-
promocja
Niepokonana. Wzruszająca historia odwagi i triumfu - ebook
Niepokonana. Wzruszająca historia odwagi i triumfu - ebook
Życie Oksany, z pochodzenia Ukrainki, od samego początku nie było usłane różami. Przyszła na świat ze zdeformowanym ciałem, a większość swojego dzieciństwa spędziła w sierocińcach, gdzie codziennością okazały się głód, przemoc seksualna i poczucie odrzucenia. Jej sytuacja uległa zmianie, gdy adoptowała ją Gay Masters, samotna kobieta z USA. To właśnie ona ujrzała w młodej dziewczynce niespotykaną siłę i determinację, by walczyć z przeciwnościami losu.
Zagubione i niegdyś niekochane dziecko z czasem odkryło w sobie niezwykły talent sportowy. Oksana poświęciła się katorżniczym treningom, które ostatecznie doprowadziły ją na sam szczyt – zdobyła bowiem złote medale na trzech paraolimpiadach. Dziś może o sobie powiedzieć, że jest jedną z najbardziej wytrwałych i utytułowanych zawodniczek w historii sportu dla osób z niepełnosprawnościami.
„Niepokonana. Wzruszająca historia odwagi i triumfu” to chwytająca za serce autobiografia opowiadająca o tym, jak wiara w siebie i nieustępliwość potrafią przekuć kruchość w zaletę, a marzenie – w zwycięstwo.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Biografie |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-91-8076-008-9 |
| Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– To byłaby rekonwalescencja trwająca od czterech do ośmiu miesięcy. W przypadku normalnej osoby. – Słowa lekarza wiszą przez chwilę w cichym korytarzu izby przyjęć, oświetlonym ostrym jarzeniowym światłem. Ale ponieważ z troską przyciskam do siebie kontuzjowany łokieć, z bezwładnie zwisającymi ze szpitalnego łóżka protezami obu nóg (ich przymocowanie do kikutów wymaga dwóch sprawnych rąk – jak mam to zrobić ze złamanym łokciem?), oczywiste jest, że nie zaliczam się do tego grona.
– Ona nie może się ścigać – informuje lekarz moją trenerkę, która przywiozła mnie tutaj z asfaltowej drogi w Bozeman, gdzie poślizgnęłam się przed moją ulubioną kawiarnią.
Ból w łokciu, który do tej pory pulsował nieznośnie, wzmaga się niewyobrażalnie i w tym samym momencie zupełnie opadam z sił. Mam wrażenie, że z mojej piersi wraz z oddechem uchodzi nagle jakaś istotna cząstka mnie. Nie mogę wystartować w igrzyskach. Zostały do nich tylko trzy tygodnie. Jak właściwie do tego doszło? Mam dwadzieścia osiem lat i ten jeden ulotny moment ma nagle zaważyć na całym moim życiu – przyszłym i przeszłym. Zależy od niego dosłownie wszystko.
Za trzy tygodnie w Pjongczangu po raz pierwszy, odkąd w wieku trzynastu lat odkryłam, co potrafi moje ciało, miałam zaprezentować się jako prawdziwa sportsmenka – wreszcie udało mi się uwierzyć, że naprawdę nią jestem. Tym razem nie miałam już koczować w samochodzie jak przed igrzyskami w Soczi, kiedy starałam się nie nadwerężać zbytnio finansów mojej mamy, uszczkniętych z jej funduszu emerytalnego. Po raz pierwszy udało mi się zdobyć wsparcie prawdziwych, poważnych sponsorów – Nike, Toyoty, Visy, Procter & Gamble – którzy również we mnie wierzą. Mogłabym zacząć spłacać dług zaciągnięty u mojej matki… Spłacić wszystkie długi. Przez dziesięć lat igrzysk paraolimpijskich zawsze zajmowałam drugie lub trzecie miejsce. Nigdy pierwsze. Ale tym razem… Tym razem jestem faworytką do zdobycia złota w każdej z moich konkurencji – do zostania pierwszą w historii zawodniczką, która przywiezie do domu złoty medal w narciarstwie biegowym dla USA.
„O Boże – myślę. – Wszystkich zawiodę. Stracę wszystko”. Na języku czuję słony smak spływających mi po twarzy łez. Żal zalewa moje ciało gwałtowną falą, wypełniając przestrzeń po tym, co uleciało z mojej klatki piersiowej, a co – jak sobie teraz uświadamiam – było nadzieją.
Każdy inny na moim miejscu już dawno by się poddał. Być może to widomy znak, że ja też w końcu powinnam. Każdą decyzję, która zaważyła w jakiś sposób na moim życiu przed tym wydarzeniem, również podjęto za mnie – dlaczego więc nie miałoby się to stać ponownie? Zarówno mój umysł, jak i ciało były kształtowane przez innych już od momentu moich narodzin: to oni określali, do czego byłam zdolna lub nie albo co było dla mnie osiągalne w przyszłości. Powiedziano mi, że nie zasługuję na matkę. Że nie zasługuję na rodzinę. Nie należę do tego świata. Że jestem po prostu zbyt… inna.
Mówiono mi, że nigdy nie osiągnę sukcesu w sporcie – że to nierealny, niemożliwy cel i że ostatecznie tylko się zawiodę. W kółko udowadniano mi, że nie mam prawa głosu i że jestem bezsilna.
Wszędzie… z wyjątkiem linii startu.
Linia startu to zawsze nowy początek. Nic nie zostało jeszcze ustalone. Kiedy zegar zaczyna odliczać sekundy, czerwona kropka zmienia kolor na zielony i rozlega się przenikliwy sygnał dźwiękowy, rozpoczynam swoją nową podróż. W zawodach to ja mam kontrolę – jestem nią. To, jak reaguję, dopasowuję się do sytuacji, obracam się i poruszam. To cała ja – i tylko ja. Moja siła. Moja moc. Mój głos – rekompensata za każdą chwilę, w której mówiono mi „nie”. Za każdy moment, gdy byłam słaba. Za każdy raz, gdy byłam spychana w dół. Za każdy raz, gdy mi nie wierzono – i za każdy raz, gdy ktoś inny sądził, że to on wie, co dla mnie najlepsze.
W końcu lekarz odwraca się do mnie i mówi:
– To niemożliwe. Jeśli zdecydujesz się ścigać się z tym łokciem, już nigdy nie będziesz w stanie go używać. Tutaj kończy się twoja droga.
Ha! Jakby cokolwiek wiedział o mojej drodze… Nigdy nie była gładka, równa, wytyczona schludnymi liniami. To wyboisty żwir z lejami po bombach, zalany lawinami błota i pełen krętych wiraży. Czy ta droga naprawdę zakończy się kolosalną eksplozją, która na zawsze zablokuje mi szansę na dalsze podążanie nią?
Może to z powodu żaru trawiącego moje ramię, a może dlatego, że z bólu mam już halucynacje, przed oczami, nałożona na twarz lekarza, staje mi wizja roztańczonych płomieni. Od kiedy pamiętam, uwielbiam zatracać się w ich hipnotyzującym blasku. Siedząc przy ognisku, zawsze wpatruję się w samo serce ognia: przez pomarańczowe i żółte, jasnoniebieskie i białe jęzory, a następnie w dół, aż do rozżarzonych drew, do pierwotnych warstw, z których on powstaje.
Zanim wybuchnie płomień, zawsze jest drewno. Przed drewnem są gałązki, a przed tymi gałązkami – jeszcze mniejsze patyki i liście. Widzisz ogromny, buzujący, potężny ogień – ale nie dostrzegasz, że wszystko zaczęło się od małego patyka i kilku liści: rzeczy nieskończenie drobnych, kruchych, łamliwych. I kłód na ich szczycie. Kiedy naprawdę patrzysz, zauważasz linie słojów, wiek drzewa, z którego one pochodzą, i to, co owo drzewo musiało przetrwać i przez co przeszło.
Pod wizją płomieni miga trajektoria tego, przez co przeszłam ja – moje życie w Ukrainie, przyjazd do Ameryki, wszystko, co widziałam, co utraciłam, co zyskałam, co czułam. Wszystko to zaczęło się, gdy byłam najsłabsza. Najmniejsza. Najbardziej krucha. Kiedy wierzyłam, że nie mam światu nic do zaoferowania. Zaiskrzyło z mojego rdzenia, pnąc się warstwa po warstwie paliwa, aby przerodzić się w ogień, który staje się coraz silniejszy, a płomień strzela wyżej i płonie coraz dłużej.
I siedząc tam, na tym łóżku, z obolałym, złamanym ciałem, twarzą mokrą od łez i spowitą dymem z mojej wizji, myślę sobie, że jestem już potwornie zmęczona tym, że to inni decydują o tym, do czego jestem zdolna.
Ja.
To ja będę od tej pory decydować o tym, co jest możliwe.Rozdział pierwszy
Błysk.
W pomieszczeniu jest gorąco, parno i ciasno jak w łonie matki. W powietrzu unosi się cierpki, mdły zapach ciepłego chloru. Dryfuję w gorącej wodzie, wypuszczam z ust bąbelki powietrza i udaję, że jestem morskim zwierzątkiem. Od chemii w wodzie drętwieją mi usta i niemal zapominam, że ciało boli mnie po ostatniej operacji. Jakaś kobieta pomaga mi unosić się na wodzie. Jej dłoń obejmuje mój malutki brzuch, a jej krótkie ciemne włosy lśnią w przytłumionym świetle, być może świec. Nie pamiętam, co rozświetlało mrok sali, ale wyraźnie widzę jej okrągłą twarz, włosy i spowite cieniem rysy. Zawsze jest tutaj, w tym gorącym pomieszczeniu, w tym idealnie kwadratowym basenie, pomagając mi po operacjach. Delikatnie kładzie rozgrzane szklane bańki na moich plecach, w ramach jakiejś terapii. Pociera moje drobne plecy w miejscach, w których bańki ogrzewają skórę. W tej przesiąkniętej chlorem saunie jestem szczęśliwa i czuję się kochana.
Może to moja matka? Jest jedyną osobą, która mnie dotyka, okazuje mi jakiekolwiek uczucia. Musi nią być. Czuję się tu taka bezpieczna…
Błysk.
W piwnicy piorę na tarze skarpetki i je wyżymam. Gdy wypiorę ich dziesięć, stara, brudna kobieta, która jest jedną z praczek, wyciąga kostkę cukru i wkłada mi ją do ręki. Uwielbiam cukier. Ale jestem też bardzo, bardzo głodna i wyprałabym wszystkie skarpetki świata w zamian za kolejną kostkę cukru. Nauczyłam się tak je sobie wydzielać, by starczały mi na wiele godzin. Ukruszam pojedyncze kryształki cukru językiem. W ten sposób, przedłużając jedzenie w nieskończoność, oszukuję swoje ciało, aby poczuło się syte. Sięgam po kolejne skarpety, a praczka się uśmiecha. Może to właśnie ta pani jest moją mamą?
Błysk.
Znowu odwiedza mnie kobieta z długimi blond włosami. Nie wiem, kim jest ani co tu robi. Ale prawdopodobnie to moja matka.
Błysk.
Budzę się. W pokoju jest ciemno. To miejsce zawsze jest ciemne i wyprane z barw. Po raz kolejny czuję, jak mrok wysysa ze wszystkiego życie i połyka je w całości. Jest tu również zimno. Zawsze jest mi zimno, mimo że w nocy stare babuszki kładą na szorstkie prześcieradło i szorstki, cienki koc sterty używanych ubrań. Przykrywają nas tak szczelnie – i robią to w sposób tak machinalny i bezmyślny, nawet przy tym na nas nie patrząc – że czasem nie mogę się ruszyć przez całą noc, przez co spędzam ją w tej samej pozycji na wznak.
Leżąc na swoim łóżku, stojącym najbliżej drzwi, które babuszki zawsze zamykają od zewnątrz, podnoszę głowę i rozglądam się w poszukiwaniu Leny. Wiem, że jest tu gdzieś ze mną. Pod każdą ścianą stoi rząd łóżek, a na środku pokoju znajdują się jeszcze dwa, ustawione wezgłowiami do siebie. Większość z nich jest teraz pusta – w tym dużym pokoju z trzydziestoma łóżkami jest nas mniej niż dziesięcioro – ale czasami pokój zapełnia się bardziej, w miarę jak dzieci napływają, aby potem odejść. Lena jest tu jednak przez cały mój pobyt.
Jest w tym sierocińcu moją najlepszą przyjaciółką. To już trzeci, w którym mieszkam. Pełni podwójną funkcję, stanowiąc jednocześnie szkołę z internatem dla innej grupy dzieci. Jesteśmy od nich oddzieleni – od tych, które czasami wracają do domu, do swoich rodzin. Dzieci z mojej grupy są trochę… inne – jedne pod względem fizycznym, drugie – psychicznym. Chociaż tak naprawdę wcale nie wiem, czy ja też naprawdę jestem inna.
Czasem dostrzegam, że nie chodzę tak jak Lena i większość innych dzieci. Moja lewa noga jest krótsza od prawej o piętnaście centymetrów i wygięta w kształt litery C. Mam po sześć palców u nóg – z czego jestem bardzo dumna – a moje stopy różnią się od siebie rozmiarami. Moje dłonie też są inne: nie mam kciuków, tylko po pięć długich palców, ale są one ze sobą częściowo zrośnięte. Wiem, że miałam operacje. Trochę je pamiętam, poza tym czytałam kilka ukraińskich słów na małej tekturowej karcie, która towarzyszy mi w mojej drodze od sierocińca do sierocińca i na której są spisane ważne rzeczy na mój temat.
W mojej pięcioletniej świadomości nie zdaję sobie sprawy z tego, że moje nogi nie stoją prosto, bo mam źle wykształcone niektóre kości, co sprawia, że chodzenie sprawia mi trudność. Urodziłam się również z nieprawidłowościami w obrębie jamy brzusznej, bez cześci prawego bicepsa i jednej nerki, a gdy wyrosły mi zęby, były pozbawione szkliwa. Druga nerka w moim ciele znajduje się w niewłaściwym miejscu. W wieku pięciu lat nie rozumiem, że moja matka była narażona na przerażające promieniowanie, które pojawiło się na części obszaru Ukrainy w następstwie wybuchu w Czarnobylu – że jestem jednym z niezliczonych dzieci, których dziedzictwem po tej katastrofie są wady wrodzone. Nie znam też powodów, dla których moi rodzice mnie porzucili.
W wieku pięciu lat od czasu do czasu zastanawiam się nad tym, że wyglądam inaczej – kiedy nie mogę robić rzeczy, które robią inne dzieci. Ale najbardziej boli mnie to, że nie mam rodziny i za każdym razem, gdy jakaś kobieta jest dla mnie życzliwa, zastanawiam się, czy nie jest przypadkiem moją matką.
Stare babuszki otwierają drzwi. Siadam, a jedna z nich brutalnie chwyta moją głowę, spluwa w dłonie – nienawidzę tego – i ciągnie mnie za włosy w dół. Zostały obcięte krótko, żeby łatwiej było szukać w nich wszy. Tego też nienawidzę. Lena ma piękne, długie blond włosy. Nie wiem, dlaczego pozwolili jej je zachować. Jest urocza, ze swoimi jasnymi włosami i błękitnymi oczami. Całkiem jak ukraińska lalka. Moje włosy są czarne i skołtunione. A teraz w dodatku pokryte plwociną starej baby.
Jedno ze starszych dzieci wynosi mnie z sypialni na barana – jestem najmniejsza i nie zawsze mogę nadążyć za innymi z powodu moich nóg. Czasem są dla mnie mili. Podskakuję na jego plecach, gdy przechodzimy przez dziwaczny mały salon ze starym, czarno-białym telewizorem, który jest teraz wyłączony, i przemierzamy długie, ponure korytarze, wzdłuż rzędów kaloryferów – maszerujemy przez cały ten ogromny stary budynek do jadalni. To jedyne miejsce, w którym widujemy inne dzieci. Te, które mają rodziny. Ale my siedzimy przy naszym własnym stole obok kuchni, z dala od nich, w tym wielkim pomieszczeniu z filarami obłożonymi ciemnym drewnem do połowy ich wysokości, ponad którym są nagie i pylistoszare, jak martwe drzewa.
Zawsze panuje tu okropny hałas. Jest tu tyle innych dzieciaków – ponad setka – i bezustannie słychać szuranie krzeseł po zimnej, białej podłodze, której od lat nikt chyba nie czyścił. Wszyscy jemy z metalowych talerzy i misek, pijemy z metalowych kubków, a ich brzęk odbija się echem od ścian i przybiera przez to na sile. Słychać rozmowy, szepty, parsknięcia, śmiechy i krzyki. Całe moje ciało aż wibruje od tego hałasu.
Moja miska jest wypełniona jasnoczerwoną cieczą. Dostajemy albo chleb, albo zupę. Rzadko jedno i drugie. Tamte inne dzieci musiały jednak dostać wszystko, bo widzę, jak po drugiej stronie pokoju ktoś coś żuje; wiem, że ja nie mam nic do przeżuwania. Może w ich zupie jest mięso albo ziemniaki? A może tylko udają. Jedyne, co wiem na pewno, to to, że w naszym kącie nigdy nie ma wystarczająco dużo jedzenia, a ja zawsze jestem głodna. Czasami nie mogę myśleć o niczym innym.
Po jedzeniu opiekunowie zapędzają nas do toalety. Tego też nienawidzę. Strasznie tu śmierdzi, w tej małej kabinie z prowizorycznymi sedesami ustawionymi pod ścianą jeden obok drugiego. Każą nam usiąść, wszystkim razem, tak że moglibyśmy się do siebie odwracać i patrzeć sobie w oczy, gdybyśmy chcieli, ale zamiast tego po prostu spuszczamy głowy, podczas gdy oni przypinają nas pasami. Nie pozwalają nam wstać, dopóki się nie załatwimy – i nie dostaniemy kolejnej okazji na skorzystanie z toalety, dopóki nie powiedzą nam, że przyszła na to pora. I tak oto każde z nas zmusza się, by coś z siebie wydusić.
Potem idziemy do szkoły. Tylko na krótko – może godzinę lub dwie. Wychodzimy na zewnątrz, mijamy rdzewiejący plac zabaw i kierujemy się do mniejszego, ogrodzonego budynku z cegieł. Mam wrażenie, że większość czasu spędzamy tam na krzyczeniu albo zapisywaniu naszych imion na zapylonej tablicy. Czasami w ogóle nie chodzimy do szkoły. Przeważnie po prostu siedzimy w małym pokoju, do którego wychodzi się z dużej sypialni. Oglądamy telewizję, przeważnie westerny – francuskie, w których Indianie zawsze wygrywają – albo wędrujemy po rozbrzmiewających echem korytarzach: w grupkach lub parami, podczas gdy nasi opiekunowie nas ignorują – chyba że źle się zachowujemy – i stoją w drzwiach, paląc papierosy. Unikam jednak schodów, które prowadzą ze świetlicy przez zamknięte drzwi na górze do pozbawionych okien sal na drugim piętrze. Staram się nawet nie patrzeć w ich stronę.
Dzisiejszej nocy, po tym, jak stare kobiety zakutały nas w zbyt cienkie koce i zarzuciły nas stertami ubrań, oswobodziłam się spod nich, jak robię to w niektóre noce, i przeszłam kilka kroków do zamkniętych drzwi sypialni. Dziurka od klucza jest na tyle duża, że można przez nią wyjrzeć na zewnątrz. Widzę stąd kawałek świetlicy, który przybiera kształt dziurki od klucza: skraj frędzli, którymi wykończony jest brudny dywan, część kanapy oraz ramię i duży brzuch mężczyzny, który w nocy zawsze tam przebywa, paląc i oglądając telewizję, której nie widzę jednak przez dziurkę. W ciągu dnia nigdy go tam nie ma. Jest tylko wtedy, gdy śpimy.
Mimo że mam dopiero pięć lat, wiem, że nie chcę leżeć w tym niewygodnym łóżku, z którego właśnie uciekłam. Chcę oglądać telewizję. Poza tym to jedyna pora, w której mogę sama decydować, co chcę robić. Siadam więc na zimnej podłodze i słucham programu, który ogląda mężczyzna, obserwując światło wpadające do środka przez szparę w drzwiach. Kilkoro innych dzieci przy akompaniamencie szelestów również uwalnia się ze swoich tekstylnych więzień i do mnie dołącza. Siedzimy tam, dygocząc, obserwując światło i cienie tańczące pod drzwiami, rzucane przez sceny rozgrywające się na ekranie telewizora: odcienie szarości i błyski jaskrawej bieli na granicy gęstego mroku za naszymi plecami.
Błysk.
Kobieta o jasnych włosach – ta, która podnosi mnie delikatnie, z troską, a nie jakbym była workiem kartofli czy czymś podobnym – podaje mi na małym talerzyku pierogi. Mój brzuch jest już pełniejszy niż kiedykolwiek, napęczniały od prawdziwego barszczu, którym mnie nakarmiła, ale nie mogę sobie odmówić ich zjedzenia. Rzucam się na nie żarłocznie. Są wypełnione słodkimi wiśniami. Zapominam o wszystkim innym – o tym, jaka jestem chora, jak bardzo obolała, jak bardzo byłam głodna (wiecznie), a nawet o tym niesamowitym pokoju, w którym się znajdujemy.
Na zewnątrz jest ciemno, ale tutaj panuje jasność i czuć ciepło. Telewizor gospodyni jest kolorowy. Barwne sceny migają na nim radośnie, podczas gdy ja kończę pierogi. Pokoik wydaje się ciasny i zagracony, w przeciwieństwie do pustych wnętrz, do których przywykłam.
Sądzę, że to jej dom. Podejrzewam, że zabiera mnie tutaj, kiedy inni są wobec mnie zbyt opryskliwi, i robi to po to, żebym mogła poczuć się lepiej i wydobrzeć, zanim będę musiała wrócić do sierocińca. Ale nie mam pewności. Żałuję, że nie pamiętam, kim jest i jak wygląda – poza długimi jasnymi włosami i kojarzącą się z bezpieczeństwem krępą sylwetką. Jak zawsze, myślę o tym, że to być może właśnie ona jest moją matką, że to nasz dom i że już nigdy nie chcę go opuszczać.
Błysk.
Wóz bez przerwy się trzęsie. Siedzę z tyłu, a jazda po wybojach sprawia, że jest mi tak niedobrze, że nie mogę nawet patrzeć na ciągnące go konie. Mdłości są tak silne, że zapominam nawet o tym, jak bardzo lubię zwierzęta. Chyba nigdy nie jechałam samochodem ani autobusem – tylko tymi podskakującymi na wykrotach wozami. Jedziemy na letni obóz, w miejsce pełne światła i kolorów. Zabierają nas tam ze szkoły z internatem – to znaczy tych z nas, którzy są sierotami, bo inne dzieci wracają do domu. Do domu… Marzę o domu.
Błysk.
Jest piękne letnie popołudnie. Lena i ja zrywamy stokrotki, które może i są drobnymi, przydrożnymi chwastami, ale w mojej głowie to ogromne słoneczniki. Lena pokazuje mi, jak spleść z nich wianek. Myślę, że jest starsza ode mnie. Właściwie to jestem tego pewna. Zawsze wie, co powiedzieć i jak zareagować. Nim kończymy nasze wianki, bierze mnie za rękę i biegniemy przez żółte światło do drzewek owocowych, których pełno jest tam, gdzie spędzamy lato. Są tu śliwki. Truskawki ciepłe od słońca. Gdy Lena zjada połyskliwą truskawkę, ja też wiem, że mogę ją zjeść. Zawsze jest wobec mnie taka opiekuńcza…
Nigdy nie pokazała mi, jak dokończyć wianek.
Błysk.
Krwawię. Krew nie przestaje lecieć. Nie mogę chodzić, bo jest tak dużo krwi. Spoglądam w dół na klatkę, w której uwięziono moją lewą nogę. Jej koncentryczne stalowe pierścienie, które wbijają śruby w kość, lśnią w mroku. Myślę, że najpierw łamią mi kość, a potem zakładają klatkę, ale nie pamiętam zbyt dokładnie, co się dzieje, gdy to robią. Nigdy nie patrzę, kiedy dokręcają śruby. Powiedzieli mi, że próbują wydłużyć moją krótką nogę. Ale tym razem coś musiało pójść nie tak, bo krwawienie nie ustaje.
Błysk.
Kiedy budzę się tego ranka pod zbyt krótką kołdrą, w sierocińcu z internatem, myślę o tym samym, o czym każdego innego ranka: to będzie dobry dzień. W końcu to nowy dzień.
Myślę tak za każdym razem.
Dziś rano wszystko wygląda jednak inaczej. W jadalni jesteśmy tylko my, sieroty. Siadamy na środku sali, gdzie zwykle siedzą inne dzieci, z dala od śmierdzącej kuchni. Dają nam chleb i zupę z ziemniakami. Nauczyłam się już, że to oznacza, iż dziś przyjdą jacyś ludzie, żeby nas oglądać. To właśnie dlatego zamiast moich zwykłych rajstop i zbyt ciasnej koszulki mam na sobie jedną z sukienek, które nam rozdają. To dlatego, zamiast próbować chronić swoje jedzenie i pochłonąć wszystko, zanim większe dzieci mi coś podkradną, staram się jeść jak trzeba, jak grzeczna dziewczynka.
Nikt tak naprawdę nie mówi nam, co znaczą te poranki. W końcu udało mi się połapać, o co w tym chodzi. Kiedy ludzie, którzy przychodzą nas oglądać, wybierają jakieś dziecko, potem prowadzą je do oddzielnego pokoju, żeby się z nimi pobawić. Bawią się jedynymi zabawkami, których wolno nam dotykać – wszystkie inne są trzymane wysoko na półkach i możemy na nie tylko patrzeć jak na dekoracje. I po tej zabawie to dziecko nie wraca, ponieważ idzie do d o m u. Staje się częścią rodziny, ma mamę. Nauczyłam się odpowiednio zachowywać w te dni, starając się być cicho i nie rozrabiać – próbuję nawet wyglądać słodko lub uroczo, czy czego tam od nas oczekują, aby nas wybrano.
Właściwie nigdy nie jestem wybierana. Czasem, jeśli wybrana zostanie jakaś inna dziewczynka, opiekunowie zdejmują mi sukienkę i wkładają ją którejś z moich koleżanek stojących na korytarzu. Wtedy inne dzieci, niektóre starsze, przebywające tu dłużej, mówią:
– Jakie to uczucie być tą, której nie wybrano?
– Wciąż nie masz rodziców.
– Nikt cię nie lubi.
Czasami słyszymy to nawet od opiekunów – tych złośliwych – lub innych dzieci w szkole:
– Nic dziwnego, że nikt cię nie chce. Spójrz tylko na siebie!
Mam jednak niejasne wrażenie, że w poprzednim sierocińcu raz byłam bliska bycia wybraną. Pamiętam, że moja przyjaciółka Julia i ja siedziałyśmy razem w pokoju. Była ode mnie młodsza, naprawdę mała, ale ja wyglądałam na drobniejszą. Pamiętam, jak bawiłyśmy się i tańczyłyśmy, pamiętam też amerykańską parę z Kolorado, która przyjechała ją wybrać. Tamci ludzie powiedzieli wówczas:
– Ciebie też adoptujemy.
Ale kiedy przyszli zabrać Julię do domu, zmienili zdanie co do mnie. To nie było nic nowego. Słyszałam to już wcześniej. Ludzie mówią: „Będziemy twoimi nowymi mamą i tatą”, a potem już po ciebie nie wracają. Ta para powiedziała w zamian za to:
– Obiecujemy, że znajdziemy dla ciebie dom. Wyślemy twoje zdjęcie do ludzi w Ameryce, którzy chcą adoptować dziecko. Ludzi, o których wiemy, że będą chcieli mieć małą dziewczynkę taką jak ty.
Dzisiejszego ranka również nie zostałam wybrana.
Zaczynam się uczyć, że łatwiej jest radzić sobie ze złością niż ze smutkiem i z samotnością. Uczę się nienawidzić ludzi, którzy przychodzą wybierać dzieci. Przestaję starać się być słodka i urocza. Przestaję się tym przejmować, tak aby nie żywić nadziei wobec przychodzących po dzieci osób i nie wierzyć w ich kłamstwa, kiedy mówią, że pewnego dnia po mnie wrócą.
Mimo to za każdym razem, gdy ogarnia mnie gniew i mrok, Lena znajduje mnie i przytula. Jest jedyną osobą, która mnie przytula, i robi to zawsze w ten swój wyjątkowy sposób. Najpierw kładzie mi obie dłonie na ramionach i patrzy mi w oczy. Potem przyciąga mnie do siebie i obejmuje mnie za szyję, wspierając podbródek na moim ramieniu. Wtedy całe moje ciało się rozluźnia i na chwilę wszystko wokół nas nieruchomieje. Czuję się taka zadowolona, szczęśliwa i spokojna… Myślę, że tak właśnie musi wyglądać powrót do domu.Rozdział trzeci
Robimy to tylko dlatego, że powiedziałam Lenie o głodzie. Mój brzuch jest wiecznie pusty, ale teraz wiąże się to z ostrym, przenikliwym bólem, jak nóż tnącym od gardła aż do pustki w żołądku. To ja powiedziałam jej, że powinnyśmy poszukać jedzenia – nawet mimo tego, że nie wolno nam wychodzić z naszych pokoi. Sprytne z nas dziewczynki – jesteśmy w stanie to zrobić i wrócić, zanim ktokolwiek zauważy, że wyszłyśmy. Ja zawsze jestem prowodyrką – tą, która sprawia, że wpadamy w tarapaty. A ona zawsze mnie chroni, kiedy tak się dzieje.
Wykradamy się z pokoju na piętrze. Lena otwiera drzwi – tak powoli, że nie słychać żadnego dźwięku. Jest środek nocy, na korytarzach panuje nieprzenikniony mrok. Podążam za nią, skradając się po zimnej podłodze przypominającej goły beton. Mówi mi, kiedy mam się ruszyć, a kiedy pozostać nieruchomo – bo nie jestem z natury ani cicha, ani zwinna. Jestem niezdarna, a ona doskonale o tym wie. W końcu to moja najlepsza przyjaciółka. Schodzimy po czarnych schodach, kierując się wonią ziemniaków. Ziemniaków gotowanych w ściekowej wodzie. Mimo że umieram z głodu, od tego smrodu żołądek podchodzi mi do gardła.
Kolumny górują nad nami w cuchnącym mroku jak złowieszcze wieże, podświetlone słabym światłem dochodzącym spod drzwi, gdzieś z przodu. W skrytej w cieniu jadalni wszystkie krzesła są ustawione do góry nogami na stołach. Wszystkich, z wyjątkiem jednego, przy którym nadal krzesła stoją, odstawione, jakby ktoś przed chwilą na nich siedział. Lena szepcze, że wie, gdzie znaleźć chleb. To dobrze. Żadna z nas nie ma ochoty na ziemniaki ze ścieku. Wyobrażam sobie smak chleba, jak przełykam jego słodki miękisz – uczucie prawdziwego jedzenia wypełniającego pustą przestrzeń w moim ciele. Czołgamy się, cicho, nieskończenie cicho, po obskurnej podłodze w kierunku słabego światła i okropnego zapachu, pchane przed siebie myślami o kęsie prawdziwego jedzenia w naszych ustach.
Nagle moja noga mnie zdradza i tracę nad nią kontrolę. Prawa, ta dłuższa. Stopa uderza z głośnym tupnięciem o ziemię, a potem zawadza o jedno z krzeseł przy stole, które szura po podłodze. Krótki krzyk w ciemności. W bezruchu sali o ścianach odbijających każdy szmer krzyk promieniuje, przybiera na sile, a potem nagle zamiera w przytłaczającej ciszy.
– Co to było? – pyta dobiegający skądś z pobliża groźny głos. Zamieramy z Leną i patrzymy na siebie.
Słyszymy inne głosy – są coraz bliżej. Kobiet i mężczyzn. Trudno powiedzieć, ile ich jest. Jeszcze bliżej. Jestem przerażona. Strach mnie paraliżuje. Lena szepcze:
– Tylko cicho! – i popycha mnie pod drugi koniec stołu. Czołga się za mną. Kroki są tuż-tuż.
Ktoś ją chwyta. Widzę, jak jej mała dłoń uderza o podłogę. Lena wydaje z siebie krótki, zdyszany pisk, gdy coś ciągnie ją po tej okropnej podłodze z dala ode mnie. A potem znika. Nic nie widzę. Staram się być nieruchoma jak głaz, ale całe moje ciało się trzęsie.
Rozlega się hałas. Trzask. Powtarza się trzykrotnie. Głośny, ale dziwnie głuchy: coś twardego uderzającego w coś miękkiego. Mój mózg rozpoznaje ten odgłos. Ale nigdy nie słyszałam, aby był aż tak mocny. Aby ktoś został uderzony z taką siłą. Nie mogę oddychać. Nie mogę się ruszyć. Jak mogli ją tak mocno uderzyć?
Lena nie wydaje z siebie żadnego odgłosu.
Słyszę, jak trzy pary stóp oddalają się stopniowo. Zostawiają ją, leżącą na tej paskudnej podłodze, w ciemności. Skończyli z nią. Nie rusza się. Milczy. Nie mogę… Ja nie… Ja…
Słyszę powracające kroki.
– Wydawało mi się, że były dwie…
Zabiją mnie. Biegnę. Obok jej drobnego ciała, leżącego tam, w ciemności.
To ostatni raz, kiedy ją widzę.
Żałuję, że mnie też nie zabili.
W końcu, w grudniu 1996 roku, dziewiętnaście miesięcy po tym, jak Gay zobaczyła prześwietlone zdjęcie małej dziewczynki, otrzymała wiadomość, że może przyjechać do Ukrainy 13 stycznia, adoptować córkę nie później niż 15 stycznia i załatwić wizę z Warszawy nie później niż 20 stycznia. Gay postanowiła kupić sztuczną choinkę, która nie będzie zrzucała igieł podczas jej nieobecności, a pod nią ułożyć prezenty. Nie miało znaczenia, że Boże Narodzenie w Ameryce i Boże Narodzenie według kalendarza prawosławnego w Ukrainie minęły. Już dwukrotnie straciła możliwość spędzenia świąt z córką z powodu moratorium i opóźnień. Ta sztuczna choinka z prezentami będzie przypieczętowaniem ich przyszłego wspólnego życia: jej i jej córki. Jej córki. Jak niesamowicie to brzmiało! Ubrała choinkę, położyła pod nią prezenty i przygotowała się do wylotu z Ameryki.
Nigdy wcześniej nie podróżowała za granicę, ale teraz miała polecieć do Warszawy, a stamtąd udać się do Lwowa. Potem musiała jechać nocnym pociągiem osiem godzin do Kijowa, aby załatwić formalności – powiedziano jej, żeby nie leciała bezpośrednio do stolicy Ukrainy, bo tam ludzie zatrzymywali taksówki i okradali ich pasażerów. Następnie musiała tłuc się pięć godzin do maleńkiej wioski Izjasław, gdzie znajdowało się połączenie szkoły z internatem i sierocińca. Potem będzie musiała zrobić to wszystko w odwrotnym kierunku, z nowo adoptowaną córką. Przygotowała się na samotną podróż. Plus był taki – jak powiedzieli jej przyjaciele z Eastern European Adoption Coalition Listserv, którym z powodzeniem udało się adoptować dzieci (głównie z Rosji) – że będzie mogła liczyć na wsparcie w postaci pośredników, tłumaczy, kierowców, właścicieli stancji. Mogła też nie martwić się o posiłki. Miała przy sobie notatnik i fiszki z lekcji ukraińskiego oraz słownik.
Mimo to… wszystko nadal wydawało się ogromnym wyzwaniem.
Pewnego popołudnia zadzwonił jej telefon. Gdy odebrała, z pewnym zdziwieniem przekonała się, że dzwoni jej ciotka-artystka.
– Czy mogę jechać z tobą?
Sherry była żoną jej wuja, najmłodszego brata jej ojca. Może to właśnie dlatego Gay zawsze chciała mieć dzieci: jej ojciec był jednym z ośmiorga rodzeństwa. Najpierw urodziła się dziewczynka, a potem jej ojciec, pierwszy z siedmiu chłopców. Ciotka Sherry i jej mąż przeprowadzili się do Cincinnati, gdy Gay miała jedenaście, może dwanaście lat. Gay często gościła w ich domu, bawiąc się i pomagając przy trójce młodszych dzieci. Sherry była zabawna, żądna przygód i lubiła podróżować po świecie. Nie wydawała się zdolna do negatywnych uczuć – nieustannie powtarzała swoim dzieciom: „Nigdy nie będziecie w stanie mnie zasmucić ani zdenerwować. Mama jest otoczona bezpieczną bańką, która ją przed tym chroni”.
– Naprawdę dałabyś radę? – spytała Gay, ogarnięta poczuciem ulgi. – Jeśli tylko masz ochotę, to oczywiście, czemu nie! Obawiam się jednak, że nie mam wystarczająco dużo pieniędzy, aby zapłacić za twój przelot.
– Zapłacę za nas obie – zapewniła ją ciotka. – Ty pokryjesz resztę kosztów.
Gay sprawdziła swój budżet. Miała wystarczająco dużo pieniędzy, aby starczyło na siedmiodniowy pobyt dla nich obydwu. Na podstawie długo wyczekiwanego zaświadczenia lekarskiego, które dostarczyła w końcu agencja Gay, sędzia z Ukrainy zezwolił na ominięcie przepisu, zgodnie z którym rodzice adopcyjni muszą ze swoimi adoptowanymi pociechami odczekać w kraju dziesięć dni, zanim go opuszczą. „Siedem dni powinno wystarczyć – pomyślała. – Dzięki Bogu”.
Kładą mnie tu teraz prawie każdej nocy. Rzadko sypiam na dole. Jestem sama. Lena odeszła, nie ma jej przy mnie, aby mnie chronić. Musieli wiedzieć, że tamtej nocy też tam byłam. Karzą mnie. Zasłużyłam na to. Za to, co jej się przydarzyło. To moja wina, że tam poszłyśmy. To był mój pomysł. I pozwoliłam jej mnie chronić. Boże, zawsze jej na to pozwalałam. Chcę o nią zapytać: „Gdzie jest Lena?”. Jakaś głęboko ukryta cząstka mnie wie, że odeszła na zawsze – w jakiś dziwny sposób rozumie to, co słyszałam i widziałam. Ale nie mogę się do tego przyznać. Muszę wierzyć, że być może ona nadal gdzieś tam jest. Że nic jej się nie stało. Tak czy inaczej, wiem, że lepiej o nią nie pytać. Jestem aż za bardzo świadoma, co się ze mną stanie, jeśli spróbuję się dowiedzieć.
Drzwi się otwierają. Trójkąt światła. Para brzydkich butów robi jeden, dwa, trzy kroki w kierunku łóżka.
Proszę. Proszę. Zabierz mnie stąd. Proszę…
Powiedzieli mi, że moja matka jest w drodze. Właśnie teraz jest w drodze, do mnie, do tego miejsca. Dali mi jej zdjęcie na pamiątkę. Nigdy nie miałam czegoś własnego. Trzymam je na szafce nocnej, na małym blacie, który oddziela nasze łóżka w dużym pokoju sypialnym na dole. Teraz mogę na nie patrzeć, kiedy tylko zechcę. I patrzę na nie tak często, jak tylko mogę. To ostatnie, co trzyma mnie przy nadziei. Przy życiu.
Leżę w okropnym szpitalnym łóżku w gabinecie lekarskim. Ból w całym brzuchu jest tak silny, że pulsuje aż do samego podbrzusza palącymi impulsami. Spoglądam w dół. Czarne szwy przecinają długą ranę szpecącą moją skórę niczym piętno. Gdybym się postarała, przypomniałabym sobie, skąd się wzięła, ale zakopuję to wspomnienie głęboko – jak najgłębiej, wraz z Leną, prawie poza zasięgiem mojej pamięci. Może to się nigdy nie wydarzyło? Nie, to się w ogóle nie wydarzyło.
Gay i Sherry dotarły do Kijowa o ósmej rano, wyczerpane i zmęczone podróżą. Weszły do agencji adopcyjnej o dziewiątej, zaraz po jej otwarciu, aby zobaczyć się z urzędnikami, którzy zostali uprzedzeni o ich przybyciu. Ale… mieli właśnie jakieś spotkanie – czy mogłyby chwilę zaczekać? Gay i Sherry zaczekały. O dziesiątej trzydzieści zostały zaproszone na górę.
Powiedzieli mi, że dzisiaj przyjedzie. Moja matka. Miała po mnie przyjechać, żeby zabrać mnie do domu.
– Zjawi się tu, zanim pójdziesz spać – zapewnił mnie dyrektor.
Nawet teraz jestem wobec niego nieufna, ale decyduję, że tym razem powinnam mu uwierzyć. chcę to zrobić.
– Pani dokumenty są nieważne – oznajmił Gay urzędnik, ma się rozumieć, za pośrednictwem tłumacza.
„Nie… – pomyślała. – To się nie dzieje naprawdę”.
– Musisz przeredagować swój wniosek, tak aby nie było w nim wymienione z nazwiska konkretne dziecko.
Nie podano jej żadnego powodu, dla którego miałaby spełnić ten dziwaczny wymóg.
– Chyba sobie żartujecie – powiedziała Gay (ale tylko pod nosem, w obawie przed zdenerwowaniem tych wszechmocnych urzędników, stojących na jej drodze do adoptowania córki).
– Poza tym wszystko należy ponownie przetłumaczyć.
Gay zacisnęła zęby.
Ten dzień ciągnie się bez końca. Popołudnie wlecze się niemiłosiernie. Nie obchodzi mnie western w telewizorze. Cienie na zewnątrz się wydłużają, zakradają do środka, aby wszystko zakryć, a jej tu nie ma. Nie ufam już tym ludziom, opiekunom – nigdy nie dotrzymują słowa. Może rzeczywiście wcale po mnie nie przyjdzie? Na wszelki wypadek odmawiam pójścia do łóżka – bo co, jeśli jednak przyjdzie? A jeżeli po prostu nie pójdę spać, jeśli nie zamknę oczu, może naprawdę się zjawi? Może powinnam była po prostu nie zasypiać przez te wszystkie długie noce, bo gdybym nie spała, to wówczas by przyszła?
Protestuje przeciwko położeniu mnie spać. Krzyczę. Wpadam w szał. To jeden z moich najbardziej gwałtownych ataków.
Ale i tak zabierają mnie i pakują do łóżka, tym razem na dole, wraz z innymi dziećmi, i przykrywają tak, że nie mogę się ruszyć. Mówią mi, że obudzą mnie, kiedy ona przyjdzie. Je ś l i przyjdzie. Wpatruję się w ciemność, za wszelką cenę pragnąc, aby moje oczy pozostały otwarte. Moje powieki są jednak tak ciężkie, że nie udaje mi się to zbyt długo.
Po wręczeniu łapówki i objechaniu Kijowa w celu załatwienia formalności oraz tłumaczeń, po dniu spędzonym na targowaniu się i przebłagiwaniu oraz po podróży w zmroku, który zimą w Ukrainie zapada wcześnie, tuż przed północą Gay i Sherry przekroczyły próg sierocińca. „Potwornie tu zimno – pomyślała Gay. – Pewnie nie mają ogrzewania”. Dyrektor, opiekunowie, tłumacze – wszyscy nosili tu płaszcze, więc i ona nie zdjęła swojego. Szli ciemnym, pogrążonym w śmiertelnej ciszy korytarzem. Powiedziano jej, że wszystkie dzieci ze szkoły z internatem pojechały do domu na ferie. Zostało tylko sześcioro podopiecznych, same sieroty. Gay wiedziała, że nie powinna czuć podekscytowania – tutaj, w tym ogromnym budynku – ale nie mogła nic na to poradzić. Zawładnął nią bez reszty silniejszy z każdą chwilą dreszcz oczekiwania, delirycznie słodki z powodu świadomości, że wreszcie, po tym wszystkim, jest tutaj. Naprawdę tu jest.
Przeszła za nimi przez drzwi i weszła do pokoju, który wydawał się o wiele za duży dla sześciorga dzieci, a skąpe światło z korytarza ledwo oświetlało rzędy łóżek, padając na falujące lekko pod zwałami koców i ubrań klatki piersiowe drobnych ciał.
We śnie słyszę dobiegające z daleka głosy. Z każdą chwilą przybierają na sile. Czuję lekkie szturchnięcie w ramię.
– Oksana – dobiega mnie baryton dyrektora.
Powoli otwieram oczy. Nie mogę ocknąć się ze snu. Przede mną stoi kilka rozmytych postaci. Jedna z nich, trzymająca się nieco na uboczu, ma na sobie aksamitny płaszcz. Jego obszyty futrem kaptur spoczywa na plecach pod ciemnymi włosami, spływającymi na ramiona – wszystko jest ciemne, światło padające zza drzwi nie dociera do moich oczu.
– Oksano – powtarza dyrektor. – Czy wiesz, kto to jest?
W chłodzie pogrążonego w ciszy pokoju Gay patrzyła, jak dyrektor podchodzi do łóżeczka, mówi coś niskim głosem i trąca stertę zaścielających je ubrań. Stosik poruszył się i zmienił niemrawo pozycję na siedzącą, aby już za chwilę przybrać postać ubranej w sweter dziewczynki. „Nie jest ubrana dlatego, że na mnie czeka – pomyślała Gay. – Ale dlatego że tak tu zimno”. Dyrektor powiedział po ukraińsku coś, czego Gay nie zrozumiała, i dziewczynka odwróciła się, żeby na nią spojrzeć. Gay poczuła się nagle speszona, bojąc się, że ją wystraszy. Była w końcu kimś zupełnie obcym, był środek nocy, a to maleństwo właśnie się obudziło, zastając nad sobą kilka dorosłych osób. Nie miała pojęcia, co robić.
Mój świat zawęża się do postaci z obszytym futrem kapturem. Wszyscy pozostali znikają: dyrektor, ci inni ludzie – kimkolwiek są – każda sierota, przebywająca ze mną w pokoju. Jesteśmy tylko ja i ona.
Ponieważ tak bardzo martwię się, że to wciąż sen, i boję się, że ona odwróci się i odejdzie, zostawiając mnie tu samą, bez niej, już na zawsze, sięgam pośpiesznie po małe zdjęcie leżące na mojej szafce nocnej i wyciągam je desperacko w jej stronę – ten solidny dowód, jedyną rzecz, która może sprawić, że ta chwila stanie się prawdziwa.
– Znam cię – mówię. – Mam twoje zdjęcie. Jesteś moją mamą.
Gay miała wrażenie, że serce lada chwila wyskoczy jej z piersi. Ze stuporu wyrwały ją cieniutki głos i drobna dłoń ściskająca jej wymięte zdjęcie paszportowe. Nagle znalazła się obok łóżeczka, nie pamiętając w ogóle, kiedy do niego podeszła, i przykucnęła obok niego. Spod płaszcza wyciągnęła pluszowego słonia. Miała takiego samego, gdy była mała. Uszyła go jej matka: po jednym dla każdego ze swoich dzieci. Przed śmiercią uszyła też po jednym dla każdego ze swoich wnuków – w tym jednego dla nadal pozostającego w sferze hipotetycznej dziecka Gay. Musiała wiedzieć, że pewnego dnia Gay będzie potrzebowała tego pluszaka. Że się jej przyda. I miała rację, bo właśnie teraz klęcząca na zimnej podłodze obok małego łóżeczka Gay wkładała go w ręce nagle wcale już nie sennej dziewczynki, mówiąc:
– Ja też cię znam. Jesteś moją córką.
Proszę ich, żeby pozwolili mi z nią pójść, od razu. Nie ma znaczenia, że jest środek nocy. Ona jest moją mamą. Po raz pierwszy kieruję te słowa do żywej osoby – nie tylko do jej wyobrażenia na matowym papierze. Ma się rozumieć, nie pozwalają mi na to – podobnie jak nie pozwalają jej zostać ze mną w tym pokoju. Zapewniają mnie, że wróci rano. I chociaż od dawna nie wierzę już w nic, co mówią, to tym razem postanawiam zrobić wyjątek. Bo oczy mojej matki mówią mi, że tak właśnie będzie.
Kiedy wszyscy wychodzą, nie mogę przestać myśleć o tym, że mam rodzinę. Wszystko, o czym marzyłam, wszystko, co sobie wyśniłam, wkrótce się ziści. Ostatnia myśl, jaką pamiętam, to ta, że musiałam zrobić coś dobrego. Co takiego właściwie zrobiłam? I jak zrobić to ponownie, aby miłe rzeczy nadal się zdarzały?
Po raz pierwszy w życiu zasypiam z uśmiechem na twarzy. Po raz pierwszy w życiu nie boję się tego okazywać. Nikt nie może już wykorzystać moich uczuć przeciwko mnie. Nikt już mnie nie skrzywdzi. Ponieważ mam matkę.
To jest początek.
Oczywiście, to nie koniec historii o tym, jak moja matka uratowała mnie przed wypełnionym udręką życiem, jakie mnie niechybnie czekało, gdyby się nie zjawiła. Pełna wersja tej opowieści zawiera znacznie więcej przeszkód, więcej nieprawdopodobnych zwrotów akcji i nic nie jest w niej proste. Cóż, najwyraźniej prostota i brak komplikacji są zarezerwowane dla innych ludzi, nie są pisane mnie i mojej matce.
Tej pierwszej nocy, gdy musiałam jeszcze zostać w sierocińcu, Gay i ciocia Sherry przemierzały uliczki Izjasławia (pieszo, bo ich kierowca odjechał po tym, jak zostawił je pod budynkiem) w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Nie jadły przez cały dzień – Ukraińcy, jak żartowały sobie później, najwyraźniej nie jedli i nie sikali. Wiedziały, że w sennej wiosce o zaledwie dziesięciu tysiącach mieszkańców nie będą mogły liczyć na zbyt wiele – o ile w ogóle coś znajdą. W końcu jednak natrafiły na sklep, który wciąż był otwarty. Wewnątrz stały dwie zakurzone butelki coca-coli, beczka suszonych ryb i torba mandarynek. Zdecydowały się na to ostatnie. W ich maleńkim wynajętym mieszkaniu nie było ciepłej wody. Włączano ją tylko na dwie godziny rano i dwie wieczorem – o tej porze nie było na nią szans. Elektryczność również wyłączono kilka godzin wcześniej.
Ale to był dopiero początek ich trudnej podróży.
Dopiero po tym, jak 15 stycznia moja adopcja została przypieczętowana, a sędzia w mieście odstąpił od dziesięciodniowego okresu oczekiwania, pośrednik mojej matki odkrył, że mojego oryginalnego aktu urodzenia i papierów potwierdzających zrzeczenie się praw do mnie – obowiązkowych dokumentów, bez których Gay nie mogłaby mnie wywieźć z Europy – nie było w archiwum miasteczka. Musiała się po nie udać aż do Chmielnickiego. Pośrednik jechał dwie godziny, aby je zdobyć… tylko po to, aby mściwy urzędnik zagroził aresztowaniem nas wszystkich za nielegalną działalność. Kiedy pośrednik wrócił do Izjasławia po moją matkę i przyprowadził ją przed oblicze urzędnika w Chmielnickim, aby przekonać go, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i wręczyć mu obowiązkową łapówkę, byłam już święcie przekonana, że moja matka wsiądzie do samochodu i już nigdy nie wróci po mnie do sierocińca. Myślałam, że w końcu odechce się jej mnie adoptować, i nie chciałam, żeby ktokolwiek mnie pocieszał. Pośrednik poradził w końcu mojej matce, żeby zostawiła mi coś, tak abym wiedziała, że naprawdę planuje po mnie wrócić. Nie mając przy sobie nic wartościowego, Gay zostawiła ze mną ciotkę Sherry, która spędziła dzień, malując na filarach w sierocińcu wesołe scenki z Kubusia Puchatka. Zachwyciła nas nimi, mimo iż nie mieliśmy pojęcia, kim są ten zabawny miś i jego barwna gromadka zwierzęcych przyjaciół.
Rozwikływanie kolejnych biurokratycznych zawiłości trwało kolejny tydzień. Moja matka i Sherry wypracowały rytuał codziennego długiego spaceru z miasteczka do sierocińca. Opiekunowie pokazali tu Gay gabinet lekarski, w którym mężczyźni z obcęgami zadawali mi taki ból. Stały tam pojedyncze łóżko i pusta szafka, na której leżała jedynie rolka gazy.
– Potrzebujemy leków – poinformował Gay ktoś z personelu, a ona w odpowiedzi oddała im opakowanie paracetamolu, które akurat miała przy sobie. Dowiedziała się również, że nauczyciele w szkole z internatem od sierpnia nie otrzymali pensji. Powiedziano jej, że ludzie umierają tu masowo – bez środków do życia, chorzy i głodni, nie mając nikogo, kto mógłby im pomóc.
Przyprowadziła mnie do swojego mieszkania, które wynajęła w miasteczku, by przed wyjazdem przebrać mnie w ubrania, które dla mnie przywiozła – koszulkę i spodnie. Były przeznaczone dla dziecka młodszego niż ja, ale mama wybrała je specjalnie, biorąc poprawkę na drobną budowę mojego okaleczonego ciała. Kiedy zwróciła moje dawne ubrania do sierocińca, skrupulatnie przeliczyli elementy garderoby, aby upewnić się, że wszystko się zgadza.
Przez pierwsze dni nie chciałam uczyć się angielskiego – bądź co bądź kochałam swój ojczysty kraj. To było wszystko, co dotąd znałam. Powiedziałam mamie, że jakoś sobie poradzę.
– Jestem bystra – oświadczyłam jej. – Nauczę cię ukraińskiego.
Nie wiedziałam wówczas, że już próbowała nauczyć się tego języka. Ale szczęśliwy traf – jakże rzadki w całym tym paśmie problemów – sprawił, że uczniowie szkoły średniej w miasteczku, do których uszu dotarło, że zjawiły się tu na dłuższy, bliżej nieokreślony czas dwie Amerykanki, przyszli, aby poćwiczyć swój angielski. W ten sposób uwolnili moją biedną matkę od konieczności dźwigania na barkach całego ciężaru naszej koszmarnie ślamazarnej i niezbornej komunikacji. Próbowałam jej powiedzieć, że boli mnie głowa – wciąż cierpiałam po incydencie ze szczypcami – na co ona, nie rozumiejąc, co do niej mówię, odpowiadała swoim łamanym ukraińskim:
– Doskonale. Doskonale.
Kiedy uczniowie w końcu powiedzieli jej, co mówię, z przerażeniem zajęła się tym problemem.
Któregoś z ostatnich dni w Izjasławiu poprosiłam ją, aby odnalazła Lenę i również ją zaadoptowała. Ale kiedy moja matka zwróciła się do dyrektora i opiekunów w jej sprawie, zaczęli się zachowywać niespokojnie i zamknęli się w sobie. To również w którymś z tych ostatnich dni mojego pobytu w miasteczku w końcu wyciągnęłam ostatni makabryczny czarny szew z bruzd na brzuchu, który został tam, chociaż usunęli wszystkie inne. Kiedy pokazałam go mamie, wykrzykując: „Udało się!”, zbladła jak ściana. Odmówiłam wyjaśnień, gdy spytała mnie, skąd wzięła się ta rana, a opiekunowie również nie chcieli w tej sprawie puścić pary z ust. To jeszcze zmotywowało Gay, by zrobić wszystko, co w jej mocy, aby mnie stamtąd zabrać – z tego miasta, z tego kraju.
Wiele drobnych rzeczy wydarzyło się w tych dniach, zanim moje nowe życie naprawdę się zaczęło – znaczna część z nich była nieskończenie smutna. Teraz liczyło się jednak tylko to, co najważniejsze: moja matka przyjechała po mnie. I w końcu zabierała mnie do domu.