Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Niepewna. Tom 3,5 - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Format:
EPUB
Data wydania:
28 października 2025
4079 pkt
punktów Virtualo

Niepewna. Tom 3,5 - ebook

Miłość tak potężna, że zabija.

W Ilyi każdy z góry skazany jest na pewien los – Elitarnego lub Zwyczajnego, obdarzonego magią lub jej pozbawionego. By wyrwać się z tego zaklętego kręgu i podążyć za głosem serca, potrzebna jest prawdziwa siła charakteru – albo wielka motywacja. Mara, tajemnicza dama, która pojawia się na zamku Azerów, obserwuje ludzkie pragnienia i uczucia. I przekonuje się, że nawet najczystsze intencje wywołują czasem żądzę władzy, a najsilniejsza miłość bywa śmiercionośna.

Powrót do magicznego uniwersum bohaterów Bezsilnej.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8425-687-9
Rozmiar pliku: 3,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG. MARA

Zmarły miotał się tak, jakby wciąż miał po co żyć.

Ciało krztuszące się Śmierci za plecami wyjątkowo jej ciążyło. Jednak nie w sposób, w jaki ciągnięcie bezwładnego trupa wyczerpuje człowieka. Widzicie, Śmierć była wyposażona we wszystko, czego potrzebowała, żeby przekląć zmarłego. Gdy sięgała po moc, ta odpowiadała. Gdy wymagano od niej kuszenia, wdziewała piękno niczym zbroję. A gdy Śmierć musiała zachować się w sposób pasujący do jej bezlitosnego miana, niewątpliwie to robiła.

Lepiej o tym nie zapominać.

Tym, co spowalniało jej kroki, był ciężar duszy tego mężczyzny. Nieruchome serce spowijał mu mrok, pokrywając jego zimną skórę dawnymi grzechami, które pod dotykiem Śmierci wydawały się śliskie jak olej. Używając jak najmniej palców (Śmierć nie lubiła brudzić sobie rąk), ciągnęła za kostkę lamentującego mężczyznę przez mętne bagno. Może i w krainie żywych był martwy, ale w tym miejscu na śmierć należało sobie zasłużyć, tak więc jego sztywne ciało szarpało się w błocie, gdy prosił o litość, a atramentowy szlam wlewał mu się do rozwartych ust.

Śmierć nie oglądała się za siebie. Już dawno poznała znaczenie obowiązku, była bowiem równie przeklęta jak dusze, które zabierała.

Gęsta mgła rozpełzła się po butwiejącej ziemi, by przykryć ścieżkę przemierzaną przez Śmierć i przydusić ciągniętego przez nią mężczyznę. Krocząc przez złowieszcze opary, Śmierć przystanęła pod gnijącym drzewem, by zaczerpnąć głęboko tchu. Smród splamionej duszy tego mężczyzny został teraz litościwie stłumiony przez morze mgły, w którym tonął. Wykorzystując chwilę spokoju, Śmierć podniosła wzrok na nagie gałęzie pnące się ku wiecznie szaremu niebu. Powykręcane pnie wyrastały z błotnistego gruntu niczym kościste palce wycelowane w życie, które rozciągało się poza tym miejscem, czyli w zasadzie poza cmentarzem.

Niezrażona upiornością miejsca swoich narodzin (oczywiście mówiąc w przenośni), Śmierć przeszła pomiędzy dwoma jesionami, ciągnąc za sobą szamoczącą się duszę. Mech opadający z gałęzi prześlizgiwał się Śmierci po barkach i muskał jej skronie, jakby był oślizgłym woalem. I jakby ona była zbiegłą panną młodą wracającą przed ołtarz.

Mors witał swoje dziecię.

Ciągnąc wciąż za sobą tę dławiącą się duszę, Śmierć rozsunęła kurtynę mchu i roześmiała się. Drzewa uwielbiały plotkować. A raczej uwielbiały to osadzone w nich dusze. Niektórzy słyszeli jedynie gwizd wiatru pośród ich gałęzi, ale ci, którzy zetknęli się ze śmiercią, zawsze potrafili rozpoznać ją w głosie kogoś innego.

Kości kruszyły się pod stopami Śmierci, gdy wyłaniała się z kępy równie kruchych drzew. Dusza, której stopa sunęła pomiędzy delikatnymi palcami zwodniczo powabnych kobiet, krzyknęła, kiedy leżący odłamek kości udowej zahaczył o zabłoconą skórę (kości to już pewna przesada, gotowa była przyznać Śmierć). Krew ciekła mężczyźnie z przedramienia i rozlewała się po gnijącej ziemi, która chciwie spijała życie, bo tak rzadko mogła go posmakować, i nachylała się ku tej duszy, rozdymając się przy tym niczym płuco. Mężczyzna krzyknął, kiedy kruszący się grunt zaczął oddychać pod nim niczym śliniąca się istota, którą był.

– Jeszcze nie. – Śmierć łagodnie skarciła żarłoczną ziemię. W odpowiedzi spod jej stóp dobiegł potulny rumor, lecz dusza nie przestawała miotać się gwałtownie. Wyciągnąwszy wolną dłonią długi, poczerniały miecz, Śmierć użyła jego splamionego innymi duszami czubka, by odsunąć na bok kilka kości blokujących jej drogę (nie lubiła też brudzić sobie butów). Na widok tak złowieszczej klingi ociekającej teraz atramentowym oparem mężczyzna znowu wrzasnął:

– Proszę! Proszę, wypuść mnie! Ja…!

– Nie ma powodu krzyczeć. – Głos Śmierci był łagodny, być może nawet można by nazwać go szczerym. Pierwszy raz, odkąd wykradła ciągniętego mężczyznę spośród żywych, obróciła się ku niemu. Jest fascynująco nijaki, pomyślała, gdy spojrzeniem ciemnych oczu przesuwała po matowobrązowych włosach i zabłoconej twarzy, na której widniał jednak strach, co, choć nużące, było dla niej znajome. – Nikt cię nie słyszy – dokończyła zwięźle.

Mężczyzna zamrugał, przerażony.

– A-ale… ty mnie słyszysz…?

Śmierć pozwoliła sobie na chwilę litości dla tej duszy.

– Nie chciałbyś, żebym to ja odpowiedziała na twoje modlitwy.

Po tych słowach obróciła się, żeby dalej wlec pojmaną duszę ku jej zgubie. Koniec tego atramentowego miecza zwisał jej z ręki i ciągnął się po wyschniętej ziemi, krzesząc za sobą iskry.

– Nie zwracaj uwagi na kości. Umieściłam je tu na pokaz.

– C-co? – wykrztusił mężczyzna.

– Ludzie mają wysokie wymagania w stosunku do śmierci. Choć wszyscy się jej boją, przez większość życia zastanawiają się, jak będzie wyglądał ich koniec i jak straszliwy się okaże. – Śmierć oblizała wargi. Jak jej się to często zdarzało, mówiła prawdę. Nie miała cierpliwości do kurtuazji, orientowała się więc, że słowa spływające z jej języka zazwyczaj są szczere. – Nie chciałam ich rozczarowywać.

Na szczęście mężczyzna przestał się wiercić.

– Czyli kości… nie są prawdziwe?

– Cóż za głupie pytanie – odparła Śmierć z czarującą bezceremonialnością. – Zwłaszcza że już znasz na nie odpowiedź.

Gotowość duszy do współpracy okazała się krótkotrwała.

Westchnąwszy przez nos, Śmierć z chęcią puściła jego kostkę. Znów majaczyły nad nią jesiony, mężczyzna zaś zamrugał w kierunku ich omszałych gałęzi, leżąc na butwiejącej ziemi. Śmierć wyciągnęła spod płaszcza chusteczkę, żeby obetrzeć dłonie z brudu grzesznej duszy.

– Możesz odejść.

Mężczyzna usiadł raptownie. Błoto ściekało mu z brody.

– N-naprawdę…? – spytał z niedowierzaniem.

– No wiesz, możesz tam sobie leżeć, jeśli wolisz. – Śmierć wzruszyła ramieniem i akurat to sprawiło, że mężczyzna się wzdrygnął. Tak nonszalancki gest, zupełnie jakby przebrała się w skórę człowieka, która nie do końca na nią pasowała, napawał grozą w wykonaniu istoty tak przerażającej. – Możesz robić, co tylko zechcesz – rzekła krótko.

– Ale… co powinienem robić? – spytał z wahaniem.

– Znajdź drogę wyjścia z Mors. – Śmierć cofnęła się o krok. – Albo nie.

Dusza najpierw zerwała się na nogi, a potem zaczęła zasypywać swoją porywaczkę pytaniami:

– Jest stąd droga wyjścia? Czego mam szukać? Czy będę mógł wrócić do domu?

Śmierć nie odpowiadała na niczyje pytania. Zostawiła go z obietnicą, w którą na wieczność wczepiała się większość z nich:

– Jesteś tu zupełnie sam. Chyba że znajdziesz drogę wyjścia.

Następnie obróciła się, skazując duszę na samotność.

A jednak nigdy nie będzie prawdziwie sam. Nie tak jak ona.

Gdy Śmierć uniosła wzrok, napotkała morze rojących się dusz. Ciała pokrywały każdy skrawek jałowej krainy na podobieństwo pełzającego koca. Każda twarz miała rozszalały wyraz, każda dusza szukała wolności. Przechodziły przez siebie, zupełnie nieświadome czegokolwiek oprócz jątrzącej się w nich samotności.

Śmierć zaś szła przez nie wszystkie niczym kosa rozcinająca cienie.

Obróciwszy się przez ramię, patrzyła, jak świeża dusza przeszukuje popękaną ziemię w poszukiwaniu drogi ucieczki. Gdy mężczyzna przekopywał się przez błoto, nieświadom, że wokół niego dziesiątki innych robią to samo, w jego oczach błyszczała nadzieja.

Śmierć odwróciła spojrzenie, skonsternowana.

Wszystkie dusze w końcu wpadały w apatię. Odizolowanie pożerało umysł, ale ci, którzy nie potrafili pogodzić się ze swoim losem, szukali drogi ucieczki. Nieustanny szum skowyczących nieszczęśników zlewał się w kołysankę, w którą Śmierć czasami się zapadała (często zdarzało się, że bezwiednie harmonizowali swoją rozpacz). Przechodząc pomiędzy kłębiącymi się ciałami, Śmierć przyglądała się każdej duszy i machinalnie odliczała powszechne sposoby, jakimi zmarli reagowali na sytuację.

Niektórzy oczywiście płakali (była to zrozumiała reakcja). Zdarzały się też dusze wpatrujące się niewidzącym wzrokiem w matowe niebo, przebywające tutaj na tyle długo, że brakowało im już energii na cokolwiek innego. Wreszcie byli też tacy, którzy przeszukiwali każdy skrawek Mors, by odnaleźć ścieżkę ku wolności, ale jedynie tracili przy tym zmysły.

Jedna konkretna dusza (Śmierć znała każdą ze swoich ofiar, a ta kobieta tkwiła w Mors od niemal tysiąclecia) paznokciami drapała szepczące drzewo.

– Wpuść mnie! Wpuść mnie! Wiem, że tam jesteś!

Unikając wzroku wyjącej kobiety, Śmierć przeszła obok niej, by poszukać schronienia pod własnym drzewem. Szeptało w znajomy sposób, a tkwiąca w nim dusza była przyjazna. Śmierć usiadła zatem na poskręcanych korzeniach i oparła głowę o popielaty pień. Zacisnęła powieki i ciągnęła za strzępiące się liny życia, na których wisiał każdy człowiek. Śmierć nie wybierała samodzielnie, kogo strąci ze sznura, a jedynie kogo złapie pierwszego, gdy będą już spadać.

Wypełniała swoją misję, którą było eskortowanie innych.

Niezliczone liny życia rozciągały się w umyśle Śmierci niczym skomplikowana pajęczyna. Bawiła się tymi, które zaczynały się strzępić: kobietą niemal stratowaną na śmierć przez spłoszonego konia, chłopcem rozważającym wsunięcie jędrnej, trującej jagody do ust, mężczyzną, którego wrogowie czaili się w cienistym zaułku. Ale Śmierć nie traciła czasu na możliwe zagrożenia ani na perspektywę zgonu. Nie, ona szukała życia, które już się wymykało; duszy, która straciła równowagę podczas balansowania na linie.

W jej myślach błysnął mężczyzna. Ponad parą rozszalałych, zielonych oczu widniały potargane złote włosy. Kłócił się z kimś, poruszony, choć jego słowa były stłumione.

Ale nie to zaskoczyło Śmierć (widzicie, mało co ją zaskakuje), tylko jego znajome rysy, będące niczym odległe wspomnienie.

Poważne twarze otaczały go, mignęły w umyśle Śmierci, zanim poczuła, jak lina tego mężczyzny strzępi się w sposób nieodwracalny.

Uniósł fiolkę do ust i wypił jej zawartość.

Los przedarł się przez silną niegdyś nić, makabrycznie skracając to młode życie.

Śmierć wciągnęła gwałtownie powietrze. Poczuła, jak coś pali ją w pustej piersi.

Ten zgon wydawał się inny. Osobisty. Intymny.

Zbita z tropu, Śmierć zmarszczyła brwi, próbując pogłębić więź, jaka ją z nim łączyła. Niewielu ludzi zdołało wzbudzić jej zaintrygowanie, a już na pewno żaden nie wyglądał tak jak on. Przynajmniej nie w tym życiu.

Ten mężczyzna dobrowolnie posmakował śmierci, zaprzepaścił swoją przyszłość. Strażniczka Mors zaś chciała wiedzieć dlaczego.

Wstała. Pokręciła głową. Nawet uśmiechnęła się nieznacznie.

Śmierć przysięgła kiedyś, że szybciej umrze, niż postawi znów stopę w Ilyi.ROZDZIAŁ 1. KITT

Zaraza paliła mnie w gardle.

Tak właśnie musiała smakować czysta moc.

Protesty Uzdrowicieli gasły mi w uszach, mieszając się z okrzykami wszystkich otaczających mnie Uczonych.

Obserwowałem, jak fala niedowierzania wdziera się na ich zamazane twarze.

Rozkazałem, żeby przynieśli mi tę udoskonaloną dawkę.

Teraz to oni muszą utrzymać mnie przy życiu.

Było to głupie, lekkomyślne, szalone – nie obchodziło mnie to.

Miałem wielkie plany co do Ilyi.

Musiałem jedynie wymknąć się Śmierci.ROZDZIAŁ 2. MARA

Życie było znacznie bardziej nijakie niż wtedy, gdy Śmierć je wiodła.

Nieco ją to zasmuciło. Liczyła na to, że ludzkość zrobi na niej wrażenie.

Zaczerpnąwszy z dezaprobatą powietrza (smakowało dymem i butwiejącymi liśćmi, które kruszyły się jej pod podeszwami butów), podążyła za wonią duszy niecierpliwiącej się przed nadchodzącym spotkaniem. Jej płuca nie potrzebowały oddychania, ale pewne zwyczaje – ciało odruchowo nabierające tchu, desperacko pragnące napełniać się życiem – utrzymywały się. Widzicie, Śmierć postanowiła doceniać rzeczy, których nie doceniali ludzie, a oddychanie niewątpliwie nie cieszyło się wystarczającym uznaniem.

Zatem, czując, jak wilgotne powietrze wypełnia jej bezużyteczne organy, Śmierć przemierzała tereny zamkowe pewnym krokiem, godnym członkini rodziny królewskiej.

Czuła się tu w jakimś stopniu znajomo, nawet jeśli obecnie to królestwo spowijała nijakość. Drzewa były powykrzywiane, chyliły się pod bezlitosnym brzemieniem Czasu. Nawet niebo zdawało się wyprane ze zwyczajowego nasycenia, gdy Śmierć przeciągała palcami po wapiennych kamieniach, z których zbudowano zamek.

Tak, było tu zdecydowanie bardziej matowo, niż to zapamiętała.

Strażnicy przechodzili leniwą procesją, nieświadomi bacznego spojrzenia Śmierci. Nie przeszkadzało jej, że jej nie widzą – podobnie zresztą jak wszyscy pozostali. W sumie to z czasem polubiła nawet cichą niszę, z której obserwowała żywych. Jak można sobie wyobrazić, Śmierć stanowi wymagającą rolę, ona jednak uważała trywialne rozterki ludzi za uroczą rozrywkę.

Jakiś człowiek marudził, wpatrując się w plamkę na skórze. Ktoś niechętnie opróżniał miskę owsianki, bo uważał, że jest to poniżej jego godności. Ktoś inny kłócił się z ukochaną osobą z powodu dość oczywistego nieporozumienia.

Najwyraźniej dla wszystkiego tego warto było żyć i właśnie to najbardziej bawiło Śmierć. Jej ulubione zajęcie – pomijając zbieranie dusz i zapoznawanie ich z ogłupiającą samotnością – polegało na tym, co większość uznałaby niepoprawnie za szpiegowanie. Jej bystre obserwacje stanowiły wszak przejaw ciekawości. Dzięki nim usprawniała swój fach. Pasjonowało ją to, co przyziemne (ludzie) i co tragiczne (ich znojne żywoty).

Widzicie, Śmierć była kimś znacznie więcej niż jej imienniczka. Była damą (sam ten fakt powinien wydawać się wystarczająco interesujący). Czy nie mogła mieć hobby?

Powoli przemierzała niezliczone zamkowe korytarze. Nie spieszyła się – w przeciwieństwie do żywych. Zresztą nie miała tu w zasadzie nic nowego do zbadania. Czas sprawił, że ten element przeszłości pozostał idealnie nienaruszony. Zdawało się to dość upiorne, ale nie w sposób, jaki Śmierć zwykle ceniła. Bo wiecie, nieszczególnie lubiła mieć przed sobą namacalne przypomnienie swojego największego błędu.

Wciśnięta w fałdy płaszcza, przemykała pomiędzy kałużami słonecznego blasku rozlanymi na grubych dywanach. Szarpnięcia w piersi stawały się silniejsze z każdym krokiem, ona zaś skwapliwie posuwała się w kierunku duszy znajdującej się na końcu nici. I robiła to wszystko, bo przez wszystkie lata, które spędziła jako Śmierć, nie poznała żadnego Azera, który by dobrowolnie rozstał się ze swoją mocą.

Umieranie to coś, czego królowie raczej nie robią z wdziękiem. Właśnie z tego powodu Śmierć tak uwielbiała czas spędzany z członkami rodów panujących. Nawet gdy spoglądali na nią znad błota Mors, nie przestawali żądać. To intrygujące patrzeć, jak potężny człowiek powoli rozpoznaje, czym się stał – niczym więcej niż opuszczoną duszą uwięzioną w pajęczynie Losu.

– Z całym szacunkiem, Wasza Wysokość, ale chyba wiesz, że to wciąż jest szaleństwo?

Te uprzejme niedowierzające słowa przypłynęły z ciemnawego pomieszczenia, które przyzywało Śmierć. Tkwiąca w nim dusza wołała do niej, strzępiąc się pod ciężarem nieodwracalnych decyzji. Jej więź z tym człowiekiem była głęboka, zupełnie jakby ich żyły zostały splecione ze sobą, jakby ich serca biły w zgodnym rytmie. Choć organ znajdujący się w nieruchomej piersi Śmierci od dawna był zimny, wciąż rozpoznawał się w tym, co tętniło w pożyczonym czasie ledwie kilka kroków dalej.

Ta dusza była na tyle głupia, żeby nie tracić nadziei.

Podobnie jak Śmierć wiele żywotów wcześniej.

– Jestem tego świadom – odparł inny męski głos, znacznie łagodniejszy. Nie brzmiał, jakby należał do kogoś, kto chce umrzeć. – Ale trzeba to zrobić. Mogę na ciebie liczyć?

Śmierć zatrzymała się w korytarzu, zwlekając z wejściem i ze skonfrontowaniem się ze swoją ciekawością. Nie było potrzeby, żeby niepokoiła umierającą duszę w towarzystwie innej. Nie była przecież potworem. Jej więź z tym mężczyzną umożliwiała kontakt fizyczny, dawała możliwość postrzegania. Śmierć nie przywykła jednak do tego, że widzą ją osoby wciąż trzymające się życia. Oboje pierwszy raz zetkną się z czymś tak osobliwym.

– Tak, Wasza Wysokość. – Był to pierwszy głos. Śmierć zauważyła, że ten człowiek brzmi jak ktoś przyzwyczajony do przekuwania każdego zdania w coś komediowego, zupełnie jakby nie potrafił samego siebie traktować poważnie. – Możesz na mnie liczyć. Mam tylko nadzieję, że, hmm, przeżyję, by móc potem to wspominać.

Ten komentarz w połączeniu z uporczywym zaciekawieniem sprawił, że Śmierć wyciągnęła pasmo mocy w kierunku mężczyzny. Jego dusza nie została naznaczona dla Mors. Śmierć wręcz widziała wyraźnie linię jego życia – długiego i szczęśliwszego niż u większości.

Śmierć westchnęła. Po raz nasty w ciągu dekad zdumiewała się, jak wysokie mniemanie mają o sobie ludzie. Każda dusza uważała, że jest godna tego, by Śmierć uganiała się za nią osobiście. Tyle że, widzicie, była jednak zapracowaną kobietą, nietracącą czasu na ludzkie paranoje dotyczące jej potencjalnej obecności.

Jeśli chcesz zwrócić na siebie uwagę Śmierci, najpierw umrzyj.

– Miejmy nadzieję, że Blair dobrze się zachowuje. – Znowu ten spokojny głos. – Będę tu, gdybyś czegoś potrzebował.

Rozległ się szmer materiału, zanim cień przesunął się po dywanie. Mężczyzna ubrany w oślepiająco biały strój zatrzymał się w wejściu. Jego zamaskowana twarz obróciła się ku królowi.

– Moje zdanie nie ma znaczenia, ale uważam, że to, co robisz dla królestwa, jest naprawdę świetne. I Calum jest dobrym człowiekiem. Mam nadzieję pomagać wam obu, jak tylko zdołam.

Jakże szczerze, pomyślała Śmierć. Niemniej nie widziała sensu w wypowiadaniu się nieszczerze.

Śmierć doceniała słowa, które miały swoją wagę – i tak naprawdę oczekiwała ich. Słowa, które są zdolne przyciągnąć łzy do oczu i zmiękczyć nawet najtwardsze serca. Była to jedna z nielicznych rzeczy, które wychodziły ludziom dobrze – uczucia.

– Dziękuję ci, Lenny – odpowiedział łagodnie król. Śmierć uznała, że w jego głosie słychać wahanie. Myślała o wielu rzeczach, zazwyczaj równocześnie, ale nigdy nie odzwierciedlały się one na jej spokojnym obliczu. Zachowywała się z wypracowanym profesjonalizmem.

I była dość czujna jak na kogoś w jej wieku.

Ten cały Lenny wkroczył w korytarz z zanikającym uśmiechem. Wyglądał na dość zaniepokojonego i taka mina wydawała się rzadkością na jego piegowatej twarzy. Śmierć przyjrzała mu się bacznie, śledząc wzrokiem pukle rudych włosów, które podskakiwały przy każdym jego długim kroku. Gdy zatem obrócił gwałtownie głowę w jej kierunku, wystraszyła się niemal na śmierć (jak mawiali żywi, choć była to znaczna przesada, na którą nie miała zgody).

Niepewność sprawiła, że Lenny zmarszczył brwi. Nagle jego ciepłe spojrzenie starło się z mroźnym wzrokiem Śmierci.

Została przyszpilona do ściany niczym zwłoki wystawione na widok. Po tym, jak przez dekady żyła w cieniu (oczywiście w przenośni), niewidoczna i nieobciążona tożsamością, nagle została ujrzana. Ten chłopiec pachnący krochmalem – Śmierć nie potrafiła tego nie wyczuć – był pierwszym, który zauważył jej obecność.

Nie miała pewności, co o tym myśleć.

Wyjrzawszy poza tę fizyczną krainę, wpatrywała się w jego duszę. Miała wrażenie, jakby odsuwała zasłonę, żeby zaraz za nią odkryć kolejną. I ta dusza była jaskrawa – jaśniała żółtym blaskiem. Śmierć przewidziała, że tak będzie wyglądała.

Lenny odwrócił wzrok, kręcąc głową.

– Cholera – wymamrotał. – Naprawdę wpadam w paranoję.

Przyznawszy się w ten sposób do porażki, znowu ruszył korytarzem.

Śmierć wpatrywała się tęsknie w jego oddalającą się sylwetkę. A później w ścianę oddzielającą ją od tej migoczącej, niebieskiej duszy tkwiącej w gabinecie.

Stopą wystukiwała miarowy rytm o podłogę. Czasami udawała, że jest to rytm jej serca. Zapewniało jej to pewne pozory spokoju, choć nie chciało jej się zastanawiać dlaczego.

Po dłuższej chwili zadumy Śmierć podążyła przez zamek za utrzymującą się wonią krochmalu. Pozwoliła sobie na ten kaprys, ponieważ żadna żyjąca istota nigdy nie wyczuła dotąd jej obecności.

Tajemnica tego krochmalowego mężczyzny była warta cennego czasu Śmierci. Poza tym król wciąż będzie umierał, gdy do niego wróci.

Śmierć była dość bezceremonialna. Trudno byłoby szukać wrażliwości w jej zakresie obowiązków.

Strażnik przeprowadził ją przez plac treningowy, gdzie jego biały strój w jeszcze większym stopniu oślepiał w lejącym się słonecznym blasku. Ostrożnym krokiem podszedł do młodej kobiety trzymającej się odrobiny cienia rzucanej przez łaskawe drzewo. Leżała na miękkiej trawie, a kosmyki jaskrawych liliowych włosów lepiły się jej do spoconych skroni.

Wyglądało na to, że przed chwilą ćwiczyła. Co za nieatrakcyjny sposób korzystania z życia.

Kobieta zmarszczyła czoło, słysząc narastający szelest tkaniny. Zaraz potem skrzywiła się, gdy materiał się odezwał:

– Kurczę, ty się pocisz. Może jednak jesteś człowiekiem.

Śmierć uznała ten wstęp za fascynujący. Może zdoła zebrać jakieś ponętne ploteczki, którymi będzie mogła podzielić się u siebie z drzewami.

Oczy młodej damy otworzyły się gwałtownie. Zaraz potem skwapliwie przesunęła nimi po mężczyźnie.

– Cały ten krochmal musi uderzać ci do głowy. Chyba nie wiesz, z kim rozmawiasz.

(Śmierć czuła się dziwnie usatysfakcjonowana, że kobieta potwierdziła obecność tak nadmiernego zapachu. W takich chwilach czuła wdzięczność, że potrafi przestać oddychać).

Tylko tyle raczyła powiedzieć kobieta, zanim położyła się znowu na trawie i pozwoliła, by opadły jej powieki. Wydawała się pławić w cichym bezruchu i z zadowoleniem splotła palce na brzuchu.

– Hmm, wciąż tu jestem.

Śmierć obserwowała, jak kobieta podnosi się do pozycji siedzącej, cały czas prychając.

– Czy nie dałam do zrozumienia, że powinieneś już odejść? – Jej głos brzmiał imponująco protekcjonalnie.

– Zaufaj mi… – Lenny uniósł dłonie w udawanym geście kapitulacji – zrobiłbym to. Ale, niestety dla nas obojga, nie mogę.

– Żaden problem. – Te ponętne włosy zupełnie nie łagodziły ostrych rysów kobiety. Uśmiechnęła się kpiąco. – Pozwól, że ci pomogę.

Buty strażnika nagle oderwały się od ziemi.

– Król! – niemal pisnął. – Jestem tu w imieniu króla!

Zatem to właśnie była ta Blair, przez którą mężczyźni bali się o swoje życie. Była potężna, to nie ulegało wątpliwości. Ale, podobnie jak wszyscy Elitarni, nie zrobiła nic, by zasłużyć sobie na posiadaną moc. Pożyczoną. Skradzioną.

Śmierć usiadła na trawie, szykując się na przedstawienie. Niestety, ku jej rozczarowaniu, nie trwało ono długo. Telekinetyczka – Śmierć niesamowicie uwielbiała te głupawe tytuły – podniosła się, a zaraz potem odstawiła strażnika na ziemię. Czując znów grunt pod nogami, Lenny przeciągnął urękawicznioną dłonią po twarzy i starał się odzyskać opanowanie.

Blair nie powstrzymywała na twarzy ani krzty pogardy.

– Znalazłeś się trzydzieści centymetrów nad ziemią. – Mrugnęła powoli. – Albo i więcej.

– Tak. I przepełniało mnie współczucie dla osób wyższych ode mnie – rzucił w zadumie Lenny.

Śmierć i Blair wpatrywały się w niego zupełnie niewzruszone.

Zamrugał brązowymi, ukrytymi za maską oczami, tymi samymi, które nieświadomie napotkały wcześniej wzrok Śmierci.

– Żartuję – dodał beznamiętnie.

– Jasne. A czy teraz mógłbyś mi wyjaśnić, dlaczego się nie śmiałam?

– Daj mi zgadnąć. – Głos strażnika był fałszywie radosny. – Bo nie potrafisz?

Śmierć przemknęła po nich spojrzeniem.

– Nie. Bo śmiech zazwyczaj towarzyszy czemuś, co jest śmieszne – zripostowała Blair i w wyćwiczony sposób wydęła wargi.

Westchnienie Lenny’ego stanowiło oznakę kapitulacji.

– No dobrze, miejmy to już z głowy. – Klasnął urękawicznionymi dłońmi, jakby szykował się na słowa opuszczające jego wargi. – Paedyn wróciła.

Blair szybko przełknęła ślinę. Bardzo spostrzegawczo, pogratulowała sobie Śmierć.

– I? Dlaczego miałoby mnie obejść, że pojmano zdrajczynię?

– Bo król ma co do niej plany. Zgodnie z nimi Paedyn ma pozostać przy życiu, żeby pomóc Ilyi.

– Pozwolę sobie powtórzyć – wycedziła temperamentna Telekinetyczka. – Dlaczego miałabym się tym przejąć?

Pod wpływem impulsu strażnik ściągnął maskę z twarzy, by ukazać kolejnych kilkanaście piegów. Miał prosty nos. Wyrazistą linię żuchwy. Szczere oczy. Śmierć rozumiała, dlaczego chciał, by Blair widziała emocje malujące się na jego obliczu. Desperacko pragnął zadzierzgnąć pomiędzy nimi szczerą więź.

Jakież to ludzkie.

Blair cofnęła się ostrożnie o krok. Zbita z tropu Śmierć miała ochotę zrobić to samo.

Umiała docenić, że ktoś obnaża swoje uczucia, że otwarcie dąży do zadzierzgnięcia więzi z inną osobą. Śmierć zasłużyła sobie jednak na prawo do odrętwienia. Nie pragnęła nieproszonych emocji oraz ich konsekwencji, zatem gdy siedziała tak blisko tych ludzi, czuła się spięta.

– Wiesz przecież, co Paedyn spróbuje ci zrobić – mruknął Lenny.

– Tak. – Brązowymi oczami potoczyła za kilkoma pasemkami liliowych włosów. – Słowo kluczowe brzmi: „spróbuje”.

Śmierć była całkowicie urzeczona. W zaświatach nie bywało tak dramatycznie.

– Paedyn nie ustąpi. – We wzroku strażnika było zniecierpliwienie. – Zwłaszcza jeśli znajdujecie się w tym samym zamku. A dla króla jest ważne, żeby zapewnić ci bezpieczeństwo.

– Ta nędzarka jest zdrajczynią – wycedziła Blair. Sporo minęło, odkąd Śmierć ostatni raz usłyszała tę obelgę. – Dlaczego miałaby mieszkać luksusowo na zamku z…?

– Wkrótce się tego dowiesz – przerwał jej Lenny, a potem z wysiłkiem przełknął ślinę. – Na razie wystarczy ci, że ja… mam być twoim osobistym strażnikiem. Mam chronić cię przed Paedyn.

Zapadła chwila krępującego milczenia.

Następnie Blair wydała z siebie zaskakujący rechot.

– No, teraz… – parsknęła – teraz wyszedł ci żart.

Strażnik zaśmiał się cicho, z napięciem.

– Och, nie będziesz już uważała tego za takie zabawne, gdy zorientujesz się, że mówię poważnie.

Śmierć rozważała, by uśmiechnąć się w obliczu tak urzekającej rozrywki. Nie zrobiła tego, rzecz jasna. Uśmiechy oszczędzała na wyjątkowe okazje.

Blair powoli podeszła o krok.

– Ty? – Jej głos skuwał lód. – Masz mnie chronić? Przed Paedyn Gray?

– Hola. – Lenny znowu uniósł dłonie. – Nie… ciskajmy posłańca w powietrze siłą twojego umysłu, dobrze? Robię po prostu to, co mi kazano.

W tym momencie Telekinetyczka wyglądała dość przerażająco. Bardziej przerażająco niż większość postrzegała samą Śmierć. Nie niepokoiło to jednak Matki Mors – nawet lubiła być niedoceniana. Dzięki temu groza pojawiająca się na ludzkich twarzach stawała się bardziej satysfakcjonująca.

Nie, Śmierć nie była potworem. Była po prostu znudzona.

– A kto konkretnie ci to powiedział? – warknęła Blair.

– Jak już mówiłem, to…

Telekinetyczka nagle wyciągnęła rękę i znowu uniosła Lenny’ego nad ziemię.

– Czy to sierżant?

Szarpał się w uścisku jej umysłu i robił się coraz bledszy.

– Sierżant? – Załamał mu się głos. – Twój ojciec jest generałem, nie…

– Ktoś musiał przekonać króla, że potrzebuję ochrony przed Zwyczajną – kipiała Blair. – To jej sprawka. To jej starania, żeby mnie zawstydzić.

Śmierć przesuwała po nich wzrokiem.

– Co? Posłuchaj – wydyszał strażnik. – Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Król nie chce, żeby ona próbowała z tobą walczyć, to wszystko. I uważa, że właśnie ja powinienem się znaleźć pomiędzy wami dwiema, bo Pae nie skrzywdzi mnie, żeby dostać się do zabójczyni swojej najlepszej przyjaciółki.

Padła niebezpośrednia wzmianka o Śmierci. Z tego powodu poczuła się ona dziwnie uwzględniona w rozmowie.

Blair zdawała się teraz kierować gniewny wzrok w dal. Miała minę kogoś wracającego do wspomnienia, do kluczowego wydarzenia. Śmierć przekrzywiła głowę, jak często robiła, gdy ktoś zdołał ją zaintrygować, ponieważ lepiej niż większość innych potrafiła rozpoznać, że ktoś odczuwa żal.

Moc Telekinetyczki (te etykietki wciąż zdawały się komiczne) zachwiała się, dzięki czemu Lenny na powrót spotkał się z ziemią, za którą tak tęsknił. Śmierć była w wieku, w którym niewiele ją zaskakiwało – bo widzicie, zdziwienie wynika z braku doświadczenia. Kiedy jednak strażnik ruszył w kierunku Blair, nawet Śmierć nie potrafiłaby przewidzieć tego nagłego aktu śmiałości.

Zatrzymał się ledwie centymetry od kobiety powierzonej mu przez króla pod opiekę. Ich ciała niemal się stykały.

Blair uniosła podbródek i spiorunowała go wzrokiem.

Lenny zrobił, co w jego mocy, żeby odwzajemnić jej jadowite spojrzenie.

Śmierć była pewna, że drzewa nigdy jej nie uwierzą.

Złość wyglądała obco na twarzy strażnika, zupełnie jakby nie do końca wiedział, jak wyrażać tę emocję.

– Wierz mi albo nie… – zaśmiał się bez humoru – niczego nie pragnę mniej niż spędzać z tobą czas. Ale król rozkazuje, żebyś pozostała w swoim pokoju, dopóki nie nakaże inaczej, z uwagi zaś na moją bliskość z Paedyn to ja zostałem wyznaczony, żeby cię przed nią strzec.

Choć zdawało się to niemożliwe, Blair jeszcze mocniej zmrużyła oczy.

– Byłeś Imperialistą przydzielonym do niej.

Śmierć skatalogowała to słowo na przyszłość. Nie zdawała sobie sprawy, że strażnicy potrzebują teraz wymyślniejszego tytułu. Ilya tak uwielbiała wynajdywać doniosłość na nowo.

Lenny przytaknął, potwierdzając słowa Telekinetyczki.

Spokojnie – niepokojąco spokojnie – Blair spytała:

– A jaką masz moc?

– To twoje pierwsze pytanie? – Imperialista (Śmierć uznała, że to zabawne słowo) pokręcił głową. – Nie pytasz, sam nie wiem, jak mam na imię albo…

– Za cholerę nie obchodzi mnie, jak masz na imię, pierniczku – zakpiła Blair. – Jaką masz moc?

Lenny westchnął.

– Jestem Wyczulonym.

– Wyczulonym… – Gdy zanikło echo niedowierzania, prychnęła. – Cóż, w takim razie to dobrze, że tak naprawdę nie potrzebuję ochrony przed Zwyczajną, inaczej byłabym już martwa.

Śmierć poczuła się nieco pominięta. Nieszczególnie znała się na zdolnościach Elitarnych, choć moc była dla niej czymś znajomym i umiała się do niej odnieść. Obca była jej natomiast towarzysząca temu wszystkiemu pompatyczność. To nie ludzie powinni nazywać podobne umiejętności.

– Zabawne. – Ton Lenny’ego sugerował, że w ogóle go to nie bawiło. – A teraz odprowadzę cię do twojego pokoju, zanim…

– Skąd mam wiedzieć, że nie mówisz tego wszystkiego ot tak? – wypaliła Blair.

Imperialista, którego przed chwilą tak urokliwie nazwała „pierniczkiem”, wskazał na siebie z irytacją.

– Czy ja wyglądam, jakbym się przy tym dobrze bawił?

Blair zjeżyła się, ale nie złagodziła złośliwego tonu:

– W takim razie może po prostu powinnam cię wybawić z niedoli, hę?

Gdy Telekinetyczka uniosła dłoń i szykowała się do wyzwolenia swojej (ten zaimek dzierżawczy jest tu użyty dość swobodnie) mocy na Imperialiście, Śmierć podsunęła się bliżej, ale Lenny tylko nieznacznie przekrzywił głowę. Wydawał się czymś zaintrygowany. W jego oczach Śmierć widziała odbicie własnej ciekawości.

– Nie… – powiedział powoli rzekomy Wyczulony. – Nie chcesz mnie zabić.

Hmm.

Śmierć raczej by się nie zgodziła. Doświadczone uosobienie zgonu odnosiło wrażenie, że Telekinetyczka jest zdecydowana pozbyć się mężczyzny. Ludzie są jednak dziwnymi istotami. Może Śmierć niewłaściwie odczytała sytuację (wątpliwe, ale nie przeszkadzało jej, że czasami ktoś wskazywał popełniony przez nią błąd).

Blair otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć.

Imperialista, nazwany przez nią pierniczkiem, jedynie wzruszył ramionami.

– Może naprawdę jesteś człowiekiem.

Śmierć zastanawiała się nad tym w ciszy i z opanowaniem – jak zazwyczaj. (Choć mogłaby równie łatwo przemknąć obok pary przechadzających się ukochanych, uronić łzę za zbieranymi duszami, roześmiać się z puenty podsłuchanego dowcipu. Ale Śmierć nie widziała sensu w obnoszeniu się ze swoimi emocjami, nie miała bowiem z kim się nimi dzielić. Lepiej nie czuć nic niż czuć wszystko samotnie). Czy to właśnie sprawiało, że ktoś czuł się człowiekiem? Docenianie istnienia innej osoby? Dostrzeżenie wartości, piękna, czegoś, dla czego warto żyć? Już nie pamiętała.

Dowód na człowieczeństwo Blair znajdował się ledwie mgnienie od istoty tak potężnej jak Śmierć. Z ciekawością rozchyliła tę duchową zasłonę, by wejrzeć na zupełnie inną płaszczyznę. Dusza Lenny’ego świeciła złociście, podczas gdy u Blair widać było mętnozielone wiry.

Śmierć zamrugała.

Może nawet krzyknęła cicho, ale nie słyszał tego nikt, kto mógłby o tym zaświadczyć.

Powoli wstała.

Zbliżyła się do pary rozświetlonych dusz. Nie słuchała już wypowiadanych przez nie słów.

W tym momencie nie istniało nic oprócz tych dwóch dusz – tak całkowicie od siebie odmiennych – sięgających ku sobie.

Śmierć podeszła jeszcze bliżej tego zjawiska. Gdyby potrzebowała oddychać, wypuszczane przez nią powietrze połaskotałoby ich skórę. Zmrużyła oczy, wpatrując się w rozciągające się przed nią pasma obu dusz. Kołysały się i bujały niczym lękliwa fala; szmaragd spotykał się ze złotem w dawno przesądzonej chwili.

Ich dusze nie były ze sobą tak splątane, jak w przypadku losu czekającego ukochanych, ale też nie były zupełnie oddzielne, jak u osób, którym pisane jest pozostać obcymi.

Stanowili coś zupełnie innego. Sami wybrali tę więź.

Śmierć zamarła w sposób pasujący do jej miana.

To nie tak, że zaskoczyło ją mieszanie się ich dusz, bo akurat z tą koncepcją była dość dobrze zaznajomiona. Uznała, że tych dwoje śmiertelników nie mogłoby bardziej do siebie nie pasować. Doświadczyła już splecenia dusz, odczuła je. To, co miała teraz przed sobą, nie mogło być czymś równie uświęconym.

Z tego powodu Śmierć postanowiła przyjrzeć się, co stanie się z tymi niezdecydowanymi duszami. Niemal chciało jej się śmiać na myśl o tak nieszczęsnym dobraniu w parę. Los zdecydowanie miał poczucie humoru, skoro przyciągnął ich do siebie w taki sposób.

Nawet jeśli nie wyniknie z tego nic więcej, przynajmniej czekała ją niewątpliwa rozrywka.

– …uduszę cię we śnie – groziła akurat Blair, gdy Śmierć znów usiadła z westchnieniem. Wyglądało na to, że Telekinetyczka ustąpiła przed królewskim rozkazem, choć zrobiła to z wściekłością.

Lenny uśmiechnął się w sposób imponująco pozbawiony emocji.

– Byłaby to z twojej strony uprzejmość, co oznacza, że tego nie zrobisz.

Śmierć oparła się na dłoniach cofniętych za plecy i obserwowała ich przekomarzanki.

Jeśli ci, którzy naprawdę są sobie przeznaczeni, nie potrafią przetrwać nieuchronnego splecenia dusz, pomyślała gorzko, to ci dwoje z pewnością się rozszarpią.

Śmierć nie była pozbawiona serca.

Nie do końca.

Po prostu ten organ już w niej nie działał.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij