z tego, kiedy ja akurat z niewiadomego powodu umiem odwiedzać Annę, być w wielu miejscach z mojego poprzedniego życia i choć nikt mnie nie widzi… ja widzę wszystko. Tyle że… też nie pamiętam, jak i dlaczego umarłem. Mówiąc szczerze… niewiele potrafię sobie przypomnieć oprócz tego, co teraz zobaczę i co powie mi Anna, a przecież ona nie może znać pytań, które chciałbym jej zadać. Czasem tylko bierze moje zdjęcie i… zwierza się. Zapytasz, jak mogę pamiętać miłość do niej? Ja nie zadaję sobie takiego pytania. Odkąd pamiętam, wiem, że ją kochałem. Umiem przy niej być i znam na pamięć każde słowo, które wypowiedziała do mnie, odkąd tu jestem. Podobno nie żyję od ponad roku. Do niedawna nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, że dla tego świata nie istnieję. Tutaj znalazłem się… no sam nie wiem jak. Po prostu pewnego dnia tak jakby… obudziłem się w łóżku i nic nie było jak dawniej. Nikt mnie nie widział, nikt mnie nie słyszał, niczego nie mogłem dotknąć, wziąć do ręki, przestawić… Potem zorientowałem się, że od mojego pogrzebu minęło sporo czasu. Dziewięć, może nawet dziesięć miesięcy. Dlaczego umiem być tu i tam jednocześnie? Nie wiem. W każdym razie nie chwalę się tym tutaj. Ale nie chcę też zbyt dokładnie ci opowiadać, jak tu jest. Sam zobaczysz. Jak każdy.
Tego dnia poszedłem za tym przygasłym, ale – przyznaję – frapującym człowiekiem o dziwnym nazwisku, który odwiedził moją żonę.
Pod domem Anny, Skalferin nie wsiadł do żadnego samochodu ani nawet autobusu. Gliniarz po prostu przyszedł tu piechotą i tak samo zamierzał wrócić. Nie zwracając uwagi na nikogo, mijał ludzi śpieszących w różne strony rozwrzeszczanego miasta. Kroczył miarowo, spokojnie, z rękami w kieszeniach spodni. Spod rozpiętego płaszcza i marynarki widoczna była biała koszula i gładki, ciemnogranatowy krawat. Pewnie spytasz, czy nie budzą się we mnie wyrzuty sumienia i poczucie wstydu, gdy wkradam się do cudzych mieszkań niezauważony, jak szpieg. Odpowiedź jest prosta – nie wiem. Do tej pory towarzyszyłem tylko Annie. Teraz po raz pierwszy zaciekawił mnie inny człowiek. A więc po godzinie wędrówki znalazłem się w jego mieszkaniu, po którym krzątała się żona kończąca obiad, a w dziecięcym pokoju siedziała czternasto-, może piętnastoletnia córka, która odrabiała lekcje w towarzystwie młodszego o dwa, trzy lata brata. Chłopiec siedział przy lekko pochylonej w jego stronę rysownicy, przypominającej deskę kreślarską. Malował. Zerknąłem z ciekawością. Zmieniał sprawnie pędzle, ułożone z rygorystyczną dokładnością i dbałością o porządek na specjalnym trzymadełku. Obraz był niezwykły. Dopiero po kilku chwilach zorientowałem się, że przedstawiał widok zza okna. Precyzja, z jaką chłopak oddał każdy szczegół, zdumiała mnie jednak tak bardzo, że na dość długo przestałem interesować się policjantem. Najniezwyklejsze było nawet nie to, że malowidło przypominało niemal zdjęcie i że wyglądało na twór fenomenalnie uzdolnionego (nawet jak na mój pospolity gust) malarza, ale przede wszystkim fakt, iż dzieciak w ogóle nie patrzył w stronę okna. Nie spojrzał również w stronę drzwi, w których właśnie pojawił się ojciec. Nie zareagował, gdy Skalferin podszedł po chwili i pocałował go w czoło ani gdy witał się z wyraźnie rozradowaną jego widokiem córką. Chłopiec patrzył z ukosa na swoje dzieło z obojętną, zastygłą w bezruchu miną. Gdy Patryk zniknął za drzwiami, dziewczyna pochyliła się znowu nad zeszytem, zapisując kilka cyfr.
– Trzysta czterdzieści siedem razy dwa tysiące czterysta osiemdziesiąt dziewięć? – spytała nagle, nie odwracając się do brata.
– Osiemset sześćdziesiąt trzy tysiące sześćset osiemdziesiąt trzy – odpowiedział niemal automatycznie chłopak, nie przestając malować.
– Dzięki. – Córka Skalferina znowu zaczęła pisać w zeszycie. – Niezwykła liczba… osiemset sześćdziesiąt trzy tysiące sześćset osiemdziesiąt trzy…
Tym razem nie doczekała się jakiejkolwiek reakcji brata. Wyobrażasz sobie kompletnie zdezorientowanego trupa? No to właśnie kimś takim byłem w tamtej chwili, tamtego późnego popołudnia. Nie chcesz, żebym nazywał siebie „trupem”? W porządku, jak wolisz, mogę mówić… „duch”. I ten właśnie duch mówi ci tu teraz, że poczuł się tak, jakby znalazł się wtedy po drugiej stronie lustra Alicji, jakby obudził się w jeszcze innym świecie, którego do tej pory nie znał… Musiałem użyć naprawdę sporej siły woli, aby stamtąd wyjść i znowu znaleźć się przy policjancie. Jego żona właśnie go przytulała, czule targając mu włosy.
– Byłeś? – spytała z troską w głosie.
– Przełożyłem na jutro – odparł cicho.
Wyczułem, jak jej ciało na chwilę spina się i zaczyna niemal niezauważalnie drżeć.
– Nie bój się. – Skalferin pogładził kobietę po policzku. – Miałem dzisiaj ważną sprawę, jutro pójdę tam na pewno.
– Oczywiście. – Kobieta delikatnie wyzwoliła się z jego uścisku i odwróciła w kierunku kuchni. – Zrobiłam galaretkę na deser, jak lubisz – rzekła, mocniej zaciskając usta, jakby powstrzymywała się od płaczu.
– Dziękuję. – Patryk rozluźnił krawat i usiadł na stołku przy kuchennym stole. – Wszystko w porządku? – spytał tak cicho, że nawet ja ledwo usłyszałem.
Facet chyba już taki był. Mówił, jakby brakowało mu sił, witalności, czegoś, dzięki czemu widać by było jakąś energię. Zachowywał się, jakby niczego od nikogo nie chciał, niczego nie pragnął, a że musiał udawać, uśmiechał się ciepło i uprzejmie. Jak to możliwe, że nie umiał wykrzesać z siebie zwykłej, ludzkiej radości? Coś się we mnie buntowało. Do cholery! Ma przecież rodzinę – żonę, dzieci – spore, czteropokojowe mieszkanie, ładnie urządzone. W dodatku ten jego chłopak to jakiś geniusz, a dziewczyna kocha ojca tak bardzo, że nawet cholerny duch-włamywacz to widzi na pierwszy rzut oka. Ma przecież pracę. Może dla mnie byłaby ciut za nerwowa, ale chyba nie narzekał w niej na nudę?
– Daniel maluje, Kasia odrabia lekcje – odparła żona. – Profesor chce go wziąć na przyszły tydzień, musisz podpisać zgodę.
– Co o tym myślisz? – Patryk zamknął oczy i od tej chwili rozmawiał, nie otwierając ich.
– Chodzi o wykłady. To może pomóc wielu ludziom. Wiesz, co o tym sądzę.
– A co o tym sądzi Daniel?
– Wydaje mi się, że dobrze to znosi. Może nawet sprawia mu to jakąś przyjemność. Zrobiłam krem pieczarkowy i polędwiczki.
– Doskonale. – Patryk nadal nie otwierał oczu.
Nie pamiętam tej kobiety, o którą pytał komisarz Patryk Skalferin moją żonę. Anna żyła dla mnie jakby na pustyni. Nie mogłem przypomnieć sobie niczego, co dotyczyłoby jej otoczenia, sąsiadów, przyjaciół; z wyjątkiem, co dziwne, Łukasza, dawnego przyjaciela rodziny, który pojawiał się w mojej pamięci, jakby był wyrwanym z kontekstu fragmentem jaźni, o której mój umysł dawno powinien zapomnieć. Mieszkanie pamiętałem dość dobrze. Potrafiłem przypomnieć sobie wiele rzeczy, które robiłem tu za życia, ale będąc w tym miejscu, miałem nieprzyjemne wrażenie niepokojącego, może nawet niebezpiecznego zagubienia. Natura, którą teraz jestem, boi się kompletnie innych rzeczy niż niepokoje, do których przyzwyczajeni są żyjący ludzie, tacy jak ty. Ale wciąż pamiętam uczucie obcości, samotności, lęk przed nieznanym, jakbym był żyjącym tu, na ziemi, człowiekiem. Te ściany, co uznasz pewnie za niedorzeczne, sprawiają na mnie wrażenie, jakby żyły… jakby więziły Annę i wysysały resztkę życia, która jej została. To dziwne i chwilami przerażające uczucie.
Nic nie wiem o moich dzieciach. Nie pamiętam ich i nie wiem, czy kiedykolwiek je miałem. Anna, odkąd tu jestem w ten odmienny sposób, nigdy o nich nie mówiła. Więc może mój lęk jest po prostu ludzki, taki, jaki byłby i twój. Lęk zapomnienia. Lęk przed nieznanym. Strach przed obcą rzeczywistością, w której znalazłeś się dziwnym zrządzeniem losu, dlatego że ktoś, kogo nadal kochasz, tu jest.
* * *
Policjant przyszedł punktualnie. Anna była gotowa. Zaparzyła herbatę, wyjęła na stół jakieś kruche ciasteczka. Zaprosiła go, jakby był dawnym znajomym, bez sztucznej uprzejmości, ale gościnnie i ciepło… jak to ona.
Skalferin zdjął płaszcz, powiesił na wieszaku w przedpokoju i wszedł nieśmiało do salonu. Anna poprosiła stanowczo, aby nie zdejmował butów. Policjant usiadł przy stoliku, ale dopiero wtedy, gdy ona również to zrobiła. Wyjął zdjęcie i położył delikatnie na blacie.
– Nazywa się Marta Lamer.
– Tak, to ta pani – moja żona potwierdziła ze smutkiem i sięgnęła po filiżankę, zachęcając gościa, aby spróbował jej specjalnej czerwonej herbaty z ziołami.
– Kiedy ostatni raz ją pani widziała?
– Zastanawiałam się nad tym wczoraj po pana wizycie. I wydaje mi się, że… jakieś dwa tygodnie temu. I to nie tu. Na spacerze. Sprawiała wrażenie, jakby wracała ze sklepu. Szła dość szybko jak na swój wiek, z ciężkimi – jak podejrzewałam – torbami.
– Przywitała się?
– Nie. Była bardzo zamknięta w sobie. Nigdy nie widziałam, żeby z kimkolwiek rozmawiała. Zawsze się gdzieś śpieszyła… a przynajmniej z mojego punktu widzenia tak to wyglądało. Wie pan… ja nie mam już zbyt wiele siły. Wychodzę na spacer najczęściej, jak się da, próbuję być aktywna, ale nigdzie się już nie śpieszę. A tamta pani… śpieszyła się zawsze. Nie udało mi się spotkać jej na zwykłej przechadzce. Gdyby nie jej wiek, pewnie wciąż by gdzieś biegła. Zazdrościłam jej tego.
Policjant z zainteresowaniem przyglądał się Annie.
– Mogę spytać, kim pani jest z zawodu?
– Oczywiście. Jestem emerytką.
Oboje się roześmieli, co, przyznam, nie tylko mnie zdziwiło, ale naprawdę uradowało. Ania, i to w towarzystwie tego zamkniętego w sobie smutasa, jest uśmiechnięta…
– Wykładałam historię. A potem, kiedy w stanie wojennym wyrzucono mnie z uczelni, po pewnym czasie przyjęto mnie do jednego w warszawskich liceów. Tam uczyłam do końca. To znaczy do emerytury. Jakoś nie dorobiłam się majątku. – Znowu się uśmiechnęła!
– Rozumiem. – Skalferin skinął głową.
Spojrzałem na jego twarz. Ten ponury, cichy policjant patrzył na moją żonę, niemal nie spuszczając z niej oczu. Uśmiechał się i pił herbatę tak wolno, aby wyjść jak najpóźniej. Wyczułem, że ta wizyta sprawia mu przyjemność… Nie. Inaczej… Nazwałbym to nie tyle przyjemnością, co ulgą. A dla takiego człowieka jak Patryk Skalferin taka mała, drobna przyjemność, taka drobna ulga… to bardzo ważna rzecz.
– Czy ta pani jakoś się wyróżniała? Może zwracała czymś na siebie uwagę?
– Raczej nie. Ubierała się zwyczajnie. Skromnie, nie krzykliwie. A pan? – zaskoczyła go nagle Anna.
– Słucham? – Komisarz chyba lekko się zmieszał.
– Mówię o tym, czym pan się zajmuje – wyjaśniła uprzejmie. – Niech pan mi da złudzenie, że to rozmowa, a nie przesłuchanie. Jak długo pan pracuje w tym zawodzie?
– Od studiów… – odparł bez zastanowienia i nawet trochę głośniej niż zwykle. – Jakieś piętnaście lat. Dlaczego pani pyta?
– Bo próbuję… – zawahała się. – Przepraszam, wtrącam się w nie swoje sprawy.
– Ależ nie. Po prostu spytałem z ciekawości.
– Nie ma pan partnera, asystenta?
– Nie.
– Pracuje pan sam?
– Na tym etapie – tak.
– Ma pan rodzinę?
– Tak – przyznał z uprzejmym uśmiechem – Żona, dwoje dzieci.
– Jest pan szczęśliwy? – spytała jakby nigdy nic, ale spadło to zarówno na Skalferina, jak i na mnie niczym grom z jasnego nieba.
– Oczywiście. – Rozchmurzył się prawie przekonywająco. – Mam wspaniałe dzieci i kochającą żonę. Interesującą pracę. Nie mam specjalnych kłopotów, wszystko jest w porządku.
„O mój Boże! – pomyślałem, nie wierząc w to, co słyszę – Ona pyta go o takie rzeczy, a on jej odpowiada. Jakby był jej studentem na egzaminie!”.
– Kiedy ta pani zaginęła? – przerwała krótką ciszę Anna.
– Któryś z sąsiadów zawiadomił nas anonimowo, że dawno jej nie było. Dwa dni temu. Nie wiemy kto. Dostaliśmy kartkę z tekstem napisanym na starej maszynie do pisania.
– Dlaczego ten ktoś nie chciał, abyście wiedzieli, kim jest?
– Nie wiem – odparł cicho policjant. – Czasem tak bywa. Ludzie nie chcą mieć kłopotów, nie chcą rozmawiać z policjantami, a czasem są… współwinni.
– Coś więcej o niej wiadomo?
– Właśnie o to chodzi. – Komisarz westchnął głęboko. – Od dwóch dni nie mogę niczego na temat tej pani się dowiedzieć.
– No tak… Był pan w jej mieszkaniu? Skalferin uśmiechnął się smutno.
– Nie mogę mówić o szczegółach śledztwa – przyznał.
– Rozumiem. – Anna spuściła oczy. – Przepraszam, że pytam o takie rzeczy. Rzadko tu ktoś bywa.
Policjant przez dłuższą chwilę milczał.
– Byłem. – Dopił herbatę i wolno wstał z krzesła. – I to nie jest jej mieszkanie. Wynajmowała je. Poprzedni właściciel nigdy go nie sprzedał. Znała go pani?
– Tak. Po śmierci żony się wyprowadził. Ma podobno jakiś dom wolno stojący na peryferiach.
– Wiem. Rozmawiałem z nim. On także niewiele wie. Po prostu wynajął mieszkanie starszej pani. Ale tu ślad się urywa. W żadnych dokumentach, do których dotarłem, nie ma osoby o tym nazwisku i w tym wieku. Nigdzie nie jest zameldowana. Nikt jej nie znał, choć sporo osób potwierdza, że tu mieszkała. W żadnej instytucji, nawet takiej jak ZUS czy urząd skarbowy, nikt o niej nie słyszał. Nigdzie się nie leczyła, listonosz nigdy nie przyniósł do niej emerytury ani listu poleconego. To jednak trochę dziwne.
– I raczej chyba niemożliwe. – W Annie coraz wyraźniej rosła ciekawość.
– Dlatego tak bardzo potrzebna mi pani pomoc. I choć nie powinienem o tym mówić, to jednak może warto, żeby pani o tym wiedziała. Ta kobieta pojawiła się znikąd. I gdyby nie zeznania kilku świadków, właściwie nie miałbym podstaw, żeby prowadzić śledztwo.
– Mogła posługiwać się innym nazwiskiem.
– Tak. Tylko po co siedemdziesięciolatka miałaby podawać wszędzie fałszywe nazwisko? Z czego żyła, skoro nigdy nie przychodziły pod tym adresem żadne pieniądze? Mam uwierzyć, że pracowała na czarno, miała fałszywy dowód osobisty, który widział właściciel mieszkania, nigdy nie płaciła podatków, była idealnie zdrowa, bo nigdy się nie leczyła, a jej odciski palców, które zdjęliśmy w mieszkaniu, niczego nie wniosły do sprawy?
– Skąd pan wie, że to jej odciski palców?
– Są wszędzie w całym mieszkaniu, a wszystkie pozostałe należą do właściciela.
– Czyli nikt inny w tym domu właściwie nie bywał?
– No chyba że umiał latać i niczego nie dotykał – przyznał Skalferin.
Anna uśmiechnęła się teraz do komisarza, jakby chciała go pocieszyć.
– Ma pan ciekawą sprawę. A ja postaram się przypomnieć sobie, co tylko się da. Niech pan jeszcze wpadnie na herbatę.
Policjant skinął uprzejmie głową.
– Z dużą przyjemnością. To była bardzo miła wizyta. Odniosłem wrażenie, że było to chyba najszczersze zdanie, jakie w czasie tej rozmowy wypowiedział na temat siebie i swoich odczuć. Anna, która jak mało kto wie, co to znaczy: chować w sobie prawdę nie do zniesienia, z pewnością go rozumiała. I na razie tę tajemnicę pozwoliła mu zachować dla siebie.
Profesor Jan Rotfeld poczekał, aż na sali zapadnie całkowita cisza. Jedenastoletni Daniel Skalferin siedział pośrodku sceny w wygodnym fotelu, nie zwracając uwagi na widownię. Rzadkie, ciemne włosy uczesane przesadnie pedantycznie z równym jak linijka przedziałkiem oraz granatowy, dziecięcy garniturek, moim zdaniem raziły niepotrzebną sztucznością. Duża scena, reflektory niczym na koncercie rockowym… Jak na mój gust – wszystko to było trochę zbyt nadęte.
Cichy szmer utrzymywał się jeszcze przez chwilę, aż wreszcie profesor doszedł do wniosku, że może zaczynać. Dał wyraźnym gestem znak, aby lekko przygasić światło, a następnie zbliżył się do publiczności, stając przy samej krawędzi sceny.
– Genialny idiota… – rozpoczął, rozglądając się po sali. Była wypełniona do ostatniego miejsca. Po jego pierwszych słowach ponad czterysta zgromadzonych tu osób całkowicie zamilkło.
– Kiedyś określenie kompletnie niepejoratywne – ciągnął – a będące jedynie określeniem zespołu różnorakich dysfunkcji ośrodkowego układu nerwowego, po raz pierwszy użyte przez Johna Langdona-Downa. Obecnie, z wiadomych względów, wypadło z użycia. Stan, o którym dzisiaj będziemy mówić, nazywamy „zespołem sawanta”. _Savant_ w języku francuskim oznacza uczonego. Kogoś o wielkim potencjale umysłowym. Daniel, który jest dzisiaj naszym gościem – profesor wskazał na chłopca – jest jednym z najniezwyklejszych fenomenalnie uzdolnionych dzieci w kraju, a nie boję się także postawić tezy, że i na świecie. Bez wysiłku mnoży w pamięci dziesięciocyfrowe liczby, umie bezbłędnie podać dwadzieścia dwa tysiące cyfr po przecinku liczby pi. Zna na pamięć _Trylogię_, _Pana Tadeusza_ oraz wszystkie dzieła Szekspira we wszystkich dostępnych w Polsce tłumaczeniach. Płynnie się posługuje dziesięcioma językami, w tym węgierskim, japońskim i wietnamskim, a ponadto jest genialnym malarzem.
Rotfeld zatrzymał się na chwilę, zaglądając w tym czasie w oczy kilku wybranym słuchaczom. Po kilkudziesięciu sekundach zaczął znacznie cichszym głosem kontynuować. Jakby odgrywał przejmującą scenę w kulminacyjnym momencie dramatu.
– Wydaje się to niemożliwe. Trudne do uwierzenia… Ale natura, niestety, kazała sobie drogo za to zapłacić. Daniel jest autystą, cierpi na zespół Aspergera. Nie pojmuje związków uczuciowych i społecznych w takim sensie, jak większość z nas to czyni. Będzie nam trudno ujrzeć na jego twarzy uśmiech. Nie uda nam się nawiązać kontaktu wzrokowego. Jeśli podejdę do niego i zrobię coś, do czego nie jest przyzwyczajony, najprawdopodobniej zareaguje bardzo gwałtownie. Być może krzykiem, a może nawet samoagresją.
Profesor przeszedł się po scenie. Chłopiec zdawał się kompletnie nie reagować na słowa wykładowcy.
– Daniel jest przyzwyczajony do wykładów z jego udziałem, zna mnie dobrze, dlatego, jak widzimy, jest spokojny, a nawet skłonny, jak pewnie się przekonamy, do zaprezentowania swoich nieprawdopodobnych zdolności. Ale wymiana argumentów, wydawanie sądów, a nawet samodzielność na podstawowym poziomie u tego chłopca będą, jak sądzimy, raczej niemożliwe do końca jego życia.
Światła znowu trochę przygasły, powodując jeszcze większe skupienie publiczności.
– Zespół sawanta – mówił wolno profesor – charakteryzuje się, niestety, współistnieniem takich właśnie cech. Niezwykłych zdolności, a z drugiej strony poważnych dysfunkcji mózgu. Choć w historii psychiatrii zanotowano już około stu sawantów, żaden z nich nie był pozbawiony takich właśnie nieodwracalnych dysfunkcji ośrodkowego układu nerwowego. Nauka nie zna jednak przypadku osoby prawidłowo funkcjonującej społecznie, którą przeciętny człowiek nazwałby po prostu „normalną”, posiadającej choćby zbliżone zdolności do obecnego tu Daniela. Cóż za okrucieństwo natury lub może nawet samego… mam nadzieję, że nikogo nie obrażam… Boga.
Lekki szmer przebiegł przez widownię, ale szybko zamienił się w ciszę.
– Czy Daniel jest sam? Oczywiście nie. Doskonale pamiętamy film _Rain man_ z Dustinem Hoffmanem w roli Raymonda Babbita, postaci wzorowanej na Kimie Peeku – żyjącym do dziś w Stanach Zjednoczonych geniuszu, znającym na pamięć ponad dziesięć tysięcy książek oraz bardzo dokładnie historię świata, w tym wszystkich bez wyjątku krajów, których dzieje dostępne są w literaturze. Ma także w pamięci wszystkie książki telefoniczne ze swojego kraju, a więc potrafi wymienić numer telefonu każdego Amerykanina. Niestety jest kompletnie niesamodzielny, więc pozbawiony opieki, z pewnością nie byłby w stanie przeżyć. Nie znosi żadnych zmian w otoczeniu. Przywiązanie do osobistych rzeczy ma u niego charakter obsesyjny. Nie lubi wychodzić ze swojego pokoju i kompletnie nie rozumie panujących w naszej cywilizacji zasad. Najsłynniejszym jednak, i jak na razie chyba najbardziej niezwykłym sawantem jest imiennik naszego dzisiejszego gościa – Anglik Daniel Tammet, znający kilkanaście języków, których opanowanie zajmuje mu zwykle kilka dni. Jest rekordzistą w podawaniu cyfr liczby pi. W czasie publicznej próby bezbłędnie, bez przerwy przez pięć godzin recytował kolejne cyfry po przecinku, a wreszcie zakończył, ponieważ zmęczenie nie pozwalało mu kontynuować. Tammet jest ponadto synestetą. Przypisuje liczbom kolory, kształty, formy estetyczne, dzięki czemu, jak twierdzi, szybkie podawanie wyników nie stanowi dla niego problemu. Skoro 245 to liczba biała, a 496 – ciemnoczerwona, to wynik ich dzielenia jest pięknym błękitem i wynosi 0,493… i tak przynajmniej do trzydziestu miejsc po przecinku. Tyle widzi Tammet. Ale i on cierpi na zespół Aspergera, epilepsję i kilka innych, choć płytszych zaburzeń, które utrudniają mu życie. Broni się jednak dzielnie, dzięki czemu został na przykład autorem własnej biografii pod tytułem: _Urodziłem się pewnego błękitnego dnia_. Jego autyzm jest na szczęście stosunkowo lekki. Tammet prowadzi samodzielne życie, otwarcie przyznaje się do homoseksualizmu i wraz ze swoim partnerem żyje obecnie w Paryżu.
W cieniu sali, w ostatnim rzędzie widowni, po prawej stronie, zagłębiony w fotelu tkwił Patryk Skalferin. Stałem tuż przy nim. Odkąd zaczął się wykład, ani razu nie otworzył oczu. Skulił się w płaszczu, jakby było mu zimno, przymknął powieki i słuchał. Z pewnością nie spał. Od czasu do czasu rozcierał dłonie, brał głęboki oddech i ponownie zamierał w bezruchu.
– Proszę podać dwie dowolne liczby wielocyfrowe! – zaproponował publiczności profesor. – Może pani? – Wskazał korpulentną blondynkę z trzeciego rzędu. – Proszę zaproponować dwie liczby, które zaraz przez siebie pomnożymy, podzielimy, wyciągniemy pierwiastki…
Skalferin otworzył oczy i wstał. Przez chwilę zatrzymał wzrok na Danielu, być może sprawdzając, czy wszystko jest w porządku, i cicho, niezauważony przez nikogo, tak jak się pojawił, zniknął za drzwiami.
Bieg przez pustynię w głębokim piasku stawał się chyba najbardziej dotkliwy w dość przytulnym, bardzo zadbanym, urządzonym „na drewniano” gabinecie doktor Róży Burzalskiej, jak się domyśliłem – psychologa albo może nawet psychiatry. Patryk z pewnością nie był tutaj pierwszy raz, ale, jak podpowiadała mi moja „duchowa” empatia, gasł tu najszybciej, kurczył się i szarzał, zamierał na tę niecałą, terapeutyczną godzinę, w czasie której pani doktor Róża spacerowała dookoła leżanki dla pacjentów i dręczyła go nowoczesną psychoanalizą, każąc mu biec i biec (tu trochę, wybacz, uprzedzę wypadki)… do utraty tchu.
– To ciekawe śledztwo? – spytała Burzalska.
– Nie mogę o tym mówić – odparł zmęczonym głosem Skalferin. – To tajne.
– Nie pytam o szczegóły. Pytam, czy to dla ciebie ciekawe.
– Ciekawe.
– Znajdujesz w tym satysfakcję?
– Nie.
– Powiedziałeś, że to dla ciebie ciekawe.
– Tak.
– I nie czujesz żadnego typu podniecenia, chęci rozwiązania, wzięcia się z tym wszystkim za bary?
– Nie.
– No dobrze, wrócimy do tego – westchnęła lekarka. – Coś innego ciekawego od naszego ostatniego spotkania?
– Starsza kobieta. – Patryk najwyraźniej postanowił podjąć próbę współpracy.
– Sen?
– Nie. Rozmawiałem z nią. Po prostu spotkanie. Dwa spotkania.
– I to było dla ciebie ciekawe?
– Tak.
Lekarka wyraźnie się ożywiła.
– Opowiesz o tym?
– Niechętnie – przyznał Skalferin.
– To też tajne? Jesteś u lekarza.
– To świadek. Niewiele wie o sprawie, którą prowadzę.
– Skąd więc ta inspiracja?
– Mądra, starsza kobieta.
Spojrzałem uważnie na Patryka. Wyczuł, że popełnił błąd. Zamknął oczy.
– Skąd wiesz? Po dwóch przypadkowych spotkaniach jakaś staruszka wydała ci się…
– Nie.
– Co: nie?
– Nie po dwóch spotkaniach. Po dwóch minutach wydała mi się… inna.
– Od czego? Od kogo?
Skalferin roześmiał się delikatnie i – jak mi się wydało – dość złośliwie.
– Od ciebie…
Lekarka pokręciła z niedowierzaniem głową.
– Bez sensu… – mruknęła do siebie.
– Coś cię martwi? – spytał nie mniej złośliwie Patryk.
– Nie mnie. Dzwoniła twoja żona. Martwi się, że opuściłeś dwa nasze spotkania.
– A ty się nie martwisz? – Skalferin podniósł głowę i spojrzał na Burzalską gniewnie.
– Nie rozumiem pytania. – Zaskoczona lekarka wyraźnie się zmieszała.
– A jest takie proste. Spytałem, czy martwi cię, że nie zapłaciłem za dwie sesje, czy może to, że nie realizujesz się w naszej współpracy? A może niepokoisz się, że nasze spotkania gówno dają, więc kiedy sama nie dajesz rady, wołasz na pomoc moją żonę? – Patryk zmrużył oczy. – To nie ona, ale ty zadzwoniłaś. Nie kłam, bo ja zacznę łgać jeszcze bardziej niż do tej pory.
– Jest, do cholery, moją przyjaciółką! – Pani doktor Róża zacisnęła gniewnie usta.
Skalferin ponownie spokojnie położył głowę na leżance.
– Jesteś gnojkiem, egocentrykiem i egoistą. – Burzalska zaczęła ciężko oddychać. – Od twojej próby samobójczej Martyna odchodzi od zmysłów! Nie rozumie, nie wie, co jest grane! A ty jak gnojek tylko rozczulasz się nad sobą!
– A ty rozumiesz? Wiesz, co jest grane? – spytał obojętnie, nie podnosząc głosu, Patryk.
– Mam w dupie twoje pieniądze z pensji psa. Próbuję jej, do diabła, pomóc, a ty to wykorzystujesz!
– Bardzo profesjonalna terapia. – Skalferin nie zamierzał okazywać jej litości.
– Gówno się na tym znasz.
– Masz rację. – Zamknął oczy.
– Nie współpracujesz, przychodzisz tu z obowiązku i liczysz na to, że nie będę gadać o tym z Martyną. Gówno cię wszystko obchodzi! Inni ludzie, ona, dzieci! Najlepiej się czujesz, gdy wszyscy rozczulają się nad tobą, gdy ględzą, jaki to jesteś biedny i niezrozumiany! Z sadyzmem napawasz się tym, że Martyna odchodzi od zmysłów i nie wie, co zrobić! A dzieci?! Kasia, Daniel?!!!
– Zostaw je w spokoju – mruknął ostrzegawczo Skalferin.
– Dlaczego?! – Burzalska odeszła kilka kroków i ciężko opadła na fotel. – Dlaczego to wszystko?! Masz piękną, kochającą żonę, córkę, syna, robotę, w której cię cenią, dlaczego to, do kurwy nędzy, zrobiłeś?!
Patryk znowu ciężko odetchnął. Wstał wolno z leżanki, zasznurował buty, poprawił krawat i podszedł do lekarki. Nachylił się nad nią i ledwie słyszalnie wyszeptał:
– Bo nie mam motywacji. – Dostrzegłem na jego twarzy złośliwy uśmiech. – Miałaś to na jakimś wykładzie?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Książka dostępna także w formie audiobooka!