Nierozwiązane zagadki historii - ebook
Nierozwiązane zagadki historii - ebook
Śledztwo w sprawie najbardziej intrygujących wydarzeń: od epoki kamiennej do końca XX wieku
Czy neandertalczycy byli naszymi przodkami? Czy wojna trojańska toczyła się naprawdę? Czy Jezus umarł na krzyżu? Czy Kolumb zamierzał odkryć Amerykę? Kto napisał sztuki Szekspira? Czy Mozart został otruty? Czy można było uratować „Titanica”? Czy przeżył ktoś z Romanowów? Czy Hitler zamordował swoją siostrzenicę? Dlaczego Hess poleciał do Szkocji?
Dzieje ludzkości pełne są zagadek. Wiele z nich wciąż czeka na rozszyfrowanie. Paul Aron –– nagradzany dziennikarz i redaktor znanych amerykańskich wydawnictw naukowych, autor niezwykle popularnych książek na tematy historyczne - odkrywa zaskakujące wydarzenia, które wciąż rozpalają wyobraźnię. Emocjonująca książka ukazuje nieznane epizody wojen i indywidualnych losów – władców, wynalazców, wielkich twórców i zwykłych ludzi, którzy wywarli wpływ na bieg dziejów. Fascynujące historyczne śledztwo tropi prawdę ukrytą za największymi kontrowersjami naszej przeszłości – od epoki kamienia do końca XX wieku.
PAUL ARON – nagradzany dziennikarz i redaktor znanych amerykańskich wydawnictw naukowych, autor niezwykle popularnych książek na tematy historyczne.
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-241-8000-4 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W klasycznej już powieści detektywistycznej Josephine Tey _The Daughter of Time_ (Córka czasu) Alan Grant ze Scotland Yardu wpada do zapadni i trafia do szpitala. Rozdrażniony i znudzony postanawia rozwiązać sprawę sprzed pięciuset lat: morderstwo „książąt w wieży”.
Głównym podejrzanym jest tutaj król Ryszard III – zgodnie ze sztuką Szekspira i poprzedzającą ją historią Tomasza Morusa – doskonały przykład wcielonego zła. Oskarżano go o zamordowanie dwóch władców, poślubienie (a potem otrucie) wdowy po jednej ze swych ofiar oraz utopienie w kadzi z winem własnego brata. Wydaje się więc, że mógł być zdolny do zabicia dwóch małych bratanków, zagradzających mu drogę do tronu.
Inspektor Grant ma jednak wątpliwości. Przykuty do łóżka wpatruje się w portret Ryszarda, na którym król wygląda zbyt sympatycznie, aby mógł się posunąć do podobnej ohydy. Wciąga do śledztwa odwiedzających go w szpitalu i ku swemu zdumieniu i oburzeniu odkrywa, że Morus jest źródłem bardzo mało wiarygodnym. Sir Tomasz, choć święty w każdym znaczeniu tego słowa po kanonizacji ogłoszonej w roku 1935, wychowywał się w domu kardynała Johna Mortona, śmiertelnego wroga Ryszarda. Innymi słowy, Morus miał z królem na pieńku.
Grant uznał, że złą opinię Ryszard zawdzięcza głównie Morusowi, który świadomie go oczernił, historycy nie zrobili zaś nic, by dociec prawdy.
Jaki stąd morał? Że wymyśleni detektywi są lepszymi badaczami niż zawodowi historycy?
Raczej nie.
Jak niechętnie przyznał inspektor Grant, większości jego „odkryć” na temat Ryszarda dokonali już lata, a niekiedy i stulecia przed nim przedstawiciele dziedziny wiedzy, którą tak głęboko gardził. To historycy śledzili źródła i motywy Morusa, odnaleźli sprawozdanie o śmierci książąt napisane przed nim, doprowadzili do otwarcia grobu w opactwie Westminster, mającego kryć szczątki chłopców.
Każdy detektyw ze Scotland Yardu mógłby sobie życzyć równie wytrwałego śledztwa.
Książka Josephine Tey przekonuje, że najlepsze powieści kryminalne mają wiele wspólnego z najlepszymi dziełami historycznymi. I tu, i tam sprawy nie zawsze są takimi, jakimi się wydają na pierwszy rzut oka; tu i tam dążenie do rozwiązania napotyka po drodze wiele niespodziewanych przeszkód i emocji.
Takie jest założenie tej książki: historycy są wielkimi detektywami. Dzieje pełne są wielkich zagadek detektywistycznych.
Wracając zaś do książąt – grób w opactwie otwarto w 1933 roku, szkielety zbadał archiwista Westminsteru i prezes Towarzystwa Anatomicznego Wielkiej Brytanii. Postępowanie sądowe wykazało, że…
Jedna z głównych zasad wielkich powieści kryminalnych: nie zdradzać zakończenia.CZY NEANDERTALCZYCY BYLI NASZYMI PRZODKAMI?
Pewnego sierpniowego dnia w roku 1856 pracownik kamieniołomu piaskowca w dolinie Neandertal w północno-zachodnich Niemczech znalazł kości należące według niego do niedźwiedzia jaskiniowego. Odłożył je na bok, aby pokazać Johannowi Fuhlrottowi, miejscowemu nauczycielowi i zapalonemu badaczowi historii naturalnej.
Fuhlrott pojął od razu, że ma w rękach coś znacznie ważniejszego od kości niedźwiedzia. Czaszka była mniej więcej wielkości ludzkiej, lecz innego kształtu, z niskim czołem, wałami kostnymi nad oczodołami, wydatnym nosem, wielkimi przednimi zębami i wybrzuszeniem z tyłu. Ciało, sądząc po odnalezionych kościach, musiało także przypominać ludzkie, choć było niższe i bardziej krępe, a także znacznie silniejsze aniżeli każdego człowieka. Znaczenie kości jeszcze wzrosło, gdy Fuhlrott zrozumiał, że natrafiono na nie wśród bardzo starych osadów geologicznych.
Nauczyciel powiadomił Hermanna Schaaffhausena, profesora anatomii na uniwersytecie w pobliskim Bonn. On także uznał, że kości są niezwykłe, stanowią „nieznaną dotąd strukturę naturalną”, jak je później opisał. Schaaffhausen uznał odkrycie robotnika za nowy – czy raczej bardzo, bardzo stary – gatunek człowieka, który otrzymał nazwę neandertalczyka. Schaaffhausen być może podejrzewał nawet, że neandertalczycy byli dawnymi przodkami człowieka współczesnego.
Czy mieliśmy neandertalczyka w rodzinie? Od lewej: człowiek z Piltdown, neandertalczyk i kromaniończyk (człowiek współczesny).(źródło: Department of Library Services, American Museum of Natural History)
Jeżeli profesor i nauczyciel liczyli na uznanie ich odkrycia przez świat nauki, to spotkało ich gorzkie rozczarowanie. Teoria ewolucji Darwina, przedstawiona w dziele _O pochodzeniu gatunków_, miała zostać ogłoszona dopiero za trzy lata, w roku 1859. Dla większości uczonych myśl, że ludzie powstali z innego gatunku i to mającego rzekomo takie kości, wydawała się czystą bzdurą. Rudolf Virchow, czołowy patolog tamtych czasów, zbadał szkielet i stwierdził, że należał do normalnego człowieka, lecz cierpiącego na jakąś niezwykłą chorobę. Inni znawcy uważali podobnie.
Już jednak pod koniec XIX wieku darwinizm dominował w większości środowisk naukowych. Niektórzy uczeni, tacy jak Gabriel de Mortillet z Francji, ponownie przyjrzeli się kościom i uznali, że ludzie współcześni pochodzą od neandertalczyków. Odnalezienie dalszych ich szczątków– we Francji, Belgii i Niemczech – poparło ten pogląd. Skamieniałości te, datowane na okres od 110 000 do 35 000 lat temu, nie mogły być uznane za szczątki ludzi chorych czy współczesnych.
Mimo to większość uczonych, pod przewodnictwem innego Francuza, Marcellina Boule’a, nadal uparcie odrzucała pogląd, że neandertalczycy są przodkami człowieka. Boule przyznawał, że szkielety może i są stare, lecz z nim nie spokrewnione. Twierdził, że chodzący na ugiętych kolanach neandertalczyk o byczym karku i krzywym kręgosłupie był bardziej małpą niż człowiekiem. Jeśli ludzie współcześni mają z nim coś wspólnego, to tylko to, że nasi prawdziwi przodkowie, kimkolwiek byli, mogli wytępić ów „zdegenerowany gatunek”.
Przez większość XX stulecia kontrowersje na temat pochodzenia człowieka tylko się pogłębiały. Z jednej strony mieliśmy następców Mortilleta uważających neandertalczyków za naszych bezpośrednich, choć prymitywnych, przodków. Z drugiej zaś tych, którzy jak Boule upatrywali w neandertalczykach co najwyżej naszych dalekich kuzynów, martwą gałąź ewolucji skazaną na zastąpienie przez ludzi współczesnych. Dopiero przed kilku laty naukowcy zaczęli bardzo ostrożnie łączyć te dwie koncepcje.
Jednym z powodów, dla których następcy Boule’a jeszcze w XX wieku odrzucali kandydaturę neandertalczyka na przodka człowieka, było to, że mogli wysunąć własną, znacznie bardziej znaną. Mowa o niesławnym człowieku z Piltdown, odkrytym w roku 1912. Zapalony poszukiwacz skamieniałości Charles Dawson znalazł w Piltdown, w angielskim hrabstwie Sussex, kości, które natychmiast wywołały sensację. W przeciwieństwie do neandertalczyka, człowiek z Piltdown pod wieloma względami znacznie bardziej przypominał ludzi współczesnych. Prymitywna wydawała się jedynie małpia szczęka, choć nawet w niej ludzką cechą były zęby o płaskich koronach. Takiego przodka Boule chętnie uznałby za swego.
Niestety, człowiek z Piltdown był oszustwem. Ktoś, przypuszczalnie Dawson, połączył części czaszki współczesnego człowieka z żuchwą orangutana, a potem pobrudził, aby wydały się starsze. Dla zmylenia dociekliwych badaczy spiłował zęby. Dopiero w roku 1953 uczeni wpadli na pomysł przyjrzenia się zębom pod mikroskopem, który ujawnił wyraźne ślady po pile.
Wahadło naukowe wychyliło się teraz w stronę neandertalczyka jako przodka człowieka. Zamiast podkreślać różnice dzielące go od nas, uczeni zaczęli skupiać się na podobieństwach. W roku 1957 dwóch amerykańskich anatomów, William Straus i A.J.E. Cave, przyjrzało się ponownie tym samym skamieniałościom, na których podstawie Boule opisywał neandertalczyków jako istoty brutalne i nieludzkie. Chodziło o szkielet z La Chapelle-aux-Saints, znaleziony w 1908 roku w jaskini w południowej Francji.
Straus i Cave zauważyli od razu, że człowiek z La Chapelle-aux-Saints cierpiał na artretyzm. Boule dostrzegł to także, lecz odrzucił płynące stąd wnioski. Według Strausa i Cave’a, choroba tłumaczyła schyloną postawę tego neandertalczyka, a pozostałe cechy przestały nagle różnić się tak bardzo od współczesnych istot ludzkich. Obaj anatomowie stwierdzili, że gdyby neandertalczyka „wskrzesić i wsadzić do nowojorskiego metra – po wykąpaniu, ogoleniu i w modnym ubraniu – to nie zwróciłby na siebie większej uwagi aniżeli inni ludzie”.
Okres po oszustwie z Piltdown przyniósł odmienne spojrzenie nie tylko na wygląd neandertalczyka, ale i jego zachowanie. W latach 60. XX wieku amerykański antropolog C. Loring Brace utorował drogę nowym badaniom nad narzędziami, techniką i warunkami życia neandertalczyków. Ustalił na przykład, analizując skład popiołów pozostawionych przez nich, że piekli jedzenie w płytkich dołach,podobnie jak ludzie późniejsi. Inni badacze spostrzegli, że wiele szczątków neandertalczyków zostało rozmyślnie pogrzebanych – jest to niewątpliwie zwyczaj cechujący ludzi. Starannie ułożone w różnych stanowiskach części szkieletów zwierząt zdają się wskazywać na coś w rodzaju rytualnego ich zabijania, kości neandertalczyków zaś z jugosłowiańskiego stanowiska Krapina były połamane w sposób nasuwający na myśl kanibalizm. Obrzędy takie, choć makabryczne, są na pewno charakterystyczne dla ludzi.
Wychwalanie neandertalczyków osiągnęło szczyt w roku 1971, kiedy to Ralph Solecki wydał pracę o irackiej jaskini Szanidar. Pobrane tam próbki ziemi z pochówku neandertalczyka wykazały niezwykle wysoką zawartość pyłków dzikich kwiatów. Było ich znacznie więcej, niż mógł przynieść wiatr czy zwierzęta. Solecki doszedł do wniosku, że neandertalczycy z Szanidaru składali na miejscach pochówku ofiary z kwiatów i zatytułował swą książkę _The First Flower People_ (Pierwsi ludzie kwiaty). Dodatkowym dowodem ich człowieczeństwa było według Soleckiego to, że szczątki pochowanego tam starszego osobnika wskazywały, iż miał uschnięte ramię i był niewidomy. Spowodowałoby to na pewno jego wczesną śmierć, gdyby nie opieka członków rodziny czy plemienia.
Książka Soleckiego dopełniła przemiany obrazu neandertalczyków. Z przypominających małpy brutali z wyobraźni Boule’a stali się teraz rodzajem prekursorów hipisów, istotami pod wieloma względami bardziej ludzkimi od ludzi współczesnych. Stanowiła także punkt zwrotny dla teorii „ciągłości regionalnej”, jak nazwano ją później, zgodnie z którą ludzie współcześni wyewoluowali w Europie i naBliskim Wschodzie z neandertalczyków, a na pozostałych obszarach z innych, podobnie archaicznych ludzi. Wizerunek neandertalczyka (a z nim teoria ciągłości regionalnej) miał jednak ulec kolejnemu przewrotowi. Zaatakowali go tym razem nie archeolodzy czy antropolodzy, lecz biolodzy molekularni.
Biolodzy znają się słabo na skamieniałościach, a jeszcze mniej na archeologii czy antropologii. Wiedzą jednak wiele o małych odcinkach materiału genetycznego zwanego DNA mitochondrialnym, w skrócie mtDNA. Zespół biologów z Berkeley (Rebecca Cann, Mark Stoneking i Allan Wilson) wyliczył tempo, w jakim dochodzi do mutacji ludzkiego mtDNA, a w roku 1987 uzyskał nową przybliżoną datę pojawienia się człowieka: nastąpiło to około 200 000 lat temu.
Hipotetyczna matka rasy ludzkiej została oczywiście nazwana Ewą.
Mamy więc nowego przodka ludzkości, w przeciwieństwie do człowieka z Piltdown nie będącego oszustwem. Jeśli biolodzy mają rację i Ewa żyła 200 000 lat temu, to ludzie współcześni pojawili się 100 000 lat wcześniej, niż uczeni uważali dotychczas. Oznacza to, że istnieli na długo przed wyginięciem neandertalczyków, których część, sądząc po szczątkach odnalezionych na Półwyspie Iberyjskim, żyła jeszcze 28 000 lat temu.
Wywołało to zamieszanie wśród rzeczników tezy, iż neandertalczycy byli naszymi przodkami; przecież jeśli część neandertalczyków była młodsza niż ludzie współcześni, to staje się znacznie mniej prawdopodobne, że ci ostatni od nich pochodzili. A jeśli ludzie współcześni pojawili się przed neandertalczykami, co teraz wydaje się możliwe, to ewolucja taka byłaby całkowicie wykluczona.
Nowe metody datowania dawnych szczątków dostarczyły dalszych dowodów na to, że pierwsi ludzie istnieli równie dawno jak neandertalczycy, jeśli nie wcześniej. Uczeni obliczają, że neandertalczycy pojawili się w różnych stanowiskach Bliskiego Wschodu około 60 000 lat temu, co mieści się doskonale w granicach poprzednich wyliczeń. Nowe datowania dla ludzi współczesnych wywołały jednak prawdziwy skandal: okazało się, że znaleźli się tam mniej więcej 90 000 lat temu – znacznie wcześniej, aniżeli sądzono poprzednio.
Jednocześnie archeolodzy dokonali nowego datowania stanowisk w Afryce na południe od Sahary, gdzie znaleźli świadectwa występowania ludzi współczesnych już 100 000 lat temu, a według niektórych szacunków nawet 200 000. Zgadzało się to z odkryciami biologów, uznających, że ojczyzną Ewy – jej Edenem – była Afryka. Cann, Stoneking i Wilson stwierdzili, że mtDNA współczesnych Afrykanów wykazuje znacznie większą różnorodność aniżeli innych populacji. Według nich, spowodowane jest to dłuższym czasem ewolucji Afrykanów; stąd pierwsze istoty ludzkie musiały pochodzić z Afryki.
Zgodnie zatem z teorią „pożegnania z Afryką” rasa ludzka wyłoniła się po raz pierwszy w Afryce, następnie pojawiła się na Bliskim Wschodzie i wreszcie dotarła do Europy. W tych ostatnich dwóch rejonach ludzie zetknęli się z bardziej prymitywnymi neandertalczykami, co – jak w przypadku tylu innych gatunków, na które natrafił człowiek – zakończyło się ich wymarciem. Na początku lat 90. XX wieku ten scenariusz zastąpił teorię ciągłości regionalnej.
Najnowszy cios teorii ciągłości regionalnej zadano w roku 1997. Po raz kolejny wymierzyli go biolodzy molekularni. Matthias Krings i jego koledzy z uniwersytetu w Monachium zdołali wydobyć maleńką próbkę mtDNA z kości ramieniowej prawdziwego neandertalczyka – był nim oryginalny okaz Fuhlrotta. Porównali następnie mtDNA neandertalczyka i współczesnego człowieka, odkrywając, że różnice występują w 27 miejscach z 379 zbadanych (próbki mtDNA Afrykanów, wykazujące większą różnorodność niż innych współczesnych populacji ludzkich, różnią się od siebie jedynie w ośmiu miejscach). Krings uznał, że odległość genetyczna neandertalczyków i ludzi współczesnych sprawia, iż bardzo mało prawdopodobne jest, aby ci pierwsi byli naszymi przodkami.
Obrońcy teorii ciągłości regionalnej nie poddali się jednak. Podważali zasadność dowodów genetycznych i wyników datowania, a w roku 1999 odpowiedzieli własnym przełomowym odkryciem. Około 150 kilometrów na północ od Lizbony archeolodzy portugalscy znaleźli szkielet chłopca sprzed 24 500 lat, będącego w połowie człowiekiem współczesnym, w połowie neandertalczykiem. Jego twarz była anatomicznie podobna do twarzy współczesnego człowieka, lecz korpus i nogi do neandertalczyka. Datowanie, umieszczające chłopca w okresie po wymarciu neandertalczyków czystej krwi, zdawało się wskazywać, iż dziecko było potomkiem pokoleń mieszańców neandertalczyków i ludzi współczesnych.
Jeśli neandertalczycy i ludzie współcześni krzyżowali się z sobą, co szybko podkreślili rzecznicy teorii ciągłości regionalnej, to nie mogli być od siebie tak odmienni, jak to twierdzili obrońcy scenariusza „pożegnania z Afryką”.
Odkrycie portugalskie mogło doprowadzić do dalszej polaryzacji stanowisk, obrony przez obie strony świadectw i teorii pozornie nie do pogodzenia. Tak się do pewnego stopnia stało: starzy obrońcy obu poglądów zwarli szeregi, uznając nowe znalezisko lub je odrzucając. Ich retoryka wydaje się jednak łagodniejsza aniżeli ta po dawniejszych odkryciach, może ze względu na przesunięcie się głównego punktu dyskusji. Zamiast spierać się, czy neandertalczycy, czy też inne dawne istoty przekształciły się w ludzi współczesnych, uczeni coraz częściej zajmują się badaniem, jak grupy te na siebie oddziaływały.
Czy walczyły z sobą? Czy się od siebie uczyły? Rozmawiały z sobą, krzyżowały się, czy może po prostu nawzajem ignorowały?
Może archeolodzy albo mikrobiolodzy – czy też przedstawiciele jakiejś zupełnie innej dyscypliny – zdołają kiedyś odpowiedzieć na te pytania. Obecnie jest to zadanie bardzo ryzykowne, choć ciekawe. Niemiecki antropolog Gunter Brauer zaproponował na przykład bardziej wyważoną wersję scenariusza „pożegnania z Afryką”. Według niego, ludzie współcześni rzeczywiście pochodzili z Afryki, a następnie dotarli do reszty świata. Różnili się także pod wieloma względami od neandertalczyków, z którymi spotykali się na Bliskim Wschodzie i w Europie, jednak nie na tyle, aby nie mogli się z nimi krzyżować. Brauer sądzi więc, że ludzie współcześni mogą mieć wśród przodków także neandertalczyków, choć geny neandertalskie tworzą jedynie drobną część naszego DNA.
Po przeciwnej stronie sporu niektórzy obrońcy teorii ciągłości regionalnej, tacy jak antropolog z Tennessee Fred Smith, przyznają, że kluczowa zmiana genetyczna u ludzi zaszła w Afryce. Smith twierdzi jednak, że neandertalczycy z Europy i Bliskiego Wschodu nie zostali pokonani przez przybyszy, lecz ich wchłonęli, przejmując zalety genetyczne.
Ani kompromis Brauera, ani Smitha nie został w pełni zaaprobowany, nie można też powiedzieć, że zbliżamy się do zgody w sprawie miejsca neandertalczyków w prehistorii ludzi. Większość uczonych zgodziłaby się jednak obecnie, że bez względu na rodzaj stosunków neandertalczyków i ludzi współczesnych, żyli oni obok siebie w czasie i przypuszczalnie w przestrzeni. Gdzieś jednak, najprawdopodobniej najpierw na Bliskim Wschodzie, a potem w Europie, te dwa gatunki ludzi – różniące się od siebie bardziej niż jakiekolwiek rasy dzisiejsze, choć mające pewne rozpoznawalne wspólne ludzkie cechy – po raz pierwszy zetknęły się z sobą.
Nikt nie wie na pewno, co nastąpiło potem.
Ciekawe pozycje na temat neandertalczyków:
Richard Leakey, Roger Lewin _Origins Reconsidered_ Doubleday, Nowy Jork 1992.
Leakey, znany najlepiej jako odkrywca skamieniałości znacznie starszych, aniżeli związanych z powyższym sporem, wnikliwie i prowokująco omawia jednak sprawę neandertalczyka. Początkowo podzielał teorię ciągłości regionalnej, częściowo dlatego, że pociągała go wyraźna nieuchronność wyłonienia się ludzi współczesnych spośród wszelkiego rodzaju dawnych istot występujących na całym świecie. Stopniowo jednak zaczął się przychylać do scenariusza „pożegnania z Afryką” z wynikającym z niego być może nawet bardziej frapującym wnioskiem, że wszystkie rasy współczesnego świata są jednym ludem.
Erik Trinkhaus, Pat Shipman _The Neandertals_, Alfred A. Knopf, Nowy Jork 1993.
Wyczerpujące dzieje sporów na temat neandertalczyka. Antropolog Trinkhaus należy do czołowych obrońców teorii ciągłości regionalnej, lecz jego historiografia jest zachwycająco bezstronna. Jedyna wada książki to skłonność autorów do przerywania tekstu zwięzłymi charakterystykami największych uczonych, których życiorysy – przynajmniej w postaci tam zamieszczonej – nie są na ogół tak ciekawe, jak ich odkrycia czy pomysły.
Christopher Stringer, Clive Gamble _In Search of the Neanderthals_, Thames & Hudson, Nowy Jork 1993.
Stringer to czołowy rzecznik teorii „pożegnania z Afryką”, lecz podobnie jak Trinkhaus, traktuje sprawiedliwie obie strony sporu. Można przy okazji zauważyć, że autorzy brytyjscy, do których należy Stringer, zachowują tradycyjną w języku angielskim pisownię „Neanderthal”, a większość innych stosuje końcówkę „tal”.
James Shreeve _Zagadka neandertalczyka_, Warszawa 1998.
Zrozumiałe przedstawienie toczącego się sporu przez popularyzatora nauki.
Paul Mellars _The Neanderthal Legacy_, Princeton University Press, Princeton 1996.
Pełen szczegółów technicznych, lecz użyteczny opis życia neandertalczyków, zwłaszcza sposobu, w jaki organizowali swe społeczności.
Matthias Krings, Anne Stone, Ralf Schmitz, Heike Krainitzi, Mark Stoneking, Svante Paabo _Neandertal DNA Sequences and the Origin of Modern Humans_, „Cell” 90 (11 lipca 1997).
Analiza 1856 próbek mtDNA neandertalczyka.
Ryk Ward, Christopher Stringer _A Molecular Handle on the Neanderthals_, „Nature” 388 (17 lipca 1997).
Mniej techniczne podsumowanie wyników Kringsa.
Cidalia Duarte, Joan Mauricio, Paul Pettitt, Pedro Souto, Erik Trinkhaus, Hans van der Plicht, João Zilhão _The Early Upper Paleolithic Human Skeleton from the Abrigo do Lagar Velho (Portugal) and Modern Human Emergence in Iberia_, „Proceedings of the National Academy of Sciences” 96 (czerwiec 1999).
Odkrycie mieszańca neandertalczyka i człowieka współczesnego.KTO ZBUDOWAŁ STONEHENGE?
Piramidy Egiptu, grecki Partenon, rzymski Koloseum przywołują obrazy wielkich cywilizacji faraonów i filozofów, cesarzy i epików.
Inaczej jest ze Stonehenge.
Potężne zabytki kamienne na równinie Salisbury są otoczone nie przez starożytne miasta, lecz przez współczesne autostrady wiodące na wschód w stronę Londynu. Nie ma tu żadnych hieroglifów do odczytania ani dialogów sokratejskich do zinterpretowania. Lud z epoki kamienia i brązu, który wzniósł Stonehenge, zbudował także wiele mniejszych zabytków – ich szczątki rozrzucone są po okolicy. Nie pozostało jednak po nim nic, co zdradziłoby, jak i dlaczego mógł się porwać na tak cudowny wyczyn techniki, jakim jest Stonehenge. Poziom cywilizacji starożytnych mieszkańców równiny Salisbury pod innymi względami ledwo zapewniał im przeżycie, i aż do końca XX wieku historycy bez skrupułów nazywali ten lud „barbarzyńskim”.
Nic więc dziwnego, że już od średniowiecza badacze starożytnego kręgu głazów szukali jego budowniczych poza równiną Salisbury. Walijski duchowny z XII wieku, Geoffrey z Monmouth, przypisał Stonehenge Merlinowi, nadwornemu czarownikowi króla Artura. Według _Historia Regnum Britanniae_ (Historii królów Brytanii) Geoffreya budowę zlecił wuj Artura, Aureliusz Ambrozjusz, który szukał odpowiednio monumentalnego sposobu upamiętnienia wielkiego zwycięstwa nad anglosaskimi najeźdźcami. Merlin poradził zabranie kręgu głazów z miejsca w Irlandii zwanego Killarus, a następnie doprowadził do przewozu morzem do Brytanii gotowej już budowli.
W XVII wieku Stonehenge tak zaintrygowało króla Jakuba I, że nakazał jego zbadanie swemu nadwornemu architektowi Inigo Jonesowi. Obejrzawszy zabytek Jones mógł jedynie zgodzić się z Geoffreyem z Monmouth, że tamtejsi mieszkańcy z epoki kamienia czy brązu nie byli w stanie go zbudować. „Skoro nic nie umieli, nawet się odziewać – argumentował Jones – to tym bardziej nie mieli wiedzy, jak wznosić okazałe budowle czy równie wspaniałe dzieła co Stone-Heng”.
Jones doszedł do wniosku, że „tak doskonała budowla” mogła być jedynie dziełem Rzymian i że była świątynią nieznanego rzymskiego boga.
W następnych latach nadal przypisywano Stonehenge budowniczym pochodzącym niemal zewsząd, tylko nie z Brytanii. Swych zwolenników mieli najeźdźcy skandynawscy, Belgowie, Anglosasi, jak również starożytni kapłani celtyccy zwani druidami.
Wszystkie te teorie miały jednak pewną wadę. Datowanie radiowęglowe zostało wprawdzie wynalezione dopiero w XX stuleciu, lecz już mniej dokładne metody wyznaczania wieku używane przez wcześniejszych archeologów wskazywały, że Stonehenge zbudowano prawdopodobnie przed 1500 rokiem p.n.e. Większość uczonych zdawała sobie też sprawę, że druidzi przybyli najwcześniej w 500 roku p.n.e., a Rzymianie po nich. Oznaczało to, że Stonehenge wzniesiono ponad 1000 lat przed ich dotarciem do Brytanii.
Aż do XX stulecia zadawano więc pytanie: kto zbudował Stonehenge?
Odpowiedzi dostarczyło przypadkowe odkrycie archeologa w roku 1953. Badający to stanowisko Richard Atkinson 10 lipca przygotowywał się do sfotografowania siedemnastowiecznego graffiti na kamieniu obok tak zwanego Wielkiego Trylitonu. Czekał na późne popołudnie, licząc na bardziej ostry kontrast światła i cienia. Spoglądając przez obiektyw, Atkinson zauważył, że pod napisem z XVII stulecia znajdują się inne rysunki. Był wśród nich sztylet skierowany ku ziemi, a obok cztery topory, podobne do znajdowanych w Anglii i pochodzących z okresu wznoszenia Stonehenge.
To nie topory, ale sztylet najbardziej poruszył Atkinsona. Niczego podobnego nie znaleziono w Anglii, a nawet nigdzie indziej z północnej Europie. Najbliższy okaz pochodził z grobów królewskich w warowni w Mykenach w Grecji.
Nareszcie znalazło się ogniwo łączące Stonehenge z wyżej rozwiniętą cywilizacją, po której można by się spodziewać wzniesienia czegoś podobnego. Co więcej, sztyletyz Myken datowano na około 1500 rok p.n.e., na tę samą epokę, w której według większości specjalistów z lat 50. XX wieku zbudowano Stonehenge. Ślad mykeński, w przeciwieństwie do rzymskiego czy druidzkiego, był sensowny chronologicznie.
Atkinson opracował złożoną teorię, według której Stonehenge zaprojektował architekt przybyły ze stojącego cywilizacyjnie wyżej obszaru Morza Śródziemnego. Zastanawiał się nawet, czy na równinie Salisbury nie pochowano mykeńskiego księcia. Środowisko archeologów zadowolone, że wreszcie znaleziono rozwiązanie zagadki Salisbury, uznało tę teorię.
Ślad mykeński porzucono jednak równie szybko, jak go zaakceptowano. W latach 60. XX wieku pojawiła się nowa metoda datowania radiowęglowego i nagle archeolodzy uzyskali niezbite dowody wskazujące, że Stonehenge jest znacznie starsze, niż poprzednio sądzono – o wiele dawniejsze od cywilizacji mykeńskiej. Nowe datowania radiowęglowe potwierdziły, że warownia w Mykenach powstała między 1600 a 1500 rokiem p.n.e., lecz cofnęły w przeszłość początki Stonehenge – do okresu sprzed wszelkich możliwych wpływów śródziemnomorskich.
Według tych najnowszych obliczeń wały i rów zewnętrzny kręgu Stonehenge pochodzą z około 2950 roku p.n.e. Wewnątrz kręgu w latach 2900–2400 p.n.e. powstawały budowle drewniane, zastąpione niedługo później znanymi nam kamiennymi.
Nowe odkrycia wykluczyły nie tylko teorię mykeńską, ale i całe wiodące do niej podejście „dyfuzjonistyczne”. Stonehenge było po prostu za stare, aby wzniosła je jakakolwiek wielka cywilizacja europejska, pozaeuropejskie zaś rozwijały się zbyt daleko. Po raz pierwszy większość naukowców musiała przyznać, że lud budowniczych Stonehenge żył w jego pobliżu i poradził sobie bez pomocy z zewnątrz. Ten pozornie prymitywny lud zdołał jakoś wznieść jeden z najstarszych zabytków świata.
Jakby tego było mało, lud budowniczych Stonehenge bardzo utrudnił sobie zadanie, posługując się głazami sprowadzonymi z odległości 240 kilometrów, z gór Preseli w południowo-zachodniej Walii.
Pochodzenie „błękitnych kamieni” (które obecnie są pokryte szarymi plamami) odkrył w roku 1932 geolog H.H. Thomas. Trzy rodzaje tych kamieni nie przypominają skał znajdowanych w pobliżu Stonehenge, lecz Thomas stwierdził, że można natrafić na ich naturalne wychodnie między wierzchołkami gór Carn Menyn i Foel Trigarn w Walii.
Jak ludzie żyjący na równinie Salisbury sprowadzili z Walii do Anglii te głazy, ważące niekiedy po 5 ton?
Odkrycie Thomasa kazało spojrzeć na nowo na opowieść Geoffreya z Monmouth o czarach Merlina. Być może, jak sądził archeolog Stuart Piggott, w podaniach zachowały się prawdziwe tradycje ustne. Geoffrey podał przecież, że Merlin sprowadził kamienie z zachodu (choć nie z Walii, ale z Irlandii). Geoffrey pisał także, że głazy przypłynęły do Stonehenge, co mogło być przetrwałym w pamięci ludowej wspomnieniem o przewożeniu ich przez Morze Irlandzkie. Mógł nawet dostarczyć wskazówki tłumaczącej, dlaczego lud, który wzniósł Stonehenge, udawał się tak daleko po kamienie, choć na równinie Salisbury występowało mnóstwo innych rodzajów skał: niewykluczone, że budowniczowie Stonehenge wierzyli, jak Merlin Geoffreya, iż głazy te mają właściwości magiczne.
Większość historyków uznaje propozycję Piggotta za zbyt daleko idącą, zwłaszcza w świetle zniekształcanej na ogół przez Geoffreya wizji dziejów. Nadal jednak bez odpowiedzi pozostawało pytanie, jak sprowadzono z gór Preseli na równinę Salisbury co najmniej 85, a może więcej, głazów.
Niektórzy badacze, a zwłaszcza geolog G.A. Kellaway, twierdzili, że „błękitnych kamieni” dostarczyły lodowce, a nie ludzie. Większość specjalistów wystąpiła jednak przeciw tezie Kellawaya, gdyż nie wierzą oni, aby ostatnie zlodowacenie sięgnęło aż tak daleko na południe, gdzie leży Preseli czy równina Salisbury. Choćby nawet lodowiec tam dotarł, jest bardzo mało prawdopodobne, żeby zabrał „błękitne kamienie” z niewielkiego terenu w Walii i złożył na innym niedużym obszarze w Anglii, zamiast wszędzie rozrzucić. Brak takich skał na południe czy wschód od Kanału Bristolskiego (z wyjątkiem być może jednego, znajdującego się obecnie w Salisbury Museum, lecz o niepewnym pochodzeniu) jest poważnym argumentem przeciw teorii lodowcowej.
Niebo odgrywa główną rolę w różnych teoriach, według których Stonehenge było obserwatorium astronomicznym. (źródło: Kahnav)
Najprostsze wyjaśnienie mówi więc, że ludzie z równiny Salisbury powiązali kilka czółen i przewieźli „błękitne kamienie” przez Morze Irlandzkie. Podróż ta jest kolejnym dowodem na posiadanie przez ten lud zdumiewających umiejętności technicznych.
Oprócz zamieszania wśród dyfuzjonistów, lata 60. XX wieku przyniosły jeszcze poważniejsze argumenty przemawiające na rzecz ludu z równiny Salisbury. Tym razem dostarczyli ich nie archeolodzy czy geolodzy, lecz astronomowie.
Astronomia została wtedy przywołana nie po raz pierwszy. Jeszcze w XVIII wieku William Stukely zauważył, że główna oś Stonehenge biegnie tam, „gdzie Słońce wschodzi, gdy dni są najdłuższe”, a wielu innych badaczy zabytku znalazło kolejne sposoby jego orientacji wobec Słońca, Księżyca i gwiazd. Nie wywołało to jednak takiego poruszenia, jak odkrycie Geralda Hawkinsa, astronoma z Boston University. Jego książka o zuchwałym tytule _Stonehenge Decoded_ (Stonehenge rozszyfrowane) ukazała się w roku 1965, stając się międzynarodowym bestsellerem.
Hawkins stwierdził, że kierunki wyznaczane przez 165 najważniejszych punktów zabytku wykazują silne powiązania z pozycjami wschodów i zachodów Słońca i Księżyca. Jeszcze większe kontrowersje wywołał jego wniosek, że krąg jam w Stonehenge zwany dziurami Aubreya używany był do przewidywania zaćmień Księżyca. Hawkins nazwał Stonehenge „neolitycznym komputerem”.
Atkinson, pozostający największym autorytetem w sprawach Stonehenge, odkąd odkrył rysunki „mykeńskie”, odpowiedział równie śmiało zatytułowanym artykułem _Moonshine on Stonehenge_. Dowodził w nim, że całkiem możliwe było przypadkowe powiązanie kierunków z niebem. Odnośnie do dziur Aubreya jako metody przewidywania zaćmień Atkinson przedstawił dowody na używanie tych dołów jako jam do spalania ciał, zasypywanych zaraz po wykopaniu.
Dyskusja, jaka następnie rozgorzała, do pewnego stopnia podzieliła astronomów i archeologów, a przedstawiciele obu dyscyplin mieli często duże kłopoty ze zrozumieniem argumentów technicznych drugiej strony. Astronomowie dostarczali mnóstwa różnych przykładów, że Stonehenge mogło służyć za obserwatorium astronomiczne, niektóre z nich były trudniejsze do odrzucenia niż tezy Hawkinsa. Przejawiali jednak skłonności do podkreślania, jak różne punkty wiążą się ze Słońcem czy Księżycem, nie przejmując się tym, że jedne z owych rzekomo wyznaczających kierunek punktów powstały setki czy nawet ponad 1000 lat później niż inne. Archeolodzy szybko wykrywali luki w większości z tych teorii.
Pod koniec II tysiąclecia spór trwa wprawdzie nadal, lecz dostrzegalne są oznaki zgody. Najdziksze teorie, takie jak Hawkinsa, zostały odrzucone, nawet przez astronomów, lecz niemal wszyscy archeolodzy (łącznie z Atkinsonem) przyznają, że przynajmniej kilka kierunków związanych z niebem, zwłaszcza ze Słońcem, jest czymś więcej aniżeli zbiegiem okoliczności. Najbardziej prawdopodobne i możliwe do przyjęcia jest to, że zabytek nie był nigdy obserwatorium, przynajmniej w obecnym pojęciu, niemniej lud Stonehenge przypuszczalnie obserwował z niego Słońce, być może w trakcie jakiegoś prehistorycznego obrzędu.
Nawet tak niezaawansowana astronomia wskazuje, iż lud z równiny Salisbury badał niebo i potrafił w jakiś sposób zaznaczać swoje odkrycia. Najwyraźniej budowniczowie Stonehenge, choć pod jednymi względami prymitywni, pod innymi byli bardzo zaawansowani. W tym sensie najnowsze odkrycia, mimo że pogłębiają naszą znajomość Stonehenge, pogłębiają również tajemnicę otaczającą ludzi, którzy je wznieśli.
Ciekawe pozycje na temat Stonehenge:
Geoffrey of Monmouth _The History of the Kings of Britain_, tł. Lewis Thorpe, The Folio Society, Londyn 1966.
Jak po jego ukończeniu w roku 1138, dzieło jest nadal zajmujące, ciekawe… i zupełnie niewiarygodne.
Gerald Hawkins _Stonehenge Decoded_, Doubleday, Garden City 1965.
Pomimo swych wad, Hawkins ma wyczucie dramaturgii, a jego książka nadal porusza czytelnika.
Richard Atkinson _Moonshine on Stonehenge_, „Antiquity” 40, nr 159 (wrzesień 1966).
Najważniejsza odpowiedź udzielona Hawkinsowi przez archeologa.
Jacquetta Hawkes _God in the Machine_, „Antiquity” 41, nr 163 (wrzesień 1967).
Hawkes zasłynęła, słusznie stwierdzając, że „każdy wiek ma takie Stonehenge, jakiego pragnie lub na jakie zasługuje”. Jej słowa mogą się równie dobrze odnosić do każdej zagadki historycznej opisanej w tej książce.
Christopher Chippindale _Stonehenge Complete_, Cornell University Press, Ithaca 1983.
Choć w odniesieniu do Stonehenge określenie to może być tylko przesadą, książka jest bardzo starannym zestawieniemhistoriograficznym obejmującym niemal „wszystko ważne, ciekawe czy dziwne, co zostało napisane lub namalowane, odkryte lub przeczute, o najbardziej niezwykłej ze wszystkich budowli starożytnych”.
Rodney Castleden _The Making of Stonehenge_, Routledge, Londyn 1993.
Dokładne omówienie każdej fazy wznoszenia i upadku zabytku.
R.M. Cleal, K. Walker, R. Montague _Stonehenge in Its Landscape_, English Heritage, Londyn 1995.
Obszerne sprawozdanie techniczne zestawiające wyniki wszystkich ważniejszych wykopalisk w XX wieku.
John North _Stonehenge_, The Free Press, Nowy Jork 1996.
Najnowsze i najbardziej staranne przedstawienie tez astronomicznych. Według hipotezy Northa, która wywarła wrażenie na wielu, lecz mało kogo przekonała, Stonehenge wytycza wiele znaczących kierunków, lecz dawniejsi astronomowie nie byli w stanie ich dostrzec, gdyż patrzyli na Słońce ze środka zabytku, podczas gdy powinni byli to czynić spoza kręgu.
David Souden _Stonehenge_, Collins & Brown, Londyn 1997.
Zamówiona przez English Heritage, niby-niezależną agencję zarządzającą zabytkiem, książka w przejrzysty sposób przedstawia poglądy ortodoksyjne, przyjmując niektóre teorie astronomiczne (choć odrzucając ich większość).
Barry Cunliffe, Colin Renfrew (red.) _Science and Stonehenge_, Oxford University Press, Oksford 1997.
Zbiór prac będących owocem konferencji zorganizowanej po ukazaniu się _Stonehenge in Its Landscape_; obejmuje najnowsze głosy w dyskusji na temat „błękitnych kamieni” i astronomii.
_Koniec wersji demonstracyjnej_