Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Niepokonana. Wzruszająca historia odwagi i triumfu - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
17 września 2025
1000 pkt
punktów Virtualo

Niepokonana. Wzruszająca historia odwagi i triumfu - ebook

Życie Oksany, z pochodzenia Ukrainki, od samego początku nie było usłane różami. Przyszła na świat ze zdeformowanym ciałem, a większość swojego dzieciństwa spędziła w sierocińcach, gdzie codziennością okazały się głód, przemoc seksualna i poczucie odrzucenia. Jej sytuacja uległa zmianie, gdy adoptowała ją Gay Masters, samotna kobieta z USA. To właśnie ona ujrzała w młodej dziewczynce niespotykaną siłę i determinację, by walczyć z przeciwnościami losu.

Zagubione i niegdyś niekochane dziecko z czasem odkryło w sobie niezwykły talent sportowy. Oksana poświęciła się katorżniczym treningom, które ostatecznie doprowadziły ją na sam szczyt – zdobyła bowiem złote medale na trzech paraolimpiadach. Dziś może o sobie powiedzieć, że jest jedną z najbardziej wytrwałych i utytułowanych zawodniczek w historii sportu dla osób z niepełnosprawnościami.

„Niepokonana. Wzruszająca historia odwagi i triumfu” to chwytająca za serce autobiografia opowiadająca o tym, jak wiara w siebie i nieustępliwość potrafią przekuć kruchość w zaletę, a marzenie – w zwycięstwo.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8076-008-9
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

– To by­łaby re­kon­wa­le­scen­cja trwa­jąca od czte­rech do ośmiu mie­sięcy. W przy­padku nor­mal­nej osoby. – Słowa le­ka­rza wi­szą przez chwilę w ci­chym ko­ry­ta­rzu izby przy­jęć, oświe­tlo­nym ostrym ja­rze­nio­wym świa­tłem. Ale po­nie­waż z tro­ską przy­ci­skam do sie­bie kon­tu­zjo­wany ło­kieć, z bez­wład­nie zwi­sa­ją­cymi ze szpi­tal­nego łóżka pro­te­zami obu nóg (ich przy­mo­co­wa­nie do ki­ku­tów wy­maga dwóch spraw­nych rąk – jak mam to zro­bić ze zła­ma­nym łok­ciem?), oczy­wi­ste jest, że nie za­li­czam się do tego grona.

– Ona nie może się ści­gać – in­for­muje le­karz moją tre­nerkę, która przy­wio­zła mnie tu­taj z as­fal­to­wej drogi w Bo­ze­man, gdzie po­śli­zgnę­łam się przed moją ulu­bioną ka­wiar­nią.

Ból w łok­ciu, który do tej pory pul­so­wał nie­zno­śnie, wzmaga się nie­wy­obra­żal­nie i w tym sa­mym mo­men­cie zu­peł­nie opa­dam z sił. Mam wra­że­nie, że z mo­jej piersi wraz z od­de­chem ucho­dzi na­gle ja­kaś istotna cząstka mnie. Nie mogę wy­star­to­wać w igrzy­skach. Zo­stały do nich tylko trzy ty­go­dnie. Jak wła­ści­wie do tego do­szło? Mam dwa­dzie­ścia osiem lat i ten je­den ulotny mo­ment ma na­gle za­wa­żyć na ca­łym moim ży­ciu – przy­szłym i prze­szłym. Za­leży od niego do­słow­nie wszystko.

Za trzy ty­go­dnie w Pjong­czangu po raz pierw­szy, od­kąd w wieku trzy­na­stu lat od­kry­łam, co po­trafi moje ciało, mia­łam za­pre­zen­to­wać się jako praw­dziwa spor­t­smenka – wresz­cie udało mi się uwie­rzyć, że na­prawdę nią je­stem. Tym ra­zem nie mia­łam już ko­czo­wać w sa­mo­cho­dzie jak przed igrzy­skami w So­czi, kiedy sta­ra­łam się nie nad­we­rę­żać zbyt­nio fi­nan­sów mo­jej mamy, uszczk­nię­tych z jej fun­du­szu eme­ry­tal­nego. Po raz pierw­szy udało mi się zdo­być wspar­cie praw­dzi­wych, po­waż­nych spon­so­rów – Nike, To­yoty, Visy, Proc­ter & Gam­ble – któ­rzy rów­nież we mnie wie­rzą. Mo­gła­bym za­cząć spła­cać dług za­cią­gnięty u mo­jej matki… Spła­cić wszyst­kie długi. Przez dzie­sięć lat igrzysk pa­ra­olim­pij­skich za­wsze zaj­mo­wa­łam dru­gie lub trze­cie miej­sce. Ni­gdy pierw­sze. Ale tym ra­zem… Tym ra­zem je­stem fa­wo­rytką do zdo­by­cia złota w każ­dej z mo­ich kon­ku­ren­cji – do zo­sta­nia pierw­szą w hi­sto­rii za­wod­niczką, która przy­wie­zie do domu złoty me­dal w nar­ciar­stwie bie­go­wym dla USA.

„O Boże – my­ślę. – Wszyst­kich za­wiodę. Stracę wszystko”. Na ję­zyku czuję słony smak spły­wa­ją­cych mi po twa­rzy łez. Żal za­lewa moje ciało gwał­towną falą, wy­peł­nia­jąc prze­strzeń po tym, co ule­ciało z mo­jej klatki pier­sio­wej, a co – jak so­bie te­raz uświa­da­miam – było na­dzieją.

Każdy inny na moim miej­scu już dawno by się pod­dał. Być może to wi­domy znak, że ja też w końcu po­win­nam. Każdą de­cy­zję, która za­wa­żyła w ja­kiś spo­sób na moim ży­ciu przed tym wy­da­rze­niem, rów­nież pod­jęto za mnie – dla­czego więc nie mia­łoby się to stać po­now­nie? Za­równo mój umysł, jak i ciało były kształ­to­wane przez in­nych już od mo­mentu mo­ich na­ro­dzin: to oni okre­ślali, do czego by­łam zdolna lub nie albo co było dla mnie osią­galne w przy­szło­ści. Po­wie­dziano mi, że nie za­słu­guję na matkę. Że nie za­słu­guję na ro­dzinę. Nie na­leżę do tego świata. Że je­stem po pro­stu zbyt… inna.

Mó­wiono mi, że ni­gdy nie osią­gnę suk­cesu w spo­rcie – że to nie­re­alny, nie­moż­liwy cel i że osta­tecz­nie tylko się za­wiodę. W kółko udo­wad­niano mi, że nie mam prawa głosu i że je­stem bez­silna.

Wszę­dzie… z wy­jąt­kiem li­nii startu.

Li­nia startu to za­wsze nowy po­czą­tek. Nic nie zo­stało jesz­cze usta­lone. Kiedy ze­gar za­czyna od­li­czać se­kundy, czer­wona kropka zmie­nia ko­lor na zie­lony i roz­lega się prze­ni­kliwy sy­gnał dźwię­kowy, roz­po­czy­nam swoją nową po­dróż. W za­wo­dach to ja mam kon­trolę – je­stem nią. To, jak re­aguję, do­pa­so­wuję się do sy­tu­acji, ob­ra­cam się i po­ru­szam. To cała ja – i tylko ja. Moja siła. Moja moc. Mój głos – re­kom­pen­sata za każdą chwilę, w któ­rej mó­wiono mi „nie”. Za każdy mo­ment, gdy by­łam słaba. Za każdy raz, gdy by­łam spy­chana w dół. Za każdy raz, gdy mi nie wie­rzono – i za każdy raz, gdy ktoś inny są­dził, że to on wie, co dla mnie naj­lep­sze.

W końcu le­karz od­wraca się do mnie i mówi:

– To nie­moż­liwe. Je­śli zde­cy­du­jesz się ści­gać się z tym łok­ciem, już ni­gdy nie bę­dziesz w sta­nie go uży­wać. Tu­taj koń­czy się twoja droga.

Ha! Jakby co­kol­wiek wie­dział o mo­jej dro­dze… Ni­gdy nie była gładka, równa, wy­ty­czona schlud­nymi li­niami. To wy­bo­isty żwir z le­jami po bom­bach, za­lany la­wi­nami błota i pe­łen krę­tych wi­raży. Czy ta droga na­prawdę za­koń­czy się ko­lo­salną eks­plo­zją, która na za­wsze za­blo­kuje mi szansę na dal­sze po­dą­ża­nie nią?

Może to z po­wodu żaru tra­wią­cego moje ra­mię, a może dla­tego, że z bólu mam już ha­lu­cy­na­cje, przed oczami, na­ło­żona na twarz le­ka­rza, staje mi wi­zja roz­tań­czo­nych pło­mieni. Od kiedy pa­mię­tam, uwiel­biam za­tra­cać się w ich hip­no­ty­zu­ją­cym bla­sku. Sie­dząc przy ogni­sku, za­wsze wpa­truję się w samo serce ognia: przez po­ma­rań­czowe i żółte, ja­sno­nie­bie­skie i białe ję­zory, a na­stęp­nie w dół, aż do roz­ża­rzo­nych drew, do pier­wot­nych warstw, z któ­rych on po­wstaje.

Za­nim wy­buch­nie pło­mień, za­wsze jest drewno. Przed drew­nem są ga­łązki, a przed tymi ga­łąz­kami – jesz­cze mniej­sze pa­tyki i li­ście. Wi­dzisz ogromny, bu­zu­jący, po­tężny ogień – ale nie do­strze­gasz, że wszystko za­częło się od ma­łego pa­tyka i kilku li­ści: rze­czy nie­skoń­cze­nie drob­nych, kru­chych, łam­li­wych. I kłód na ich szczy­cie. Kiedy na­prawdę pa­trzysz, za­uwa­żasz li­nie sło­jów, wiek drzewa, z któ­rego one po­cho­dzą, i to, co owo drzewo mu­siało prze­trwać i przez co prze­szło.

Pod wi­zją pło­mieni miga tra­jek­to­ria tego, przez co prze­szłam ja – moje ży­cie w Ukra­inie, przy­jazd do Ame­ryki, wszystko, co wi­dzia­łam, co utra­ci­łam, co zy­ska­łam, co czu­łam. Wszystko to za­częło się, gdy by­łam naj­słab­sza. Naj­mniej­sza. Naj­bar­dziej kru­cha. Kiedy wie­rzy­łam, że nie mam światu nic do za­ofe­ro­wa­nia. Za­iskrzyło z mo­jego rdze­nia, pnąc się war­stwa po war­stwie pa­liwa, aby prze­ro­dzić się w ogień, który staje się co­raz sil­niej­szy, a pło­mień strzela wy­żej i pło­nie co­raz dłu­żej.

I sie­dząc tam, na tym łóżku, z obo­la­łym, zła­ma­nym cia­łem, twa­rzą mo­krą od łez i spo­witą dy­mem z mo­jej wi­zji, my­ślę so­bie, że je­stem już po­twor­nie zmę­czona tym, że to inni de­cy­dują o tym, do czego je­stem zdolna.

Ja.

To ja będę od tej pory de­cy­do­wać o tym, co jest moż­liwe.Roz­dział pierw­szy

Błysk.

W po­miesz­cze­niu jest go­rąco, parno i cia­sno jak w ło­nie matki. W po­wie­trzu unosi się cierpki, mdły za­pach cie­płego chloru. Dry­fuję w go­rą­cej wo­dzie, wy­pusz­czam z ust bą­belki po­wie­trza i udaję, że je­stem mor­skim zwie­rząt­kiem. Od che­mii w wo­dzie drę­twieją mi usta i nie­mal za­po­mi­nam, że ciało boli mnie po ostat­niej ope­ra­cji. Ja­kaś ko­bieta po­maga mi uno­sić się na wo­dzie. Jej dłoń obej­muje mój ma­lutki brzuch, a jej krót­kie ciemne włosy lśnią w przy­tłu­mio­nym świe­tle, być może świec. Nie pa­mię­tam, co roz­świe­tlało mrok sali, ale wy­raź­nie wi­dzę jej okrą­głą twarz, włosy i spo­wite cie­niem rysy. Za­wsze jest tu­taj, w tym go­rą­cym po­miesz­cze­niu, w tym ide­al­nie kwa­dra­to­wym ba­se­nie, po­ma­ga­jąc mi po ope­ra­cjach. De­li­kat­nie kła­dzie roz­grzane szklane bańki na mo­ich ple­cach, w ra­mach ja­kiejś te­ra­pii. Po­ciera moje drobne plecy w miej­scach, w któ­rych bańki ogrze­wają skórę. W tej prze­siąk­nię­tej chlo­rem sau­nie je­stem szczę­śliwa i czuję się ko­chana.

Może to moja matka? Jest je­dyną osobą, która mnie do­tyka, oka­zuje mi ja­kie­kol­wiek uczu­cia. Musi nią być. Czuję się tu taka bez­pieczna…

Błysk.

W piw­nicy piorę na ta­rze skar­petki i je wy­ży­mam. Gdy wy­piorę ich dzie­sięć, stara, brudna ko­bieta, która jest jedną z pra­czek, wy­ciąga kostkę cu­kru i wkłada mi ją do ręki. Uwiel­biam cu­kier. Ale je­stem też bar­dzo, bar­dzo głodna i wy­pra­ła­bym wszyst­kie skar­petki świata w za­mian za ko­lejną kostkę cu­kru. Na­uczy­łam się tak je so­bie wy­dzie­lać, by star­czały mi na wiele go­dzin. Ukru­szam po­je­dyn­cze krysz­tałki cu­kru ję­zy­kiem. W ten spo­sób, prze­dłu­ża­jąc je­dze­nie w nie­skoń­czo­ność, oszu­kuję swoje ciało, aby po­czuło się syte. Się­gam po ko­lejne skar­pety, a praczka się uśmie­cha. Może to wła­śnie ta pani jest moją mamą?

Błysk.

Znowu od­wie­dza mnie ko­bieta z dłu­gimi blond wło­sami. Nie wiem, kim jest ani co tu robi. Ale praw­do­po­dob­nie to moja matka.

Błysk.

Bu­dzę się. W po­koju jest ciemno. To miej­sce za­wsze jest ciemne i wy­prane z barw. Po raz ko­lejny czuję, jak mrok wy­sysa ze wszyst­kiego ży­cie i po­łyka je w ca­ło­ści. Jest tu rów­nież zimno. Za­wsze jest mi zimno, mimo że w nocy stare ba­buszki kładą na szorst­kie prze­ście­ra­dło i szorstki, cienki koc sterty uży­wa­nych ubrań. Przy­kry­wają nas tak szczel­nie – i ro­bią to w spo­sób tak ma­chi­nalny i bez­myślny, na­wet przy tym na nas nie pa­trząc – że cza­sem nie mogę się ru­szyć przez całą noc, przez co spę­dzam ją w tej sa­mej po­zy­cji na wznak.

Le­żąc na swoim łóżku, sto­ją­cym naj­bli­żej drzwi, które ba­buszki za­wsze za­my­kają od ze­wnątrz, pod­no­szę głowę i roz­glą­dam się w po­szu­ki­wa­niu Leny. Wiem, że jest tu gdzieś ze mną. Pod każdą ścianą stoi rząd łó­żek, a na środku po­koju znaj­dują się jesz­cze dwa, usta­wione wez­gło­wiami do sie­bie. Więk­szość z nich jest te­raz pu­sta – w tym du­żym po­koju z trzy­dzie­stoma łóż­kami jest nas mniej niż dzie­się­cioro – ale cza­sami po­kój za­peł­nia się bar­dziej, w miarę jak dzieci na­pły­wają, aby po­tem odejść. Lena jest tu jed­nak przez cały mój po­byt.

Jest w tym sie­ro­cińcu moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką. To już trzeci, w któ­rym miesz­kam. Pełni po­dwójną funk­cję, sta­no­wiąc jed­no­cze­śnie szkołę z in­ter­na­tem dla in­nej grupy dzieci. Je­ste­śmy od nich od­dzie­leni – od tych, które cza­sami wra­cają do domu, do swo­ich ro­dzin. Dzieci z mo­jej grupy są tro­chę… inne – jedne pod wzglę­dem fi­zycz­nym, dru­gie – psy­chicz­nym. Cho­ciaż tak na­prawdę wcale nie wiem, czy ja też na­prawdę je­stem inna.

Cza­sem do­strze­gam, że nie cho­dzę tak jak Lena i więk­szość in­nych dzieci. Moja lewa noga jest krót­sza od pra­wej o pięt­na­ście cen­ty­me­trów i wy­gięta w kształt li­tery C. Mam po sześć pal­ców u nóg – z czego je­stem bar­dzo dumna – a moje stopy róż­nią się od sie­bie roz­mia­rami. Moje dło­nie też są inne: nie mam kciu­ków, tylko po pięć dłu­gich pal­ców, ale są one ze sobą czę­ściowo zro­śnięte. Wiem, że mia­łam ope­ra­cje. Tro­chę je pa­mię­tam, poza tym czy­ta­łam kilka ukra­iń­skich słów na ma­łej tek­tu­ro­wej kar­cie, która to­wa­rzy­szy mi w mo­jej dro­dze od sie­ro­cińca do sie­ro­cińca i na któ­rej są spi­sane ważne rze­czy na mój te­mat.

W mo­jej pię­cio­let­niej świa­do­mo­ści nie zdaję so­bie sprawy z tego, że moje nogi nie stoją pro­sto, bo mam źle wy­kształ­cone nie­które ko­ści, co spra­wia, że cho­dze­nie spra­wia mi trud­ność. Uro­dzi­łam się rów­nież z nie­pra­wi­dło­wo­ściami w ob­rę­bie jamy brzusz­nej, bez cze­ści pra­wego bi­cepsa i jed­nej nerki, a gdy wy­ro­sły mi zęby, były po­zba­wione szkliwa. Druga nerka w moim ciele znaj­duje się w nie­wła­ści­wym miej­scu. W wieku pię­ciu lat nie ro­zu­miem, że moja matka była na­ra­żona na prze­ra­ża­jące pro­mie­nio­wa­nie, które po­ja­wiło się na czę­ści ob­szaru Ukra­iny w na­stęp­stwie wy­bu­chu w Czar­no­bylu – że je­stem jed­nym z nie­zli­czo­nych dzieci, któ­rych dzie­dzic­twem po tej ka­ta­stro­fie są wady wro­dzone. Nie znam też po­wo­dów, dla któ­rych moi ro­dzice mnie po­rzu­cili.

W wieku pię­ciu lat od czasu do czasu za­sta­na­wiam się nad tym, że wy­glą­dam ina­czej – kiedy nie mogę ro­bić rze­czy, które ro­bią inne dzieci. Ale naj­bar­dziej boli mnie to, że nie mam ro­dziny i za każ­dym ra­zem, gdy ja­kaś ko­bieta jest dla mnie życz­liwa, za­sta­na­wiam się, czy nie jest przy­pad­kiem moją matką.

Stare ba­buszki otwie­rają drzwi. Sia­dam, a jedna z nich bru­tal­nie chwyta moją głowę, spluwa w dło­nie – nie­na­wi­dzę tego – i cią­gnie mnie za włosy w dół. Zo­stały ob­cięte krótko, żeby ła­twiej było szu­kać w nich wszy. Tego też nie­na­wi­dzę. Lena ma piękne, dłu­gie blond włosy. Nie wiem, dla­czego po­zwo­lili jej je za­cho­wać. Jest uro­cza, ze swo­imi ja­snymi wło­sami i błę­kit­nymi oczami. Cał­kiem jak ukra­iń­ska lalka. Moje włosy są czarne i skoł­tu­nione. A te­raz w do­datku po­kryte plwo­ciną sta­rej baby.

Jedno ze star­szych dzieci wy­nosi mnie z sy­pialni na ba­rana – je­stem naj­mniej­sza i nie za­wsze mogę na­dą­żyć za in­nymi z po­wodu mo­ich nóg. Cza­sem są dla mnie mili. Pod­ska­kuję na jego ple­cach, gdy prze­cho­dzimy przez dzi­waczny mały sa­lon ze sta­rym, czarno-bia­łym te­le­wi­zo­rem, który jest te­raz wy­łą­czony, i prze­mie­rzamy dłu­gie, po­nure ko­ry­ta­rze, wzdłuż rzę­dów ka­lo­ry­fe­rów – ma­sze­ru­jemy przez cały ten ogromny stary bu­dy­nek do ja­dalni. To je­dyne miej­sce, w któ­rym wi­du­jemy inne dzieci. Te, które mają ro­dziny. Ale my sie­dzimy przy na­szym wła­snym stole obok kuchni, z dala od nich, w tym wiel­kim po­miesz­cze­niu z fi­la­rami ob­ło­żo­nymi ciem­nym drew­nem do po­łowy ich wy­so­ko­ści, po­nad któ­rym są na­gie i py­li­sto­szare, jak mar­twe drzewa.

Za­wsze pa­nuje tu okropny ha­łas. Jest tu tyle in­nych dzie­cia­ków – po­nad setka – i bez­u­stan­nie sły­chać szu­ra­nie krze­seł po zim­nej, bia­łej pod­ło­dze, któ­rej od lat nikt chyba nie czy­ścił. Wszy­scy jemy z me­ta­lo­wych ta­le­rzy i mi­sek, pi­jemy z me­ta­lo­wych kub­ków, a ich brzęk od­bija się echem od ścian i przy­biera przez to na sile. Sły­chać roz­mowy, szepty, par­sk­nię­cia, śmie­chy i krzyki. Całe moje ciało aż wi­bruje od tego ha­łasu.

Moja mi­ska jest wy­peł­niona ja­sno­czer­woną cie­czą. Do­sta­jemy albo chleb, albo zupę. Rzadko jedno i dru­gie. Tamte inne dzieci mu­siały jed­nak do­stać wszystko, bo wi­dzę, jak po dru­giej stro­nie po­koju ktoś coś żuje; wiem, że ja nie mam nic do prze­żu­wa­nia. Może w ich zu­pie jest mięso albo ziem­niaki? A może tylko udają. Je­dyne, co wiem na pewno, to to, że w na­szym ką­cie ni­gdy nie ma wy­star­cza­jąco dużo je­dze­nia, a ja za­wsze je­stem głodna. Cza­sami nie mogę my­śleć o ni­czym in­nym.

Po je­dze­niu opie­ku­no­wie za­pę­dzają nas do to­a­lety. Tego też nie­na­wi­dzę. Strasz­nie tu śmier­dzi, w tej ma­łej ka­bi­nie z pro­wi­zo­rycz­nymi se­de­sami usta­wio­nymi pod ścianą je­den obok dru­giego. Każą nam usiąść, wszyst­kim ra­zem, tak że mo­gli­by­śmy się do sie­bie od­wra­cać i pa­trzeć so­bie w oczy, gdy­by­śmy chcieli, ale za­miast tego po pro­stu spusz­czamy głowy, pod­czas gdy oni przy­pi­nają nas pa­sami. Nie po­zwa­lają nam wstać, do­póki się nie za­ła­twimy – i nie do­sta­niemy ko­lej­nej oka­zji na sko­rzy­sta­nie z to­a­lety, do­póki nie po­wie­dzą nam, że przy­szła na to pora. I tak oto każde z nas zmu­sza się, by coś z sie­bie wy­du­sić.

Po­tem idziemy do szkoły. Tylko na krótko – może go­dzinę lub dwie. Wy­cho­dzimy na ze­wnątrz, mi­jamy rdze­wie­jący plac za­baw i kie­ru­jemy się do mniej­szego, ogro­dzo­nego bu­dynku z ce­gieł. Mam wra­że­nie, że więk­szość czasu spę­dzamy tam na krzy­cze­niu albo za­pi­sy­wa­niu na­szych imion na za­py­lo­nej ta­blicy. Cza­sami w ogóle nie cho­dzimy do szkoły. Prze­waż­nie po pro­stu sie­dzimy w ma­łym po­koju, do któ­rego wy­cho­dzi się z du­żej sy­pialni. Oglą­damy te­le­wi­zję, prze­waż­nie we­sterny – fran­cu­skie, w któ­rych In­dia­nie za­wsze wy­gry­wają – albo wę­dru­jemy po roz­brzmie­wa­ją­cych echem ko­ry­ta­rzach: w grup­kach lub pa­rami, pod­czas gdy nasi opie­ku­no­wie nas igno­rują – chyba że źle się za­cho­wu­jemy – i stoją w drzwiach, pa­ląc pa­pie­rosy. Uni­kam jed­nak scho­dów, które pro­wa­dzą ze świe­tlicy przez za­mknięte drzwi na gó­rze do po­zba­wio­nych okien sal na dru­gim pię­trze. Sta­ram się na­wet nie pa­trzeć w ich stronę.

Dzi­siej­szej nocy, po tym, jak stare ko­biety za­ku­tały nas w zbyt cien­kie koce i za­rzu­ciły nas ster­tami ubrań, oswo­bo­dzi­łam się spod nich, jak ro­bię to w nie­które noce, i prze­szłam kilka kro­ków do za­mknię­tych drzwi sy­pialni. Dziurka od klu­cza jest na tyle duża, że można przez nią wyj­rzeć na ze­wnątrz. Wi­dzę stąd ka­wa­łek świe­tlicy, który przy­biera kształt dziurki od klu­cza: skraj frędzli, któ­rymi wy­koń­czony jest brudny dy­wan, część ka­napy oraz ra­mię i duży brzuch męż­czy­zny, który w nocy za­wsze tam prze­bywa, pa­ląc i oglą­da­jąc te­le­wi­zję, któ­rej nie wi­dzę jed­nak przez dziurkę. W ciągu dnia ni­gdy go tam nie ma. Jest tylko wtedy, gdy śpimy.

Mimo że mam do­piero pięć lat, wiem, że nie chcę le­żeć w tym nie­wy­god­nym łóżku, z któ­rego wła­śnie ucie­kłam. Chcę oglą­dać te­le­wi­zję. Poza tym to je­dyna pora, w któ­rej mogę sama de­cy­do­wać, co chcę ro­bić. Sia­dam więc na zim­nej pod­ło­dze i słu­cham pro­gramu, który ogląda męż­czy­zna, ob­ser­wu­jąc świa­tło wpa­da­jące do środka przez szparę w drzwiach. Kil­koro in­nych dzieci przy akom­pa­nia­men­cie sze­le­stów rów­nież uwal­nia się ze swo­ich tek­styl­nych wię­zień i do mnie do­łą­cza. Sie­dzimy tam, dy­go­cząc, ob­ser­wu­jąc świa­tło i cie­nie tań­czące pod drzwiami, rzu­cane przez sceny roz­gry­wa­jące się na ekra­nie te­le­wi­zora: od­cie­nie sza­ro­ści i bły­ski ja­skra­wej bieli na gra­nicy gę­stego mroku za na­szymi ple­cami.

Błysk.

Ko­bieta o ja­snych wło­sach – ta, która pod­nosi mnie de­li­kat­nie, z tro­ską, a nie jak­bym była wor­kiem kar­to­fli czy czymś po­dob­nym – po­daje mi na ma­łym ta­le­rzyku pie­rogi. Mój brzuch jest już peł­niej­szy niż kie­dy­kol­wiek, na­pęcz­niały od praw­dzi­wego barsz­czu, któ­rym mnie na­kar­miła, ale nie mogę so­bie od­mó­wić ich zje­dze­nia. Rzu­cam się na nie żar­łocz­nie. Są wy­peł­nione słod­kimi wi­śniami. Za­po­mi­nam o wszyst­kim in­nym – o tym, jaka je­stem chora, jak bar­dzo obo­lała, jak bar­dzo by­łam głodna (wiecz­nie), a na­wet o tym nie­sa­mo­wi­tym po­koju, w któ­rym się znaj­du­jemy.

Na ze­wnątrz jest ciemno, ale tu­taj pa­nuje ja­sność i czuć cie­pło. Te­le­wi­zor go­spo­dyni jest ko­lo­rowy. Barwne sceny mi­gają na nim ra­do­śnie, pod­czas gdy ja koń­czę pie­rogi. Po­koik wy­daje się cia­sny i za­gra­cony, w prze­ci­wień­stwie do pu­stych wnętrz, do któ­rych przy­wy­kłam.

Są­dzę, że to jej dom. Po­dej­rze­wam, że za­biera mnie tu­taj, kiedy inni są wo­bec mnie zbyt opry­skliwi, i robi to po to, że­bym mo­gła po­czuć się le­piej i wy­do­brzeć, za­nim będę mu­siała wró­cić do sie­ro­cińca. Ale nie mam pew­no­ści. Ża­łuję, że nie pa­mię­tam, kim jest i jak wy­gląda – poza dłu­gimi ja­snymi wło­sami i ko­ja­rzącą się z bez­pie­czeń­stwem krępą syl­wetką. Jak za­wsze, my­ślę o tym, że to być może wła­śnie ona jest moją matką, że to nasz dom i że już ni­gdy nie chcę go opusz­czać.

Błysk.

Wóz bez prze­rwy się trzę­sie. Sie­dzę z tyłu, a jazda po wy­bo­jach spra­wia, że jest mi tak nie­do­brze, że nie mogę na­wet pa­trzeć na cią­gnące go ko­nie. Mdło­ści są tak silne, że za­po­mi­nam na­wet o tym, jak bar­dzo lu­bię zwie­rzęta. Chyba ni­gdy nie je­cha­łam sa­mo­cho­dem ani au­to­bu­sem – tylko tymi pod­ska­ku­ją­cymi na wy­kro­tach wo­zami. Je­dziemy na letni obóz, w miej­sce pełne świa­tła i ko­lo­rów. Za­bie­rają nas tam ze szkoły z in­ter­na­tem – to zna­czy tych z nas, któ­rzy są sie­ro­tami, bo inne dzieci wra­cają do domu. Do domu… Ma­rzę o domu.

Błysk.

Jest piękne let­nie po­po­łu­dnie. Lena i ja zry­wamy sto­krotki, które może i są drob­nymi, przy­droż­nymi chwa­stami, ale w mo­jej gło­wie to ogromne sło­necz­niki. Lena po­ka­zuje mi, jak spleść z nich wia­nek. My­ślę, że jest star­sza ode mnie. Wła­ści­wie to je­stem tego pewna. Za­wsze wie, co po­wie­dzieć i jak za­re­ago­wać. Nim koń­czymy na­sze wianki, bie­rze mnie za rękę i bie­gniemy przez żółte świa­tło do drze­wek owo­co­wych, któ­rych pełno jest tam, gdzie spę­dzamy lato. Są tu śliwki. Tru­skawki cie­płe od słońca. Gdy Lena zjada po­ły­skliwą tru­skawkę, ja też wiem, że mogę ją zjeść. Za­wsze jest wo­bec mnie taka opie­kuń­cza…

Ni­gdy nie po­ka­zała mi, jak do­koń­czyć wia­nek.

Błysk.

Krwa­wię. Krew nie prze­staje le­cieć. Nie mogę cho­dzić, bo jest tak dużo krwi. Spo­glą­dam w dół na klatkę, w któ­rej uwię­ziono moją lewą nogę. Jej kon­cen­tryczne sta­lowe pier­ście­nie, które wbi­jają śruby w kość, lśnią w mroku. My­ślę, że naj­pierw ła­mią mi kość, a po­tem za­kła­dają klatkę, ale nie pa­mię­tam zbyt do­kład­nie, co się dzieje, gdy to ro­bią. Ni­gdy nie pa­trzę, kiedy do­krę­cają śruby. Po­wie­dzieli mi, że pró­bują wy­dłu­żyć moją krótką nogę. Ale tym ra­zem coś mu­siało pójść nie tak, bo krwa­wie­nie nie ustaje.

Błysk.

Kiedy bu­dzę się tego ranka pod zbyt krótką koł­drą, w sie­ro­cińcu z in­ter­na­tem, my­ślę o tym sa­mym, o czym każ­dego in­nego ranka: to bę­dzie do­bry dzień. W końcu to nowy dzień.

My­ślę tak za każ­dym ra­zem.

Dziś rano wszystko wy­gląda jed­nak ina­czej. W ja­dalni je­ste­śmy tylko my, sie­roty. Sia­damy na środku sali, gdzie zwy­kle sie­dzą inne dzieci, z dala od śmier­dzą­cej kuchni. Dają nam chleb i zupę z ziem­nia­kami. Na­uczy­łam się już, że to ozna­cza, iż dziś przyjdą ja­cyś lu­dzie, żeby nas oglą­dać. To wła­śnie dla­tego za­miast mo­ich zwy­kłych raj­stop i zbyt cia­snej ko­szulki mam na so­bie jedną z su­kie­nek, które nam roz­dają. To dla­tego, za­miast pró­bo­wać chro­nić swoje je­dze­nie i po­chło­nąć wszystko, za­nim więk­sze dzieci mi coś pod­kradną, sta­ram się jeść jak trzeba, jak grzeczna dziew­czynka.

Nikt tak na­prawdę nie mówi nam, co zna­czą te po­ranki. W końcu udało mi się po­ła­pać, o co w tym cho­dzi. Kiedy lu­dzie, któ­rzy przy­cho­dzą nas oglą­dać, wy­bie­rają ja­kieś dziecko, po­tem pro­wa­dzą je do od­dziel­nego po­koju, żeby się z nimi po­ba­wić. Ba­wią się je­dy­nymi za­baw­kami, któ­rych wolno nam do­ty­kać – wszyst­kie inne są trzy­mane wy­soko na pół­kach i mo­żemy na nie tylko pa­trzeć jak na de­ko­ra­cje. I po tej za­ba­wie to dziecko nie wraca, po­nie­waż idzie do d o m u. Staje się czę­ścią ro­dziny, ma mamę. Na­uczy­łam się od­po­wied­nio za­cho­wy­wać w te dni, sta­ra­jąc się być ci­cho i nie roz­ra­biać – pró­buję na­wet wy­glą­dać słodko lub uro­czo, czy czego tam od nas ocze­kują, aby nas wy­brano.

Wła­ści­wie ni­gdy nie je­stem wy­bie­rana. Cza­sem, je­śli wy­brana zo­sta­nie ja­kaś inna dziew­czynka, opie­ku­no­wie zdej­mują mi su­kienkę i wkła­dają ją któ­rejś z mo­ich ko­le­ża­nek sto­ją­cych na ko­ry­ta­rzu. Wtedy inne dzieci, nie­które star­sze, prze­by­wa­jące tu dłu­żej, mó­wią:

– Ja­kie to uczu­cie być tą, któ­rej nie wy­brano?

– Wciąż nie masz ro­dzi­ców.

– Nikt cię nie lubi.

Cza­sami sły­szymy to na­wet od opie­ku­nów – tych zło­śli­wych – lub in­nych dzieci w szkole:

– Nic dziw­nego, że nikt cię nie chce. Spójrz tylko na sie­bie!

Mam jed­nak nie­ja­sne wra­że­nie, że w po­przed­nim sie­ro­cińcu raz by­łam bli­ska by­cia wy­braną. Pa­mię­tam, że moja przy­ja­ciółka Ju­lia i ja sie­dzia­ły­śmy ra­zem w po­koju. Była ode mnie młod­sza, na­prawdę mała, ale ja wy­glą­da­łam na drob­niej­szą. Pa­mię­tam, jak ba­wi­ły­śmy się i tań­czy­ły­śmy, pa­mię­tam też ame­ry­kań­ską parę z Ko­lo­rado, która przy­je­chała ją wy­brać. Tamci lu­dzie po­wie­dzieli wów­czas:

– Cie­bie też ad­op­tu­jemy.

Ale kiedy przy­szli za­brać Ju­lię do domu, zmie­nili zda­nie co do mnie. To nie było nic no­wego. Sły­sza­łam to już wcze­śniej. Lu­dzie mó­wią: „Bę­dziemy two­imi no­wymi mamą i tatą”, a po­tem już po cie­bie nie wra­cają. Ta para po­wie­działa w za­mian za to:

– Obie­cu­jemy, że znaj­dziemy dla cie­bie dom. Wy­ślemy twoje zdję­cie do lu­dzi w Ame­ryce, któ­rzy chcą ad­op­to­wać dziecko. Lu­dzi, o któ­rych wiemy, że będą chcieli mieć małą dziew­czynkę taką jak ty.

Dzi­siej­szego ranka rów­nież nie zo­sta­łam wy­brana.

Za­czy­nam się uczyć, że ła­twiej jest ra­dzić so­bie ze zło­ścią niż ze smut­kiem i z sa­mot­no­ścią. Uczę się nie­na­wi­dzić lu­dzi, któ­rzy przy­cho­dzą wy­bie­rać dzieci. Prze­staję sta­rać się być słodka i uro­cza. Prze­staję się tym przej­mo­wać, tak aby nie ży­wić na­dziei wo­bec przy­cho­dzą­cych po dzieci osób i nie wie­rzyć w ich kłam­stwa, kiedy mó­wią, że pew­nego dnia po mnie wrócą.

Mimo to za każ­dym ra­zem, gdy ogar­nia mnie gniew i mrok, Lena znaj­duje mnie i przy­tula. Jest je­dyną osobą, która mnie przy­tula, i robi to za­wsze w ten swój wy­jąt­kowy spo­sób. Naj­pierw kła­dzie mi obie dło­nie na ra­mio­nach i pa­trzy mi w oczy. Po­tem przy­ciąga mnie do sie­bie i obej­muje mnie za szyję, wspie­ra­jąc pod­bró­dek na moim ra­mie­niu. Wtedy całe moje ciało się roz­luź­nia i na chwilę wszystko wo­kół nas nie­ru­cho­mieje. Czuję się taka za­do­wo­lona, szczę­śliwa i spo­kojna… My­ślę, że tak wła­śnie musi wy­glą­dać po­wrót do domu.Roz­dział trzeci

Ro­bimy to tylko dla­tego, że po­wie­dzia­łam Le­nie o gło­dzie. Mój brzuch jest wiecz­nie pu­sty, ale te­raz wiąże się to z ostrym, prze­ni­kli­wym bó­lem, jak nóż tną­cym od gar­dła aż do pustki w żo­łądku. To ja po­wie­dzia­łam jej, że po­win­ny­śmy po­szu­kać je­dze­nia – na­wet mimo tego, że nie wolno nam wy­cho­dzić z na­szych po­koi. Sprytne z nas dziew­czynki – je­ste­śmy w sta­nie to zro­bić i wró­cić, za­nim kto­kol­wiek za­uważy, że wy­szły­śmy. Ja za­wsze je­stem pro­wo­dyrką – tą, która spra­wia, że wpa­damy w ta­ra­paty. A ona za­wsze mnie chroni, kiedy tak się dzieje.

Wy­kra­damy się z po­koju na pię­trze. Lena otwiera drzwi – tak po­woli, że nie sły­chać żad­nego dźwięku. Jest śro­dek nocy, na ko­ry­ta­rzach pa­nuje nie­prze­nik­niony mrok. Po­dą­żam za nią, skra­da­jąc się po zim­nej pod­ło­dze przy­po­mi­na­ją­cej goły be­ton. Mówi mi, kiedy mam się ru­szyć, a kiedy po­zo­stać nie­ru­chomo – bo nie je­stem z na­tury ani ci­cha, ani zwinna. Je­stem nie­zdarna, a ona do­sko­nale o tym wie. W końcu to moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka. Scho­dzimy po czar­nych scho­dach, kie­ru­jąc się wo­nią ziem­nia­ków. Ziem­nia­ków go­to­wa­nych w ście­ko­wej wo­dzie. Mimo że umie­ram z głodu, od tego smrodu żo­łą­dek pod­cho­dzi mi do gar­dła.

Ko­lumny gó­rują nad nami w cuch­ną­cym mroku jak zło­wiesz­cze wieże, pod­świe­tlone sła­bym świa­tłem do­cho­dzą­cym spod drzwi, gdzieś z przodu. W skry­tej w cie­niu ja­dalni wszyst­kie krze­sła są usta­wione do góry no­gami na sto­łach. Wszyst­kich, z wy­jąt­kiem jed­nego, przy któ­rym na­dal krze­sła stoją, od­sta­wione, jakby ktoś przed chwilą na nich sie­dział. Lena szep­cze, że wie, gdzie zna­leźć chleb. To do­brze. Żadna z nas nie ma ochoty na ziem­niaki ze ścieku. Wy­obra­żam so­bie smak chleba, jak prze­ły­kam jego słodki mię­kisz – uczu­cie praw­dzi­wego je­dze­nia wy­peł­nia­ją­cego pu­stą prze­strzeń w moim ciele. Czoł­gamy się, ci­cho, nie­skoń­cze­nie ci­cho, po ob­skur­nej pod­ło­dze w kie­runku sła­bego świa­tła i okrop­nego za­pa­chu, pchane przed sie­bie my­ślami o kę­sie praw­dzi­wego je­dze­nia w na­szych ustach.

Na­gle moja noga mnie zdra­dza i tracę nad nią kon­trolę. Prawa, ta dłuż­sza. Stopa ude­rza z gło­śnym tup­nię­ciem o zie­mię, a po­tem za­wa­dza o jedno z krze­seł przy stole, które szura po pod­ło­dze. Krótki krzyk w ciem­no­ści. W bez­ru­chu sali o ścia­nach od­bi­ja­ją­cych każdy szmer krzyk pro­mie­niuje, przy­biera na sile, a po­tem na­gle za­miera w przy­tła­cza­ją­cej ci­szy.

– Co to było? – pyta do­bie­ga­jący skądś z po­bliża groźny głos. Za­mie­ramy z Leną i pa­trzymy na sie­bie.

Sły­szymy inne głosy – są co­raz bli­żej. Ko­biet i męż­czyzn. Trudno po­wie­dzieć, ile ich jest. Jesz­cze bli­żej. Je­stem prze­ra­żona. Strach mnie pa­ra­li­żuje. Lena szep­cze:

– Tylko ci­cho! – i po­py­cha mnie pod drugi ko­niec stołu. Czołga się za mną. Kroki są tuż-tuż.

Ktoś ją chwyta. Wi­dzę, jak jej mała dłoń ude­rza o pod­łogę. Lena wy­daje z sie­bie krótki, zdy­szany pisk, gdy coś cią­gnie ją po tej okrop­nej pod­ło­dze z dala ode mnie. A po­tem znika. Nic nie wi­dzę. Sta­ram się być nie­ru­choma jak głaz, ale całe moje ciało się trzę­sie.

Roz­lega się ha­łas. Trzask. Po­wta­rza się trzy­krot­nie. Gło­śny, ale dziw­nie głu­chy: coś twar­dego ude­rza­ją­cego w coś mięk­kiego. Mój mózg roz­po­znaje ten od­głos. Ale ni­gdy nie sły­sza­łam, aby był aż tak mocny. Aby ktoś zo­stał ude­rzony z taką siłą. Nie mogę od­dy­chać. Nie mogę się ru­szyć. Jak mo­gli ją tak mocno ude­rzyć?

Lena nie wy­daje z sie­bie żad­nego od­głosu.

Sły­szę, jak trzy pary stóp od­da­lają się stop­niowo. Zo­sta­wiają ją, le­żącą na tej pa­skud­nej pod­ło­dze, w ciem­no­ści. Skoń­czyli z nią. Nie ru­sza się. Mil­czy. Nie mogę… Ja nie… Ja…

Sły­szę po­wra­ca­jące kroki.

– Wy­da­wało mi się, że były dwie…

Za­biją mnie. Bie­gnę. Obok jej drob­nego ciała, le­żą­cego tam, w ciem­no­ści.

To ostatni raz, kiedy ją wi­dzę.

Ża­łuję, że mnie też nie za­bili.

W końcu, w grud­niu 1996 roku, dzie­więt­na­ście mie­sięcy po tym, jak Gay zo­ba­czyła prze­świe­tlone zdję­cie ma­łej dziew­czynki, otrzy­mała wia­do­mość, że może przy­je­chać do Ukra­iny 13 stycz­nia, ad­op­to­wać córkę nie póź­niej niż 15 stycz­nia i za­ła­twić wizę z War­szawy nie póź­niej niż 20 stycz­nia. Gay po­sta­no­wiła ku­pić sztuczną cho­inkę, która nie bę­dzie zrzu­cała igieł pod­czas jej nie­obec­no­ści, a pod nią uło­żyć pre­zenty. Nie miało zna­cze­nia, że Boże Na­ro­dze­nie w Ame­ryce i Boże Na­ro­dze­nie we­dług ka­len­da­rza pra­wo­sław­nego w Ukra­inie mi­nęły. Już dwu­krot­nie stra­ciła moż­li­wość spę­dze­nia świąt z córką z po­wodu mo­ra­to­rium i opóź­nień. Ta sztuczna cho­inka z pre­zen­tami bę­dzie przy­pie­czę­to­wa­niem ich przy­szłego wspól­nego ży­cia: jej i jej córki. Jej córki. Jak nie­sa­mo­wi­cie to brzmiało! Ubrała cho­inkę, po­ło­żyła pod nią pre­zenty i przy­go­to­wała się do wy­lotu z Ame­ryki.

Ni­gdy wcze­śniej nie po­dró­żo­wała za gra­nicę, ale te­raz miała po­le­cieć do War­szawy, a stam­tąd udać się do Lwowa. Po­tem mu­siała je­chać noc­nym po­cią­giem osiem go­dzin do Ki­jowa, aby za­ła­twić for­mal­no­ści – po­wie­dziano jej, żeby nie le­ciała bez­po­śred­nio do sto­licy Ukra­iny, bo tam lu­dzie za­trzy­my­wali tak­sówki i okra­dali ich pa­sa­że­rów. Na­stęp­nie mu­siała tłuc się pięć go­dzin do ma­leń­kiej wio­ski Izja­sław, gdzie znaj­do­wało się po­łą­cze­nie szkoły z in­ter­na­tem i sie­ro­cińca. Po­tem bę­dzie mu­siała zro­bić to wszystko w od­wrot­nym kie­runku, z nowo ad­op­to­waną córką. Przy­go­to­wała się na sa­motną po­dróż. Plus był taki – jak po­wie­dzieli jej przy­ja­ciele z Eastern Eu­ro­pean Ad­op­tion Co­ali­tion Li­st­serv, któ­rym z po­wo­dze­niem udało się ad­op­to­wać dzieci (głów­nie z Ro­sji) – że bę­dzie mo­gła li­czyć na wspar­cie w po­staci po­śred­ni­ków, tłu­ma­czy, kie­row­ców, wła­ści­cieli stan­cji. Mo­gła też nie mar­twić się o po­siłki. Miała przy so­bie no­tat­nik i fiszki z lek­cji ukra­iń­skiego oraz słow­nik.

Mimo to… wszystko na­dal wy­da­wało się ogrom­nym wy­zwa­niem.

Pew­nego po­po­łu­dnia za­dzwo­nił jej te­le­fon. Gdy ode­brała, z pew­nym zdzi­wie­niem prze­ko­nała się, że dzwoni jej ciotka-ar­tystka.

– Czy mogę je­chać z tobą?

Sherry była żoną jej wuja, naj­młod­szego brata jej ojca. Może to wła­śnie dla­tego Gay za­wsze chciała mieć dzieci: jej oj­ciec był jed­nym z ośmiorga ro­dzeń­stwa. Naj­pierw uro­dziła się dziew­czynka, a po­tem jej oj­ciec, pierw­szy z sied­miu chłop­ców. Ciotka Sherry i jej mąż prze­pro­wa­dzili się do Cin­cin­nati, gdy Gay miała je­de­na­ście, może dwa­na­ście lat. Gay czę­sto go­ściła w ich domu, ba­wiąc się i po­ma­ga­jąc przy trójce młod­szych dzieci. Sherry była za­bawna, żądna przy­gód i lu­biła po­dró­żo­wać po świe­cie. Nie wy­da­wała się zdolna do ne­ga­tyw­nych uczuć – nie­ustan­nie po­wta­rzała swoim dzie­ciom: „Ni­gdy nie bę­dzie­cie w sta­nie mnie za­smu­cić ani zde­ner­wo­wać. Mama jest oto­czona bez­pieczną bańką, która ją przed tym chroni”.

– Na­prawdę da­ła­byś radę? – spy­tała Gay, ogar­nięta po­czu­ciem ulgi. – Je­śli tylko masz ochotę, to oczy­wi­ście, czemu nie! Oba­wiam się jed­nak, że nie mam wy­star­cza­jąco dużo pie­nię­dzy, aby za­pła­cić za twój prze­lot.

– Za­płacę za nas obie – za­pew­niła ją ciotka. – Ty po­kry­jesz resztę kosz­tów.

Gay spraw­dziła swój bu­dżet. Miała wy­star­cza­jąco dużo pie­nię­dzy, aby star­czyło na sied­mio­dniowy po­byt dla nich oby­dwu. Na pod­sta­wie długo wy­cze­ki­wa­nego za­świad­cze­nia le­kar­skiego, które do­star­czyła w końcu agen­cja Gay, sę­dzia z Ukra­iny ze­zwo­lił na omi­nię­cie prze­pisu, zgod­nie z któ­rym ro­dzice ad­op­cyjni mu­szą ze swo­imi ad­op­to­wa­nymi po­cie­chami od­cze­kać w kraju dzie­sięć dni, za­nim go opusz­czą. „Sie­dem dni po­winno wy­star­czyć – po­my­ślała. – Dzięki Bogu”.

Kładą mnie tu te­raz pra­wie każ­dej nocy. Rzadko sy­piam na dole. Je­stem sama. Lena ode­szła, nie ma jej przy mnie, aby mnie chro­nić. Mu­sieli wie­dzieć, że tam­tej nocy też tam by­łam. Ka­rzą mnie. Za­słu­ży­łam na to. Za to, co jej się przy­da­rzyło. To moja wina, że tam po­szły­śmy. To był mój po­mysł. I po­zwo­li­łam jej mnie chro­nić. Boże, za­wsze jej na to po­zwa­la­łam. Chcę o nią za­py­tać: „Gdzie jest Lena?”. Ja­kaś głę­boko ukryta cząstka mnie wie, że ode­szła na za­wsze – w ja­kiś dziwny spo­sób ro­zu­mie to, co sły­sza­łam i wi­dzia­łam. Ale nie mogę się do tego przy­znać. Mu­szę wie­rzyć, że być może ona na­dal gdzieś tam jest. Że nic jej się nie stało. Tak czy ina­czej, wiem, że le­piej o nią nie py­tać. Je­stem aż za bar­dzo świa­doma, co się ze mną sta­nie, je­śli spró­buję się do­wie­dzieć.

Drzwi się otwie­rają. Trój­kąt świa­tła. Para brzyd­kich bu­tów robi je­den, dwa, trzy kroki w kie­runku łóżka.

Pro­szę. Pro­szę. Za­bierz mnie stąd. Pro­szę…

Po­wie­dzieli mi, że moja matka jest w dro­dze. Wła­śnie te­raz jest w dro­dze, do mnie, do tego miej­sca. Dali mi jej zdję­cie na pa­miątkę. Ni­gdy nie mia­łam cze­goś wła­snego. Trzy­mam je na szafce noc­nej, na ma­łym bla­cie, który od­dziela na­sze łóżka w du­żym po­koju sy­pial­nym na dole. Te­raz mogę na nie pa­trzeć, kiedy tylko ze­chcę. I pa­trzę na nie tak czę­sto, jak tylko mogę. To ostat­nie, co trzyma mnie przy na­dziei. Przy ży­ciu.

Leżę w okrop­nym szpi­tal­nym łóżku w ga­bi­ne­cie le­kar­skim. Ból w ca­łym brzu­chu jest tak silny, że pul­suje aż do sa­mego pod­brzu­sza pa­lą­cymi im­pul­sami. Spo­glą­dam w dół. Czarne szwy prze­ci­nają długą ranę szpe­cącą moją skórę ni­czym piętno. Gdy­bym się po­sta­rała, przy­po­mnia­ła­bym so­bie, skąd się wzięła, ale za­ko­puję to wspo­mnie­nie głę­boko – jak naj­głę­biej, wraz z Leną, pra­wie poza za­się­giem mo­jej pa­mięci. Może to się ni­gdy nie wy­da­rzyło? Nie, to się w ogóle nie wy­da­rzyło.

Gay i Sherry do­tarły do Ki­jowa o ósmej rano, wy­czer­pane i zmę­czone po­dróżą. We­szły do agen­cji ad­op­cyj­nej o dzie­wią­tej, za­raz po jej otwar­ciu, aby zo­ba­czyć się z urzęd­ni­kami, któ­rzy zo­stali uprze­dzeni o ich przy­by­ciu. Ale… mieli wła­śnie ja­kieś spo­tka­nie – czy mo­głyby chwilę za­cze­kać? Gay i Sherry za­cze­kały. O dzie­sią­tej trzy­dzie­ści zo­stały za­pro­szone na górę.

Po­wie­dzieli mi, że dzi­siaj przy­je­dzie. Moja matka. Miała po mnie przy­je­chać, żeby za­brać mnie do domu.

– Zjawi się tu, za­nim pój­dziesz spać – za­pew­nił mnie dy­rek­tor.

Na­wet te­raz je­stem wo­bec niego nie­ufna, ale de­cy­duję, że tym ra­zem po­win­nam mu uwie­rzyć. chcę to zro­bić.

– Pani do­ku­menty są nie­ważne – oznaj­mił Gay urzęd­nik, ma się ro­zu­mieć, za po­śred­nic­twem tłu­ma­cza.

„Nie… – po­my­ślała. – To się nie dzieje na­prawdę”.

– Mu­sisz prze­re­da­go­wać swój wnio­sek, tak aby nie było w nim wy­mie­nione z na­zwi­ska kon­kretne dziecko.

Nie po­dano jej żad­nego po­wodu, dla któ­rego mia­łaby speł­nić ten dzi­waczny wy­móg.

– Chyba so­bie żar­tu­je­cie – po­wie­działa Gay (ale tylko pod no­sem, w oba­wie przed zde­ner­wo­wa­niem tych wszech­moc­nych urzęd­ni­ków, sto­ją­cych na jej dro­dze do ad­op­to­wa­nia córki).

– Poza tym wszystko na­leży po­now­nie prze­tłu­ma­czyć.

Gay za­ci­snęła zęby.

Ten dzień cią­gnie się bez końca. Po­po­łu­dnie wle­cze się nie­mi­ło­sier­nie. Nie ob­cho­dzi mnie we­stern w te­le­wi­zo­rze. Cie­nie na ze­wnątrz się wy­dłu­żają, za­kra­dają do środka, aby wszystko za­kryć, a jej tu nie ma. Nie ufam już tym lu­dziom, opie­ku­nom – ni­gdy nie do­trzy­mują słowa. Może rze­czy­wi­ście wcale po mnie nie przyj­dzie? Na wszelki wy­pa­dek od­ma­wiam pój­ścia do łóżka – bo co, je­śli jed­nak przyj­dzie? A je­żeli po pro­stu nie pójdę spać, je­śli nie za­mknę oczu, może na­prawdę się zjawi? Może po­win­nam była po pro­stu nie za­sy­piać przez te wszyst­kie dłu­gie noce, bo gdy­bym nie spała, to wów­czas by przy­szła?

Pro­te­stuje prze­ciwko po­ło­że­niu mnie spać. Krzy­czę. Wpa­dam w szał. To je­den z mo­ich naj­bar­dziej gwał­tow­nych ata­ków.

Ale i tak za­bie­rają mnie i pa­kują do łóżka, tym ra­zem na dole, wraz z in­nymi dziećmi, i przy­kry­wają tak, że nie mogę się ru­szyć. Mó­wią mi, że obu­dzą mnie, kiedy ona przyj­dzie. Je ś l i przyj­dzie. Wpa­truję się w ciem­ność, za wszelką cenę pra­gnąc, aby moje oczy po­zo­stały otwarte. Moje po­wieki są jed­nak tak cięż­kie, że nie udaje mi się to zbyt długo.

Po wrę­cze­niu ła­pówki i ob­je­cha­niu Ki­jowa w celu za­ła­twie­nia for­mal­no­ści oraz tłu­ma­czeń, po dniu spę­dzo­nym na tar­go­wa­niu się i prze­bła­gi­wa­niu oraz po po­dróży w zmroku, który zimą w Ukra­inie za­pada wcze­śnie, tuż przed pół­nocą Gay i Sherry prze­kro­czyły próg sie­ro­cińca. „Po­twor­nie tu zimno – po­my­ślała Gay. – Pew­nie nie mają ogrze­wa­nia”. Dy­rek­tor, opie­ku­no­wie, tłu­ma­cze – wszy­scy no­sili tu płasz­cze, więc i ona nie zdjęła swo­jego. Szli ciem­nym, po­grą­żo­nym w śmier­tel­nej ci­szy ko­ry­ta­rzem. Po­wie­dziano jej, że wszyst­kie dzieci ze szkoły z in­ter­na­tem po­je­chały do domu na fe­rie. Zo­stało tylko sze­ścioro pod­opiecz­nych, same sie­roty. Gay wie­działa, że nie po­winna czuć pod­eks­cy­to­wa­nia – tu­taj, w tym ogrom­nym bu­dynku – ale nie mo­gła nic na to po­ra­dzić. Za­wład­nął nią bez reszty sil­niej­szy z każdą chwilą dreszcz ocze­ki­wa­nia, de­li­rycz­nie słodki z po­wodu świa­do­mo­ści, że wresz­cie, po tym wszyst­kim, jest tu­taj. Na­prawdę tu jest.

Prze­szła za nimi przez drzwi i we­szła do po­koju, który wy­da­wał się o wiele za duży dla sze­ściorga dzieci, a skąpe świa­tło z ko­ry­ta­rza le­dwo oświe­tlało rzędy łó­żek, pa­da­jąc na fa­lu­jące lekko pod zwa­łami ko­ców i ubrań klatki pier­siowe drob­nych ciał.

We śnie sły­szę do­bie­ga­jące z da­leka głosy. Z każdą chwilą przy­bie­rają na sile. Czuję lek­kie szturch­nię­cie w ra­mię.

– Oksana – do­biega mnie ba­ry­ton dy­rek­tora.

Po­woli otwie­ram oczy. Nie mogę ock­nąć się ze snu. Przede mną stoi kilka roz­my­tych po­staci. Jedna z nich, trzy­ma­jąca się nieco na ubo­czu, ma na so­bie ak­sa­mitny płaszcz. Jego ob­szyty fu­trem kap­tur spo­czywa na ple­cach pod ciem­nymi wło­sami, spły­wa­ją­cymi na ra­miona – wszystko jest ciemne, świa­tło pa­da­jące zza drzwi nie do­ciera do mo­ich oczu.

– Oksano – po­wta­rza dy­rek­tor. – Czy wiesz, kto to jest?

W chło­dzie po­grą­żo­nego w ci­szy po­koju Gay pa­trzyła, jak dy­rek­tor pod­cho­dzi do łó­żeczka, mówi coś ni­skim gło­sem i trąca stertę za­ście­la­ją­cych je ubrań. Sto­sik po­ru­szył się i zmie­nił nie­mrawo po­zy­cję na sie­dzącą, aby już za chwilę przy­brać po­stać ubra­nej w swe­ter dziew­czynki. „Nie jest ubrana dla­tego, że na mnie czeka – po­my­ślała Gay. – Ale dla­tego że tak tu zimno”. Dy­rek­tor po­wie­dział po ukra­iń­sku coś, czego Gay nie zro­zu­miała, i dziew­czynka od­wró­ciła się, żeby na nią spoj­rzeć. Gay po­czuła się na­gle spe­szona, bo­jąc się, że ją wy­stra­szy. Była w końcu kimś zu­peł­nie ob­cym, był śro­dek nocy, a to ma­leń­stwo wła­śnie się obu­dziło, za­sta­jąc nad sobą kilka do­ro­słych osób. Nie miała po­ję­cia, co ro­bić.

Mój świat za­węża się do po­staci z ob­szy­tym fu­trem kap­tu­rem. Wszy­scy po­zo­stali zni­kają: dy­rek­tor, ci inni lu­dzie – kim­kol­wiek są – każda sie­rota, prze­by­wa­jąca ze mną w po­koju. Je­ste­śmy tylko ja i ona.

Po­nie­waż tak bar­dzo mar­twię się, że to wciąż sen, i boję się, że ona od­wróci się i odej­dzie, zo­sta­wia­jąc mnie tu samą, bez niej, już na za­wsze, się­gam po­śpiesz­nie po małe zdję­cie le­żące na mo­jej szafce noc­nej i wy­cią­gam je de­spe­racko w jej stronę – ten so­lidny do­wód, je­dyną rzecz, która może spra­wić, że ta chwila sta­nie się praw­dziwa.

– Znam cię – mó­wię. – Mam twoje zdję­cie. Je­steś moją mamą.

Gay miała wra­że­nie, że serce lada chwila wy­sko­czy jej z piersi. Ze stu­poru wy­rwały ją cie­niutki głos i drobna dłoń ści­ska­jąca jej wy­mięte zdję­cie pasz­por­towe. Na­gle zna­la­zła się obok łó­żeczka, nie pa­mię­ta­jąc w ogóle, kiedy do niego po­de­szła, i przy­kuc­nęła obok niego. Spod płasz­cza wy­cią­gnęła plu­szo­wego sło­nia. Miała ta­kiego sa­mego, gdy była mała. Uszyła go jej matka: po jed­nym dla każ­dego ze swo­ich dzieci. Przed śmier­cią uszyła też po jed­nym dla każ­dego ze swo­ich wnu­ków – w tym jed­nego dla na­dal po­zo­sta­ją­cego w sfe­rze hi­po­te­tycz­nej dziecka Gay. Mu­siała wie­dzieć, że pew­nego dnia Gay bę­dzie po­trze­bo­wała tego plu­szaka. Że się jej przyda. I miała ra­cję, bo wła­śnie te­raz klę­cząca na zim­nej pod­ło­dze obok ma­łego łó­żeczka Gay wkła­dała go w ręce na­gle wcale już nie sen­nej dziew­czynki, mó­wiąc:

– Ja też cię znam. Je­steś moją córką.

Pro­szę ich, żeby po­zwo­lili mi z nią pójść, od razu. Nie ma zna­cze­nia, że jest śro­dek nocy. Ona jest moją mamą. Po raz pierw­szy kie­ruję te słowa do ży­wej osoby – nie tylko do jej wy­obra­że­nia na ma­to­wym pa­pie­rze. Ma się ro­zu­mieć, nie po­zwa­lają mi na to – po­dob­nie jak nie po­zwa­lają jej zo­stać ze mną w tym po­koju. Za­pew­niają mnie, że wróci rano. I cho­ciaż od dawna nie wie­rzę już w nic, co mó­wią, to tym ra­zem po­sta­na­wiam zro­bić wy­ją­tek. Bo oczy mo­jej matki mó­wią mi, że tak wła­śnie bę­dzie.

Kiedy wszy­scy wy­cho­dzą, nie mogę prze­stać my­śleć o tym, że mam ro­dzinę. Wszystko, o czym ma­rzy­łam, wszystko, co so­bie wy­śni­łam, wkrótce się zi­ści. Ostat­nia myśl, jaką pa­mię­tam, to ta, że mu­sia­łam zro­bić coś do­brego. Co ta­kiego wła­ści­wie zro­bi­łam? I jak zro­bić to po­now­nie, aby miłe rze­czy na­dal się zda­rzały?

Po raz pierw­szy w ży­ciu za­sy­piam z uśmie­chem na twa­rzy. Po raz pierw­szy w ży­ciu nie boję się tego oka­zy­wać. Nikt nie może już wy­ko­rzy­stać mo­ich uczuć prze­ciwko mnie. Nikt już mnie nie skrzyw­dzi. Po­nie­waż mam matkę.

To jest po­czą­tek.

Oczy­wi­ście, to nie ko­niec hi­sto­rii o tym, jak moja matka ura­to­wała mnie przed wy­peł­nio­nym udręką ży­ciem, ja­kie mnie nie­chyb­nie cze­kało, gdyby się nie zja­wiła. Pełna wer­sja tej opo­wie­ści za­wiera znacz­nie wię­cej prze­szkód, wię­cej nie­praw­do­po­dob­nych zwro­tów ak­cji i nic nie jest w niej pro­ste. Cóż, naj­wy­raź­niej pro­stota i brak kom­pli­ka­cji są za­re­zer­wo­wane dla in­nych lu­dzi, nie są pi­sane mnie i mo­jej matce.

Tej pierw­szej nocy, gdy mu­sia­łam jesz­cze zo­stać w sie­ro­cińcu, Gay i cio­cia Sherry prze­mie­rzały uliczki Izja­sła­wia (pie­szo, bo ich kie­rowca od­je­chał po tym, jak zo­sta­wił je pod bu­dyn­kiem) w po­szu­ki­wa­niu cze­goś do je­dze­nia. Nie ja­dły przez cały dzień – Ukra­ińcy, jak żar­to­wały so­bie póź­niej, naj­wy­raź­niej nie je­dli i nie si­kali. Wie­działy, że w sen­nej wio­sce o za­le­d­wie dzie­się­ciu ty­sią­cach miesz­kań­ców nie będą mo­gły li­czyć na zbyt wiele – o ile w ogóle coś znajdą. W końcu jed­nak na­tra­fiły na sklep, który wciąż był otwarty. We­wnątrz stały dwie za­ku­rzone bu­telki coca-coli, beczka su­szo­nych ryb i torba man­da­ry­nek. Zde­cy­do­wały się na to ostat­nie. W ich ma­leń­kim wy­na­ję­tym miesz­ka­niu nie było cie­płej wody. Włą­czano ją tylko na dwie go­dziny rano i dwie wie­czo­rem – o tej po­rze nie było na nią szans. Elek­trycz­ność rów­nież wy­łą­czono kilka go­dzin wcze­śniej.

Ale to był do­piero po­czą­tek ich trud­nej po­dróży.

Do­piero po tym, jak 15 stycz­nia moja ad­op­cja zo­stała przy­pie­czę­to­wana, a sę­dzia w mie­ście od­stą­pił od dzie­się­cio­dnio­wego okresu ocze­ki­wa­nia, po­śred­nik mo­jej matki od­krył, że mo­jego ory­gi­nal­nego aktu uro­dze­nia i pa­pie­rów po­twier­dza­ją­cych zrze­cze­nie się praw do mnie – obo­wiąz­ko­wych do­ku­men­tów, bez któ­rych Gay nie mo­głaby mnie wy­wieźć z Eu­ropy – nie było w ar­chi­wum mia­steczka. Mu­siała się po nie udać aż do Chmiel­nic­kiego. Po­śred­nik je­chał dwie go­dziny, aby je zdo­być… tylko po to, aby mściwy urzęd­nik za­gro­ził aresz­to­wa­niem nas wszyst­kich za nie­le­galną dzia­łal­ność. Kiedy po­śred­nik wró­cił do Izja­sła­wia po moją matkę i przy­pro­wa­dził ją przed ob­li­cze urzęd­nika w Chmiel­nic­kim, aby prze­ko­nać go, że wszystko jest w jak naj­lep­szym po­rządku i wrę­czyć mu obo­wiąz­kową ła­pówkę, by­łam już świę­cie prze­ko­nana, że moja matka wsią­dzie do sa­mo­chodu i już ni­gdy nie wróci po mnie do sie­ro­cińca. My­śla­łam, że w końcu ode­chce się jej mnie ad­op­to­wać, i nie chcia­łam, żeby kto­kol­wiek mnie po­cie­szał. Po­śred­nik po­ra­dził w końcu mo­jej matce, żeby zo­sta­wiła mi coś, tak abym wie­działa, że na­prawdę pla­nuje po mnie wró­cić. Nie ma­jąc przy so­bie nic war­to­ścio­wego, Gay zo­sta­wiła ze mną ciotkę Sherry, która spę­dziła dzień, ma­lu­jąc na fi­la­rach w sie­ro­cińcu we­sołe scenki z Ku­bu­sia Pu­chatka. Za­chwy­ciła nas nimi, mimo iż nie mie­li­śmy po­ję­cia, kim są ten za­bawny miś i jego barwna gro­madka zwie­rzę­cych przy­ja­ciół.

Roz­wi­kły­wa­nie ko­lej­nych biu­ro­kra­tycz­nych za­wi­ło­ści trwało ko­lejny ty­dzień. Moja matka i Sherry wy­pra­co­wały ry­tuał co­dzien­nego dłu­giego spa­ceru z mia­steczka do sie­ro­cińca. Opie­ku­no­wie po­ka­zali tu Gay ga­bi­net le­kar­ski, w któ­rym męż­czyźni z ob­cę­gami za­da­wali mi taki ból. Stały tam po­je­dyn­cze łóżko i pu­sta szafka, na któ­rej le­żała je­dy­nie rolka gazy.

– Po­trze­bu­jemy le­ków – po­in­for­mo­wał Gay ktoś z per­so­nelu, a ona w od­po­wie­dzi od­dała im opa­ko­wa­nie pa­ra­ce­ta­molu, które aku­rat miała przy so­bie. Do­wie­działa się rów­nież, że na­uczy­ciele w szkole z in­ter­na­tem od sierp­nia nie otrzy­mali pen­sji. Po­wie­dziano jej, że lu­dzie umie­rają tu ma­sowo – bez środ­ków do ży­cia, cho­rzy i głodni, nie ma­jąc ni­kogo, kto mógłby im po­móc.

Przy­pro­wa­dziła mnie do swo­jego miesz­ka­nia, które wy­na­jęła w mia­steczku, by przed wy­jaz­dem prze­brać mnie w ubra­nia, które dla mnie przy­wio­zła – ko­szulkę i spodnie. Były prze­zna­czone dla dziecka młod­szego niż ja, ale mama wy­brała je spe­cjal­nie, bio­rąc po­prawkę na drobną bu­dowę mo­jego oka­le­czo­nego ciała. Kiedy zwró­ciła moje dawne ubra­nia do sie­ro­cińca, skru­pu­lat­nie prze­li­czyli ele­menty gar­de­roby, aby upew­nić się, że wszystko się zga­dza.

Przez pierw­sze dni nie chcia­łam uczyć się an­giel­skiego – bądź co bądź ko­cha­łam swój oj­czy­sty kraj. To było wszystko, co do­tąd zna­łam. Po­wie­dzia­łam ma­mie, że ja­koś so­bie po­ra­dzę.

– Je­stem by­stra – oświad­czy­łam jej. – Na­uczę cię ukra­iń­skiego.

Nie wie­dzia­łam wów­czas, że już pró­bo­wała na­uczyć się tego ję­zyka. Ale szczę­śliwy traf – jakże rzadki w ca­łym tym pa­śmie pro­ble­mów – spra­wił, że ucznio­wie szkoły śred­niej w mia­steczku, do któ­rych uszu do­tarło, że zja­wiły się tu na dłuż­szy, bli­żej nie­okre­ślony czas dwie Ame­ry­kanki, przy­szli, aby po­ćwi­czyć swój an­giel­ski. W ten spo­sób uwol­nili moją biedną matkę od ko­niecz­no­ści dźwi­ga­nia na bar­kach ca­łego cię­żaru na­szej kosz­mar­nie śla­ma­zar­nej i nie­zbor­nej ko­mu­ni­ka­cji. Pró­bo­wa­łam jej po­wie­dzieć, że boli mnie głowa – wciąż cier­pia­łam po in­cy­den­cie ze szczyp­cami – na co ona, nie ro­zu­mie­jąc, co do niej mó­wię, od­po­wia­dała swoim ła­ma­nym ukra­iń­skim:

– Do­sko­nale. Do­sko­nale.

Kiedy ucznio­wie w końcu po­wie­dzieli jej, co mó­wię, z prze­ra­że­niem za­jęła się tym pro­ble­mem.

Któ­re­goś z ostat­nich dni w Izja­sła­wiu po­pro­si­łam ją, aby od­na­la­zła Lenę i rów­nież ją za­adop­to­wała. Ale kiedy moja matka zwró­ciła się do dy­rek­tora i opie­ku­nów w jej spra­wie, za­częli się za­cho­wy­wać nie­spo­koj­nie i za­mknęli się w so­bie. To rów­nież w któ­rymś z tych ostat­nich dni mo­jego po­bytu w mia­steczku w końcu wy­cią­gnę­łam ostatni ma­ka­bryczny czarny szew z bruzd na brzu­chu, który zo­stał tam, cho­ciaż usu­nęli wszyst­kie inne. Kiedy po­ka­za­łam go ma­mie, wy­krzy­ku­jąc: „Udało się!”, zbla­dła jak ściana. Od­mó­wi­łam wy­ja­śnień, gdy spy­tała mnie, skąd wzięła się ta rana, a opie­ku­no­wie rów­nież nie chcieli w tej spra­wie pu­ścić pary z ust. To jesz­cze zmo­ty­wo­wało Gay, by zro­bić wszystko, co w jej mocy, aby mnie stam­tąd za­brać – z tego mia­sta, z tego kraju.

Wiele drob­nych rze­czy wy­da­rzyło się w tych dniach, za­nim moje nowe ży­cie na­prawdę się za­częło – znaczna część z nich była nie­skoń­cze­nie smutna. Te­raz li­czyło się jed­nak tylko to, co naj­waż­niej­sze: moja matka przy­je­chała po mnie. I w końcu za­bie­rała mnie do domu.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij