Niepokonani. Skarb Mafii. Tom 4 - ebook
Niepokonani. Skarb Mafii. Tom 4 - ebook
Jeden z członków Paktu Pokoju od dawna kopie dołki pod Gatesem, próbując zalać krajowy rynek kokainą dystrybuowaną z Meksyku. Do Nowego Jorku wkraczają kartele, a wraz z nimi – totalny chaos. Zaczynają się sypać nie tylko interesy, ale także relacje rodzinne. Jackie odchodzi od Bruce’a i konfliktuje się z Nickiem. A wszystko to tuż przed największym atakiem wroga. Czwarty, ostatni tom serii Skarb Mafii to obraz kobiety, która decyduje się podjąć walkę z bezwzględnymi narcos w imię ratowania bliskich oraz spuścizny ojców i która w efekcie dochodzi na sam szczyt mafijnej hierarchii w Stanach Zjednoczonych, eliminując nieprzyjaciół sposobami meksykańskich i kolumbijskich capos. Autorka pragnie zwrócić uwagę czytelnika, że okrutne metody prezentowane w fabule to nie wyobraźnia, lecz kalka z krajów opanowanych przez kartele.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Sensacja |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397390232 |
| Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Brooklyn, 2015 r.
Wybiła północ. Cyfry elektronicznego kalendarza obwieściły cichym klapnięciem nadejście siódmego dnia kwietnia. Siedziałam w sejfie w niemal zupełnych ciemnościach, pociągałam papierosa i co chwilę spoglądałam na ekran telefonu. Na stole leżała pusta walizka, a obok niej glock z pełnym magazynkiem. W szklance połyskiwały kostki lodu. Jeszcze parę minut wcześniej pływały w martini.
Po całym dniu ślęczenia nad papierkową robotą byłam zmęczona i śpiąca. Tanie żarcie z baru na wynos drugi raz podchodziło mi do gardła. Już któryś z kolei papieros nie sprawił, że poczułam się lepiej. Z obrzydzeniem zdusiłam go w popielniczce i wrzuciłam do ust lód. Ssałam go jak landrynkę i patrzyłam na dym unoszący się z niedopałka. Zaczął gryźć w oczy i cuchnąć, więc zalałam go wodą ze szklanki i zamknęłam powieki. Próbowałam się skupić na głosach żołnierzy dochodzących z parkingu. Po kilku głębokich wdechach udało mi się zatrzymać w środku treść żołądka i nie zwymiotować.
Komórka zadzwoniła zaledwie raz. Nie pozwoliłam Bruce’owi czekać. Wszystko omówiliśmy wcześniej. Tylko kwota pozostała nieustalona.
– Weź pół miliona. I zbieraj tyłeczek – powiedział całkowicie wyluzowany.
Odkodowałam zamek magazynu tak dobrze wkomponowanego w przestrzeń sejfu, że tylko wprawne oko potrafiłoby dostrzec to zakamuflowane pomieszczenie. W środku trzymaliśmy broń, amunicję i pieniądze. Wzięłam pięćdziesiąt plików po dziesięć tysięcy, ułożyłam je równo w walizce i zamknęłam ją na dwa zatrzaski. Nie użyłam żadnych dodatkowych zabezpieczeń. Zabrałam pistolet i zapasowe magazynki. Wyszłam z sejfu pewna siebie, choć w głębi serca miałam mieszane uczucia co do tej akcji.
Na zewnątrz stały dwa pancerne jaguary XJ z bagażnikami wypełnionymi niebezpiecznymi zabawkami, a przy nich czekało siedmiu ludzi, także uzbrojonych po zęby. Wśród nich byli: Domino dowodzący trzema szturmowcami, Maik i Mano – dwóch naszych najlepszych żołnierzy – a także Silver, który niezmiennie występował w roli mojego ochroniarza.
Gdy tylko pojawiłam się w drzwiach, zamilkli jak dzieci na widok nauczycielki wchodzącej do klasy. To efekt szacunku, jakim mnie darzyli. Po kilku latach współpracy już żaden z podwładnych Gatesa nie myślał o mnie jak o dziwce. Każdy wiedział, jaką funkcję pełnię. Byłam jednym z szefów, ale ze względu na drogę, którą przeszłam do tego zacnego stanowiska, żołnierze traktowali mnie jak jedną ze swoich, a jednocześnie w pełni mi się podporządkowywali. Ten specyficzny układ niejednokrotnie ratował mi tyłek, ale przede wszystkim sprawiał, że mogłam się czuć pewnie podczas akcji, nawet jeśli Silvera zabrakło obok.
Pojechaliśmy do portu, gdzie czekali Bruce i Bart. Ubrani w spodnie dresowe i bluzy z kapturem stali oparci o czarne camaro z chromowanymi felgami. Wyglądali jak dilerzy. Nieprzypadkowo wybrali zarówno strój, jak i samochód. Dodatki odpowiednie do sytuacji, na którą czekaliśmy bardzo długo. Dlatego nie mogliśmy niczego zepsuć. Inaczej wielomiesięczna praca jednego z naszych poszłaby na marne. Davis dużo ryzykował, aby zdobyć zaufanie przeciwnika. Wreszcie doprowadził do wielkiego finału mającego się odbyć tej nocy.
– Mam złe przeczucia – powiedziałam, patrząc w oczy Gatesa, które zdążyły już nabrać charakterystycznego zimnego wyrazu. – Może powinniśmy to załatwić inaczej, jakoś mniej oficjalnie? – dodałam niepewna, czy ten plan się powiedzie.
– Skarbie, to bułka z masłem – odparł i musnął palcem mój policzek.
– Te niektóre bułki z masłem odbiły nam się czkawką – zauważyłam.
– Pękasz, siostrzyczko? – odezwał się Bart.
– Mój nos nigdy nie zawodzi. Lepiej na siebie uważaj, braciszku – syknęłam zgryźliwie.
– I vice versa. Jak cię zobaczą, od razu zażądają, żebyś to ty przyniosła kasę.
– Nie będzie żadnej wymiany – wtrącił stanowczo Bruce. – Załatwię to, zanim dojdzie do przekazania forsy.
– Więc po co ją zabierałam?
– Na wszelki wypadek – skwitował sucho.
Pojechaliśmy na wschodni Brooklyn. Davis umówił spotkanie w miejscu, gdzie wyburzono stare kamienice w celu wybudowania parkingu. Nad oczyszczonym z gruzów terenem wisiała już tylko estakada kolejowa, po której z hukiem pędziły oświetlone wagony.
Myśleliśmy, że wszystko zostało dogadane, gdy jednak dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że nikogo tam nie ma. Czekaliśmy dobre pół godziny, nim zobaczyliśmy światła samochodów. W napięciu obserwowaliśmy, jak stają się coraz jaśniejsze, aż w końcu nas oślepiły. To szczeniackie zachowanie podniosło mi ciśnienie. Miałam ochotę rozwalić każdy z sześciu reflektorów, tym samym zaczynając akcję bez ostrzeżenia, ale wtedy postąpiłabym wbrew woli Bruce’a, a to nie wchodziło w grę.
Żadne z nas nie spodziewało się wysoce obytych z kulturą osobistą panów w garniturach. Dziewięciu osiłków – w tym Davis wtapiający się w nich jak lód w ciepłą whisky – aż nadto przypominało chłopaków z ulicy. Do łysych głów i dresów brakowało im jedynie bejsboli. Przywódca tej grupy – Lucas Blanco – ledwo co odrósł od ziemi, a już zaczął biegać po naszym mieście, wymachując bronią i handlując prochami. I może to by nas tak bardzo nie denerwowało, gdyby nie fakt, że pomimo starań Davisa wciąż nie znaliśmy źródła pochodzenia lewej kokainy. W dodatku facet sprzedawał coraz więcej towaru i poważnie zagrażał interesom białych bossów z Paktu Pokoju. Jakby tego było mało, Berry i Carter zaczęli się wzajemnie obwiniać o wpuszczanie obcego narkotyku na rynek, a ich konflikt poważnie wpływał na stabilność sojuszu. Dłużej nie mogliśmy czekać. Nadszedł moment, w którym należało uderzyć w stół i poczekać, aż nożyce się odezwą.
Blanco szturchnął w ramię swojego towarzysza, nie decydując się tym samym na bezpośrednią konfrontację z nowym klientem. Koleś wystąpił do przodu. Miał szeroko rozstawione ramiona, jakby przez całe życie nosił pod pachami beczki z piwem. Teraz trzymał w ręku jedynie walizkę.
– Macie kasę? – zapytał prosto z mostu.
– Pokaż proszek, to się dowiesz – odparł Bruce.
Blanco kiwnął głową, dając tamtemu znak, że może pokazać towar. Facet podniósł wieko walizki i podsunął ją niemal pod sam nos Gatesa, który zapytał:
– To na pewno blue water?
– Spróbuj – zaproponował osiłek Blanca.
Bruce dobrze się przygotował i wyciągnął z kieszeni niezbędne akcesoria. Rozciął nożem sprężynowym jedną z foliowych torebek i nabrał trochę narkotyku na czubek ostrza, a następnie podgrzał go zapalniczką. Pod wpływem temperatury biała grudka zamieniła się w kroplę niebieskiej cieczy.
– Mówią na ciebie: Korte? – zapytał Bruce.
– Bo co? – odparł mężczyzna, wciąż podtrzymując otwartą walizkę.
– Bo wydaje mi się, że chyba masz problem ze wzrokiem – syknął Gates i jednym szybkim ruchem wbił mu nóż w oko, zaczynając tym samym ołowiany młyn.
Kule poleciały z obydwu stron. Świstały obok mojej głowy, a jedna musnęła mi ucho, jeszcze zanim zdążyłam się schować za nadkolem jaguara. Dotknęłam małżowiny i zobaczyłam krew na palcach. Naprawdę niewiele brakowało. Wyciągnęłam spod kurtki dwa karabinki i zaczęłam wypluwać pestki w stronę wroga. Wtedy zobaczyłam Davisa próbującego się do nas przedostać. Ludzie Blanca się pokapowali, że ich wrobił, i postawili sobie za punkt honoru wpakowanie mu kulki w łeb.
– Biorę wóz – powiedział Mano po tym, jak nagle spadł z maski wprost pod moje nogi.
Otworzył drzwi i wskoczył za kierownicę. Powoli potoczył samochód w stronę drugiego pancerniaka, żebym mogła bezpiecznie zmienić pozycję. Gdy się upewnił, że nic mi nie jest, z piskiem opon odjechał ratować Davisa.
Żaden z dilerów się nie spodziewał, że mamy pancerne wozy. Mano przejechał po dwóch mężczyznach, którzy do ostatniej chwili myśleli, że przestrzelą przednią szybę. Przeliczyli się. Niemal cztery tony stali z impetem uderzyło w dryblasów. Sentinel1 przemielił ich pod kołami, po czym wypluł połamanych i – jak mi się wydawało – nadal żywych.
Mano zgarnął Davisa do środka i wykurzył resztę towarzystwa poukrywanego za furami, miażdżąc je niemal doszczętnie. Dilerzy rozpierzchli się na wszystkie strony, wystawiając się na ostrzał naszych. Wtedy Blanco odłączył się od grupy i zaczął uciekać wzdłuż estakady. Domino rzucił się w pogoń. Mimo że z całych sił starał się go dopaść, nie dawał rady. Tamtego napędzały strach i walka o życie, którą musiał przegrać.
Wślizgnęłam się do pancerniaka i ze specjalnego schowka ukrytego w tylnej kanapie wyciągnęłam karabin snajperski. Był długi i naprawdę ciężki. Otworzyłam szyber i oparłam łokcie o dach. Wycelowałam błyskawicznie i bardzo dokładnie, ale nasz żołnierz zasłaniał mi cel.
– Domino! Gleba! Gleba! – krzyknęłam przez nadajnik, nie odrywając oka od celownika.
Szturmowiec padł na ziemię, odsłaniając łysą głowę Blanca. W tej jednej sekundzie pomiędzy skorygowaniem linii strzału a naciśnięciem spustu odwrócił się i zobaczyłam jego oczy. Kula utkwiła dokładnie pomiędzy nimi. Gdy upadł, już nie żył.
W tym samym momencie poczułam uderzenie w tył pojazdu i gruchnęłam o rant szyberdachu. Zanim się pozbierałam, Silver posłał cały magazynek w stronę faceta próbującego uniemożliwić mi zabicie swojego szefa. Szturmowiec wpakował w niego sześć kul, kiedy jednak się odwróciłam, przez potłuczoną szybę challengera zobaczyłam lufę wymierzoną w moją twarz. Byłam szybsza. Załatwiłam go jednym strzałem, kończąc tym samym całą akcję.
Zeskoczyłam z dachu wprost w ramiona swojego faceta i poczułam na ustach jego miękki pocałunek. Bruce obejrzał moje ucho i troskliwie wytarł krew z rany. Potem zapalił papierosa i z lekko wykrzywionym kącikiem ust, który u niego uchodził za uśmiech, patrzył, jak razem z Bartem i Mano, tak dla pewności, jedną kulą w łeb dobijam trupy.
------------------------------------------------------------------------
¹ Sentinel – opancerzona wersja jaguara XJ.ROZDZIAŁ 1
Już dawno przestałam widywać Ellie. Nie pojawiała się w moich snach i nie prowadziła mnie na jawie. Zostały mi jedynie wspomnienie jej bliskości i niepewność, czy rzeczywiście była duchem, czy tylko wytworem mojej podświadomości.
Zazwyczaj, kiedy bardzo mi jej brakowało, odwiedzałam grób rodziców. Pewnego dnia złożyłam tam świeże kwiaty i na chwilę przysiadłam na trawie. Odgarnęłam ręką suche liście z kamiennej płyty i spojrzałam na wyryte w niej napisy. Ich widok wciąż powodował ból.
– Dlaczego mnie zostawiłaś, mamo? – zapytałam wówczas. – Jestem sama pośród tych wszystkich twardych facetów, którzy nie potrafią wysłuchać o babskich sprawach więcej niż jednego zdania. Tak bardzo brakuje mi kobiecej duszy – dodałam.
I wtedy jak na zawołanie w naszym życiu pojawiła się Ive.
Pomyślałam, że matka wysłuchała moich żalów i zesłała osobę, która szybko stała się lekiem na ranę palącą nie tylko serce. Ive była jak słońce rozpraszające mrok. Miała przeciętną, typowo słowiańską urodę i raczej nie wszystkim panom przypadłaby do gustu. Mój brat nie oglądał się za takimi jak ona, zwykle interesowały go laski z najwyższej półki, ale tamtego wieczoru, gdy wchodziliśmy do Scanera, wszyscy zwróciliśmy na nią uwagę.
Opierała się o betonowy murek na samym dole schodów. Niewątpliwie jej dużym atutem były zgrabne nogi. Miała na sobie niebieskie dżinsy i dziergany sweter w kolorze ciemnego różu. Jej długie brązowe włosy lśniły w sztucznym świetle, grzywka przysłaniała część czoła, a mocno wytuszowane rzęsy stanowiły gęstą oprawę dla zielono-piwnych oczu. Była nieco zaokrąglona, ale bez przesady. W jej sylwetce odznaczały się wydatne piersi i brzuszek, ale to magnetyzm, którym emanowała, przyciągał wzrok.
Wydawało mi się, że czeka właśnie na nas, na moment, kiedy pojawimy się przed klubem. Wystarczyło, że uśmiechnęła się do Nicka, a on zrezygnował z wieczoru z nami i podszedł do niej.
Przez chwilę milczeli. Brat patrzył w jej oczy, jakby szukał powodu, dla którego się nią zainteresował. Ive odezwała się jako pierwsza.
– Chciałbyś mnie przewieźć swoim samochodem. – Nie zabrzmiało to jak pytanie. Ona nigdy nie zadawała pytań.
– Jakbyś zgadła, słońce – odparł i zaprosił ją do swojego czarnego corvette. Pojechali do jego willi na Long Beach, gdzie spędzili kilka dni, nie wychodząc z łóżka.
Nick szalał na punkcie Ive. Był z nią naprawdę szczęśliwy, i to do tego stopnia, że w pewnym momencie zapomniał o innych kobietach. Liczyła się wyłącznie ona. Okręciła go sobie wokół palca i miała na niego dobry wpływ. Nie była przy tym wścibska, nie robiła awantur i nie żądała pieniędzy. Po prostu go kochała.
Wszyscy uwielbialiśmy Ive i przyjęliśmy ją do naszego grona jak członka rodziny.
***
Akcja pod estakadą odbiła się głośnym echem w całym półświatku. To miasto już dawno nie widziało tylu trupów w jednym miejscu. Nagłówki o porachunkach mafii narkotykowych od razu pojawiły się na pierwszych stronach gazet. Nikt nie wiedział, kto konkretnie stał za tą rzezią, jednak w pewnych kręgach szybko wskazano winowajców i – tak jak się spodziewaliśmy – to nie byliśmy my.
W Nowym Jorku od kilku lat łapę na kokainowym interesie trzymali Rick Berry i William Carter zwany Milo. Obydwaj należeli do Paktu Pokoju i zasiadali w Radzie Bossów powołanej jeszcze przez ojca Bruce’a. Tych dwóch dogadywało się jedynie za pośrednictwem bossa będącego ponad wszystkimi innymi. Bruce nieraz rozstrzygał spory, zażegnywał kłótnie i nie dopuszczał do krwawych konfliktów. Za spokój na ulicach byli mu wdzięczni niektórzy wysoko postawieni funkcjonariusze państwowi.
Dotychczas wojna gangów nie istniała w naszym mieście. Uczciwi obywatele nie mieli się czego obawiać, a biały interes i tak kręcił się w najlepsze, generując zyski dla dwóch bossów, których Gates miał zawsze na oku. Kontrolował ich terytoria, kanały przerzutu oraz ustalał podaż i ceny. Wszystko po to, by uniknąć nieporozumień. Berry i Milo akceptowali te zasady i żyli ze sobą we względnej zgodzie, dopóki tania kokaina blue water nie zaczęła stanowić konkurencji dla ich towaru. Kasa przestała się zgadzać i pojawił się problem, a ta rzeź pod estakadą tylko go pogłębiła. Berry i Milo zostali zaatakowani we własnych domach. Ich rezydencje zasypano gradem kul, na posesje wrzucono granaty, a pod ich samochody podłożono ładunki wybuchowe. Nie wylecieli w powietrze jedynie dzięki czujności swoich żołnierzy.
Parę dni po tych wydarzeniach Gates, chcąc załagodzić sytuację, zarządził spotkanie białych. Nie zebrał całej Rady, czym złamał regulamin. Wysłał mnie oraz Barta, abyśmy powiadomili Berry’ego i Mila o zebraniu, na które zawsze ze względów bezpieczeństwa zapraszaliśmy osobiście.
Wsiedliśmy z bratem do czarnego sentinela i pojechaliśmy w głąb Long Island. Berry ukrywał się wraz z rodziną w niewielkiej willi, jak na możliwości bossa, bardzo skromnej i niewyszukanej, za to szczelnie ogrodzonej wysokim murem i obstawionej sztabem uzbrojonych ludzi.
Rick najbardziej bał się o córkę – jedenastoletnią blondyneczkę, którą nazywał księżniczką. Rose była jego oczkiem w głowie. Traktował ją surowo, ale kochał bez pamięci. Nie mógł dopuścić, aby stała się jej krzywda, a tym bardziej żeby została kartą przetargową w walce o władzę i pieniądze. Dziecko zawsze znajdowało się na przegranej pozycji, bo metody białych były okrutne nawet w stosunku do małoletnich.
Boss siedział przy basenie razem ze swoimi kobietami i z siostrzeńcem – Valentinem Colettim. Val obejmował dziewczynę o imieniu Lisa. Od jakichś dwóch lat byli małżeństwem i właśnie oczekiwali największej niespodzianki w swoim życiu. Po wielkości brzucha Lisy wnioskowałam, że miała się pojawić już wkrótce.
– Jaki piękny obrazek – skomentowałam zjadliwie, obdarzając ich ironicznym uśmieszkiem, i zerknęłam na Rose. Przestraszyła się nas i wtuliła w matkę.
– Chodź, kochanie, zagramy w badmintona – powiedziała Brygida i zabrała dziewczynkę.
Berry wskazał nam krzesła przy stole. Pod parasolem ogrodowym słońce nie grzało tak mocno, a zimna lemoniada podana przez żonę Valentina przyjemnie schłodziła nasze gardła.
– Wszystko w porządku? – przerwał ciszę Bart.
– Jaja sobie robisz?! – syknął Berry.
– Pytam z uprzejmości – odparł brat i sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki po paczkę z papierosami.
Rick gotował się ze złości, bo bez zgody Gatesa nie mógł wykonać żadnego ruchu. Miał ochotę złapać za karabin i przerobić głowę Mila na tatar. Obwiniał go za wszystko – od wprowadzenia na rynek blue water po ostrzelanie rezydencji. Nie miał pojęcia, że to samo, co przytrafiło się jemu, spotkało także Cartera.
– Nie przychodzimy z wizytą towarzyską – wtrąciłam. – Odpraw żonę do kuchni, Valentino – poprosiłam stanowczo i nieco ironicznie.
– Ona nie sypie – wycedził przez zęby.
– Dopóki nie przystawią jej noża do brzucha i nie zechcą wypruć z niej dzieciaka. Spadaj, Lisa, to dla twojego dobra – zwróciłam się bezpośrednio do niej.
– Idź – zarządził Val. Dopiero wtedy wstała i podtrzymując brzuch, odeszła w stronę domu. – Czasami mam ochotę wziąć nóż i wypruć z ciebie flaki – rzucił w moim kierunku.
– Kiedyś chciałeś mnie zerżnąć, a teraz wolisz mnie zarżnąć. Co za miła odmiana – zauważyłam.
– Jeszcze słowo i ci przypierdolę, Coletti – zagroził Bart, ledwo utrzymując tyłek na krześle.
– Mówcie, co jest na rzeczy – zażądał Berry, chcąc sprowadzić rozmowę na właściwe tory. Puścił mimo uszu przepychankę słowną pomiędzy mną a Valem. Odbywała się ona niemal na każdym naszym spotkaniu i była już traktowana jak norma.
– Gates wzywa ciebie i Cartera – poinformował Bart.
– Tylko dwóch? – zapytał szybko.
– Regulamin Rady będzie przestrzegany – zapewnił brat.
– To niezgodne z zasadami! – obruszył się boss.
Dopiero wtedy zauważyłam, że nie pali cygara jak zwykle.
– To Gates ustala zasady, a wy nie macie innego wyjścia, jak je zaakceptować – wyjaśniłam.
– Świetnie. Wreszcie nadarzy się okazja, żeby urwać temu sukinsynowi łeb.
– Powiedziałem, że macie przestrzegać regulaminu Rady – nacisnął Bart. – To ma być rozmowa, nie jatka.
– Przyślemy po was ludzi – dodałam i wstałam.
Bart prześwietlił Ricka oraz Valentina spojrzeniem i odpalił papierosa. Ruszył za mną do samochodu nieprzekonany, czy zrozumieli, co mamy na myśli.
Milo poinformował nas o miejscu swojego pobytu już chwilę po tym, jak chciano wysadzić jego tyłek w powietrze. Zażądał nawet od nas ochrony, a Bruce mu nie odmówił. Uznał tę prośbę za gwarancję lojalności i wysłał do kryjówki Cartera kilku żołnierzy. Wmieszani pomiędzy ludzi bossa spacerowali z uniesionymi karabinami po terenie rezydencji i strzegli drogocennego życia jej właściciela.
Gdy Bart zatrzymał samochód na podjeździe, tylko Vito podszedł się przywitać. Dopadł do klamki i otworzył przede mną drzwi. Od momentu, gdy jednym naiwnym gestem uratowałam mu skórę, wciąż mi nadskakiwał i chwilami pilnował mnie uważniej niż Silver.
– Idziesz z nami – rozkazał mu mój brat i szybkim krokiem pokonał trzy stopnie prowadzące do rezydencji.
Gdy weszliśmy do środka, nikt nie musiał instruować żołnierza. Na wszelki wypadek od razu stanął za moimi plecami. Biali nie szanowali nikogo, tym bardziej kobiet. Podczas gdy Barta przywitali ze wszystkimi uprzejmościami, mnie obdarzyli jedynie pogardliwymi spojrzeniami i ironicznymi uśmiechami. Carter nie był wyjątkiem. Miał błędne wyobrażenie na mój temat, ale nikt nawet nie próbował prostować tych nieścisłości i tłumaczyć moich koligacji z chłopakami. Bossowie z Paktu już wiedzieli, kim jestem, lecz tylko niektórzy domyślali się, że mam taką samą moc sprawczą jak bracia. Pozostali brali mnie za kogoś w rodzaju prawej ręki Gatesa. Sądzili, że załatwiam w jego imieniu co ważniejsze sprawy, i w pewnym sensie mieli rację.
– Niech twoi ludzie wyjdą – zażądał Bart.
– Nie ty tu rządzisz! – odparował Carter i wstał z obszernej kanapy z takim impetem, jakby chciał się na niego rzucić. Był podminowany. Położył ręce na biodrach i zaczął chodzić w kółko, próbując zapanować nad nerwami.
Bart przybrał surową minę i czekał. Milo nie miał wyboru – musiał spełnić to żądanie. W końcu chodziło o życie, a przecież każdy z jego ludzi mógł działać na dwa fronty i on o tym wiedział. Wśród białych próżno było szukać lojalności. Członkowie Paktu mogli się czuć bezpiecznie tylko dlatego, że Gates szybko ściąłby głowę zdrajcy chcącemu zająć miejsce swojego szefa. I wcale nie chodziło tu o zemstę. Po prostu ten, kto naruszał ustalony przez Bruce’a porządek, podpadał pod kategorię zimnego trupa.
Carter wskazał na drzwi i stado cwaniaków posłusznie ruszyło do wyjścia. To nie byli ochroniarze ani chłopcy na posyłki, ale pochodzący z jego najbliższego otoczenia ludzie, dzięki którym zarabiał kasę. Jego kapitan, Peter Sonet, a także kiler Korus. Ze względu na podobieństwo mówiono, że to nieślubny syn bossa, ale w rzeczywistości ten narwany chłopak był jego siostrzeńcem. Korus miał nieźle nasrane w głowie i jak zwykle szukał zaczepki. Wychodząc z salonu, postanowił mi dokuczyć. Na szczęście Vito przejrzał jego zamiary i zagrodził mu drogę, gdy ten chciał mnie szturchnąć. Korus już nie odważył się zrobić nic więcej, ale ze złości specjalnie zaczepił o ramię Vito. Ten sprzedał mu cios w żebra, co tylko zaostrzyło sprawę i wywołało między nimi szarpaninę. Zapewne skończyłaby się bójką, gdyby żołnierze Cartera ich nie rozdzielili.
– Pieprzony kurdupel! – syknął Korus. Był wyższy od Vito o całą podeszwę buta, ale chyba o tym nie wiedział. Wściekły poprawił marynarkę i odszedł.
– Jeśli nasi sprawiają ci kłopoty, możemy ich odwołać – skomentował Bart, odnosząc się do zupełnego braku reakcji Cartera na ten incydent. – Wrócą z nami i po problemie – dodał ironicznie.
– To nie będzie konieczne – skwitował boss.
– Powiedz tylko słowo. – Brat dalej grał mu na nosie.
– O co ci chodzi? – wycedził z wyrzutem Milo. Wiedział, że ochrona od Gatesa to gwarancja jego bezpieczeństwa.
– Szef zaprasza cię na zebranie. – Bart poruszył wreszcie właściwy temat.
– Zwołuje Radę?
– Nie do końca. Chce widzieć tylko ciebie i Berry’ego.
– To żarty? – zapytał jak najbardziej poważnie.
– Obowiązują zasady Paktu i organizacji Rady – zaznaczył twardo Bart.
– Mam się płaszczyć przed tym sukinsynem, który kopie dla mnie grób?!
– Sprawa jest trudna, ale trzeba ją rozwiązać. To ma być sucha konfrontacja, rozumiesz, Milo?! – wyjaśnił podniesionym głosem, po czym dodał spokojniej: – Nasi ludzie zabiorą cię na miejsce spotkania. Taka jest wola Gatesa.
Wyszliśmy, nie czekając na odpowiedź.
Wróciliśmy na Brooklyn późnym wieczorem. Bart zaparkował sentinela na zatoczce dla taksówek przed Scanerem, rozbryzgując na boki wodę z kałuży. Chwilę wcześniej przestało padać i klienci powychodzili na schody, żeby zapalić. Po tym, jak ktoś dwa lata wcześniej zaprószył ogień z niedopałka i lokal o mały włos nie poszedł z dymem, wprowadziliśmy całkowity zakaz palenia wewnątrz budynku. W związku z tym otworzyliśmy wcześniej nieużywane zewnętrzne tarasy i zagospodarowaliśmy je na palarnie, a na niektórych stanęły stoliki. Dzięki temu mogliśmy zamknąć jeden taras dla siebie i urządzić spotkanie albo małą prywatną imprezę, nie narażając się na wścibskie spojrzenia obcych.
Zanim dołączyłam do chłopaków, usiadłam przy głównym barze i mimo późnej pory poprosiłam o kawę. Przez kilka ostatnich nocy mało spałam i raczej się nie zapowiadało, że wkrótce to nadrobię.
– Zatańczymy? – usłyszałam za plecami znajomy głos.
Odwróciłam się i zobaczyłam Silvera. Zgolił głowę na łyso i zostawił krótki zarost na policzkach. Wyglądał naprawdę do rzeczy i gdyby tylko mówił poważnie, może przystałabym na jego propozycję.
– Chyba gorąco uderzyło ci do głowy – odparłam.
– Szefy cię wołają – oznajmił to, czego się spodziewałam.
– Nie mogą wytrzymać chwili beze mnie? – zapytałam i westchnęłam ciężko.
Barman przetarł blat ścierką i postawił biały spodek, a na nim filiżankę z czarną kawą pokrytą kremową pianką. Skierowałam uszko w swoją stronę.
– Powiedz im, że zaraz przyjdę – poprosiłam.
– Pośpiesz się. Chyba planują jakiś wypad na miasto.
– Nigdy się nie wyśpię – skomentowałam i pociągnęłam łyk kawy, obserwując idącego na górę Silvera. Zaraz potem wskazałam palcem na filiżankę. Po chwili dostałam od barmana wkładkę w postaci likieru mlecznego. Wychyliłam zawartość jednym haustem i udałam się na drugie piętro.
Deszcz zmoczył stoliki i skutecznie przepędził klientów. Kelnerki właśnie przechylały krzesła, zrzucając wodę z siedzisk, ale ten taras i tak był już zamknięty dla gości. Moi bracia opierali się łokciami o barierkę i palili. Powietrze przesycała wilgoć, więc nad ich głowami kłębiła się chmura gęstego białego dymu. Przystanęłam w progu i spoglądając na ich tyłki, odpaliłam długiego damskiego papierosa. Smakował soczyście, tak samo jak pocałunek mojego faceta.
– To jakaś zaliczka? – zapytałam słodkim głosem.
– Na dzisiejszy wieczór – odpowiedział zaczepnie.
– Wieczór już minął. Jest prawie dziesiąta – wypomniałam.
– Skoczymy jeszcze do Gold Moon i mamy wolne.
– Nie możemy wypić drinka u siebie?
– Tutaj nie ma striptizu – wtrącił Nicky, dogaszając peta w popielniczce.
– Jeszcze by tego brakowało – skwitowałam.
Chwilę później razem z Bruce’em i Nickiem siedziałam w pancernym jaguarze i jechałam na spotkanie z Shermanem Firleyem, bossem najniższego szczebla. Swego czasu zasłynął z wystawnego życia rodem z Hollywood, dzięki czemu stał się niemalże celebrytą.
Mimo umówionego spotkania nie zastaliśmy go w lokalu, ale jeden z ochroniarzy został poinformowany o naszym przybyciu i zaprosił nas do boksu dla VIP-ów, tłumacząc, że gospodarz nieco się spóźni.
– Szeryf prosi o cierpliwość – powiedział, używając pseudonimu Firleya nadanego mu kiedyś przez media. – Zatrzymały go sprawy zdrowotne.
– W porządku, zaczekamy – odparł Bruce, choć w innych okolicznościach zapewne wrócilibyśmy do domu.
– Sprawy zdrowotne – prychnęłam pod nosem, idąc w stronę boksu. – Pewnie złapał jakiegoś parcha od tych swoich dziwek, co dają byle komu – dorzuciłam.
Szczerze nienawidziłam tego lokalu i gdy tylko przekraczałam jego próg, zapalała mi się czerwona lampka. Tam wszystko kipiało seksem. Jego zapach dało się wyczuć w każdym kącie, tak samo jak podniecenie wszechobecnych panów liczących na coś więcej niż taniec erotyczny. Ci, którzy nie załapali się na bonus, zwyczajnie dogadzali sobie ręką pod stołem.
W boksie czekały już dwie panienki ubrane w paski ze złotych cekinów. Na nasz widok przestały szczebiotać i zachichotały jak nastolatki, bo niewątpliwie nimi były. Być może gdyby nie obecność ludzi Szeryfa, Bruce by je wyprosił. Nie chciał jednak psuć swojego złego wizerunku i zajął miejsce na kanapie, dokładnie naprzeciwko dziewczyn.
Nicky za to nie miał żadnych skrupułów. Moja obecność już dawno przestała go krępować. Rozsiadł się pomiędzy laskami i przywitał się, macając je po cyckach.
– Skołuj coś mocniejszego – powiedział do ochroniarza.
Facet ominął mnie bez słowa i ruszył do baru.
Stałam przy drzwiach i z politowaniem patrzyłam, jak brat zabawia się z jedną z dziewczyn, zupełnie jakby pierwszy raz w życiu widział gołą babę i chciał koniecznie odkryć każdy najintymniejszy zakątek jej ciała. Bruce przyglądał się im spod przymrużonych powiek, ale kiedy ta druga rozłożyła nogi, uśmiechnął się od ucha do ucha, co u niego należało do rzadkości. Najwyraźniej laska uznała to za zaproszenie. Podeszła do niego, przyjęła pozycję na pieska, wypinając w moją stronę nagi tyłek z cekinowym paskiem pomiędzy pośladkami, i zaczęła całować mojego faceta po szyi.
– Zrobię wszystko, czego pragniesz, przystojniaku – wyszeptała.
Wtedy Gates wstał i wyszedł. Po drodze rzucił mi jedynie krótkie spojrzenie i nikły uśmieszek.
Przez te wszystkie lata przywykłam do wielu spraw. Twardy świat groźnych mężczyzn rządził się specyficznymi prawami. Musiałam przywyknąć, jeśli chciałam do niego należeć. Zabijanie z zimną krwią, panienki, brak litości dla wrogów i wszechobecna żądza kasy były na porządku dziennym. Bruce przez długi czas oswajał mnie z bezwzględnymi zasadami w sposób najdelikatniejszy z możliwych. Układał mnie powoli i cierpliwie, aż pewnego dnia stwierdził, że już nie potrzebuję jego wsparcia, bo świetnie daję sobie radę sama. Rozumiem reguły i potrafię ich przestrzegać tak jak on. Wtedy też okazało się, że jednego nie jestem w stanie zaakceptować. Te wszystkie kurewki działały mi na nerwy. Nigdy nie wyzbyłam się zazdrości i niejednokrotnie cierpiałam okrutne męki, kiedy mój facet znikał mi z oczu i po powrocie pachniał damskimi perfumami. Ta mała rzecz wciąż nie dawała mi spokoju. Mówiłam, że mu ufam, ale moja cierpliwość miała swoje granice. W niektórych sytuacjach zmuszałam się do zachowania spokoju i na siłę wierzyłam, że jest godzien mojej miłości.
– Nicky! Zbieraj się! – warknęłam ostro i nie czekając, aż coś odpysknie, ruszyłam za Bruce’em.
We troje usiedliśmy przy stoliku i zamówiliśmy drinki. Rytmiczna muzyka dudniła w głośnikach, a ich wibracje przenosiły się na nagie ciała lasek wyginających się na rurach tak prężnie i zwinnie, jakby zostały stworzone tylko do tego. Jedna z nich wisiała głową w dół, z tyłkiem wycelowanym w twarz jakiegoś kolesia, który zrobił się czerwony od ciśnienia rosnącego w żyłach i nie potrafił okiełznać popędu drzemiącego w spodniach. Gdyby nie ochroniarze, bez skrupułów wskoczyłby na scenę i zerżnął tę małą na oczach wszystkich.
– Długo jeszcze? Powoli robi mi się niedobrze – skwitowałam, przyjmując drinka od kelnerki z wielokolorowym pióropuszem wystającym spomiędzy pośladków.
– To nie sprawia ci bólu, kotku? – zagadnął ją Nick, ignorując moje pytanie.
– Co takiego? – odparła.
– Ten ogon w dupie. To działa jakoś stymulująco? Jesteś od tego cały czas mokra? – dopytywał.
Dziewczyna, zamiast się obrazić i dać mu w pysk, uśmiechnęła się i potrząsnęła przed nim swoim upierzonym kuperkiem.
– Piękna dupcia – pochwalił, ale nawet jej nie dotknął. Facet z jego pozycją mógł to zrobić, mógł ją nawet wywlec za włosy, tak jak każdą, która tu tańczyła, i żaden z ochroniarzy nie kiwnąłby nawet palcem.
– Wydaje mi się czy jesteś w raju? – zapytałam brata.
– A żebyś wiedziała, siostrzyczko. Gdyby nie sprawa do załatwienia, chętnie poszedłbym na loda.
– Myślałam, że gdyby nie Ive – rzuciłam.
Brat już otworzył usta, żeby się odszczeknąć, jednak w tym samym momencie do lokalu wparował Szeryf wraz ze świtą złożoną z dwóch wypacykowanych na wysoki połysk panienek.
– Wybaczcie spóźnienie – przeprosił. – Mój dentysta przeciągnął wizytę. Jak wam się podoba? – Wyszczerzył do nas zęby. Na lewej górnej jedynce zabłysnął świeżo zacementowany diament. Osadzono go obok złotej koronki, którą Firley nosił już wcześniej. Dawno nie widziałam gorszego kiczu.
– Kto co lubi – odparł dyplomatycznie Bruce.
Nick poklepał bossa po jego błyszczącej marynarce.
– Diamentowy Szeryf! – wykrzyczał, udając, że jest zachwycony. – Pięknie, naprawdę pięknie – dodał, łechtając ego mężczyzny.
Firley o mało nie pękł z dumy. Wypiął brzuch i zaśmiał się usatysfakcjonowany komplementami.
– A teraz dopijcie drinki i zabawcie się! – zaproponował wyraźnie ożywiony.
– Nie przyszliśmy tu pić – zauważył surowo Bruce.
Szeryf odprawił panienki, dając im po klapsie na pożegnanie.
– Więc chodźcie za mną. Mam dla was coś specjalnego – oznajmił.
Zaprowadził nas na zaplecze. Jego ochroniarze poszli za nami, co wzbudziło mój niepokój. Na wszelki wypadek sprawdziłam, czy glock jest na swoim miejscu, i odpięłam kaburę. Jak każda kobieta wolałam dmuchać na zimne, zwłaszcza że na tyłach lokalu Firleya jakoś nie bardzo mi się spodobało. Do tej pory sądziłam, że Gold Moon ma do zaoferowania striptiz i co najwyżej przelotny numerek w jednym z boksów. Tym razem przekonałam się, że oferta lokalu jest znacznie bogatsza, skierowana do wąskiej grupy panów, wręcz koneserów perwersyjnych doznań.
Zapach seksu poczułam jeszcze przed zasłoną uszytą z ciężkiego zielonego zamszu. Była to jedyna przegroda pomiędzy Gold Moon, jaki znałam, a tym, co zobaczyłam dalej. Jeden z ochroniarzy odciągnął kotarę, wzbijając w powietrze kurz i nitki słabo trzymające się zmurszałego materiału. Poczułam kręcenie w nosie i nie zdołałam powstrzymać kichnięcia.
Znaleźliśmy się w holu. Rozgałęział się w różnych kierunkach i na pierwszy rzut oka przypominał labirynt. Po przejściu kilku kroków zauważyłam, że schemat jest prosty. Korytarze odchodziły na prawo i lewo, a potem znów na prawo i lewo, po dwa pomieszczenia w każdym. Nie był to hotel ani tym bardziej luksusowy burdel, ale coś, co przypominało klatki w zoo, tyle że zamiast zwierząt siedziały w nich dziwki. Każda osobno. Wyglądały jak eksponaty i niektóre z nich rzeczywiście były unikatowe, na przykład dziewczyna pokryta tatuażami od stóp do głów, karlica o długich blond włosach, baletnica, łysa i kobieta bez nóg. Zauważyłam też młodych mężczyzn i dwóch transwestytów.
Moją uwagę przykuła pobita dziewczyna. Kiedy usłyszała nasze kroki, wcisnęła się w kąt klatki i zakryła głowę rękami, lecz strachu nie da się ukryć. Jej nagie ciało drżało. Wychudzone i posiniaczone stanowiło świadectwo dewiacji klientów. Po ilości sińców zgadywałam, że musiała się cieszyć największym powodzeniem. Nawet Nick puścił jej oczko.
Szeryf zaprowadził nas dalej, na sam koniec jednej z odnóg, gdzie słabe światło żółtej żarówki niemrawo zalewało celę. Ochroniarz niosący pęk kluczy otworzył kraty i zaprosił nas do środka. Tylko Bruce wszedł za Firleyem. To byłoby głupie, gdybyśmy zrobili tak wszyscy. Nikt z nas nie chciałby skończyć jak te osobliwości, które mijaliśmy.
W środku na różowej kanapie, wśród zabawek i licznych mniej lub bardziej różowych bibelotów, siedział facet. Zupełnie zwyczajny, około trzydziestki. Choć znajdował się w pomieszczeniu urządzonym na wzór dziecięcego pokoju, wyglądał nad wyraz poważnie.
– Co to? – zapytał Gates swoim basowym głosem.
– Kumpel Maxima – odparł Firley, wskazując głową na swojego człowieka.
– Chyba były kumpel! – syknął uwięziony mężczyzna.
Wstał, a ponieważ ułożył swoje buty na amarantowym biurku, zanurzył bose stopy we włochatym różowym dywaniku.
– Skoro tak traktujesz kumpli, to jak się obchodzisz z nieprzyjacielem? – zwrócił się Bruce do ochroniarza Szeryfa.
– Nie chciałem, żeby zwiał, zanim przyjedziecie.
– A teraz opowiedz panu, co mówiłeś Maximowi – poprosił Firley.
– Byłem pijany i naćpany. Bredziłem jakieś bzdury – zaczął ściemniać pytany. – Uwierzyłeś we wszystko jak dziecko w bajkę – zwrócił się do kolegi.
– Nie pieprz, tylko gadaj. Nie wiesz, z kim masz do czynienia? – rzekł Maxim.
– Faktycznie, nie wiem. Może byś się przedstawił – rzucił do Bruce’a na pewniaka.
Bardzo się zdziwił, kiedy zamiast kurtuazyjnej odpowiedzi otrzymał mocny cios w brzuch.
– Mówi ci to coś? – wysyczał mu do ucha mój facet i popchnął go z powrotem na kanapę.
– Niewiele – wydusił tamten, zwijając się z bólu.
– Bee, powiedz panu, gdzie byłeś w zeszły czwartek w nocy – poprosił Szeryf z największą uprzejmością, na jaką się zdobył.
– Dobra, powiem, tylko mnie nie bijcie – zgodził się facet, po czym wytarł rękawem ślinę, która wypłynęła mu na brodę podczas uderzenia. – Czy mogę dostać papierosa?
Bruce się zgodził i kiwnął na mnie. Wyciągnęłam z paczki cienkiego szluga i razem z zapalniczką rzuciłam na kanapę. Mężczyzna kilka razy łapczywie się zaciągnął, jakby nie mógł znaleźć smaku.
– Nie masz męskich fajek? – rzucił do mnie.
Nastała cisza i zrozumiał, że nie był to udany żart. Odchrząknął więc i wreszcie przeszedł do rzeczy.
– A co do pana pytania, panie Firley, to w czwartkową noc brałem udział w niezłej jatce na Staten Island. Ostrzelaliśmy jakiś pałac czy coś. Nazwaliśmy naszą akcję „Wild Fun”. To była totalna demolka. W tym zamku nie zostało nawet jedno okno, ale najlepsze było to, że tam ktoś siedział! – wyrzucił z siebie entuzjastycznie. – Spieprzali, jakbyśmy przyszli ich zabić! Rozumiecie?! Wzięli nas za morderców! – dodał ubawiony.
Spojrzeliśmy po sobie w milczeniu, nie komentując tych żenujących słów. Po co tłumaczyć świrowi, czego tak naprawdę dokonał?
– Oczywiście nie masz pojęcia, kto mieszkał w tym… zamku? – wycedził Bruce.
– Nie wiem, ale mam nadzieję, że nie ty – odparł rozmówca. W odpowiedzi otrzymał jedynie lodowate czarne spojrzenie, które skutecznie pozbawiło go pewności siebie. – Wciągnąłem trochę koki. Popiłem whisky. W sumie to była dobra zabawa – dodał i trzęsącą się ręką kolejny raz pociągnął papierosa.
– Ilu brało w tym udział? – dopytał Gates.
– Może dwudziestu.
– Kto był organizatorem?
– Pojęcia nie mam. Ja po prostu poszedłem z kumplami. Opłacało się. Każdy dostał po dwie torebeczki koki blue water. Obecnie to najlepszy towar w mieście, daje niezłego kopa. Musicie koniecznie spróbować.
– Jak ty się nazywasz? Bee? – zapytał Bruce.
– Bee to moja ksywka. Geneza jej powstania jest bardzo zabawna, jeśli macie ochotę posłuchać, to…
– Nie mamy – przerwał mu Gates.
– Eric Moore – odparł szybko.
– Wiesz co, Moore, weź się lepiej za uczciwą robotę, bo inaczej długo nie pożyjesz – podsumował mój facet bez entuzjazmu.
Wyszliśmy z Blue Moon lekko rozczarowani, jednak bogatsi o pewną wiedzę. Choć Bee nie udzielił nam żadnych konkretnych informacji, to wyczytaliśmy swoje między wierszami. Wynikały z tego dwie opcje: albo nasza akcja pod estakadą wyrządziła wrogowi na tyle duże szkody, że musiał zaangażować ćpunów, którzy zrobiliby wszystko dla paru gramów kokainy, albo spodziewał się ostrej reakcji i nie chciał stracić więcej żołnierzy. A to oznaczało, że szykuje się na coś grubszego.
Swoją drogą, ciekawe, co Carter powiedziałby na to, że z jego luksusowej rezydencji wykurzyła go banda narkomanów. Na razie nie zamierzaliśmy go oświecać.ROZDZIAŁ 4
Włożyłam czarną sukienkę. Elegancką, ale skromną. Dobrałam do niej czarne rajstopy i czarne pantofle, a we włosy wpięłam czarny toczek z woalką, ale nie opuściłam jej na twarz.
Kwiaty zamówiłam z dowozem do domu. Dwadzieścia sześć czerwonych róż – dokładnie tyle, ile lat miał Korus. Uznałam, że będzie w dobrym tonie, jeśli pożegnam go w osobisty sposób. W sumie wydało mi się to nawet zabawne. Nie to, że nie żył, ale to, co chciał osiągnąć, siadając nam wtedy na ogonie. Podczas gdy Carter i Gates skakali sobie do gardeł, on ruszył za nami nie tylko ze względu na Valentina.
Żołnierz na jego pozycji powinien jechać za Berrym. A jednak wybrał nasz wóz. Z tego powodu miałam nieodparte wrażenie, że Korus dostrzegł swoją okazję. Wreszcie mógł mi pokazać, że to męski świat, a z takimi panienkami jak ja potrafi się z łatwością rozprawić. Być może dlatego tak uparcie tłukł w nasz zderzak. Myślał, że siedzę skulona i płaczę. Jakże musiał się zdziwić, gdy mój granat wylądował tuż koło niego.