Nieproszona miłość - ebook
Nieproszona miłość - ebook
Od tragicznej śmierci żony Sebastian, hrabia Langford, bezskutecznie poszukuje guwernantki. Ma nadzieję, że dzięki troskliwej i wyrozumiałej opiekunce córka wreszcie odzyska radość życia i spokój. Żadna kandydatka nie zdobywa jednak jego zaufania ani tym bardziej sympatii. Wkrótce w majątku znajomych poznaje pannę Sarę Martins, podopieczną szanowanej i bogobojnej pani Crawford. Młoda dama ma wszystkie cechy, jakich Sebastian poszukiwał w idealnej opiekunce. Ponadto jest piękna i doskonale wykształcona. Sebastian nie wie jednak, że Sara skrywa pewien sekret…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-3733-8 |
Rozmiar pliku: | 780 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
8 listopada 1793
Jasny pukiel włosów leżał na wypoliturowanej powierzchni biurka.
– Raczej mało przekonujący dowód śmierci mojej żony – Sebastian Hastings, hrabia Langford, uniósł obojętne spojrzenie.
– Może to będzie bardziej przekonujące. – Beaumont wyciągnął złożoną kartkę papieru z wewnętrznej kieszeni płaszcza. Rozłożył ją bardzo ostrożnie.
Świadectwo zgonu.
– Nie wiedziałem, że obywatele z Komitetu Ocalenia Publicznego mają dość czasu, by dokumentować każdą ofiarę gilotyny – wycedził Sebastian.
Brzydki rumieniec rozlał się po twarzy Beaumonta. Był wysoki, miał rozbiegane oczy wąsko osadzone w podłużnej twarzy. Była koścista, wyjątek stanowiły wory pod oczami i sflaczały podbródek.
Sebastian nigdy go nie lubił, teraz go nienawidził. Chętnie by go zabił. Ściskałby go za gardło gołymi rękami tak długo, aż wyszłyby mu oczy z orbit, a posiniała twarz przestała dawać jakiekolwiek oznaki życia.
Nie zrobi tego. Nie może tego zrobić, inaczej straci wszelką szansę na odzyskanie dzieci.
– Wziąwszy pod uwagę oczywisty fakt, że moja żona nie żyje, mógłbym się dowiedzieć, co z moimi dziećmi? – zapytał, starając się zachować obojętność.
– Są pod moją opieką.
– Pokrzepiająca wiadomość. A kiedy spod pańskiej opieki dostaną się pod moją?
Beaumont uśmiechnął się, odsłaniając zadbane, białe zęby. Pochylił się nad biurkiem. Sebastian poczuł od niego mdły zapach wody kolońskiej.
– Odzyska pan dzieci, ale nie za darmo.
– A jeśli nie będę mógł zapłacić ceny?
Beaumont sięgnął palcami, nad którymi napracowała się manikiurzystka, po pukiel włosów. Bawił się nim przez chwilę.
– Skuteczna ta gilotyna.
Sebastian wstał gwałtownie. Fotel uderzył o ścianę, odbił się od niej i przewrócił.
Beaumont odskoczył, ale Sebastian okrążył biurko i dopadł go. Ścisnął za gardło, przyciągając do siebie tak blisko, że widział pory skóry na jego niegdyś przystojnej twarzy.
– Obiecuję ci jedno – syknął przez zaciśnięte zęby – jeśli moje dzieci doznają krzywdy, ty pożegnasz się z życiem.ROZDZIAŁ PIERWSZY
7 kwietnia 1794
Sarah Martin uniosła spódnicę. Stopy grzęzły w błocie. Na leśną ścieżkę sączyła się woda z zarośniętego krzakami pobocza. Ale to nie psuło dobrego samopoczucia Sarah. Jakże pięknie pachnie angielska ziemia. Uniosła spódnicę jeszcze wyżej. Nie spodobałoby się to pani Crawford, ale pani Crawford mało co się podobało.
Słońce zaświeciło Sarah, metaforycznie, kiedy tuż po lunchu dostała niespodziewane zaproszenie na obiad u lady Eavensham, której brakowało osoby do wyrównania liczby gości przy stole.
Taka okazja zdarzała się Sarah nieczęsto, inaczej niż w jej powieściach, gdzie występowała z zachwycającą częstotliwością. Jej obecna bohaterka, panna Petunia Hardcastle, miała ostatnio wspaniałe wejście w przeźroczystej niebieskiej sukni przerobionej z balowej toalety jej babki.
Niestety, sukienka Sarah nie była ani przeźroczysta, ani niebieska, lecz pospolicie szara. Co więcej, w odróżnieniu od panny Hardcastle, tęsknota Sarah za eleganckim towarzystwem nie miała nic wspólnego z romantycznym usposobieniem, natomiast wszystko z Londynem. Na samą wzmiankę o Londynie wstępowała w nią nadzieja, że doświadczy kiedyś miłych sensacji, jakie zazwyczaj wywoływały u niej gęsią skórkę w okresie Bożego Narodzenia, i ujrzy to miasto. Któregoś dnia tam pojedzie. Któregoś dnia spełni się jej marzenie.
Trzask łamanych gałązek wyrwał ją z marzeń. Przystanęła. Coś szamotało się w rowie. Pauvre lapin, wyrwało się jej po francusku, w języku którym mówiła jej matka.
Królik leżał w trawie z tylnymi nóżkami w sidłach zastawionych przez kłusownika. Dyszał, robiąc ciężko brązowymi boczkami.
Sarah przyklękła. Postawiła na ziemi walizkę. Bała się dotknąć mechanizmu pułapki, żeby się nie skaleczyć lub nie sprawić jeszcze większego bólu zwierzątku. Znała tego rodzaju mechanizmy, ale zupełnie czym innym było rozbrajanie ich, kiedy były puste, a czym innym, gdy tkwiło w nich to przerażone stworzonko. Zabrała się do tego bardzo ostrożnie. Metalowe szczęki nie ustępowały, nagle jednak otworzyły się z trzaskiem.
Królik zamarł, lecz natychmiast odzyskał życie. Z pobocza do rowu posypała się lawina kamyków strąconych jego bezwładnymi tylnymi nóżkami.
– Nie uciekaj. – Złapała go i zdjętym z ramion szalem unieruchomiła jego ranne kończyny.
Co teraz? Zwierzątko było bezbronne, gdyby je wypuściła, stałoby się ucztą dla lisa. Sarah miała za mało czasu, by wrócić z nim do domu. Zaraz zacznie się ściemniać. Zresztą, pod wieloma względami, w Eavensham czuła się bardziej w domu niż w surowej atmosferze dworku Crawfordów. Podjęła decyzję, przytuliła zawiniątko, podniosła walizkę i ruszyła w drogę.
Po jakichś pięciu minutach wyszła z lasu i weszła do wypielęgnowanego parku wokół posiadłości Eavenshamów. Kontrast między dzikim otoczeniem posiadłości a nieskazitelnie wystrzyżonymi trawnikami był zdumiewający. Sarah ominęła imponujące frontowe wejście oświetlone lampami i pochodniami, zaszła budynek od tyłu. Ukryje królika w kuchni lub w zmywalni naczyń. Miała nadzieję, że kamerdyner będzie zajęty gdzie indziej. Pan Hudson nieszczególnie lubił króliki. Z wyjątkiem tych w potrawce.
Znajdowała się w sąsiadującym z kuchnią ogrodzie warzywnym. Jak się spodziewała, kuchnia była jasno oświetlona, a z jej wnętrza wydobywały się zapachy przygotowywanych potraw.
Ostrożnie podeszła do okna. Zamarła w bezruchu zaalarmowana trzaśnięciem gałązki. Odwróciła się, spojrzała w stronę ciemnego zarysu żywopłotu i inspektów.
Nic nie zauważyła. Może to lis albo stajenny kot. Sarah nie dawała się ponosić wyobraźni. Nagle czyjaś dłoń zatkała jej usta, druga przyciągnęła ją do twardej, muskularnej postaci.
– Jeśli usunę dłoń, obiecujesz, że nie będziesz krzyczeć? – usłyszała głos mężczyzny. Czuła przy uchu jego ciepły oddech. Pokiwała głową. Zdjął dłoń. Zluzował uścisk. Odwróciła się. Był zadziwiająco wysoki i szeroki w barach. Ubrany cały na czarno.
– Dobry Boże, jesteś kobietą – zauważył.
– A pan… dżentelmenem. – Miał porządne ubranie, nie był to przyodziewek zwykłego złodzieja.
– Dlaczego mnie szpiegowałaś? – zapytał.
– Szpiegowałam? Nie znam pana. – Królik w zawiniątku poruszył się. Przycisnęła go mocniej do siebie.
– To dlaczego się chowasz?
– Nie chowam. A nawet gdybym się chowała, pan nie ma prawa mnie zaczepiać.
– Przepraszam. Myślałem, że jesteś włamywaczem.
– Tutaj rzadko słyszymy o włamywaczach. Kim pan jest?
– Sebastian Hastings, hrabia Langford, do usług – ukłonił się. – Jestem gościem w Eavensham.
– Gościem? To dlaczego chodzi pan po ogrodzie warzywnym?
– Chciałem zaczerpnąć świeżego powietrza.
– To nie znaczy, że wolno panu zaczepiać ludzi. Ma pan szczęście, że nie mam skłonności do histerii.
– Prawda.
Pomyślała, że może on z niej drwi, lecz nie dało się tego poznać po wyrazie jego ust czy oczu. W gasnącym świetle dnia mocno zarysowana szczęka i wyraziste kości policzkowe bardziej kojarzyły się z obliczem posągu niż istoty z krwi i kości.
W tym momencie królik wystawił główkę z szala.
– Widzę, że obiad będzie spóźniony – lord Langford zrobił zdziwione oczy, ale skonstatował to rzeczowym tonem.
– Jest ranny, muszę go opatrzyć, niestety kamerdyner, pan Hudson, nie lubi zwierząt. Wypatrywałam momentu jego nieobecności.
– Moja sympatia jest po stronie tego kamerdynera.
Sarah chciała odpowiedzieć, lecz królik spłoszył się, wskoczył na jej brzuch i wczepił pazurkami w szal. Sarah jęknęła, zgięła się wpół i instynktownie powiedziała coś do siebie po francusku.
– Pani zna francuski?
– Co?
– Pytam, czy mówi pani po francusku.
– Tak. Moja matka mówiła. Czy moglibyśmy porozmawiać o mojej znajomości języków później? – W tej chwili chodziło jej tylko o to, żeby królik nie uciekł. Przytrzymując go, straciła równowagę i zatoczyła się na mężczyznę. Wyciągnął rękę. Poczuła jego dłoń na plecach.
– W porządku?
– Tak… – Wyprostowała się. Stali tak blisko, że słyszała, jak on oddycha. – Może zajrzałby pan, czy kamerdynera nie ma w kuchni? Nie wiem, jak długo uda mi się utrzymać tego nieboraka.
Lord Langford bez wahania podszedł do okna, jak gdyby szpiegowanie służących było dlań chlebem powszednim.
– Widzę kucharkę i kilka dziewcząt. Wydaje mi się, że kamerdynera nie ma.
– Dziękuję. Jestem zobowiązana. – Przez chwilę było jej żal, że to surrealistyczne spotkanie kończy się. Schyliła się po walizkę.
– Pani pozwoli. – Otworzył jej drzwi. – Ma pani zajęte ręce.
– Dziękuję. – Światło olejowej lampy z korytarza podkreślało ostro zarysowany podbródek, wyrazistą szczękę i głęboką czerń włosów Langforda.
Sarah weszła do środka. Drzwi zamknęły się za jej plecami. Westchnęła. Czuła ulgę, ale i żal, a także nieprzyjemną słabość w żołądku i w kolanach. Nie ma mowy, nie zemdleje. Petunia Hardcastle by to zrobiła, lecz Sarah Martin jest z wytrzymalszego materiału. Petunia miała szczęście spotykać na swojej drodze przystojnych bohaterów, tymczasem, jaki bohater stanie na drodze biednej starej panny obciążonej nieślubnym pochodzeniem, zaglądającej chyłkiem do pomieszczeń dla służby? Wyprostowała się i raźnym krokiem wkroczyła do kuchni.
Sebastian wykonał kilka ruchów ramionami, żeby rozluźnić napięte mięśnie grzbietu. Jak nisko upadł, że nagabuje służące.
Trzasnęła gałązka. Skrył się w cień. Po drugim trzaśnięciu, głośniejszym, uśmiechnął się. To nie francuski szpieg, a jeśli tak, to bardzo źle wyszkolony.
– Możesz wyjść, Kit – zawołał. Listowie zakołysało się. Dało się słyszeć przekleństwo. Sebastian wyciągnął złotą tabakierkę. Wziął w palce szczyptę i wciągnął. „Angielski Lew” posługiwał się różnymi wysłannikami, Sebastian dawno już straciłby cierpliwość do jego dziwactw, ale jego metody działały. „Lew” ocalił wiele głów spod gilotyny. Zresztą nie stać go było na luksus wątpliwości. „Lew” był ostatnią nadzieją na uratowanie jego syna. Ostatnią i jedyną.
Kit Eavensham wyszedł z zarośli. Młody człowiek był szczelnie owinięty ciemną peleryną, nisko opuszczony kapelusz osłaniał twarz i jasne włosy.
– Dostałeś wiadomość? – zapytał szeptem.
– Trudno byłoby jej nie zauważyć, skoro była w nocniku.
– Pomyślałem, że to dobre miejsce – odrzekł chłopak.
– Dość oczywiste dla służby, ale mniejsza z tym. Jakie wieści przynosisz? – zapytał Sebastian. Oczekiwanie na odpowiedź było niemal torturą.
– Spotkałem „Lwa” w Dover.
– Tak… a co z moim synem? – wydusił z zaschniętego gardła Sebastian.
– „Lew” skontaktował się ze wszystkimi swoimi źródłami w Paryżu i nie uzyskał żadnego potwierdzenia egzekucji Edwina.
Sebastian odetchnął. Jego serce przystanęło na moment, teraz jednak waliło jak oszalałe.
– A co z Beaumontem?
– Pogłoski okazały się prawdziwe. Zbiegł z więzienia.
Sebastian przyjął wiadomość z mieszanymi uczuciami. Beaumont uwiódł mu żonę i uprowadził dzieci. Sebastian życzył mu śmierci, lecz, paradoksalnie, jego ocalenie było źródłem nadziei.
– Musimy go znaleźć – powiedział.
– Nie pojawił się w Anglii?
– Nie słyszałem. Twoja matka starała się mi pomagać, nawiązując przyjaźnie z francuskimi emigrantami w Londynie. Dopóki nie złamała kostki. Zdaje mi się, że będę musiał znaleźć inną pomocniczkę.
Sebastian westchnął. Po raz pierwszy żałował, że nie ma żadnych żeńskich krewnych, z wyjątkiem ciotecznej babki, której brakowało taktu, a właściwie podstawowych zasad dobrego wychowania.
Kit skwitował odpowiedź kiwnięciem głowy. Chciał pocieszyć Sebastiana klepnięciem po ramieniu, ale zniechęcony jego miną, spuścił rękę i odszedł.
Zostawszy sam, Sebastian rozejrzał się po tonącym w ciemnościach ogrodzie. Panował w nim spokój, jedynie z kuchni dochodziło szczękanie garnkami, a nad głową słychać było miarowy łopot ptasich skrzydeł.
W Sebastiana wstąpiła nadzieja. Może nieuzasadniona, ale alternatywa była nie do pomyślenia.
Wchodząc do salonu, Sebastian zauważył lady Eavensham siedzącą samotnie przy kominku z nogą wspartą na stołeczku.
– Cieszę się, że cię widzę, mój drogi – uśmiechnęła się. – Lord Eavensham demonstruje w galerii pozostałym portret swojego nowego konia, ale ja wolałam zostać. Wciąż mam trudności z chodzeniem. Zresztą, i tak nic nie tracimy, gdyż podobieństwo jest nikłe. Zwierzęta są bardzo trudne do namalowania, wypadają strasznie sztywno. Czuj się jak w domu i nalej sobie brandy.
Mówiła donośnym głosem, gdyż starszy od niej mocno mąż zaczynał głuchnąć. Sebastian skorzystał z zaproszenia i usiadł w zasięgu ciepła promieniującego z buzującego w kominku ognia. Jego rodzice przyjaźnili się z Eavenshamami, dopóki matka nie przespała się z lordem Eavensham, co ostudziło przyjaźń. Oczywiście ojciec miał zawsze trudności z pielęgnowaniem przyjaźni z ludźmi, najłatwiej zaprzyjaźniał się z butelką.
Matka już nie żyła. Sebastian utrzymywał przyjacielskie stosunki z lady Eavensham, widując ją przeważnie w Londynie. Od lat nie był w jej wiejskiej rezydencji, mimo to natychmiast poczuł się w niej swojsko. Miała wszystkie dobre strony wiejskich posiadłości – wielkie kominki, podniszczone, ale wygodne fotele, wydeptane dywany, grube zasłony w oknach, a w powietrzu mieszaninę zapachów jedzenia, dymu i psiej sierści.
Nad wielkim kamiennym gzymsem nad paleniskiem wisiało lustro, sufit zdobiły malowidła przedstawiające kupidów z różowymi stópkami i tłustymi brzuszkami.
– Stan nogi poprawia się? – zapytał, przypominając sobie o wymogach dobrego wychowania. – Nie nudzi się pani na wsi?
– Nie tęsknię za Londynem. Salonowe konwersacje nie są już tak błyskotliwe jak za mojej młodości. Postanowiłam spędzać więcej czasu tutaj. Mamy dużo koni, a je uważam za lepsze towarzystwo od większości ludzi.
– Niewątpliwie.
– Śmiejesz się? – Niebieskie oczy spojrzały badawczo. – Pamiętam, że dawniej zawsze byłeś skłonny do wesołości.
– Ten czas dawno minął.
Jej różowa twarz stężała.
– Przepraszam, to było bezmyślne. Masz mało powodów do śmiechu. Ale, ale, jak się ma Elizabeth?
– Fizycznie dobrze – żachnął się na nagłą wzmiankę o milczącej córce.
– A co z guwernantką?
– Jedna zrezygnowała, druga odprawiona.
– Czy to rozsądne?
– Tak, jeśli one uważają, że dyscyplinując przerażone dziecko, skłonią je do mówienia.
– Może ja powinnam pomóc ci znaleźć kogoś odpowiedniego? Mężczyźnie jest trudniej.
– Dziękuję, ale nie. – Wiedział, że odpowiedź jest niezbyt grzeczna.
Lady Eavensham nie obraziła się.
– Cierpliwości, mój drogi. W niebie wiedzą, co wycierpiało biedne dziecko w tym okropnym więzieniu czy gdzie ją tam trzymali.
Sebastian skulił się. Ból był fizyczny, tak ostry, że nie potrafił go opanować. Powinien lepiej skrywać emocje, nawet przed tą życzliwą kobietą. Na szczęście otwarły się drzwi i wszedł Kit wraz z kilkoma paniami.
Było ich trzy. Jedna dyskretnie ustawiła się z tyłu. Ale to właśnie fakt, że chciała być niezauważona, sprawił, że zwróciła na siebie jego uwagę. Jej wygląd był rażąco bezbarwny w porównaniu z wytwornością pozostałych pań. Miała mysie włosy związane w ciasny kok i miłą twarz, jakkolwiek już nie pierwszej młodości.
Rozpoznał ją. Dziewczyna od królika, ale bez królika.
W świetle jej twarz, tak jak suknia, wyglądała bardzo przeciętnie. Szeroko rozstawione kości policzkowe, ciemne brwi i usta nieco za szerokie jak na dominujące obecnie kanony piękna.
Lady Eavensham uśmiechnęła się w jej kierunku.
– Panno Martin, pani pozwoli, że przedstawię jej naszego gościa. Panna Martin jest podopieczną Crawfordów, mieszka w sąsiedztwie.
Pozostałe dwie panie odwróciły się jednocześnie. Ruszały się, jakby wyuczone przez choreografa.
– Podopieczna pana Crawforda? Leona Crawforda? Nigdy go nie spotkałam. Będzie tu dzisiaj? – zapytała starsza.
– Byłoby to trudne. Pan Crawford nie żyje. Mieszkam z wdową po nim, panią Crawford – odpowiedziała panna Martin.
Jej sukienka z popielatego muślinu wyglądała na bardzo starą. Chyba donaszała ją po kimś, na dodatek po nieudolnej przeróbce.
Jednak coś w niej jest, pomyślał. Tym czymś była pewność siebie i żywiołowość. Widocznie, chociaż życie jej nie rozpieszczało, potrafiła znaleźć jego dobre strony. Był czas, że Sebastian podzielałby taką filozofię.
– Miło mi panią poznać – ukłonił się.
Uniosła wzrok. Ich oczy spotkały się. Również go rozpoznała. Miała szaroniebieskie, głębokie, ocienione długimi ciemnymi rzęsami oczy.
– Dobry wieczór, lordzie Langford. Mam nadzieję, że zdążył pan nacieszyć się świeżym wiejskim powietrzem. – Miała przyjemnie brzmiący, niski głos, kipiący wesołością.
Nie wiedzieć dlaczego uśmiechnął się.
– Zlitujże się, jego lordowska mość dopiero przyjechał. Niemożliwe, żeby zdążył już wyjść na spacer – zawołała lady Eavensham.
– Myślałam, że może skusił się na małą przechadzkę.
– Tę przyjemność zostawiam na inny dzień – oznajmił Sebastian.
– Proszę uważać na włamywaczy. – Jej oczy błyszczały przekornie, wygięła usta w uśmiechu, na lewym policzku ukazał się dołeczek.
– Włamywaczy? Nie jesteśmy tacy prostaccy, żeby mieć tu włamywaczy. Miejmy nadzieję, że pogoda wyklaruje się. Panno Martin, niech pani spojrzy i powie, czy niebo rozpogadza się? – Lady Eavensham pomachała dłońmi w stronę okna, dzwoniąc pierścieniami na palcach.
Panna Martin posłuchała tak skwapliwie, że Sebastian zadał sobie pytanie, czy naprawdę jeszcze chwilę temu widział w niej tyle przekory.
– Jest wietrznie, ale widzę księżyc.
Sebastian też go widział, jak wychylał się zza pędzących po niebie obłoków. Na tle białej kuli wyraźnie odcinał się profil panny Martin. W księżycowym świetle jej jasna cera zdawała się mieć właściwości luminescencyjne. Sebastian zastanawiał się, czy pierwsze wrażenie, jakie odniósł na jej widok, było właściwe. Panna Martin nie była piękna, a mimo to…
– Świetnie, jutro urządzamy polowanie z psami na lisa – powiedziała lady Eavensham. – Mnie to ominie z powodu nogi, ale lord Eavensham zawsze z radością bierze w nim udział.
Zasłony okienne wróciły na miejsce, panna Martin gwałtownie odwróciła się ku wnętrzu pokoju. Na jej twarzy rozlał się niesmak. Sebastian zastanawiał się, czy zamierzała wygłosić mowę potępiającą polowania na lisa. Wziąwszy pod uwagę incydent z królikiem, uważał to za możliwe.
Do niczego takiego jednak nie doszło. Tymczasem uwagę Sebastiana skupiła na sobie młodsza dama.
– Niech pan opowie o Londynie – wykrzyknęła. – Wprost nie mogę doczekać się sezonu.
Sebastian jęknął w duchu. Debiutantki. Przekleństwo mężczyzn. Spojrzał w stronę panny Martin, spodziewając się kolejnego objawu złego humoru na jej twarzy. Tymczasem przybrała taki marzycielski wyraz, że musiał odwrócić wzrok. Oczywiście, ona też musiała marzyć o wyjeździe do Londynu i znalezieniu męża, jak wszystkie młode kobiety.
Jakie to smutne, pomyślał, ale szybko się zreflektował. Co go obchodzą zmartwienia wiejskich panien. Ma własne. Przyjechał tu, żeby spotkać się z Kitem, a teraz najważniejsze to przeżyć monotonię weekendu na wsi i wrócić do milczącej córki.
Będzie musiał uzmysłowić ciotecznej babce, która wywiera na niego presję, by się ponownie ożenił, że nie ma ożenku w planie i nie ulegnie jej naleganiom. Nie ma czasu na bale debiutantek. Całą swoją energię i zasoby przeznaczy dla dzieci. Edwin odnajdzie się.ROZDZIAŁ DRUGI
Dzisiaj będzie polowanie na lisa.
Resztki senności opuściły Sarah. Przeciągnęła się w wygodnym gościnnym łóżku, potoczyła wzrokiem po ścianach wyklejonych tapetą w różyczki. Naturalnie, po kolacji została na noc w Eavensham.
Wyskoczyła z łóżka, podeszła do okna, rozsunęła aksamitne zasłony. Poranne słońce zalało pokój, uwidoczniając smugi zawieszonego w powietrzu kurzu.
Sarah liczyła na to, że będzie padało. Gdyby lało, polowanie zostałoby odwołane i ona mogłaby nadal wylegiwać się w tym wspaniałym łożu.
Mogłaby nawet dać szansę uratowania panny Petunii Hardcastle z wieży, w której ta obecnie marniała. Albo zjeść śniadanie z gośćmi lady Eavensham i dowiedzieć się czegoś interesującego o Londynie. Oczywiście jest mało prawdopodobne, by ktoś z nich napotkał Charlotte, ale gdy słuchała opowieści o Londynie, miała wrażenie, że odnalezienie siostry staje się bardziej realne.
Niestety, musi wstać. Albert i Albertina muszą zostać uratowani. To jedyna para lisów w całej okolicy. Lord Eavensham zrobił wiele, by wytępić całą miejscową populację tych zwierząt.
Opłukała twarz wodą, włosy związała w ciasny węzeł. Napisała kilka słów pożegnania do lady Eavensham i zbiegła schodami do piwnicy.
Na szczęście świeca była tam, gdzie ją zostawili w ubiegłym roku. Westchnęła. Ratowanie zwierząt dawało więcej radości, gdy Kit był zbuntowanym nastolatkiem i robili to razem.
Zapaliła zapałkę, przyłożyła do knota, świeca zamigotała. Sarah zeszła ostrożnie schodami w dół, jej sylwetka rzucała cień na półki z butelkami wina i narzędzia ogrodnicze.
Wiklinowe koszyki i skórzane ogrodowe rękawice zachowały się. Wzięła je i zaniosła na górę, do zmywalni. Nie było tam nikogo, oprócz Gladys, która zmywała naczynia w zlewie. Pozostały personel był zajęty w kuchni albo przy podawaniu śniadania.
– Dzień dobry, panienko – odezwała się Gladys.
– Co z Orionem? Królikiem, znaczy się. – Sarah zaczerwieniła się, miała głupi zwyczaj nadawania imion zwierzętom.
– Zupełnie zapomniałam. Jest tutaj, dałam mu trochę jarzyn. Takie listki, które były zwiędłe przy brzegach.
– Może zostać trochę dłużej? Obiecuję go zabrać, teraz jednak mam coś do zrobienia.
– Nie wiem, co powie pan Hudson.
– Nic nie powie, jeśli nie będzie wiedział. Zresztą będzie zajęty w związku z polowaniem. Chciałam zapytać, czy nie masz przypadkiem resztek z wczorajszej kolacji?
– Panienko, chyba pani Crawford panienki nie głodzi?
– Co? Nie, nie jest tak źle. Potrzebuję ich w innym celu.
– Dla jakichś czworonogów. Czy panienka nigdy nie wydorośleje?
– Chyba nie, jeśli o to chodzi.
– W spiżarni jest miska z resztkami dla psów. Niech panienka sobie coś weźmie.
W ciągu pół godziny udało się jej zataszczyć oba kosze na skraj lasu i zabrała się do urządzania pułapek. Słychać już było dźwięki rogu myśliwskiego. Sarah rozejrzała się nerwowo, spodziewając się, że lada moment nadjedzie kawalkada jeźdźców. Oby udało się złapać przedtem oba lisy. Rozwinęła chusteczkę, w której przyniosła skrawki mięsa, włożyła je na dno koszyków.
Zauważyła w krzakach rudobrązowe futerko i parę ciekawskich oczek. Lis wyszedł z ukrycia, poruszał się ostrożnie jak kot na śniegu. Albertina. Sarah siedziała bez ruchu. Gdzieś rozległo się stukanie dzięcioła, z mokrych po wczorajszym deszczu liści kapała woda, zaszeleścił niewidoczny ptak, skrobnęły o pień drzewa pazurki wiewiórki. Lis podszedł bliżej. Nagle skoczył. Sarah pociągnęła sznurek. Wieko opadło. Nie lubiła takich momentów. Skowytu szamoczącego się zwierzęcia, zapachu uryny.
– Spokojnie, Albertino. To dla twojego dobra. – Przemawiała łagodnym, śpiewnym głosem, jakim zawsze zwracała się do zwierząt, wtrącała francuskie słówka, jednocześnie mocno zabezpieczała sznurkiem zamknięcie. Koszyk kołysał się i trzeszczał od ruchów uwięzionego zwierzęcia.
Robiła to od lat, odkąd tu przybyła. Pomagało to przezwyciężyć chorobę sierocą. W pierwszych tygodniach bez matki i siostry, zwierzęta były jej jedynymi przyjaciółmi. Zaludniały jej świat, czyniły znośnym życie niechcianego dziecka w tym dziwnym domostwie.
Siostra też kochała zwierzęta. Charlotte miała mnóstwo zalet. Nie była wykształcona, nie umiała malować ani grać na fortepianie, ale była spokojna i niewymagająca. Nie dyskryminowała nikogo, ani obdartych uliczników, ani opryskliwych sklepikarzy.
Kiedy Sarah przyjechała do Crawfordów, życie bez siostry było nie do zniesienia. Bała się położyć spać, bała się czuwać, czuła się obolała na całym ciele, jakby ją skopano.
Skoncentrowała uwagę na rozkołysanym koszyku. Nie czas na wspomnienia. Musi przenieść zwierzę na drugi brzeg strumienia i, jeśli zdąży, wrócić, by schwytać Alberta. Potem pójdzie do domu i popracuje nad uwolnieniem panny Petunii. Może uda się jej spieniężyć rękopis, a wtedy podróż do Londynu nabierze realnych kształtów.
Sprawił to ten bulgoczący strumyk. Przed oczami Sebastiana stanął jak żywy obraz sprzed lat: jego dzieci, rzeczywiste jak psy i konie, brodziły beztrosko w płytkiej strudze, śmiejąc się i rozchlapując wodę.
Chciał być sam. Skierował konia na szczyt pagórka, żeby oddalić się od reszty jeźdźców. Koń zatrzymał się na szczycie. Rozciągał się stamtąd widok na malowniczą dolinę, której dnem płynęła srebrzysta woda.
W tej chwili brodził w niej jakiś wioskowy głupek. Po ostatnich deszczach koryto było przepełnione wodą. Wartki nurt podmywał brzegi.
– Hej! – krzyknął Sebastian. Zauważył, że brodzącą w strumieniu osobą była kobieta. Zjechał w dół.
– Potrzebuje pani pomocy?
Nie odwróciła się, w poruszaniu przeszkadzał jej spory koszyk oparty na biodrze. Krzyknął jeszcze raz. Tym razem odwróciła się.
– Lord Langford?
Zdumiał się, słysząc swoje nazwisko. Nagle poznał ją.
– Panna Martin! Na litość boską, co pani robi?
Zeskoczył z konia.
– Nie mogę utrzymać się na nogach…
Musiała poślizgnąć się i wpaść do wody. Nurt był szybki, utrudniał ruchy. W pewnej chwili zachwiała się w tył, wypuściła koszyk i upadła. Natychmiast wyprostowała się, sięgnęła po koszyk i znowu straciła równowagę. Tym razem upadła twarzą do przodu.
Jak tak dalej pójdzie, utopi się, pomyślał. Puścił wodze konia, wszedł do strumienia, podał jej rękę. Podniosła się. Woda spływała jej po twarzy i z rozpuszczonych, potarganych włosów. Sięgnęła po koszyk.
– Niech go pani zostawi.
– Ona utonie.
– Proszę się nie ruszać! Ja go wyłowię.
Zamierzał wyprowadzić ją na brzeg, ale głupia kobieta nie chciała wyjść z wody, kierowała się na przeciwległą stronę strumienia. Poszedł za nią. Grzęznąc w błocie, postawił koszyk na drugim brzegu.
Koszyk zakołysał się, ze środka słychać było skrobanie.
– Co pani tam ma?
Nie odpowiedziała. Uchylił ostrożnie wieka i zamknął je szybko.
– To lis – stwierdził.
– Albertina.
– Złapała pani lisa?
– Rozszarpałyby ją.
– Kto?
– Psy.
– Co za głupota. Ten lis mógłby panią ugryźć.
– Nie. Wkładam rękawiczki. Jestem bardzo ostrożna. Nie pochwalam polowania na lisy.
Nie było w niej śladu wątpliwości co do słuszności tego, co robiła.
– Zepsuła im pani polowanie.
– Uratowałam życie Albertiny. To okrutny sport. Populacja lisów jest zdziesiątkowana. Albertina nikomu nie szkodzi.
– Niech pani to powie farmerom, którzy trzymają kury.
Zauważył, że miała ochotę podjąć polemikę.
– Dosyć tego, nie będę dyskutował o szkodliwości polowań na lisy i marzł na brzegu rzeki.
– Mnie nie jest zimno.
– Ale mnie jest.
– Skoro panu zimno, nie ma powodu, by pan tu stał. Ja zresztą też muszę iść. Muszę wynieść Albertinę w bezpieczne miejsce, zanim nas zauważą. – Schyliła się po koszyk.
– Niech pani go zostawi. Ja go zaniosę tam, gdzie pani sobie życzy.
– Dam sobie radę sama.
– Jak do tej pory, niewiele brakowało, a utopiłaby się pani.
– Nie było żadnego zagrożenia. Strumień nie jest głęboki, chociaż nurt był szybszy niż poprzednio.
– Pani ma zwyczaj to robić często? – zirytował się, jednocześnie jednak chciało mu się śmiać.
– Niekoniecznie zwyczaj.
– Robiła to już pani wcześniej?
– Tak, ale proszę nie zadawać więcej pytań, nie mam czasu. – Rzuciła niespokojne spojrzenie w stronę grzbietu pagórka.
– Dokąd więc? – Schylił się po koszyk.
– Za tamte drzewa. Tam nas nie zauważą. Och… dopiero teraz sobie uświadomiłam, że pan bierze udział w polowaniu. Mam nadzieję, że nie doznał pan zbyt wielkiego zawodu.
– Spóźniona refleksja, ale nie, nie zawiodłem się nadmiernie. Myślami jestem już w Londynie.
– Nie lubi pan weekendów na wsi?
– Nie za bardzo.
– Inni też wkrótce wyjadą?
– Nie wiem. Gdyby została pani na śniadaniu zamiast robić te głupoty, mogłaby pani dowiedzieć się tego w sposób cywilizowany.
– Pan uważa, że nie jestem cywilizowana?
– Uważam, że jest pani szczególna.
– To udowodniony fakt – rozjaśniła się w szerokim uśmiechu.
Sebastian uśmiechnął się mimo woli. Pomyślał, jak dokazywałby Edwin, jak chichotałaby Elizabeth, gdyby widzieli go brodzącego w błocie z tą ociekającą wodą kobietą, taszczącego koszyk z lisem w środku. Może sami robiliby to samo. Dawniej.
Wesołość opuściła go, wróciło otępienie. Na wspomnienia nie składają się wyłącznie dobre chwile.
Powiał chłodny wiatr. Sebastianowi zrobiło się zimno w przemoczonym ubraniu. Chciałby przekonać się, że tej kobiecie nic już nie grozi, i nie tracić czasu na lisy.
– Czy to odpowiednie miejsce? – zapytał zniecierpliwiony i postawił koszyk na ziemi.
Znajdowali się w zagajniku, mrocznym i chłodnym Pachniało korą, mchem i grzybami.
– Jak najbardziej. Proszę, niech się pan już więcej nie trudzi. Umieszczę ją w stodole, dopóki nie złapię Alberta i dopóki sytuacja w terenie nie wyklaruje się.
– Co? Ma pani zamiar złapać drugiego lisa…
– Tak, mam przygotowany drugi koszyk…
– To szaleństwo!
Sebastian podjął nagle decyzję. Pociągnął sznurek zabezpieczający zamknięcie koszyka, kopnął w wieko. Lis wyskoczył na ziemię i zniknął.
– Dlaczego pan to zrobił? – zaatakowała go czerwona z oburzenia panna Martin.
Zrobił to ponieważ chciał coś zrobić! Ponieważ nie mógł dłużej być bierny. Oczywiście nie powiedział tego.
– Jest rzeczą niemądrą wprowadzać lisy na farmę, gdzie żyją ludzie.
– Ja ich nie wprowadzam. Wypuszczę je po zakończeniu polowania. Zdecydowanie nie chcę, żeby się przyzwyczajały do człowieka.
– Nie zmyli mnie pani.
– Nie chcę, aby się stały zwierzętami domowymi, jeśli to ma pan na myśli. Moim celem jest uratowanie gatunku, któremu grozi wytępienie.
Zachowywała się z niezwykłą godnością jak na kogoś przemoczonego do suchej nitki i ociekającego wodą. Pasemka włosów, które wymknęły się z koka, przesłaniały jej twarz. Zauważył, że pod przywierającym do ciała mokrym ubraniem jej figura wcale nie jest taka bezkształtna, jak to sobie wcześniej wyobrażał.
– No dobrze, niebezpieczeństwo wytępienia gatunku zostało odsunięte na inny dzień – uciął bezceremonialnie. – Polowanie już się chyba zakończyło. Teraz odprowadzę panią do domu albo do Eavensham, zanim przeziębi się pani na śmierć.
– Pańska dalsza pomoc jest całkowicie zbędna.
– Jest absolutnie konieczna i mam zamiar odstawić panią tam, gdzie będzie pani bezpieczna. – Gwizdnął na konia. Jester przekroczył strumień i stanął przy nich.
– Absolutnie nie życzę sobie być gdziekolwiek odstawiana. Nie jestem workiem kartofli.
– A może powinienem opowiedzieć lordowi Eavensham o pani dzisiejszych wyczynach?
– To szantaż? Pańskie zachowanie trudno byłoby nazwać honorowym.
– Honorowym nie, ale wskazanym. – Jeśli czegoś nauczyło go doświadczenie z ostatniego roku, to tego, że honorowe zachowanie nie popłaca.
– Nie ulegnę szantażowi.
– Uszanuję to. – Miał zamiar wsadzić ją na konia choćby siłą, jeśli nie da się inaczej. Nie zamierzał tracić czasu na zbędne perswazje.
Musiała odgadnąć jego zamiary, albowiem ścisnęła pięści i zmarszczyła surowo brwi.
– Nawet niech pan o tym nie myśli. Kit nauczył mnie boksu, dobrowolnie nie ustąpię.
Jej opór rozbawił go. Znowu zachciało mu się śmiać. Sytuacja stawała się groteskowa. Ta drobna kobieta groziła, że go obali na łopatki, o ile starczy jej jeszcze czasu na uratowanie od zagłady jakiegoś zwierzaka. Nie wytrzymał, roześmiał się serdecznie, tak jak nie śmiał się od co najmniej roku, od czasu kiedy zaczął się jego koszmar.
Wreszcie spoważniał. Ona opuściła pięści i przestała patrzyć na niego groźnie. W jej oczach pojawiła się obawa, czy on jest przy zdrowych zmysłach.
– Czy pani wie, że była pani świadkiem cudu? – zapytał.
– Wiem, że pani Eagan z wioski doradziłaby mi zażycie soli epsońskiej, a pani Crawford wezwałaby egzorcystę.
– Więc będę się trzymał z dala od obu pań. Zawieramy rozejm? – Wyciągnął dłoń.
Wahała się, ale dobre wychowanie, ugodowa natura, lub też może autentyczny strach o jego poczytalność, skłoniły ją do przezwyciężenia uprzedzenia.
– Niech będzie, rozejm. – Podała rękę.
Uśmiechnęła się i ten uśmiech kompletnie przekształcił jej twarz. Zdjęła grube, skórzane rękawice, czuł więc, jak delikatne były jej palce. Jak miło było trzymać jej dłoń w swojej. Poczuł przypływ dawno nieodczuwanej przyjemności.
Puścił jej dłoń, sięgnął po wodze konia.
– Pani rumak czeka.
– Wciąż pan chce odprowadzić mnie do domu?
– Jeśli pani pozwoli – udał pokorę.
– Jaki on wielki. – Z obawą zadziwiającą jak na kobietę, która miała zwyczaj przeprawiać się w bród przez rzeki, spojrzała na zwierzę.
– Pani, która łapie dzikie zwierzęta, boi się koni?
– Takich wielkich tak. Nie jeżdżę konno.
– Nie pojedziemy szybko. Będziemy szli.
– Byle powoli.
– Zgoda, powoli. – Znowu odczuł tę dziwną przyjemność, kiedy podała mu dłoń.
Usadowił pannę Martin przed sobą, co nie było wcale łatwe, gdyż wciąż trzymała swój koszyk. Ruszyli w ciszy przerywanej tylko trzaskiem gałązek łamanych pod kopytami Jestera. Na szczęście panna Martin nie była rozmowna, w odróżnieniu od wielu przedstawicielek swojej płci.
– Gdzie mam panią zawieźć, do Eavensham czy do domu? – zapytał, gdy wyjechali na wiejską drogę u podnóża pagórka.
– Do domu, jeśli możliwe.
– Absolutnie. Powie pani, jak jechać?
– Tak. Ale… – zawahała się – zostawi mnie pan przy stodole, nie pod głównym wejściem?
– Byłoby to niezwykłe.
– Nie sądzę, by cokolwiek, co wydarzyło się dzisiejszego ranka, nie mogło być uznane za niezwykłe.
– Być może nie, lecz ja wolałbym zobaczyć, że jest pani bezpieczna na progu domu. Nie wspomnę rodzicowi czy opiekunowi o pani akcji sabotażowej, jeśli tego się pani obawia.
– Nie o to chodzi. Moja opiekunka uzna przebywanie w pańskim towarzystwie bez przyzwoitki za coś niespotykanego. Ona martwi się o moją moralność, nie przyjmując do wiadomości, że jestem pełnoletnia i brakuje mi fizycznych atrybutów uzasadniających jej troskę.
Zamilkła. Sebastianowi zrobiło się przykro, że kobieta, chociażby nie pierwszej już młodości, była takiego niskiego mniemania o sobie.
– Mnie podobają się pani atrybuty – powiedział bez zastanowienia.
Jej reakcja była natychmiastowa. Wyprostowała się jak struna i odwróciła, nie bacząc na to, że mogłaby spaść z konia albo upuścić koszyk.
– Lordzie Langford, proszę nie obrażać mojego intelektu. Nie jestem pięknością, ale nie jestem też ograniczona mentalnie i nie godzę się na takie traktowanie. Mam głowę na karku, jeśli nie coś więcej.
Przemawiało przez nią autentyczne oburzenie.
– Zdecydowanie, ma pani głowę na karku.
– Mam nadzieję, że pan znowu ze mnie nie kpi.
– Nie. Żałuję tylko, że Elizabeth nie może pani poznać.
Znowu powiedział coś bez zastanowienia.
– Elizabeth?
– Moja córka.
– Dlaczego?
– Nie wiem dokładnie, sądzę, że ona potrzebuje…
Rzecz w tym, że nikt nie wiedział, czego potrzebuje Elizabeth. Sebastian zdał sobie jednak ze zdumieniem sprawę z tego, że po powrocie opowie Elizabeth o pannie Martin.
Nie wspomni o innych wydarzeniach tego weekendu na wsi, ale opowie jej o króliku, lisie, błocie, koszyku i pannie Martin. Nie spodziewał się, że usłyszy jakąkolwiek odpowiedź ze strony Elizabeth, ale opowie jej o tym.