Niepiosenki - ebook
Niepiosenki - ebook
Nazywam się Kazimierz Piotr Staszewski, syn Stanisława oraz Krystyny z domu Mojkowskiej. Urodziłem się 12 marca 1963 roku.
Nigdy wcześniej nie zajmowałem się słowem pisanym. Naturalnie notowałem w różnych kajetach teksty do piosenek, ale potem funkcjonowały one tylko i wyłącznie z muzyką, natomiast nigdy jako formy w jakiś tam sposób autonomiczne.
Felietony moje zacząłem pisać kilkanaście lat temu. Niektóre z nich dotyczą spraw tak zamierzchłych, że dla wielu obecnie może to być bajka o żelaznym wilku. Te, które dotyczą spraw tak odległych, że moim zdaniem mogą się jawić jako niezrozumiałe, będę wspomagał paroma słowami wyjaśnienia, o ile sam będę pamiętał, o co mi wtedy chodziło. Analogicznie teksty, w których mi coś tam zmieniano, postaram się umieścić w wersjach oryginalnych, a nie w takich, jakimi zostały opublikowane.
Myślę, że te "Niepiosenki" umilą Państwu nadwyżkę czasu, jeśli takową posiadać raczycie i pokażą mnie jako kolegę, który nie tylko śpiewa dla Was na scenie. Przyjemnej lektury!
Spis treści
Wstemp
List otwarty Kazika Staszewskiego w sprawie piractwa fonograficznego
FELIETONY DO "TYLKO ROCKA"
Przesłuchanie
Posłuchaj to do Ciebie- na temat łamania 8. przykazania
Posłuchaj to do Ciebie- na ten sam temat w kółko
Posłuchaj do do Ciebie- pewna sprawa z przyjaciółmi
Posłuchaj to do Ciebie- rok przeszły
Posłuchaj to do Ciebie- recenzja I
Posłuchaj to do Ciebie- żal
Posłuchaj to do Ciebie- dwie opowiastki
Posłuchaj to do Ciebie- szacuneczek i żenada
Posłuchaj to do Ciebie- czerwcowe uwagi
Posłuchaj to do Ciebie- może coś zaśpiewamy? Jaaarocin!
Posłuchaj to do Ciebie- jesień
Posłuchaj to do Ciebie- nadchodzą!
Posłuchaj to do Ciebie- Tri Campeone
Posłuchaj to do Ciebie- wywiad
Posłuchaj to do Ciebie- bajka na dobranoc
Posłuchaj to do Ciebie- dwie niedokończone powieści
Posłuchaj to do Ciebie- he Turku Ataturku heat the beat
Posłuchaj to do Ciebie- beztytułowanrazzzamataz
Posłuchaj to do Ciebie- państwo praw
Posłuchaj to do Ciebie- Jimmy Pursey
Posłuchaj to do Ciebie- kuniec wakacji a my rok starsi
Posłuchaj to do Ciebie- bez tytułów panie hrabio
Posłuchaj to do Ciebie- roku koniec
Posłuchaj to do Ciebie- porozumienie ponad podziałami
Posłuchaj to do Ciebie- zanurz się w krystaliczną jakość dźwięku
Posłuchaj to do Ciebie- raga protiw maszinie
Posłuchaj to do Ciebie- rozjaśnienie
Posłuchaj to do Ciebie- Tototorm Sz
Posłuchaj to do Ciebie- uwag kilka druha Żwirka
Posłuchaj to do Ciebie- coś na kształt podsumowania
Posłuchaj to do Ciebie
Posłuchaj to do Ciebie- będąc młodą lekarką
Posłuchaj to do Ciebie- lenizm
Posłuchaj to do Ciebie- fotograf Drozd
Posłuchaj to do Ciebie- nie tylko rock
Posłuchaj to do Ciebie- fosgen
Posłuchaj to do Ciebie- rock minął
Posłuszaj eto dlia Tiebia- trzy rzeczy
FELIETONY DO "DVD KINO DOMOWE"
Coś o komputerach?
O tem, jak Kaziuk "Melassę" wyrychtował
Abecadło
Vabank
Seksmisja
Le Grande Shu
Noce i dnie
Człowiek z marmuru
Chłopi
Kingsajz
Miś
Korruptor- Vabank zwei
Wyznania wielosalonowca
FELIETONY DO "MAXA"
This is the beginning of a beautiful friendship
FELIETONY DO STAREJ "MACHINY"
Maszyna na styczeń
2.
Dziesiątki, które wstrząsnęły światem (jestestwa mojego)
Odzew
Szem w Warszawie
Dlaczego nie jadam ryb
Świetlica ośrodka wczasowego w Rynii nad zalewem Zegrzyńskim
Świetlica ośrodka wczasowego w Rynii nad zalewem Zegrzyńskim (odsłona druga)
Kumaci, pasjonaci i królowa (prywatna i subiektywna recenzja recenzujących)
(Nie)bezpieczny fotel
Szczerzą się ryje
FELIETONY DO "NASZEJ LEGII"
Prognozy srozy
Skazany na Legię
FELIETONY DO "GAZETY WYBORCZEJ"
Dlaczego Kazik nie wierzy politykom
Jestem za legalizacją narkotyków
FELIETONY DO "GAZETY TELEWIZYJNEJ"
Oddalenie- po mistrzostwach globu w soccerze
Oddalenie- do you believe in a wesworld?
Oddalenie- o człowieku i drugim człowieku
Oddalenie- moje telewizory
Oddalenie- sierpień w Nowym Jorku
Oddalenie- ryzyko
Oddalenie- wiatr wieje tam, gdzie chce
Oddalenie- 10.VI.2002
Oddalenie- winietu
Oddalenie- warzywniak na Orlej
Oddalenie- felieton nietypowy, bo automobilowy
Oddalenie- takiż oto świat, w którym żyjemy
Oddalenie- felieton bliźniaczy- zasadniczo
Oddalenie- komputeryzacja na wakacjach
Oddalenie- felieton na rok ów nowy
Oddalenie- krajowa nierada
Oddalenie- demokrazeeee???
Oddalenie- pancerni kontra Kloss
Oddalenie- audiotelenowele
Oddalenie- this is religion
Oddalenie- power, corruption & lies
Oddalenie- nowy rodzaj wału
Oddalenie- socjalizm nie, wypaczenia nie
Oddalenie- zasrane miasto
Oddalenie- nieudające się małe cele
Oddalenie- oskary
Oddalenie- pomysł
Oddalenie- nowy świetny kanał telewizyjny
Oddalenie- refleksje czasu wolnego
Oddalenie- gdy byłem chłopcem
Oddalenie- jeszcze dywagacji niemnożko o muzie nr 10
Oddalenie- znuff o sztuce
Oddalenie- na okoliczność Nocy Wielkiej
Oddalenie- w obronie sportowców
Oddalenie- wypłukanie
Oddalenie- TV publiczna
Oddalenie- haracz
Oddalenie- 30 lat minęło
Oddalenie- dozwolone od 18 lat
Oddalenie- Góraszka
Oddalenie- prajwet rulz
Oddalenie- saksofonista
Oddalenie- dobra praca
Oddalenie- pofftoorki
Oddalenie- holidays in the sun
Oddalenie- drabina Jakubowa
Oddalenie- artystka skazana
Oddalenie- Madness w stolycy
Oddalenie- Brazylijki w Polszcze
Oddalenie- ciężka letka atletika
Oddalenie- polskie placuffki zagramaniczne
Oddalenie- mynda
Oddalenie- wizy
Oddalenie- dyktatura demokracji
Oddalenie- piraci emigracji
Oddalenie- koło
Oddalenie- LO
Oddaleie- czego to ludzie nie wymyslą
Oddalenie- futura 2043
Oddalenie- płyta za pjeńć
Oddalenie- PiOueL
Oddalenie- seriale kryminalne
Oddalenie- złoczyńcy na wolności
Oddalenie- 16.40
Oddalenie- Kluska na prezydenta
Oddalenie- fastfudy czasów komuny (stoliczne)
Oddalenie- fastfudy czasów komuny (stoliczne) 2
Oddalenie- rozrywki pociech PRL-u
Oddalenie- accident
Oddalenie- seriale rys.
Oddalenie- listy do redankcji
Oddalenie- czasopisma z płytami
Oddalenie- gdzie są kobry?
Oddalenie- dlaczego migałem się od służby wojskowej?
Oddalenie- życie na pokaz
Oddalenie- co dalej?
Oddalenie- zwiezda
Oddalenie- na razie, Manhattanie
Oddalenie- K rewka Anita
Oddalenie- 500 000 urzędników
Oddalenie- pożytek ze szczytu
Oddalenie- pani wicepremier
Oddalenie- 30 kwietnia
Oddalenie- wspominkowość
Oddalenie- mecze
Oddalenie- sondażomania
Oddalenie- misja
Oddalenie- próżność bez granic
Oddalenie- prasa dotowana
Oddalenie- nie bójta się wójta!
Oddalenie- die drei wizyten
Oddalenie- telewizja PRL-u
Oddalenie- potęga telewizji
Oddalenie- olimpiada
Oddalenie- nowe auto xiędza
Oddalenie- nowe auto xiędza
Oddalenie- Michał więęcej
Oddalenie- remanent
Oddalenie- gdzie jest Pol?
Oddalenie- klęskoduma
Oddalenie- iluzjon
Oddalenie- filmy nieznane (szerzej u nas)
Oddalenie- ulotna aktualność
Oddalenie- głosy niedoli
Oddalenie- dobra nowina
Oddalenie- Brazylia w natarciu
Oddalenie- ścinki, ścianki
Oddalenie- Polak potrafi
Oddalenie- nieprawnicy
Oddalenie- moje trzy grosze o "Upadku" (zostało 9)
Oddalenie- troszkę o socjotechnice
Oddalenie- niekonsekwencje
Oddalenie- część 1- Święta
Oddalenie- część 2- Nowy Rok
Oddalenie- występ śpiewającej artystki, co umie grać na pianinie
Oddalenie- nowy serial sensacyjny
Oddalenie- odpowiedzialność
Oddalenie- ćwierć wieku
Oddalenie- cofanie będące niecofaniem
Oddalenie- buraczana hańba
Oddalenie- czempionat Jewropy
Oddalenie- zaniedbania
Oddalenie- wrazliwość
Oddalenie- TV star
Oddalenie- strajk
Oddalenie- reprezentacja
Oddalenie- ochrona polityków
Oddalenie- Romek
Oddalenie- Chcem! Muszem!
Oddalenie- wiosenne rozważania
FELIETONY DO "GAZETY POLSKIEJ"
Zoo jednak działa
FELIETONY DO "NEWSWEEKA"
Sprawiedliwość
FELIETONY DO "DZIENNIKA"
U2 & Bono Vox
Sport to zdrowie?
W lidze wiele jasne
Oj ropa! (2012)
A jednak oj ropa!
Bojkot
FELIETONY DO NOWEJ "MACHINY"
About Schmidt
O filmach wojennych
Refleksje w połowie drogi
2006-2007
Z pozycji bydła
Ale kino Polska!
Jeszcze o kinach
Jak się drzewiej muzyki słuchało
Wszystko (?) odwrotnie
Meandry historii
Rzemiosło czy sztuka
Ścinki
Liść opadł
Jeszcze o Violetcie
Granie dla emigrantów
Karnawał
Kłamstwo
Prowincja się zabawia
Kategoria: | Felietony |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-926991-8-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazywam się Kazimierz Piotr Staszewski, syn Stanisława oraz Krystyny z domu Mojkowskiej. Urodziłem się 12 marca 1963 roku. Pierwsze 21 lat mojego żywota przemieszkałem w Warszawie na ulicy Niecałej. Tam też chodziłem do szkoły podstawowej nr 75 imienia Marii Konopnickiej (wiele lat później pomaszerowali tam również moi synowie), która była oddalona od bloku, w którym mieszkałem, o jakieś 20-25 metrów – tak więc wybór tej, a nie innej placówki był niejako oczywistą oczywistością. Kiedy się ożeniłem, przenieśliśmy się na ulicę Żelazną, a następnie na Wałową, aby po jakichś 6 latach znowu powrócić na Niecałą. Dopiero mniej więcej 10 lat temu opuściłem okolice Ogrodu Saskiego, zdradzając je dla mokotowskich okolic ulicy Rakowieckiej.
Z ulicy Niecałej do liceum imienia Mikołaja Reja też miałem niezbyt daleko, niemniej jednak było to dalej niż 25 metrów, albowiem by się tam dostać, musiałem przemaszerować przez cały Ogród Saski. Do liceum imienia Frycza Modrzewskiego się nie dostałem, bo na koniec podstawówki miałem za słabe oceny, a obowiązywał w tych czasach konkurs świadectw. Na Wydział Filozofii i Socjologii obowiązywały już egzaminy wstępne – i te zdałem śpiewająco. Też nie miałem daleko, przez plac Zwycięstwa (obecnie Piłsudskiego), Krakowskie Przedmieście i w dół Karową. Mimo że taki dystans pokonywałem przez całe 9 lat, studiów socjologicznych nie udało mi się ukończyć. Muzyka w końcu zwyciężyła, muszę bowiem dodać, że w międzyczasie założyłem punkrockowy ansambl pod nazwą „Poland”, który z czasem przepoczwarzył się w „Kult”. Nie umiejąc na niczym grać, zająłem się w nich stroną wokalną, czasem jedynie wspomagając się saksofonem altowym. I ani się człowieczyna nie obejrzał – trwa to z pewnymi korygacjami do dnia dzisiejszego. Po drodze było także kilka innych projektów lub zespołów, w których uaktywniałem się pod swoim własnym, lecz zdrobniałym imieniem, takoż pod nazwami „KNŻ”(„Kazik na żywo” lub „KaeNŻet”), „el Dupa”(„L. Doopa”, „L. Dupa” lub „el Dojpa”), „Kazik, Mazzoll & Arhythmic Perfection” oraz „Buldog”(który zwę na własne potrzeby „Bulgotem”).
Nigdy wcześniej nie zajmowałem się słowem pisanym. Naturalnie notowałem w różnych kajetach teksty do piosenek, ale potem funkcjonowały one tylko i wyłącznie z muzyką, natomiast nigdy jako formy w jakiś tam sposób autonomiczne. Jedyne moje dwie próby pisania miały miejsce w „Gazecie Wyborczej”, gdzie wysłałem list dotyczący moich pretensji pod adresem pewnego senatora oraz drugi – przedstawiający mój stosunek do pozycji prawnej używek wszelakich. Dlatego ze sporym zdziwieniem i niejakim zaskoczeniem stanąłem wobec propozycji Wiesława Królikowskiego, abym spróbował pisać felietony dla pisma „Tylko Rock”. Właściwie zaraz po usłyszeniu takiego cuda byłem do tej propozycji nastawiony negatywnie i tylko dzięki uporowi żelaznemu redaktora Królikowskiego dało się moją postawę odmienić. Warunki, którymi mnie odmienił, którymi mnie skusił, właściwie były zaiste cieplarniane. Długość moich produkcyj mogła być zupełnie dowolna (jak miałem do napisania dużo, to pisałem dużo, jak mało – ich długość była mała). Nie musiało być to regularne. Jak w danym miesiącu zdarzało się, że nic do powiedzenia nie miałem, to felieton się po prostu zwyczajnie nie ukazywał. Nie byłem tam zmuszany do jakiegokolwiek bicia piany czy wody lania. Tematyka wreszcie ze wszech miar dowolna. Naturalnie świadom tego, w jakim miejscu moja pisanina ogląda światło dnia, kręciłem się w mniejszym lub większym stopniu wokół muzyki, ale nie było to jakieś przesadnie ścisłe obwarowanie. Na tych zasadach współpracowałem z „Tylko Rockiem” przez czas jakiś – i było to moje pierwsze zajęcie, gdzie wymagano ode mnie (do pewnego stopnia i raczej rzadko, bo raz na miesiąc) jako takiej regularności. Bycie członkiem zespołu muzycznego słabo do tego zmusza, a już w ogóle ludzie się luzują, jak mają swoje własne miejsce prób.
Nasza kooperacja trwała sobie w najlepsze, aż tu nagle nadszedł taki dzień, że się skończyła. Została nagle i przeze mnie zerwana. O powodach mojej takiej, a nie innej decyzji piszę szczegółowo w ostatniej formie dla „Tylko Rocka”, wobec czego nie mam zamiaru tutaj się w jakikolwiek sposób powtarzać. Niemniej została przyjęta przez komendantów miesięcznika z pełnym poszanowaniem mojej (jednak trochę dla mnie obecnie niezrozumiałej) decyzji. Mam także nadzieję, że i z pewnym żalem. Zresztą taki żal zaczął mi szybko również towarzyszyć, ale jak się powiedziało „a”, to najczęściej jest tak, że trzeba tego ponosić konsekwencje.
Moim drugim przystankiem na drodze słowa pisanego było kolorowe czasopismo „DVD Kino Domowe”. Komenderował tam, a przynajmniej był ważnym decydentem, niejaki Olo Sawa, człowiek od razu odebrany przeze mnie jako niezwykle inteligentny i przytomny. Pierwszy bodajże raz spotkaliśmy się z nim we dwóch – ja i Sławek Pietrzak, który jest właścicielem firmy SP Records, wydającej moje płyty. Mieliśmy wygenerowć wspólnie jakiś interes niebagatelny, ale niestety w mojej pamięci nie zachowały się chociażby ślady, co takiego miałoby to być. Interes ów nie został sfinalizowany, niemniej efektem ubocznym naszych negocjacyj było to, że Olo zachował mnie jakoś tam w pamięci. Jakiś czas potem napisałem na jego prośbę krótki kawałek „Coś o komputerach”, a gdy spotkaliśmy się niebawem, poprosił mnie wtedy, abym napisał coś na kształt alfabetu składającego się z różnych haseł dla jego pisma „PC World Computer” – pamiętał bowiem, że już drzewiej coś dla tego magazynu popełniłem. Towarzyszyć miał temu felieton o moich próbach pracy z komputerem. Próbach już od paru dobrych lat owocnych. Jako że właśnie niedawno ukończyłem album „Melassa”, postanowiłem pokrótce opisać, jak to wyglądało. To znaczy od strony kogoś, kto żadnym specem nie jest, ale jakoś tam komputera do swojej pracy i życia używa. W zamian za to oni mieli jakoś dołożyć się finansowo czy reklamowo do jednej z naszych październikowych tras. Zrobiłem, o co mnie proszono, i kiedy „PC World Computer” urodził nieco później swoje dziecko o imieniu „DVD Kino Domowe”, zaproponowano mi tam cykliczne publikacje.
„DVD Kino Domowe” to specyficzne wydawnictwo. No, może teraz to już nie, ponieważ podobnych jemu jest na pęczki, ale wtedy… Każdy numer wypełniały dane techniczne, testowe czy jakiekolwiek inne coraz to nowszych i innych urządzeń kina domowego. Głośniki, wzmacniacze, odtwarzacze płyt, kable, telewizory i cała reszta tałatajstwa. Do tego wszystkiego, na końcu i na początku dodane były dwa felietony, z których jeden pisałem ja. Pisałem zresztą w bardzo dobrym towarzystwie, albowiem autorem drugiego był Jerzy Pilch. I uwaga! Do każdego numeru dołączona była płyta z filmem. W dzisiejszych czasach nie jest to żadne „halo”, nie jest to nic szczególnego, ale wtedy było to doprawdy nowatorskie zagranie. Jak tak sobie myślę, to po mojemu ktoś wymyślił taki patent dlatego, że płyta dołączona do gazety była traktowana jako część tejże, wobec tego podatek VAT (czy inny SRAT) za takie ustrojstwo był o wiele niższy aniżeli za film normalny – to znaczy sprzedawany autonomicznie. A może takiego podatku w ogóle w takim przypadku nie było?
Pisane felietony były obłożone jednym tylko jedynym warunkiem. Otóż musiały być związane w mniejszym lub większym stopniu z tytułem filmu dołączonego do danego numeru. Ten mój etap kolaboracji przerwany został nagle i niespodziewanie dla mnie tym razem przez redakcję. Prawdopodobnie ktoś doszedł do słusznego skądinąd wniosku, iż ludzie kupują pismo dla załączonego filmu na płycie, a nie dla tego, co na spółkę z Jerzym Pilchem wypisujemy. Na pocieszenie pozostał mi fakt, że tak jak pisałem w dobrym towarzystwie, tak i w dobrym zredukowanym zostałem.
Dwa bardzo krótkie epizodziki to pisanie dla „Naszej Legii” i „Maksa”. Dla „Naszej Legii” popełniłem dwa teksty, z których jeden to była odpowiedź na ankietę „Skazani na Legię”, ale ponieważ wypełniłem ją na piśmie, a nie ustnie, postanowiłem ją umieścić w trzymanym przez państwa zbiorze. Tekst dla „Maksa” nie ujrzał natomiast światła dziennego, ponieważ zanim się ukazał (gdzieś tak w piątym numerze), czasopismo zbankrutowało. Mieliśmy tu sytuację analogiczną do przypadku firmy Burger King, kiedy firma wspaniale prosperująca na całym świecie w Polsce bankrutuje. Polak potrafi!
Podobnie upadła „Machina”. Świetne pismo o wyrazistym własnym stylu, które było kolejnym przystankiem na mojej drodze piśmienniczej. Raz na miesiąc na dowolny temat. Potem nastąpiła dłuższa przerwa, po której przyszedł długaśny flirt z „Gazetą Wyborczą”. A raczej aby być dokładnym – z jej piątkowym dodatkiem pod nazwą „Gazeta Telewizyjna”. Zatrudniła mnie tam prześliczna Kasia Zielińska, którą uczył w liceum ten sam nauczyciel, co moich synów, Mirek Wieteska, i o którym wyrażała się ona w samych superlatywach. Tu rygor systematyczności był o wiele większy, bowiem miałem pisać raz na tydzień. Miało to jednakowoż dobre swoje strony, albowiem przy cyklu tygodniowym aktualność tak żwawo nie umyka i można zaczepiać się o tematy bieżące. „Gazeta” od czasu do czasu podrzucała jakiś temat i współpracowało mi się dobrze. Aż do czasu, gdy zauważyłem, że moje dzieła czasami różnią się od tego, co wysłałem. Co prawda na początku umówiliśmy się, że mój często niezdarny i niespójny styl ichni korektor będzie jakoś korygować czy regulować, ale czasem wpływało to na treść. Tak było na przykład w tekście o polskich placówkach za granicą, gdzie wyleciał passus o tym, że opis działalności tak zwanych kurierów dyplomatycznych przepisałem niemalże dokładnie z książki Passenta. A Daniel Passent był ambasadorem w Chile, więc chyba wie, o czem gada? Tego nie było, co pozwoliło jakiemuś urzędnikowi z MSZ-etu na sprostowanie, w którym zarzucił mi, iż nie mam pojęcia zielonego, o czym piszę, więc lepiej niech powrócę do swojego brzdąkania na gitarze. Żebym to ja jeszcze umiał złapać na gitarze coś więcej niż E-dur i a-moll.
Takie starcia o zmianę sensu miały miejsce trzykrotnie. Za pierwszymi razami dwoma godziliśmy się i robiliśmy dalej razem, ale po trzecim staciłem nieco cierpliwość. Kiedy odmówiono mi opublikowania felietonu o jeszcze działającym zoo, uniosłem się honorem i zrezygnowałem na dobre. Zresztą chyba w dobry moment utrafiłem, bo „Telewizyjna” się reformowała, zmieniała szatę graficzną i tego typu duperele. Ostatni mój felieton ochoczo opublikowała „Gazeta Polska”, składając mi równocześnie propozycję współpracy, ale odmówiłem.
Minął czas jakiś i nastąpił krótki, acz burzliwy romans z największym rywalem „Gazety” – „Dziennikiem”. Żeby było śmieszniej, uaktywniałem się w dziale sportowym. Już po drugim felietonie wiedziałem, że nie będzie to droga usłana różami. Kazano mi wyrugować wszystkie nieprzychylne kawałki o ówczesnym PiS-owskim ministrze sportu Lipcu. Szef redakcji sportowej napisał mi, że Lipca ruszać nie wolno, bo to nasz sojusznik w walce ze złym hungarystą Listkiewiczem – prezesem PZPN. Nie chcąc rozpoczynać współpracy od konfliktu, uległem nędznie tej argumentacji i felieton poszedł zmieniony. Nie na wiele to się zdało. Miałem wrażenie, że szef redakcji sportowej nie pała do mnie sympatią. Tu dygresja. Jakiś czas wcześniej popełniłem dla „Dziennika” tekst o U2 i na zapłatę za niego czekałem dobre 3 miesiące. Takoż nauczony doświadczeniem, zapytałem szefa redakcji sportowej o terminy przynależnych mi pieniążków płacenia. Gdy w obiecanym czasie nic się nie wydarzyło, skromniutkie ponaglenie wysłałem, otrzymując odpowiedź, że skoro czekanie na pensję jest dla mnie taką męką, to mogę się więcej nie męczyć. I tak moja przygoda w dziennikarstwie sportowym dobiegła końca.
W międzyczasie, a może troszkę wcześniej, reaktywowana została „Machina”. Napisałem tam tekst o moim koledze szkolnym, Robercie Schmidcie, do „Pocztu freaków polskich” i zaraz potem zacząłem pisać cyklicznie. I tak to trwa do dziś, a mam nadzieję, że się szybko nie skończy.
Felietony moje zacząłem pisać kilkanaście lat temu. Niektóre z nich dotyczą spraw tak zamierzchłych, że dla wielu obecnie może to być bajka o żelaznym wilku. Te, które dotyczą spraw tak odległych, że moim zdaniem mogą się jawić jako niezrozumiałe, będę wspomagał paroma słowami wyjaśnienia, o ile sam będę pamiętał, o co mi wtedy chodziło. Analogicznie teksty, w których mi coś tam zmieniano, postaram się umieścić w wersjach oryginalnych, a nie w takich, w jakich zostały opublikowane. Myślę, że te „Niepiosenki” umilą państwu nadwyżkę czasu, jeśli takową posiadać raczycie, i pokażą mnie jako kolegę, który nie tylko śpiewa dla was na scenie. Przyjemnej lektury!LIST OTWARTY KAZIKA STASZEWSKIEGO W SPRAWIE PIRACTWA FONOGRAFICZNEGO
Jeden z słuchaczy zadał Kazikowi pytanie dotyczące hasła „Kto kupuje pirackie płyty – ten kutas i niech spierdala”. Oto odpowiedź Kazika, która przybrała formę listu otwartego.
Kubo drogi. Piszę do Ciebie, aby wyjaśnić co nieco dotyczące owego bolesnego spierdalania. Otóż jakiś rok temu podszedł do mnie na ulicy koleś i mówi:
– Cześć, Kazik, poznajesz mnie?
– Nie poznaję – ja na to.
– Wiesz, kiedyś stałem za tobą w kolejce do kasy, w Hicie (Hit to taki sklep).
– Aha – kiwnąłem głową, uznając, że koleś za totalne logo uznaje, że powinienem pamiętać każdego z kolejki w Hicie.
– Wiesz – przeszedł do rzeczy – Opierdoliliśmy (czyt. okradliśmy) TIR-a pod granicą z Czechami i mamy dużo fajnych rzeczy, wiesz – magnetowidy, kamery, telewizory, ale i lodówki, odkurzacze. Może coś chcesz? Wszystko trzy, cztery razy taniej niż w sklepie. Oczywiście wszystko nówki, jeszcze firmowo zapakowane.
– A macie taką kamerę Sharpa z dużym ekranem? – zapytałem podniecony – i w tym momencie zrozumiałem, o co pytam, a ten już mówił: – Tak, tak, jest. Za 10 baniek, a w sklepie masz po 40.
Załamałem się sobą samym przede wszystkim dlatego, że w pierwszym odruchu w ogóle podjąłem temat, jednak czym prędzej opamiętawszy się, pożegnałem go, mimo że jeszcze usiłował mi wcisnąć numer telefonu, gdybym zmienił zdanie.
Kamery Sharpa ani żadnej innej do dziś nie mam. Nie mam także i nigdy nie miałem żadnej kasety i płyty kradzionej, żadnego oprogramowania komputerowego z juchtu. Może jestem radykalny, ale gdybym takowe posiadał, nie miałbym moralnego prawa do kategorycznych sądów, które artykułuję na temat kradzieży dóbr niematerialnych. Ktoś, kto kupuje moje nagrania od złodzieja, nie może twierdzić, że mnie lubi. Sram na pseudoprzyjaciół, którzy mnie okradają. Wiedz, że kupując taki produkt czy to u chuja na bazarze, czy u chuja za pośrednictwem internetu, okradasz mnie. I nie przemawia do mnie argument, że ktoś tak kocha moją muzykę, że musi mnie okraść. Takich gnojów gonię, jeśli się wyświetlą w tłumie, ostatnio pogoniłem takiego w Kielcach. Nie mogę wymagać, by chciał mi podać rękę przyjaciel, któremu zajebałem 50 zł z kredensu. Kto kupuje pirackie płyty, ten kutas i niech spierdala – po dwakroć, po trzykroć. BEZ KLIENTÓW NIE MA ZŁODZIEI.
Oczywiście istnieje też problem ceny. I pokrótce opiszę, jak to wygląda. Z naszej firmy płyty CD wychodzą w cenie 16 zł 20 gr za sztukę (słownie szesnaście złotych, dwadzieścia groszy). Do tego dochodzi podatek VAT, który płaci się na każdym etapie sprzedaży, ale i każdy go sobie odbija. Fakt jest taki niestety, że przy cenie sklepowej 30-37 złotych płaci 6-7 złotych podatku na to, by rząd oficjalny zapłacił nierentownym kopalniom, bo inaczej górnicy przyjdą i wyjebią im szyby w ich wygodnych gabinetach albo żeby żona jakiemuś Wałęsie czy innemu Kwaśniewskiemu mogła umyć przyrodzenie w wannie za 300 baniek. I to jest zgroza, zgadzam się. Ale struktury państwowe to aparat przemocy i nie jest to jedyna kradzież, jakiej się na nas dokonuje. Długo by mówić.
Inne dodatki to już zysk pośredników. W Warszawie największe sklepy płytowe płacą już czynsze oscylujące wokół miliarda starych złotych miesięcznie, a i też chcieliby mieć zysk 1-2 złote na płycie. Takiż sam zysk chcieliby mieć hurtownicy rozwożący towar po kraju. Też mają koszta. W cenie wyjściowej (16,20) mieści się również koszt opłacenia czynszów firmy, tantiem wykonawczych i autorskich, promocji. Jakiekolwiek obniżenie wymienionej ceny przez nas stawia pod znakiem zapytania rachunek ekonomiczny.
Naprawdę wierz mi – nie da się taniej! Oczywiście nie biorąc pod uwagę VAT-u – bo tu da się taniej. Pytanie: DLACZEGO MUZYKA JEST OBŁOŻONA 22-PROCENTOWĄ STAWKĄ VAT, PODCZAS GDY LITERATURA CZY FILM SĄ ZWOLNIONE BĄDŹ OBŁOŻONE STAWKĄ ZEROWĄ? PIERDOLONE URZĘDASY – PRZECIEŻ TO WSZYSTKO SĄ GAŁĘZIE SZTUKI!!!
Cały list do Ciebie pozwolę sobie ubrać w formę listu otwartego jako przyczynek do dysputy.PRZESŁUCHANIE
PIL „GREATEST HITS… SO FAR”
Każda z płyt, które wymienię, jest równie ważna. Każda jest pierwsza w tej dziesiątce… Wybrałem ten PIL z tego powodu, że najchętniej wpakowałbym tu ich wszystkie płyty. „Greatest Hits… So Far” to solidna kompilacja, która daje dosyć wierny obraz dziesięciu lat działalności grupy. Oczywiście, dorzuciłbym tu jeszcze sporo piosenek, bo uważam, że jest to najlepsza grupa rockowa. Ściśle biorąc, jest to John Lydon z muzykami, których sobie dobiera. O każdej ich płycie można by wiele mówić. Każda jest dla mnie perełką, wyjąwszy może dziewiątą, która jest jakby powtórzeniem „Happy?”.
Lydona cenię za to, że w momencie, gdy Sex Pistols byli u szczytu powodzenia, odszedł i porzucił stricte rockowe granie. I przeszedł w inne regiony muzyki… Właściwie on cały czas ubliża swojej publiczności i jej nie ceni. I tym bardziej publiczność go kupuje, słucha. Lydona lubię, bo nie ma u niego żadnego lizusostwa. Apogeum takiej postawy jest jego piosenka „This is not a love song”.
NWA „Straight Outta Compton”
Jest to najlepsza płyta z kategorii getto rap. Tak to nazywam, bo dzielę rap na pop rap i getto rap. Jest to płyta, której energią i czadem można by obdzielić dwadzieścia innych. I te wszystkie frustracje czarnych, których mam prawo nie rozumieć i w żaden sposób się z nimi nie utożsamiam, są wyrażone w taki sposób, że skóra cierpnie. Jest to dla mnie bardziej agresywna i ostra muzyka niż na przykład Slayer.
WIRE „PINK FLAG”
Moja trzecia pierwsza… Płyta powstała w 1977 roku, ale jest nieprawdopodobnie prosta i prymitywna. Ale jest to prymitywizm na granicy geniuszu – jak to wyczytałem w jakimś fanzinie. Co ciekawe, okazało się, że muzycy grali tak celowo, następne płyty są już dosyć skomplikowane. Podejrzewam, że to było tak jak w przypadku Johna Cale’a… Ale późniejsze ich dokonania niespecjalnie mi się podobały. A tu jest dwadzieścia jeden utworów – perełek, naprawdę odpowiadających stylowo czasom, w których powstawały. I to nie jest ten punk, który później wykonywali Exploited.
DEEP PURPLE „MADE IN JAPAN”
Gdyby mogło być więcej niż dziesięć pozycji, dorzuciłbym jeszcze „In Rock” i „Machine Head”… A „Made In Japan”? Uważam, że to jeden z dwóch najlepszych albumów koncertowych w historii rocka. To genialne nagrania genialnej kapeli. Uważam, że wszystkie utwory zagrane zostały lepiej niż w wersjach studyjnych. Mnie muzyka podoba się albo nie. I jeśli mnie bierze – dostaję gęsiej skórki. To jest u mnie taki miernik… Jak słucham „Made In Japan”, to mam gęsią skórkę cały czas… Ogromna energia i bardzo dobre rzemiosło… Czego więcej trzeba?
Niezbyt cenię produkcje Deep Purple bez Iana Gillana. Mam taki ich koncert na wideo, „California Jam”, już z Coverdale’em i Hughesem. I tam na koniec Ritchie Blackmore rozwala gitarę i robi to z taką miną… Widać, że to dla niego ciężka praca i ma spory dystans do tego, co robi, a nie – że po prostu go rozsadza i musi…
Lubię hard rock. Kto nie lubi? Trudno mi mówić o muzyce. Wolę jej słuchać… Z późniejszych rzeczy bardzo mi podchodzi AC/DC z Bonem Scottem. Gdy umarł, przestałem kupować ich płyty. Już nawet nie starałem się uważnie ich posłuchać z tym nowym wokalistą. Jasne, że to klapki na oczach, ale taki już jestem.
URIAH HEEP „LIVE”
Drugi z najlepszych albumów koncertowych w historii rocka. To z kolei genialna płyta przeciętnej kapeli. Uważam, że tu zagrali świetnie, a Kena Hensleya, klawiszowca, Duch Święty natchnął tego wieczoru… Bo to jest kapela fajansiarska i bomberska – ja sobie zdaję z tego sprawę. Na przykład ich studyjne płyty w ogóle mnie nie interesują. Natomiast tę koncertową niedawno kupiłem sobie na kompakcie i słucham jej w kółko. Tutaj byli w szczytowej formie. Piękna wersja „Gypsy” – tam jest taki świetny riff. I podejrzewam, że teraz żadna kapela heavymetalowa by go nie zagrała, z obawy przed obciachem…
SEX PISTOLS „NEVER MIND THE BOLLOCKS”
Wiadomo dlaczego. Jest to zresztą płyta, która zasadniczo wpłynęła na bieg mojego żywota. Któregoś popołudnia, gdy była jeszcze „Muzyczna poczta UKF”, Piotr Kaczkowski opowiedział coś o Johnnym Rottenie. To nazwisko mi jakoś utkwiło, ale nie wiedziałem, kto zacz. Wtedy u nas Sex Pistols nie nadawano… Ja do tego czasu słuchałem Led Zeppelin i Pink Floyd. I w końcu zapragnąłem się dowiedzieć, co to za muzyka, ten punk. Poszedłem na perski jarmark i tam za 600 zł nabyłem płytę grupy Eddie and the Hot Rods. Nie podobało mi się. I zamieniłem na Motors – był taki zespół. Tym też byłem zdegustowany i postanowiłem sobie – jeszcze jedna płyta i odpuszczę. No i za Motors dostałem „Never mind the bollocks” – i doznałem olśnienia. Słuchałem tego bez przerwy przez miesiąc, aż zdarła się płyta. Facet niesamowicie śpiewał, gitary niesamowicie grały… Ściana dźwięku, która przygniatała. I były to nieprawdopodobnie fajne piosenki i teksty. Już wtedy troszeczkę uczyłem się angielskiego. I nagle Rotten wyśpiewał mi historie, o których bałem się nawet pomyśleć do tego czasu… Ta płyta sprawiła, że stałem się punkowcem. A to spowodowało, że założyłem zespół. Wtedy każdy, kto był punkowcem, zakładał grupę, przynajmniej w Warszawie tak było… A ponieważ nie umiałem na niczym grać – zostałem wokalistą. I tak się potoczyło.
SNAP „WORLD POWER”
Nie jest to stricte rap, gdzie kolesie w rytm bębnów czy samplowanych rzeczy cały czas nadają… Tu jest wokalistka, która bardzo fajnie śpiewa. I jest taki gruby raper, który prowadzi… Jak są u mnie prywatki, to jest to najczęściej puszczana płyta. Po prostu…
KILLING JOKE „WHAT’S THIS FOR…!”
Dzięki tej płycie zebrałem całą dyskografię Killing Joke. Bo miałem nadzieję, że oni chociaż troszeczkę zbliżą się do poziomu, jaki osiągnęli na „What’s This For…!”. Uważam, że jest to muzyka hardrockowa nagrana inaczej niż obowiązujące konwencje. Wydaje mi się, że tu nikt ich nie kontrolował i dlatego proporcje tych nagrań są takie dziwne. Na pierwszym planie jest okropnie waląca perkusja. I dopiero w dalekim tle gitara, bas, wokal. Jest to płyta, na której wszystkie utwory są świetne.
BRYGADA KRYZYS „BRYGADA KRYZYS”
Jest to coś, co można bez wstydu gdziekolwiek puścić. Brzmienie na zachodnim poziomie. Równo z tą płytą poznałem Bad Brains i jest to trochę podobne. Oczywiście Bad Brains dużo ostrzej grali… Co w tej płycie cenię? Tutaj zarówno kapela, jak i realizator nagrań udowodnili, że i u nas można osiągnąć takie brzmienie, ciekawsze od standardowego, takie, jak by się chciało. To była pierwsza nowa rzecz, jaką zrobiono w Polsce stanu wojennego… Pamiętam dołującą atmosferę tego wszystkiego. I nagle ktoś pożyczył mi kasetę ze studia, z Brygadą Kryzys…
TONE LOC „LOC-ED AFTER DARK”
Też płyta rapowa, bardzo cieplutka. Ten wykonawca pokazał, że rap może być bardzo wyciszony. Taki Leonard Cohen rapu. Mówię o warstwie muzycznej, naturalnie.POSŁUCHAJ TO DO CIEBIE – NA TEMAT ŁAMANIA 8 PRZYKAZANIA*
Żyjemy w kraju, w którym mogę być codziennie w świetle prawa. Żyjemy w kraju, w którym Ty kupujesz nieświadomie od pasera kradzione rzeczy. Żyjemy w kraju, w którym wytwórnia płytowa będąca tu, wewnątrz, jak najbardziej przeciwko złodziejom, tłoczy płyty złodziejom z Niemiec, ponieważ gdyby nie świadczyła tego rodzaju usług, dawno by poszła z torbami. Żyjemy w kraju, w którym partia polityczna kradnąca w czasie swojej kampanii wyborczej czyjąś własność może stać się jedną z partii rządzących. Żyjemy w kraju, w którym mnie okradają, ale i Ciebie okradają, mimo iż o tym nie wiesz.
W świecie cywilizowanym muzyk żyje ze sprzedaży nagranych przez siebie płyt i kaset. Dodatkiem do tych dochodów mogą być różnego rodzaju gadgety, czyli znaczki, koszulki, srulki i duperelki. Dla pewnego rodzaju wykonawców, którzy nie mają moralnych zahamowań, pokaźny dochód stanowi reklama. Ale jak skupię się na pierwszym z tych dochodów…
Muzyk żyje ze sprzedaży płyt. Aby płyta sprzedała się lepiej, bierze udział w koncertach. Bierze udział również w koncertach w malutkich salkach, które są (przynajmniej dla mnie) najlepszymi miejscami wymiany fluidów między słuchaczem i muzykiem. Żyjemy w kraju, w którym za pieniądze uzyskane ze sprzedaży płyt i kaset nie będę w stanie utrzymać moich dzieci. Na rynku w Polsce około 90% kaset to kasety złodziejskie, za które nie otrzymuję ani złotówki.
Muszę się bronić, przyjacielu. Bo żebyś mógł posłuchać mojej muzyki, żebyśmy razem mogli spędzić fajnie czas, muszę coś zjeść od czasu do czasu i mieć gdzie się wyspać. Muszę się bronić, bo jeśli nie będę się bronił, to mam dwa wyjścia. Albo umrzeć z głodu, albo zająć się – dajmy na to – sprowadzaniem landrynkowych oranżad w plastikowych butelkach. Wobec tego staram się wyżyć z koncertów, ponieważ lubię być z Tobą na koncercie, a nie lubię landrynkowych oranżad w plastikowych butelkach. Jeżeli staram się wyżyć z koncertów, to żądam wyższych stawek od organizatorów koncertów. I ty, Mój Drogi, kupujesz droższy bilet. I to właśnie chciałem ci powiedzieć: dopóki dzień w dzień jestem okradany, dopóty ty płacisz drożej za bilety na koncerty. Oszczędzasz na kasecie 4 tysiące, ale za bilet płacisz dwa razy tyle. Ten prosty rachunek powinien ci uzmysłowić, co masz robić. Ty sam, prywatnie, bo nikt, a szczególnie państwo, jak na razie nie ma ochoty na jakiekolwiek działanie przeciw łamaniu prawa.
No to tyle, za jakiś czas znów się spotkamy i pogadamy.
* PS: Możesz się nie zgodzić, że jest to 8 przykazanie, więc zajrzyj do Exodusu – 20, 15 i Deuteronomium – 5, 19.POSŁUCHAJ TO DO CIEBIE – NA TEN SAM TEMAT W KÓŁKO
Pewnej nocy Józek włamał się do sklepu, dajmy na to ze sprzętem elektronicznym, i ukradł stamtąd telewizor. Kosztowało go to trochę strachu, ale gdy potem sprzedał ten telewizor, radości było co niemiara. Sprzedał ten telewizor za niższą cenę niż w sklepie, więc od razu miał klienta, a że sam włożył w to przedsięwzięcie tylko trochę strachu, pieniądze, które otrzymał od kupca, były czystym zyskiem. Z radości pił przez tydzień i jeździł taksówkami. Ale po tygodniu pieniądze się skończyły. Co robić? Co robić? Józek postanowił powtórzyć manewr. I znów się udało. Józek skonstatował, że to wcale niezły sposób na życie, zwłaszcza że policja wykazywała się wyjątkową niemrawością. Zaczął czynić swój proceder niemal co noc. Klientów miał ogromnie ilości, bo jak wspomniałem, ceny miał niższe niż w sklepie. W pewnym momencie stwierdził, że nie podoła. Przyjął do spółki Siwego i Cygana. Włamania w trójkę robili o wiele sprawniej, więcej też wynosili sprzętu. Z Józkiem zaczęli się kontaktować klienci z innych miast, a nawet z innych krajów. Zatrudnił kilku kierowców, którzy błyskawicznie rozwozili towar po kraju, a nawet po innych krajach. W nocy włamanie, a nazajutrz telewizor, magnetofon czy wzmacniacz miał nowego właściciela. Podziemna „firma” Józka rozrosła się ogromnie. Uczyniła Józka, Siwego, Cygana i parę innych osób bogatymi. Praktycznie byli też bezkarni, ponieważ nadkomisarz Wincek był regularnie co miesiąc opłacany przez Józka kwotą czterokrotnie wyższą niż policyjna pensja. Z wyjątkiem właścicieli sklepów wszyscy byli zadowoleni.
Gdy proceder Józka rozwijał się w najlepsze, w małym warsztacie elektromechanik nazwiskiem Mietlak skonstruował wzmacniacz. Włożył w niego masę roboty, całą swoją wiedzę i duszę. Dzieło wyszło wspaniale. Wszyscy, którzy słuchali, jak wzmacniacz „gada”, twierdzili, że jest to wyrób na światowym poziomie.
Mietlak słyszał skądinąd o procederze Józka. Zaczął rozumować w następujący sposób: „Co się stanie z moim wzmacniaczem, jeżeli wstawię go do sklepu? Najpewniej Józek go skubnie, lepiej więc pójdę do Józka i namówię go, aby kupił ten wzmacniacz”. Jak pomyślał, tak zrobił. Józek zainteresował się wzmacniaczem Mietlaka i po krótkich dyskusjach dobili targu. Obaj byli zadowoleni. Mietlak – bo otrzymał gotówkę (sporą) za swój wzmacniacz, Józek – bo wzmacniacz dostał jako pierwszy. Po dokonaniu transakcji każdy wrócił do swoich zajęć.
Pytanie brzmi: czy Józek poprzez dokonanie transakcji z Mietlakiem przestał być złodziejem?
UWAGA: Mietlak twierdzi, że Józek nie jest złodziejem, bo zapłacił mu za jego wytwór.
Odpowiedzi prosimy nadsyłać itd., itp.POSŁUCHAJ TO DO CIEBIE – PEWNA SPRAWA Z PRZYJACIÓŁMI
Gdy poprosiłeś mnie o to, żebym napisał słów parę o tym, czym jest dla mnie to wszystko, przypomniały mi się słowa, które kiedyś wypowiedział Janek. Dawno to było i tak wiele się zmieniło, ale myślę, że jakaś część prawdy jest w tym. Powiedział, że żyje się dla tych kilku zajebistych chwil w życiu, które potem pamiętasz i smakujesz, a reszta jest jego przygotowaniem bądź pamiętaniem tychże. U mnie jest to o tyle pogłębione jeszcze, że zapamiętuję właściwie pozytywy, nieświadomie bądź świadomie eliminując rzeczy nieprzyjemne. Co nieprzyjemne, odczuwam to, gdy dzieje się; gdy minie dzień, pamiętam rzeczy lepsze.
Nie napiszę ci, czym jest dla mnie muzyka zespołu Kult czy tego typu rzeczy. Każdy, kto słucha jej, ma mniej więcej jasny obraz tego, czym ona jest dla mnie. Opowiem o kilku rzeczach, dla których, patrząc wstecz, warto to było i warto jest dalej robić. Nie o tym, co widzę, i jak widzę, bo to słychać; opowiem o tym, czego nie słychać. Gdy usłyszałem „Never Mind…” i gdy zobaczyłem tych paru ludzi na Wolumenie, wiedziałem, że to i mój rodzaj aktywności. To znaczy, może nie wiedziałem, ale czułem. Zresztą wtedy było to jeszcze tak spontaniczne, szalone prawie, że na pewno nie racjonalne. Z nieżyjącym już Robertem i z Pawłem stworzyliśmy szybko zespół, jako że ruch ten powodował, że niewystarczająca była tylko pozycja konsumenta. Musiałeś sam tworzyć. Graliśmy koncerty i zupełnie nie przeszkadzało nam to, że oprócz Pawła nikt z nas nie umie grać i do tego nie robimy żadnych prób. Zresztą tych koncertów było raptem dwa. Po nich zaczęliśmy ćwiczyć. Wyrzucono nas z sali prób nie raz i przeplataliśmy to nielicznymi koncertami. Tak przez dwa lata. Poland.
Gdy miesiąc temu skończyliśmy trasę koncertową po Polsce, byłem zmęczony totalnie. Ale i szczęśliwy bez granic właściwie. Piotrek, który tę trasę wymyślił i zrobił, odwalił kawał wielkiej roboty, ale i my mamy jakiś w tym udział. Po paru latach wyszła w końcu trasa rodzimej kapeli w tym kraju. Siedemnaście koncertów w halach, z wyjątkiem czterech miast, gdzie miejsca były mniejsze. I za to mu chciałem podziękować. I podziękować chciałem wszystkim innym, którzy pomogli. A przede wszystkim tym, którzy kupowali bilety i przychodzili na koncerty, bo bez nich nie istniejemy. Jeden koncert się nie odbył. W Rzeszowie policja nie zgodziła się, abyśmy zagrali. W innych miastach policja chroniła nasze koncerty, w Rzeszowie woleli jarać fajki i pić kawę w ciepłym komisariacie, niż wyjść w październikowy wieczór do roboty. Zresztą nie pierwszy raz podobno się to zdarzyło. Im nie chcę dziękować. Palec środkowy podniesiony do góry.
SIEDLCE – nie pamiętam roku, ale jakieś juwenalia. Nie ma ochrony, wszyscy na widowni pijani.
My zresztą trochę też. Piwo było za darmo czy coś takiego.
Na scenę wpada gruby miejscowy misiek w podkoszulku i wrzeszczy, żeby dać mu na czymś zagrać. Próbuje zabrać Jankowi gitarę, a potem Dudzie pałki od perkusji. Na scenę wpadają inni, żeby go zabrać, a potem koledzy misia w jego obronie. Leją się po paszczach, przepychają, potrącają Janka, Janek spada z gitarą ze sceny na ludzi. Pamiętasz koncert Blues Brothers za kratą? No, to było trzy razy ostrzej i bez kraty.
SOPOT, chyba w tym samym roku. Jacyś studenci robią koncert, ale zapominają, że kapelom rockowym potrzebne są wzmacniacze. Wpinamy się w linię i gramy. Jeden z najlepszych koncertów. Przepływ fluidów między publicznością a nami – rzekłbym, dwustuprocentowy. Potem nocleg na zbiorówce z T. Love. Wtedy właśnie bardzo polubiłem chłopaków z T. Love.
WYJAZD DO BRAZYLII. To było wydarzenie absolutnie nie z tej ziemi. Gramy koncert w Stodole, jest czwartek. Przychodzi Jarek Madej i mówi, że na wtorek mamy bilety do São Paulo. Ale bilety są we Frankfurcie. Nie mamy wiz ani niemieckich, ani brazylijskich. Nie mamy też czym się dostać do Frankfurtu. W piątek rano składamy papiery w ambasadzie brazylijskiej, ale termin oczekiwania jest dłuższy, niż by nam to odpowiadało. Ale ta nacja podobna naszej. Szuru-buru, „wisz pan” i po południu w piątek mamy wizy. W sobotę znajdujemy transport i kierowcę, który ma stałą wizę do RFN. W poniedziałek Niemcy nie dają nam wiz, bo chcą zobaczyć bilety. „Ale bilety są we Frankfurcie” – my na to. „Nein!” Licząc na cud, z pomocą jakiejś pani, która pracuje w SAS-ie, teleksujemy na lotnisko we Frankfurcie i przekładamy rezerwację na dzień później. We wtorek nasz ówczesny menedżer, jęcząc pół dnia, wybłaguje dla nas wizy i prosto spod ambasady zbieramy się z mojego mieszkania i jedziemy. Na dworze minus 10 stopni. Samochód nie ogrzewany, a do tego cały metalowy i namarza kompletnie. Poza tym jedzie średnią 60 km na godzinę. Rozgrzewamy się sztucznie poprzez kalorie właśnie sztuczne i poprzez ubieranie czego się da. Na granicy długa kolejka handlarzy czeka na swój wjazd do NRD, a potem do Berlina Zachodniego. Gdy przychodzi nasza kolejka, wopista pyta się, dokąd jedziemy. W tym wozie nasza zgraja wyglądała naprawdę totalnie, i mój Boże, wiele bym dał, żeby zobaczyć, co działo się w głowie onego wopisty, gdy usłyszał: „Do Brazylii!”. Szczęśliwie dojechaliśmy, a raczej dolecieliśmy do celu. Pierwszy koncert gramy w Kurytybie, w hali na dwa i pół tysiąca osób – i my jesteśmy gwiazdą tego koncertu. A przypominam, że to był nasz pierwszy zagraniczny koncert. Przyjęli nas jednak zajebiście. Największy odlot przeżyłem, gdy po koncercie podeszła do mnie dziewczyna i po polsku zapytała, dlaczego nie graliśmy starych kawałków? Potem pięciotygodniowy pobyt w kraju, który pokochałem bez reszty. Organizacyjnie było nie wszystko tak, jak by mogło być, ale zapamiętam to do końca życia.
WARSZAWA. Zbliża się święto „Trybuny Ludu”. Agencja Alma-Art umieściła nas w programie tego festynu, nie pytając nas oczywiście o zgodę. Dowiadujemy się o tym z gazet i oczywiście odmawiamy. Na naszą próbę przyjeżdża działacz Zbrzezny z Alma-Artu. Siadamy na ławeczce na Krakowskim Przedmieściu i działacz, częstując winem, namawia nas do zagrania tego koncertu. Pamiętam, że proponował nam siedmiokrotną stawkę tego, co braliśmy wtedy za koncert, za dziesięciominutowy występ. Widząc nasz upór, zaczepia przechodzących milicjantów i zaczyna im ubliżać. Głupiejemy wszyscy. Otóż wymyślił sobie ten człowiek, że wobec naszej odmowy agresywne zaczepianie stróżów porządku spowoduje zamknięcie wszystkich siedzących na ławce na jakieś cztery osiem i będzie to usprawiedliwienie naszej absencji na festynie. Ale milicjanci nie tumany i swoje wiedzą. Jeśli ktoś im ubliża, znaczy, że jakaś szycha, wobec tego z przestrachem odchodzą. Widząc odchodzący patrol, działacz Zbrzezny płacze…
Podobna sytuacja miała miejsce W SANOKU. Przyjeżdżamy na koncert, a tu okazuje się, że jest festyn, zresztą tej samej gazety. Po odmowie zagrania nakazują nam w trybie natychmiastowym opuścić miasto – takie były czasy. Organizator koncertu – niejaki Fazi z Rzeszowa – zarzeka się, że następny koncert w Rzeszowie nie będzie połączony z niczym podobnym. Jedziemy na nocleg do mojej ukochanej miejscowości – Ustrzyk Dolnych – i nazajutrz jedziemy do Rzeszowa. A tam festyn jakiejś gazety, która podobną do „TL” jest. Sytuacja podobna do tej w dniu poprzednim, ale na szczęście nikt nie każe nam opuścić miasta. Ale trochę ludzi przyjechało nas posłuchać, wobec tego organizujemy w ciągu dwóch-trzech godzin koncert w klubie bodajże „Pod Palmą” czy jakoś tak. Nie wiem, jak organizujemy nagłośnienie, akustyka niestety nie, bo pije na jakimś dancingu, wobec tego za konsoletą siada nasz menedżer Radziwiłł i koncert odbywa się. Jakość dźwięku nie kompaktowa, ale uczucie na koncercie wśród nas i u publiki wielkie.
W JAROCINIE w 1991 roku wymyślono, że mamy zagrać cztery piosenki. Ludzie chcieli słuchać więcej, doszło do nieprzyjemnej sytuacji, gdy następny wykonawca nie mógł wystąpić, bo chciano, byśmy grali dalej. Przepychanki trwały dobrze ponad godzinę, zagraliśmy dodatkowo trzy, a potem jeszcze cztery numery. Wszystko się jakoś uspokoiło. Przyrzekłem sobie, że za rok przyjedziemy i zagramy pełen koncert. W tym roku więc postanowiliśmy zagrać trzygodzinny set oparty na tym, co dotychczas zrobiliśmy. Jakiś czas przygotowywaliśmy się do tego koncertu w formie, jaką wymyśliliśmy. Przed koncertem okazało się, że musimy to skrócić o połowę, bo jest opóźnienie, bałagan i „Polska” ogólnie. Z bólem wykreśliliśmy kilka numerów. Koncert trwał godzinę i pięćdziesiąt minut. Po zakończeniu organizatorzy byli na nas bardzo źli, bo przeciągnęliśmy o dwadzieścia minut. Stoję i widzę wściekłych ludzi, którzy sprawili, że ten koncert nie był taki, jaki bym chciał publiczności dać. Jeszcze nagrywanie każdej płyty, ale w szczególności trzech (zgadnij), trasa w 1989 roku z paroma innymi kapelami, każdy koncert w Jarocinie, koncert na „Marchewce”, trasa z Wolfgang Press i parę innych. Oprócz oczywiście pewnej sprawy, którą robię z przyjaciółmi – tym jest dla mnie KULT.POSŁUCHAJ TO DO CIEBIE – ROK PRZESZŁY
Jest już któryś dzień stycznia, gdy to piszę, na dworze mróz totalny, wczoraj wieczorem wraz z dwoma kolegami próbowaliśmy uruchomić samochód jednego z nich, ale nic z tego. Jest po sylwestrze, który okupiłem poparzeniem lewej ręki na skutek nieumiejętnego trzymania rakiety; jest czas na jakieś tam podsumowanie, nie?
Podsumowanie dotyczy jedynie wrażeń subiektywnych, które podzielę sobie na wewnętrzne i zewnętrzne. Jeśli chodzi o te pierwsze, to jestem całkiem zadowolony. Z Kultem zmierzyliśmy się w pierwszej połowie roku z nowym typem pracy, a takie przeżycie jest z pewnością rozwijające. Muzyka do teatru (beze mnie) i do filmu (ze mną) jawią mi się jako przedsięwzięcia całkiem udane. Co prawda teatralna nie ujrzała światła dziennego (bodajże bankructwo sponsora), ale filmowa – i owszem. Poza tym dokonaliśmy jako pierwsi od czasów trasy „Oh Yeah” kilkunastokrotnego przedsięwzięcia koncertowego organizowanego przez jednego organizatora i pod jednym hasłem. Raz, dwa z górą lata nie udawało się tego zrobić (nie licząc oczywiście CzeGe). I z tego powodu jestem dumny trochę.
Jeśli chodzi o te drugie, to nieprawdopodobny szał na zespół Wilki. Czegoś takiego dawno nie było. Koncerty powoli zaczynają być inwestycją, która przy umiejętnym zorganizowaniu może przynosić zyski. Już nie 3-4 zespoły gwarantują brak strat, ale spokojnie ponad 15. I pojawiają się (co prawda na razie sporadycznie) coraz to nowi ludzie, którzy umieją to robić. Ale z drugiej strony rodzi się w początku stycznia Fugazi, by po 11 miesiącach umrzeć. Przeżyłem tam parę miłych chwil (między innymi niezapomniany happening zespołu 1984) i smutno mi, Boże. Jednocześnie był to kolejny rok bezkarnego rabowania w majestacie prawa dóbr intelektualnych. Jeszcze raz przypomnę, że ukradziono mi zgodnie z tym prawem blisko miliard złotych. Sejm i senat zajmują się jednak na przemian ubliżaniem sobie, wartościami chrześcijańskimi, Anastazją, budowaniem kaplicy. Parlament zresztą podczas ubiegłego roku przekształcił się z tworu groteskowego w twór ziejący zgrozą i ohydą. Dalej poza tym nie wiadomo, czy owych sześćdziesięciu panów posłów i senatorów było czy nie było ubekami. Poza jednym żaden z nich nie odpowiedział na zarzuty wysunięte przez byłego szefa MSW. Czy wyobrażacie sobie taką sytuację na przykład w USA?
Schyłek ubiegłego roku przyniósł też kilka wydarzeń mierzonych inną skalą. Na jesieni ZChN zaatakowało Pawła Kukiza za to, iż ten obraża w swej piosence sporą grupę ludzi, mieniących się katolikami. Następnie oskarżono o to samo redaktorkę z magazynu „Luz”, w którym wyemitowano jedną ze starszych piosenek Dżemu. Potem senator Szafraniec (oczywiście ZChN) oskarżył mnie o splugawienie hymnu, przez co o obrażenie narodu polskiego. Nie będę się tu na ten temat rozpisywał, gdyż dałem mu odpowiedź w „GW” z 2 I 1993 r. Wreszcie zlikwidowano audycję „Radio Overground”, która w radiu Eska prezentowała wieczorami polską muzykę. W ostatnich dniach grudnia wreszcie sejm po cichu przywrócił do życia urząd cenzury. Jeszcze nie fizycznie, ale w formie ustawy. Być może nieco histeryzuję, ale powiem dlaczego. Moim zdaniem Boga obrazić się nie da, najwyżej można się samemu skompromitować. Człowiek natomiast ma wolną wolę. Jeśli ktoś mnie obraża, to z nim nie dyskutuję, jeśli obraża mnie jakaś książka lub film, to z niego wychodzę lub jej nie czytam. Jeśli obraża mnie muzyka, to zawsze istnieje w adapterze bądź radiu nieskomplikowany przyrząd, zwany potocznie wyłącznikiem. A poza tym każdy wkrótce odpowie przed Bogiem za swe czyny. I nie sprawa to ludzka, a boska. To wszystko może mieć znamiona czegoś innego. Totalitaryzm może powstawać na różne sposoby. Ale tu zwrócę uwagę na dwa. Sposób rewolucyjny, znany chociażby z Francji bądź Rosji, lub ewolucyjny, znany w Włoch bądź Niemiec. Ten pierwszy, jako mniej ciekawy, odłożę na później i skoncentruję się na drugim. Otóż system demokratyczny istnieje, ale jest spychany powoli na margines. I to, co ciekawe (przynajmniej na początku), w zupełnie również demokratyczny sposób. Jakaś grupa zdobywa na początku kilka miejsc w parlamencie, by potem mniej lub więcej hałaśliwą działalnością rozszerzać sferę władzy, którą posiadają. Z reguły kryzys gospodarczy sprzyja temu zjawisku, gdyż hasła, jakie rzucają, dają proste odpowiedzi na pewne podstawowe pytania i część sfrustrowanego społeczeństwa kupuje je. Niewykluczone jest wchodzenie w polityczne sojusze z innymi grupami, które z początku tych pierwszych nie doceniają, bagatelizują czy wręcz potrzebują ich do własnych celów. Na ulicach pomagaja w tym procesie grupy bojówkarskie, od których nasza grupa na początku się odcina. Tylko porównanie haseł daje możliwość stwierdzenia, że cele mają podobne. Margines władzy się rozszerza, władza ustawodawcza jest rozdrobniona w ten sposób, że nikt nie może sformować rządu, dochodzi do momentu, że można część urzędów przejąć w swoje ręce, na razie pospołu z innymi, ale do czasu. Dochodzi jakaś iskierka, jakiś pretekst – i już w szybszym procesie bierzemy całość władzy. A mając całość, można czynić wiele, a mając całość, można czynić z czasem wszystko. Najgorsze w opisanym procesie jest to, iż jest on z dnia na dzień praktycznie niezauważalny. Objąć go można całościowo dopiero z perspektywy historycznej. Ale wtedy z reguły nie na wiele to się zdaje.
Tak, być może przesadzam, ale wydarzenia końca roku dotyczą grupy ludzi, która z tych czy innych powodów jest mi bliska – i stąd moje zaniepokojenie. Ale nie chciałbym, aby za lat ileś moje dzieci spytały mnie: „Dlaczego było tylko kilka lat wolności?”. Słowem, nie chcę, aby rzeczy, które teraz mnie śmieszą, zaczęły mnie za jakiś czas smucić, a za jeszcze jakiś czas, żebym zaczął się ich bać. I tym pesymistycznym/optymistycznym akcentem kończę podsumowanie roku przeszłego.
Niepotrzebne skreślić…POSŁUCHAJ TO DO CIEBIE – RECENZJA I
Często po koncercie podchodzą do mnie różni ludzie i dają mi kasety z nagraniami do przesłuchania. Mam takich kaset u siebie około dwudziestu. Niestety muszę przyznać, iż prawie żadna z nich nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Z wyjątkiem dwóch. Postanowiłem więc sobie, że skoro miejsce, w którym piszę, to gazeta muzyczna i różni ludzie wypisują w niej recenzje muzyczne, to też uczynię to. Na pierwszy ogień kaseta, której nie dostałem na koncercie czy po, ale w Dębkach od Wacha Konewki.
ZACIER „KONFABULACJE/SCHIZOFRENIO DODAJ MI SKRZYDŁA!”
Jest to kaseta, która zawiera dokumentację dwóch programów zespołu Zacier. Strona pod tytułem „Konfabulacje” mieści dorobek z lat 1986-87, strona „Schizofrenio…” – 1989-90. Najpierw może coś bliżej o zespole. Jest to twór jednoosobowy (ale będę niekonsekwentnie używał słowa zespół), którego spiritus movens jest niejaki Ayatollah, twórca słów, muzyki, aranżacji i wykonawca całego repertuaru, którego w trzech piosenkach wspomaga gitarzysta Dziarski. O samym Ayatollahu wiemy niewiele, poza drobną informacją, że ongiś wraz z Kubą Sienkiewiczem (oczywiście Elektryczne Gitary) tworzyli legendarny zespół Spiardl! To tyle tytułem wprowadzenia. Teraz o muzyce.
Na blisko 90-minutowy materiał składają się 23 piosenki tak niezwykle różnorodne, że mając świadomość, iż były robione w domu na bardzo prymitywnym sprzęcie, szczena mi opadła. Stronę „Konfabulacje” otwiera utwór „Rysunek”, który jest swobodną wariacją artysty na bazie muzyki popularnego niegdyś zespołu Modern Talking. Towarzyszy temu opis seksualnej orgii, przy której teksty 2 Live Crew są ponurą bajeczką dla dzieci. Następnie mamy „Ja bez Ciebie” – utwór rhythmandbluesowy, w którym autor tęskni za ukochaną i na swoje sposoby substytuuje sobie jej nieobecność. Kolejny numer to „Oda do przyrodzenia” – gdzie następuje ciekawy opis pewnych części ciała, połączony z niekłamanym zachwytem nad nimi. Próbka tekstu – „Czy to róża, czy konwalia? Nie, to moje genitalia” – a połączone jest to z muzyką będącą syntezą wczesnego Marillion ze średnim Genesis. Zresztą przestanę opisywać wszystkie utwory, bo naprawdę każdy z nich jest perełką w swoim rodzaju i skupię się na kilku będących dziełami na skalę geniuszu. „Róbrege” – najwspanialszy opis idei Rastafari na gruncie Polski, „Zaloty St. Gąsienicy” – stylizowana na totalnie roots (tu akurat nie pasuje mi słowo korzenny) przyśpiewka góralska, „Fortepian Chopina” – piosenka, której bazą jest banał fortepianowy Czajkowskiego, a która odziera postać naszego (i francuskiego) kompozytora ze wszelkiego dostojeństwa. „Ojciec! Wódka na stół!” – metalowy numer o braku alkoholu w domu. Słychać popis Dziarskiego na gitarze. „Pieśń Solidarności i Partyzantów – Dziś do Ciebie przyjść nie mogę” – w językach polskim, angielskim, rosyjskim, niemieckim, włoskim, hiszpańskim i japońskim. „Odpad atomowy” – elektroniczny punk rock o adekwatnej treści. To są najbardziej genialne z genialnych. Całą kasetę kończy „Minuta ciszy dla uczczenia wielkiej Polki – Teresy Orlowsky”, będąca godnym zwieńczeniem całego dzieła. Daję tej kasecie sześć gwiazdek na pięć możliwych. Być może nudne to, co napisałem, i niezrozumiałe, ale recenzję popełniłem pierwszy raz w życiu i trzeba o tym pamiętać. Ale cóż, od półtora roku miałem ochotę wrzeszczeć na cały głos, że jest takie zjawisko jak Zacier.
Za miesiąc recenzja kasety artysty, zwanego Kobas – „Jesteś zwykłym złodziejem!” Po czym solennie obiecuję, że tego nie będę robił, chyba że trafi się znowu coś godnego. Dobranoc.POSŁUCHAJ TO DO CIEBIE – ŻAL
Dobry wieczór! W tym numerze miałem napisać recenzję kasety Kobasa „Jesteś zwykłym złodziejem!”, ale odłożę to na później. Nie znaczy to oczywiście, iż wiekopomne dzieło legnie gdzieś na dnie szuflady. Mówiąc „dzieło”, na myśli mam w mniejszym stopniu swoją recenzję, a w większym owąż kasetę. Co się odwlecze, to nie uciecze, jak mawiają rdzenni mieszkańcy północno-wschodnich obrzeży środkowo-południowego Uzbekistanu. Powodem tej zwłoki jest nagłe olśnienie, jakiego doznałem nocy pewnej, a olśnienie to tyczy się powrotu cenzury. Coś już chyba o tym pisałem, ale teraz chcę napisać z innego punktu widzenia. Otóż wprowadzenie zapisu o poszanowaniu w radiu i telewizji popieram z całego serca. Wreszcie skończy się kompletne bezhołowie i absolutna dowolność w tym względzie. Przecież nie do pomyślenia jest, aby w telewizji bądź na antenie radia można było mówić to, co się myśli. Żal mi jeno, że nie jesteśmy w tym względzie pionierami. Już jakiś czas temu wyprzedziły nas takie potęgi jak Arabia Saudyjska czy Iran, a tuż za nami, jak słyszę, kroczy Pakistan ze znanych mi przykładów, oczywiście wybiórczo. Cała sterta bezwartościowych i obrazoburczych programów i filmów pójdzie wreszcie na przemiał, że wspomnę tu o filmie „Krzyżacy” chociażby, gdzie napastliwie, tendencyjnie i nie dbając o poszanowanie, oszkalowano jeden z katolickich zakonów; że wspomnę o filmie „Janosik”, gdzie bezwstydnie gloryfikuje się łamanie przykazania „Nie kradnij”; czy że wspomnę o filmie „Bolek i Lolek”, gdzie złośliwie pominięto jakże ważną postać katechety obydwu bohaterów. Ale dość przykładów. Już te trzy wskazują, że idea zapisu jest mądra. Co do muzyki zaś – to nieobecność części tejże wyjdzie słuchaczom za dobre. W końcu, jak na to wskazują nakłady, i tak nikt nie chce słuchać wykonawców, którzy krążą wokół onego zapisu bądź wprost podeń podpadają. Poza tym mamy wielu specjalistów od tego typu roboty, że wspomnę chociażby o słynnej w pewnych kręgach korporacji „Gawdzik – Konopka Drums Dreams Syndicate”, a więc i techniczna strona wprowadzenia zapisu w życie jawi mi się betką. Kończąc swoje wypociny, powtórzę, iż zapis ten popieram z całego serca i myślę, że to już ostatni dzwonek, aby rozpocząć pracę nad pełną instytucjonalizacją procederu palenia książek na centralnych placach większych miast w Polsce.