Niesłusznie skazany - ebook
Niesłusznie skazany - ebook
Pełna erotyki opowieść o ryzykownym układzie, podwójnej grze i pikantnych fantazjach.
Jorge Garca po dwudziestu latach odsiadki opuszcza więzienne mury. Trafił w to miejsce, gdy był jeszcze nastolatkiem, skazanym na dwadzieścia lat więzienia za morderstwo, którego nie popełnił. Po wyjściu na wolność mężczyzna postanawia się dowiedzieć, kto tak naprawdę zabił jego przyjaciela.
Pomaga mu w tym piękna Carmen, z którą nawiązuje gorący romans. Kobieta, choć wzbudza w nim ogromne pożądanie, jest córką jego największego wroga, za sprawą którego poszedł za kratki.
Czy fantastyczny seks pozwoli mu realnie ocenić intencje dziewczyny?
Kto przed laty dokonał morderstwa młodego chłopaka?
Czy zemsta może być sensem życia?
Poznaj intrygę, której będziesz pożądać tak samo jak seksu.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-950-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jorge
Tego dnia siedziałem w swojej celi z innym nastawieniem niż zwykle. Raczony obecnością współwięźnia, czułem podekscytowanie zbliżającym się końcem mojego wyroku.
Dwadzieścia lat temu skazano mnie za morderstwo, którego nie popełniłem. Choć byłem wtedy nieletni, sąd potraktował mnie jak osobę dorosłą. Zadałem się z nieodpowiednimi ludźmi i płaciłem za to przez długie lata.
Po wyjściu w końcu będę mógł rozliczyć się ze wszystkimi, którzy przyczynili się do moich cierpień.
– Jesteś gotowy? – zapytał Miguel, którego poznałem w trakcie odsiadki w zakładzie karnym. Był ode mnie starszy. Nigdy tak naprawdę nie zdradził, ile ma lat, ale sądząc po wyglądzie, miał około sześćdziesiątki. Wyrok odsiadywał, jak ja, za zabójstwo, jednak w jego przypadku nie było mowy o tym, że kiedykolwiek wyjdzie z więzienia. Dzięki Miguelowi znalazłem cel i siłę do tego, żeby przetrwać nieskończenie długie dni i noce w tym okropnym miejscu. Okazało się również, że mamy wspólnego wroga.
– Jestem gotowy od dwudziestu lat – odpowiedziałem.
– Pamiętaj o wszystkim, czego cię nauczyłem. Będę do ciebie dzwonił, gdy tylko będę mógł.
Rozmowę przerwał nam gad, który pukał do metalowych drzwi – mojej bramy do wolności.
– García, wychodzisz!
W więzieniu czułem, jakby nazwisko do mnie przywarło. Rzadko ktokolwiek używał mojego imienia. Miałem wrażenie, że je zapomniałem. „Jorge”, matka nazwała mnie tak po dziadku. Człowieku, którego darzyłem największym szacunkiem. Niestety przez ten pierdolony wyrok nie dane mi było go pożegnać. Z uwagi na mój status tak zwanej „enki”.
Szliśmy korytarzem, a za nami echo niosło głośne pożegnania mnie przez więźniów. Część przypominała, żeby o nich nie zapomnieć, inni domagali się wyświadczenia im przysługi. Doszedłem w obstawie klawisza przed dyżurkę.
– García, torba, portfel, telefon. Podpisz! – Dyżurny podał mi kwit potwierdzający odbiór rzeczy.
– Powiedziałbym do widzenia, ale mam nadzieję, że nigdy was nie zobaczę – rzuciłem i wyszedłem przez otwarte kraty, ostatnią barierę dzielącą mnie od wolności.
Stałem przed budynkiem więzienia i nabrałem w płuca świeżego powietrza. Niczym nie różniło się od tego, którym oddychałem przez ostatnie dwadzieścia lat, ale dzisiejszego dnia smakowało wyjątkowo dobrze. Szukałem wzrokiem znajomej duszy. Wiedziałem, że nie ujrzę matki, która skreśliła mnie z chwilą ogłoszenia wyroku. Uznała mnie za winnego.
Chciałbym zobaczyć dziadka, ale on już nie żył. Był jedyną osobą z rodziny, która do końca wierzyła w moją niewinność. Niestety umarł, nim wyszedłem.
Zarzuciłem torbę na ramię i ruszyłem przed siebie. Zatrzymał mnie głośny klakson. Rozejrzałem się i rozpoznałem w trąbiącym na mnie samochodzie – shelby z 67 roku, cacko motoryzacji. Podszedłem i zamarłem, gdy dostrzegłem za kierownicą siostrę mojego przyjaciela, którego rzekomo z zimną krwią pozbawiłem życia.
– Carmen, co ty tu robisz? – zapytałem zdziwiony.
– Wiem, że to nie ty zabiłeś Diega. Wskakuj!
Przez całe dwadzieścia lat nie dostałem od niej żadnej wiadomości. Nawet nie próbowała nawiązać ze mną kontaktu. Ledwie pięć minut temu opuściłem celę, a już świat zaczął mnie zaskakiwać.MALIBU BEACH
Jorge
– Twój ojciec wie, że tu jesteś? – spytałem oschle.
– Gdyby to podejrzewał, z pewnością nie pozwoliłby mi wyjść z domu.
Otworzyłem drzwi i wsiadłem do auta. Umościłem się na fotelu pasażera i zacząłem przyglądać się Carmen. Zapamiętałem ją jako małą dziewczynkę, która zawsze podążała za mną i Diegiem. Była młodsza od nas o pięć lat. Trudno było mi ocenić jej wzrost. Siedziała za kierownicą i wydawała się niewiele niższa ode mnie. Czarne kręcone włosy opadały jej na ramiona, co łącznie z jej ciemną karnacją czyniło z niej typową Meksykankę. Jej okrągłe piersi przecinał pas bezpieczeństwa, niżej oparty na płaskim brzuchu. Dorastając, zdecydowanie wypiękniała.
– Zawieź mnie do Malibu. – Spojrzałem jej w oczy. – A w drodze przekonaj mnie do siebie.
Ruszyła powoli, a ja jeszcze raz spojrzałem na więzienie stanowe Lancaster. Poczułem, że to nie tyle koniec mojego wyroku, co początek sprawiedliwości, która nigdy nie nastała. Wiedziałem, że muszę rozwiązać zagadkę zabójstwa nie tylko dla siebie samego. Byłem to winny martwemu przyjacielowi.
– Nic w tej sprawie nie pasuje – zaczęła Carmen.
– Tego mi nie musisz mówić. Powiedz coś, czego nie wiem.
– Nie miałeś motywu.
– Wiedzieli o tym wszyscy, co nie przeszkodziło w skazaniu mnie. – Odwróciłem głowę w jej kierunku. – Byłem na miejscu morderstwa. Policjant, który pierwszy mnie dopadł, zeznał, że trzymałem w rękach narzędzie zbrodni. Technicy znaleźli pod paznokciami Diega mój naskórek, a to wszystko razem świadczyło przeciwko mnie.
– Wedle zeznania policjanta? – zapytała.
– Poczekaj, przesłuchujesz mnie? Przecież to ty miałaś mnie przekonać do siebie, nie na odwrót.
– Czytałam raport z zatrzymania i wydawał mi się zbyt drobiazgowy i kompletny. Wszystko wyglądało tak, jakby było ustawione. Tylko przez kogo?
– Muszę odpowiadać na to pytanie? Szukaj we własnym domu.
– Chcesz powiedzieć, że mój ojciec jest w to zamieszany?! W śmierć własnego dziecka?! – wrzasnęła.
– To wszystko jest bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje. Nie wiesz tak naprawdę nic ani o tym zdarzeniu, ani o swojej rodzinie. Może chcesz wiedzieć, kto opłacił mojego chujowego adwokata?
– No, kto?
– Angel Martinez. – Patrzyłem uważnie na jej reakcję i całe jej wyobrażenie o ojcu zaczynało rozpadać się jak domek z kart.
– Kłamiesz – rzekła.
– Czy ja mam powód, żeby kłamać? – Zmarszczyłem czoło. – Wysadź mnie tutaj. Nie dogadamy się.
– Nie, poczekaj.
– Na nic nie będę czekał. Stawaj! Ale już! – rozkazałem.
Usłyszałem pisk opon i auto się zatrzymało. Aż było czuć dym ze startych podczas hamowania opon. Wysiadłem na bezdrożu, mniej więcej w połowie drogi do Malibu. Wiedziałem, że nie będzie to łatwa przeprawa, ale lepsza niż towarzystwo kogokolwiek z rodziny Martinezów. Odszedłem, nie odwracając się. Pomachałem ręką Carmen, kiedy śmignęła obok mnie.
Mijałem kolejne przystanki autobusowe. Nie było mnie stać na bilet. Szedłem przed siebie, nie wiedząc dokąd. Byłem pewny jedynie tego, że zbliżam się do celu. Od Malibu dzieliło mnie jakieś pięćdziesiąt mil.
Z nieba lał się żar. Zdjąłem koszulkę i owinąłem nią głowę. Wciąż szedłem, mając nadzieję, że w końcu trafię na jakieś miejsce, w którym chociaż na chwilę się zatrzymam.
Czułem nieznośne pragnienie, dlatego ucieszył mnie widok stacji benzynowej. Szedłem, czując, że nogi same się pode mną uginają. Zobaczył to jeden z mężczyzn, akurat tankujący wóz. Przeszedł obok mnie, bacznie mi się przyglądając. Jakby mnie rozpoznawał. Sprawa morderstwa Diega była bardzo medialna w ostatnich latach, a moja twarz przez jakiś czas gościła we wszystkich telewizjach.
Wszedłem na stację, odprowadzany wzrokiem mężczyzny. Sięgnąłem do lodówki po wodę i udałem się do kasy, żeby zostawić w niej ostatnie pieniądze, jakie miałem. Wiedziałem, że bez picia nie ujdę nawet stu metrów. Miałem już wychodzić, kiedy usłyszałem zza pleców:
– Ja ciebie znam.
– Tak? – Myślałem, że zaraz usłyszę znajomy epitet: „morderca”.
– Jesteś tym chłopakiem, którego dwadzieścia lat temu wrobili w morderstwo kolegi.
Poczułem się dziwnie. Pierwszy raz ktoś obcy stanął po mojej stronie.
– Zgadza się. – Zamurowało mnie i nic więcej nie byłem w stanie powiedzieć.
– Mogę ci jakoś pomóc?
– Dlaczego miałby pan chcieć pomóc skazanemu?
– Sam odsiedziałem niesprawiedliwy wyrok. Uważam, że każdy zasługuje na drugą szansę.
Wyszliśmy przed stację.
– Dokąd idziesz? – zapytał.
– Do Malibu.
– Na piechotę? – Zdziwił się. – W tej temperaturze daleko nie zajdziesz. Jadę do LA, ale mogę zboczyć trochę z trasy i cię podrzucić. – Spojrzał na mnie, czekając na reakcję. – Wskakuj, nie przyjmuję odmowy – powiedział.
Nie miałem lepszego wyjścia, więc wsiadłem do jego samochodu. Jechaliśmy w ciszy. Kierowca milczał. Widać wyczuł, że nie mam zamiaru rozmawiać o mojej odsiadce. Podziwiałem krajobraz słonecznej Kalifornii i czułem, jak bardzo przez te wszystkie lata brakowało mi wolności i jak bardzo nie byłem panem samego siebie. W końcu teraz mogłem oddychać pełną piersią.
Dojechaliśmy do Malibu, miasta na wybrzeżu Pacyfiku z pięknymi szerokimi plażami. Wysiadłem i podszedłem do wozu od strony kierowcy.
– Gdybyś czegoś potrzebował, dzwoń. – Mężczyzna podał mi kartkę z numerem telefonu.
Podziękowałem i odszedłem w kierunku oceanu. Wysadził mnie przy samej plaży. Nie zdradziłem kierowcy swojego konkretnego celu. Nikt nie mógł wiedzieć, gdzie mam zamiar się zatrzymać.
W LA, gdzie wszystko się zaczęło, nie miałem czego szukać. Pochodziłem z Miasta Aniołów, jednak nie czułem się tam mile widziany. Poza tym nie chciałem, żeby pierdolony Angel miał mnie na wyciągnięcie ręki.
Podszedłem do brzegu. Czułem, jak bryza przyjemnie chłodzi mi twarz. Widok bezkresnego oceanu przyniósł mi spokój. Choć nikt nie zwróci mi straconych lat, pragnąłem, by życie oddało mi sprawiedliwość.
Obserwowałem ludzi na plaży. Wszystko przez te dwadzieścia lat zmieniło się nie do poznania i wydawało się wyolbrzymione: wszechobecna nagość, brak zahamowań, a nawet
obnoszenie się z tym. Ja tu nie pasowałem.
Nie miałem czasu na takie refleksje, musiałem się wziąć do roboty. Po dwóch dekadach kicia liczyła się dla mnie każda sekunda. Gdy szedłem w stronę molo, wyjąłem z plecaka kartkę z adresem: „Malibu Colony Road 23556” i klucz. Prezenty z więzienia.
Szukałem adresu, zaskoczony tym, że mijane wille okazały się nadspodziewanie luksusowe. Stanąłem przed tą oznaczoną numerem 23556. Zamarłem. Prędzej spodziewałem się małego składziku czy kawalerki w dziadowskiej dzielnicy.
Trochę niepewnie podszedłem do drzwi. Nie miałem pewności, czy gdy przekręcę klucz w zamku, nie uruchomi się alarm. Klucz zaskoczył, adres był właściwy.
Wszedłem do środka, prosto do salonu. Dom składał się z czterech sypialni i dwóch łazienek. Był luksusowy. Podłogi pokrywał biały marmur, a honorowe miejsce w salonie zajmował kominek. Wystrój wnętrz wyglądał, jakby pochodził sprzed stuleci, jedynie elektronika była współczesna. Zwróciłem uwagę na drzwi w salonie wychodzące na drewniany taras. Rozpościerała się z niego panorama oceanu, którą wcześniej podziwiałem z plaży.SKAZANY
Jorge
Pamiętam moment zatrzymania mnie przez policję. Stałem nad ciałem przyjaciela z bronią w ręku. Z pistoletem, z którego do niego strzelano. Zeznania policjanta nie były prawdziwe – nie widział mnie tuż po strzale. Przybył na miejsce, kiedy się ocknąłem, znalazłem obok siebie narzędzie zbrodni i odruchowo je podniosłem.
Nie miałem zielonego pojęcia, dlaczego ja i Diego znaleźliśmy się w ciemnej alei na przedmieściach Los Angeles. Nie pamiętałem wielu szczegółów tamtego wieczoru. W trakcie zatrzymania miałem wrażenie, jakbym był naćpany, czymś odurzony. W komisariacie funkcjonariusze przyglądali mi się i czułem, że widzą we mnie mordercę zdolnego zabić z zimną krwią. Według metryki byłem dzieckiem, ale nikt mnie tak nie traktował.
Zabrali mnie na badania krwi, żeby stwierdzić, co zażywałem, i wykluczyć odurzenie przez kogoś innego. Byłem w szoku – w moim organizmie nie wykryto śladów jakichkolwiek substancji odurzających.
W trakcie przeszukania policja znalazła w mojej kieszeni kilkanaście gramów kokainy, pewnie podrzuconych. Dzięki temu idealny nagłówek w gazetach głosił: „Diler zabija syna jednego z największych producentów tequili”. Byłem na przegranej pozycji. Prokurator czuł presję, by mnie skazać, zresztą wszystko wskazywało na moją winę. Brak kamer na miejscu zdarzenia również zadziałał na moją niekorzyść.
Gwoździem do trumny były zeznania osoby, która rzekomo widziała nas w pobliżu miejsca, gdzie znaleziono zwłoki. Ja tymczasem byłem pewien, że ani ja, ani Diego nie przyszliśmy tam na własnych nogach.
Po przeszukaniu trafiłem do pokoju przesłuchań. Sprawa dotyczyła ważnego przedsiębiorcy, więc przesłuchiwał mnie sam porucznik. Zanim przeszedł do wykonywania swoich czynności, musiał zaczekać na przybycie adwokata z urzędu. Zasypał mnie gradem pytań, kiedy tylko próg przekroczył mężczyzna z zaciśniętym pod szyją krawatem.
– Sam Thompson. Wynajęto mnie, żebym cię bronił – przedstawił się mecenas.
– Jak to wynajęto? Nie stać mnie na prawnika.
– Ktoś inny się tym zajął.
Wtedy nie miało dla mnie znaczenia, kim był ten ktoś. Ważne było tylko to, żeby jak najszybciej stamtąd wyjść. Myślałem, że po przesłuchaniu wypuszczą mnie do domu, do rodziny.
– Porucznik Daniel Ortega. Będę prowadził przesłuchanie – śledczy zwrócił się do adwokata.
– Sam Thompson. Adwokat pana Garcíi.
– Dlaczego zabił pan Diega Martineza? – zapytał porucznik.
– Nie zabiłem go! Był moim przyjacielem. Nie mógłbym tego zrobić! – wrzasnąłem.
– Zaprzecza pan zatem, że był pan w towarzystwie denata przecznicę dalej od miejsca znalezienia zwłok?
– Nie wiem, nie pamiętam.
– Zaprzecza pan zatem, że w chwili zatrzymania miał pan w ręku narzędzie zbrodni?
– To nie tak – szukałem ratunku u adwokata.
– Sugeruję skorzystać z piątej poprawki – rzekł mój prawnik.
Tak zrobiłem i po podpisaniu dokumentów wypuścili mnie z zamkniętego pokoju. Gdy stałem na korytarzu, skuty w kajdanki jak zwykły zbir, wdałem się w rozmowę z adwokatem.
– Kiedy stąd wyjdę?
– Szczerze mówiąc, sytuacja jest na tyle beznadziejna, że najlepiej będzie, jeśli przyznasz się do winy. To pozwoli zredukować wyrok do minimum i zdążysz wyjść z więzienia przed śmiercią.
– To niemożliwe! – krzyknąłem, czując, jak kolana się pode mną uginają.
– Rozważ to – rzekł Thompson i odszedł.
Wzbierała we mnie złość. Byłem pewien, że choć niczego nie pamiętam, nie mogłem tego zrobić. Targały mną negatywne uczucia. Przede wszystkim żal do matki, która tylko po to przyjechała do komisariatu, by swoim podpisem umożliwić odbycie się mojego przesłuchania. Starałem się wymazać z pamięci jej twarz pełną pogardy dla własnego syna, ale ten widok wracał do mnie jak bumerang.
Z komisariatu przewieziono mnie bezpośrednio do więzienia stanowego, gdzie z innymi więźniami oczekiwałem na proces. Początkowo w bloku przejściowym przystosowywałem się do sytuacji. Każdy chciał wiedzieć, czy żałuję popełnionego czynu i czy będę sprawiał kłopoty. Nikt, kurwa, nie zapytał, czy rzeczywiście kogoś zabiłem. Łatkę mordercy przyklejono mi już w komisariacie. Na domiar złego w zakładzie karnym wszyscy, także winni, mieli się za niewinnych.
W bloku „nowych” było całkiem przyjemnie. Większość z nas była przerażona sytuacją i żyła z dnia na dzień. Recydywistów kierowano do bloków zgodnie z klasyfikacją popełnionego czynu. Byliśmy odizolowani od reszty więzienia. Z perspektywy dwudziestu lat spędzonych w odosobnieniu te trzy miesiące w oczekiwaniu na wyznaczenie terminu rozprawy wspominam jako najłagodniejsze.
Pamiętam jak dzisiaj, kiedy klawisz przyszedł po mnie do celi z informacją o tej dacie. Od tej chwili zacząłem odliczać dni. Prawnik poinformował mnie, że grożą mi maksymalnie dwa lata w więzieniu o minimalnym rygorze. Ponieważ większość dowodów została pozyskana nielegalnie, dobrowolnie poddałem się karze. Do tego byłem nieletni. Rozprawa w sądzie miała być formalnością, a wyrok odczytany przez sędziego zakończyć obawy przed długą odsiadką.
Na salę rozpraw byłem konwojowany adekwatnie do stawianego mi zarzutu, w kajdankach na rękach i kostkach nóg, dodatkowo umieszczony w specjalnej klatce zamontowanej na pace w więziennym busie. Spodziewałem się łagodniejszego potraktowania, ale sądziłem, że ta procedura jest rutynowo przewidziana prawem. Konwój zatrzymał się na tyłach sądu. Gdy wyszedłem z samochodu, oślepił mnie blask fleszy. Dziennikarze zadawali pytania. Z głową nakrytą kawałkiem szmaty przeszedłem z parkingu do budynku sądu, prowadzony przez konwojentów.
Idąc korytarzem do sali rozpraw, mijałem znajome osoby. Angel ze swoją żoną Maríą rzucili mi zabójcze spojrzenia. Byłem osamotniony, nie miałem nikogo po swojej stronie, dopóki ktoś nie klepnął mnie przyjacielsko po ramieniu – to mój dziadek obecnością i tym gestem dawał mi wsparcie. Wiarę we mnie miał wypisaną na twarzy.
Weszliśmy do sali. Posadzono mnie po lewej stronie pomieszczenia, obok mecenasa Thompsona. Po prawej zobaczyłem posępne miny ludzi zasiadających w ławie przysięgłych. Coś było nie tak. Gdy tylko sędzia otworzył posiedzenie, adwokat wstał.
– Mój klient chciałby dobrowolnie poddać się karze – powiedział.
– Czy to prawda, panie García? – zapytał sędzia.
– Prawda.
– W takim razie zamykam przewód sądowy i zapraszam ławników na naradę. Wrócimy za godzinę.
W sali słychać było pomruki zdziwienia. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. W tłumie odszukałem twarz dziadka i zobaczyłem, jak łzy płyną mu po policzkach.
Wyprowadzony do specjalnego pokoju, w eskorcie dwóch konwojentów oczekiwałem ogłoszenia wyroku. Nie miałem z nimi nawet kontaktu wzrokowego, nie mówiąc o jakiejkolwiek rozmowie. Po godzinie wróciliśmy na salę.
– Proszę ławę przysięgłych o odczytanie werdyktu – rzekł sędzia.
– Ława przysięgłych uznaje szesnastoletniego Jorgego Garcíę za winnego morderstwa pierwszego stopnia i skazuje go na dwadzieścia lat pozbawienia wolności w więzieniu stanowym Lancaster. Bez możliwości wcześniejszego zwolnienia.
Najpierw zrobiło mi się słabo, a po chwili poczułem wściekłość.
– Oszukałeś mnie, śmieciu! – krzyknąłem do mecenasa.
Szamocząc się jak ryba w sieci, powalony na ziemię przez konwojentów, widziałem, jak prawnik podchodzi do Angela i podaje mu rękę. Zostałem wyprowadzony do busa, który miał mnie wywieźć na długie lata do Lancaster.SOJUSZNIK
Jorge
Kiedy wysiadłem z samochodu, nie byłem już „nowy”. Przeszedłem tę samą procedurę jak za pierwszym razem, z tą różnicą, że tym razem miałem trafić do bloku dla najgroźniejszych przestępców. Nastolatek między członkami gangów, gwałcicielami i mordercami – zwierzę w łapach drapieżników. Bez żadnych perspektyw ucieczki.
Na nowym pomarańczowym uniformie, codziennym i odświętnym stroju przez następne dwie dekady, miałem na plecach numer. Stałem się cyfrą, jedną z abstrakcyjnego więziennego zbioru.
Więzienie stanowe o zaostrzonym rygorze nie było wymarzonym miejscem do startu w dorosłość. Moja sytuacja nie miała żadnej dobrej strony, a przyszłość zapowiadała się chujowo.
Klawisz zaprowadził mnie do celi. Za kratami czekał na mnie współwięzień. Nie musiałem pytać, za co siedzi. Na twarzy miał wypisaną przynależność do gangu. W przenośni i dosłownie, ponieważ cała była pokryta tatuażami. Był ogromny, a jego spojrzenie przyprawiało mnie o paniczny strach. Spodziewałem się wszystkiego najgorszego, gdy usłyszałem za sobą szczęk zamykanych krat.
– Świeżak, górna prycza twoja – poinformował mnie mężczyzna.
– D-dobrze – wyjąkałem.
– Dam ci radę. Niech to będzie ostatni raz, kiedy okazałeś strach. Inaczej skończysz w plastikowym worku.
– Nie robi mi to różnicy. I tak nie mam do czego wracać.
– Za co siedzisz? – zapytał.
– Morderstwo pierwszego stopnia, którego nie popełniłem – odpowiedziałem wkurzony.
– Zostaw tylko pierwszą część zdania. Tutaj wszyscy są niewinni. – Roześmiał się. – Długo?
– Dwadzieścia lat.
– Zazdroszczę, będziesz miał jeszcze okazję zobaczyć, jak wygląda świat.
– A ty?
– Ja? Powiedzmy, że to długa historia, równie długa jak mój wyrok.
Wiedziałem, że nie należy dopytywać. Jeśli zechce, sam opowie.
– Jorge. – Wyciągnąłem dłoń w jego kierunku.
– Miguel – odpowiedział, ale nie podał mi ręki.
Zauważyłem, że ma bogatą bibliotekę. Wbrew pozorom nie był zwierzęciem. Był inteligentny i znał zasady logiki. Nie pojmowałem, dlaczego znalazł się w takim miejscu.
Od mojego pierwszego dnia jako skazanego zależało, jak będą mnie postrzegać inni więźniowie. Rób dobre wrażenie – polecił mi towarzysz z celi. Usłyszałem dźwięk dzwonka, po którym otworzyły się kraty.
– Spacerniak – rzekł Miguel.
Ruszyłem za nim jak cień. Czułem się przy nim bezpiecznie. Wyszliśmy na dwór, ale promienie słoneczne na twarzy nie były tak miłe jak na wolności. Wszyscy, może z wyjątkiem mnie, rzucali sobie nawzajem posępne spojrzenia. Starałem się nie łapać z nikim kontaktu wzrokowego. Stanąłem przy płocie i obserwowałem kolegę z celi.
Co chwilę podchodzili do nas różni ludzie. Miguel był kimś w rodzaju aptekarza, rozprowadzał w więzieniu wszystko, czego dusza zapragnie. Miałem wrażenie, że jeśli będę się go trzymał, bez żadnego wysiłku zdobędę szacunek. Bardziej nie mogłem się pomylić. W pewnym momencie zebrała się wokół nas grupka więźniów. Wyczułem ich wrogie nastawienie.
– To on zajebał syna Martinezów! – usłyszałem.
– Zostaw go, spodobał mi się świeżak – odparł Miguel.
– Może jednak podzielisz się młodym mięskiem? – Dotarło do mnie pytanie.
– Wyglądam na kogoś, kto się dzieli? Wypierdalaj do siebie! – krzyknął Miguel do zwyrola.
Potem podszedł i oparł się o płot jakiś metr ode mnie.
– Jesteś mi winien przysługę – oznajmił. – Pamiętaj, że nie zawsze będę w pobliżu, a oni wrócą.
Ze spacerniaka poszliśmy na stołówkę, w miejsce, w którym od wyglądu jedzenia gorsze były tylko zapach i smak. Był to mój pierwszy dzień, więc moje kubki smakowe były nieprzystosowane. Wziąłem, co nakładali, i szedłem do stolika, przy którym siedział Miguel. Po drodze ktoś wybił mi tacę z ręki, a całe jedzenie wylądowało na mnie.
– Pan Angel przesyła pozdrowienia! – powiedział żartowniś i nachylił się nade mną. – Pamiętaj, pan Castano nie zawsze będzie z tobą, a wtedy rozliczymy się za śmierć dziecka Martinezów.
Za sprawą tego incydentu poznałem nazwisko Miguela. Widziałem, że obserwował całą scenę, ale nie miał zamiaru interweniować. W końcu nie byłem dla niego nikim ważnym. Wróciłem do stolika i usiadłem naprzeciwko. Patrzył mi głęboko w oczy swoim zimnym wzrokiem, a mnie obleciał strach.
– Co z tym zrobisz? – rzucił chłodno.
– A co mógłbym zrobić? – spytałem przerażony.
– Jeżeli będziesz na to pozwalał, zjedzą cię żywcem. Nie jestem twoim ojcem, żeby stawać w twojej obronie za każdym razem. – Zmarszczył posępnie czoło.
– Masz rację. – Opuściłem głowę.
Zauważyłem, że delektował się jedzeniem jak daniem z najlepszej restauracji i że na jego talerzu nie było żadnej z potraw serwowanych przez więzienną kuchnię.
– Mogę o coś zapytać?
– Przecież już to robisz – zauważył trafnie.
– Dlaczego jesz coś innego niż te pomyje?
– Ledwie przybyłeś, a już zadajesz pytania. Obserwuj, a wszystkiego się dowiesz. Staraj się przy tym nie zginąć.
To zdanie przykuło moją uwagę. Informacja w więzieniu była cenna ponad wszystko. Życie nie było dla nikogo wartością. Byłeś żywy, a za chwilę mogłeś nie żyć. Zrozumiałem to wkrótce.
Miguel kończył obiad, kiedy ponownie usłyszeliśmy dźwięk dzwonka, podobny do szkolnego. Byłem pewny, że oznacza to powrót do celi.
– Prysznic – oznajmił głos przez megafon.
Obserwowałem, co robi Miguel, i starałem się go naśladować. Doszliśmy do wielkiego pomieszczenia pełnego unoszącej się pary. Jak się później dowiedziałem, przywilej brania ciepłej kąpieli był rzadki. Pobrałem ręcznik od klawisza i za parawanem zrzuciłem z siebie ubrania. Owinąłem się ręcznikiem i zacząłem szukać wolnego miejsca. Straciłem z oczu Miguela i czułem się przez to mniej pewnie. Przemierzałem to wielkie zaparowane pomieszczenie, kiedy usłyszałem dochodzący znikąd głos:
– García.
Obróciłem się. Nim zdążyłem coś powiedzieć, poczułem zimne stalowe ostrze wbijające mi się w brzuch. Nie był to typowy nóż, raczej brudna samoróbka z żyletki i ze szczoteczki do zębów. Ukląkłem na mokrej podłodze, a nade mną nachylił się mój oprawca.
– Świeżak, pan Martinez przesyła pozdrowienia. Idź do diabła! – powiedział i wybuchnął głośnym śmiechem.
Upadłem bezwładnie. Leżałem w kałuży krwi wymieszanej z brudem. Traciłem świadomość, a ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, była twarz Miguela, który zawołał:
– Strażnik, kurwa, mamy rannego! Dzwońcie na izbę szpitalną!
Odzyskałem przytomność w łóżku w części więzienia, do której nikt nie chciał trafić. Opatrzono mnie. Lekarz zobaczył, że się budzę, podszedł do mnie i poświecił mi latarką w oczy, sprawdzając reakcję na światło.
– García wraca do celi! – krzyknął do strażników.
Kurwa mać! Ledwo odzyskałem świadomość i już odsyłają mnie do tego syfu. Wstałem z bólem z łóżka i z pomocą strażników przywlokłem się do celi. Miguel siedział na posłaniu i czytał książkę.
– Świeżak, myślałem, że już mi kogoś nowego wsadzą, a ja nie lubię zmian. – Uśmiechnął się do mnie.
– Dziękuję.
– Nie przejmuj się, odpracujesz. Tu nie ma nic za darmo. Nauczę cię radzić sobie z takimi sytuacjami.MIASTO ANIOŁÓW
Jorge
Wróciłem z tarasu do willi. Nie chciałem tracić ani chwili. W głównej sypialni był sejf, który otwierał się po wprowadzeniu ośmiocyfrowego kodu. Wpisałem ciąg liczb, wryty w pamięci od lat, i otworzyłem metalowe drzwiczki. Wśród rzeczy były dokumenty, stos pieniędzy, telefon, klucze do auta i broń z zatartymi numerami. Mój przyjaciel zadbał o to, żebym na wolności był dobrze zabezpieczony.
Położyłem się na łóżku i uruchomiłem telefon. Gdy tylko zalogował się do sieci, usłyszałem dźwięk dzwonka.
– Halo? – zapytałem.
– Jak ci się podoba? – usłyszałem głos Miguela.
– Do końca mojej odsiadki przemilczałeś parę rzeczy.
– Myślałem, że cię nauczyłem – im mniej wiesz, tym lepiej. Jorge, do rzeczy! Pojedziesz wieczorem do Los Angeles.
– Tak, pamiętam. Pokażę ochroniarzowi wizytówkę z twojego sejfu, wjadę na górę windą i usiądę przy barze.
– Moja nauka nie poszła jednak w las. – Wyobrażałem sobie, jak się uśmiechał, mówiąc to. – Sky Bar, 8440 Sunset Boulevard.
– Załatwione.
– Poczekaj, nim się rozłączysz, chcę o coś zapytać. Miałeś jakieś problemy po drodze?
– Odebrała mnie Carmen, córka pierdolonego Martineza. Chciała mnie urobić, że niby wierzy w moją niewinność, ale nie powiedziała nic, czego bym nie wiedział.
– Jorge, pamiętaj! Przyjaciół trzymaj blisko, a wrogów jeszcze bliżej – powiedział i rozłączył się.
Nie mogłem ruszyć do Los Angeles ubrany w stare ciuchy. Czekały mnie zakupy. Spakowałem pieniądze, telefon, kluczyki i zszedłem krętymi schodami w dół do garażu. Stał tam piękny chevrolet camaro z 69 roku. Znałem ten samochód doskonale z opowiadań Miguela: pięciolitrowe v8 pod maską, sześćset dwadzieścia pięć koni mechanicznych, pokryty błękitnym lakierem i dwiema warstwami ceramiki. Miałem dbać o to cacko bardziej niż o własne życie.
Nacisnąłem pilot i otworzyła się brama garażowa. Przekręciłem kluczyk w stacyjce i usłyszałem przyjemny ryk silnika. Ktoś musiał przez te lata doglądać dobytku Miguela. Ruszyłem powoli do najbliższego centrum handlowego w Malibu Country Mart. Ostatni raz prowadziłem jako nastolatek, na dodatek bez prawa jazdy. Przemierzałem ulice, czując na sobie wzrok przechodniów. Przez to auto mieli mnie za ważniaka. Tak naprawdę byłem nikim dzięki uprzejmości sądu i mojego nieocenionego prawnika.
Zaparkowałem przed głównym wejściem. Poza wozem jako facet w starych i zniszczonych ubraniach przyciągałem mniej pochlebne spojrzenia. Nie przejmowałem się tym. Mówią, że nie wszystko złoto, co się świeci.
W Malibu większość mieszkańców była zamożna. Dlatego kiedy wchodziłem do sklepów, sprzedawcy patrzyli mi na ręce na każdym kroku. Inni omijali mnie szerokim łukiem, bo nie chcieli tracić czasu na gościa, którego na nic nie stać. Nie mogli wiedzieć, że dzięki mojemu przyjacielowi mogłem wykupić cały towar. Właściwie sam siebie musiałem obsługiwać, ale nie przeszkadzało mi zdanie się na siebie.
Po kilku godzinach chodziłem obładowany torbami pełnymi zakupów. Na koniec poszedłem do fryzjera, by z dala od brzytwy i maszynki samoróbki skorzystać z usług specjalisty. W lustrze naprzeciwko fotela po raz pierwszy od dawna zobaczyłem swoje odbicie, bo w więzieniu unikałem go jak ognia: ciemne brązowe oczy, śniada cera pokryta krótkim czarnym jak węgiel zarostem i ostro zarysowana szczęka. Już nie wyglądałem jak dziecko.
Podeszła do mnie fryzjerka. Była pierwszą osobą tego dnia, która nie patrzyła na mnie z góry.
– Jak strzyżemy? – zapytała ciepło.
– Jak pani uważa.
Była dokładna. Obcięła mnie krótko, przy okazji zajęła się też moim zarostem. Poczułem się świeżo. Zapłaciłem, zostawiając sowity napiwek, a fryzjerka podała mi paragon. Zauważyłem, że zapisała mi na nim swój numer telefonu – musiałem jej wpaść w oko. Zachowałem go.
W domu rzuciłem torby z zakupami na kanapę. Wziąłem szybki prysznic, nawykły do pośpiechu z powodu zimnej wody płynącej z więziennych rur. Włożyłem koszulę i jeansy. Podwinąłem rękawy do łokci i wzułem czarne buty. Nie chciałem spędzać za dużo czasu bezczynnie, więc od razu wróciłem do auta i ruszyłem w drogę zgodnie ze wskazówkami Miguela.
Jechałem wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. Czułem się wolny, chociaż ciążyło mi własne zobowiązanie do rozwiązania zagadki wrobienia mnie w zabójstwo Diega. Bezkresny ocean zawsze mnie uspokajał.
Dojechałem do centrum Miasta Aniołów. Miałem wrażenie, że jest ono całkiem inne, niż je zapamiętałem. Wszystko było jakby nowe. Auto zaparkowałem przecznicę dalej od klubu, do którego zmierzałem.
Stanąłem przed budynkiem i spojrzałem w górę. Mały wobec ogromu czekającego mnie zadania. Czekałem dwadzieścia lat, by móc oczyścić swoje imię.
Sky Bar był modnym miejscem w Los Angeles i przed wejściem wiła się długa kolejka. Nie miałem zamiaru czekać, więc podszedłem do mężczyzny, który wpuszczał gości, i pokazałem mu wizytówkę. Od razu rozpiął sczepione ze sobą barierki i wskazał mi drogę do windy.
Nacisnąłem przycisk „dach”. Poczułem szybki pęd w górę i w mgnieniu oka znalazłem się na poziomie trzydziestego pierwszego piętra. Wysiadłem, gdy tylko otworzyły się drzwi. Czułem na sobie wzrok mijanych osób. U mężczyzn wyrażał zazdrość, u kobiet pożądanie. Całkiem inaczej, niż gdy robiłem zakupy.
Wdrapałem się na stołek przy barze i przywołałem barmana.
– Poproszę raz Old Fashioned. – Po raz pierwszy mogłem legalnie napić się alkoholu.
– Robi się.
Chłopak wziął się do przygotowania drinka. Podał mi go. Chociaż nie miałem ochoty na picie, potrzebowałem atrybutu, by tym łatwiej wtopić się w tłum. Siedziałem i czekałem, nie do końca wiedząc na co. Miguel obiecał mi kontakt z ludźmi mającymi mi pomóc dopaść Martineza. Wyczytałem między wierszami, że byli to jego dawni pracownicy. Przypomniałem sobie jego ostrzeżenie, by spodziewać się niespodziewanego.
– Dostałam wizytówkę. Jesteś García? – spytała jakaś kobieta.
Odwróciłem się i przeskanowałem ją wzrokiem od stóp do głów. Była młoda, średniego wzrostu, miała na ręce tatuaż: serce przebite kością, podobny do tego, jaki widziałem u Miguela, szczupła, krągła, gdzie trzeba. Jasna grzywka opadała jej na czoło, a oczy błękitem przypominały ocean. Obcisła sukienka podkreślała idealne kształty.
– Zależy, kto pyta – odpowiedziałem oschle. Według nauk Miguela miałem nie oddawać żadnej informacji za darmo.
– Chcesz dostać to, po co przyszedłeś? – zapytała, a po jej tonie wywnioskowałem, że jest zirytowana. – Jeśli tak, to zapraszam.
Ruszyła ku windzie. Zjechaliśmy na dół, nie odzywając się do siebie. Oddaliliśmy się o kilka przecznic od klubu. Prowadziła mnie w ciemną alejkę. Nie miałem wątpliwości, że prosto w zasadzkę. Mimo to pozwoliłem wydarzeniom biec i spodziewałem się niespodziewanego.NIESPODZIEWANE
Jorge
Czułem oddechy podążających za nami osób. Skrytych w cieniu, niemal niematerialnych. Udawałem, pozwalałem im zrealizować plan. Na końcu alejki stanęliśmy przed ścianą.
– I co dalej? – zapytałem.
– Sen – wyszeptała.
Dostałem cios w tył głowy, ale nie straciłem przytomności. Zamknąłem oczy i udawałem, że odpłynąłem. Nałożyli mi worek na głowę i związali ręce. Poczułem, jak mnie podnoszą i niosą. Rzucili mnie na zimną podłogę busa. Samochód ruszył i słyszałem głosy w tle, chociaż nie potrafiłem ich złożyć w logiczną całość. Otępiały od uderzenia, czułem, że co chwilę zmieniali kierunek jazdy. Po kilkunastu przejechanych milach samochód wjechał na drogę szutrową i się zatrzymał.
Usłyszałem otwieranie drzwi auta. Próbowałem ustalić, dokąd mnie wywieźli. Wokół było tak cicho, że mogły to być przedmieścia. Poczułem, jak porywacze podnoszą mnie i gdzieś niosą. Szczęknęły metalowe drzwi, a po chwili posadzili mnie na krześle. Pod stopami czułem twardą ubitą ziemię, a na skórze powiew wiatru.
Zdjęli mi worek z głowy. Przed sobą zobaczyłem mężczyznę wyglądem przypominającego Miguela z początku mojej odsiadki, i blondynkę, która wciągnęła mnie w zasadzkę. Zdołałem oswobodzić skrępowane za plecami ręce. Nie wstałem jednak, zachowując pozory.
– Skąd masz wizytówkę? – zapytał mężczyzna nienaturalnie niskim głosem.
– Znalazłem w drodze do klubu – palnąłem bezczelnie.
Uderzył mnie w szczękę i poczułem strużkę krwi płynącą mi z ust. Nie zasłoniłem się, chociaż mogłem, ręce miałem wolne. W trakcie pobytu w więzieniu wyzbyłem się części odruchów, a przede wszystkim panowania nad bólem.
– Kto cię przysłał? _Habla, joder!_1) – krzyczał.
1) Gadaj! Ja pierdolę!
– Twoja matka – odpowiedziałem rozbawiony.
Znów mnie uderzył. Tym razem podejrzałem, gdzie ma broń. Ważna informacja. Dawała mi pewność, że trzeciego razu nie będzie.
– Odpowiadaj, kurwa, kto cię przysłał?!
Próbował wyprowadzić kolejny cios, ale byłem szybszy. Zrobiłem unik, skontrowałem prawym sierpowym i nim mężczyzna upadł na ziemię, lewą ręką zabrałem mu pistolet. Blondynka patrzyła z przerażeniem. Uderzyłem mężczyznę z wyczuciem, tak mocno, żeby upadł, i tak słabo, żeby nadal mógł rozmawiać.
– Siadaj! – wskazałem mu krzesło.
– Co jest? – zapytał, patrząc, jak wyjmuję magazynek.
– Wiedzieliście, kto mnie przysyła. Dlaczego bawicie się w przesłuchanie?
– Czyli jednak jesteś García i przysłał cię pan Castano? – rzekł zdziwiony i przerażony.
Dziewczyna skorzystała z okazji i rzuciła się do ucieczki. Po paru metrach biegu w wysokich szpilkach runęła jak długa. Gdy ją podnosiłem, krzyczała, żeby ją zostawić.
– Stój, szkoda twoich pięknych nóg. – Uśmiechnąłem się. – Teraz posłuchajcie oboje. Pozwoliłem wam na ten cały test tylko dlatego, że inaczej byście mi nie uwierzyli. Zastanawia mnie tylko, które z was wymyśliło porwanie.
– Musieliśmy być pewni, że jesteś tym, za kogo się podajesz. Przepraszam – powiedział porywacz.
– Nie żywię urazy. Wstawaj!
– Leo. A to Patricia – przedstawił kobietę i uścisnął mi dłoń.
– Jorge. – Odwzajemniłem uścisk. – Możemy wrócić tam, skąd mnie porwałaś?
– Tak, wsiadaj – rzekła blondynka.
Jechaliśmy po własnych śladach. Pamiętałem każdy zakręt tak dokładnie, że byłbym w stanie wrócić tą drogą z zamkniętymi oczami. W więzieniu moje zdolności percepcji wyostrzyły się. Tych dwoje w trakcie porwania nie zmieniało losowo trasy. Wybrali najszybszą drogę do magazynu, w którym planowali mnie przesłuchiwać.
Dojechaliśmy do klubu. Ominęliśmy kolejkę i poszliśmy do windy. Wsiadając za pierwszym razem, zauważyłem, że mogę wjechać tylko na najwyższy poziom. Patricia przyłożyła magnetyczną kartę i odblokowała przycisk poniżej guzika z napisem „dach”.
Drzwi windy otworzyły się po charakterystycznym dźwięku dzwonka. Moim oczom ukazał się apartament pełen ludzi. Domyślałem się, że to gang Miguela. W pokoju było mnóstwo sprzętu informatycznego. Obraz przestępców, jaki miałem przed sobą, odbiegał od tego poznanego w więzieniu. Tutaj nic nie działo się przypadkowo. Kontrolowali położenia GPS różnych ludzi. Większości przedmiotów znajdujących się w pomieszczeniu wcześniej nie widziałem, ale wiedziałem, że mają jakąś funkcję.
– Javier, chodź tu! – zawołał Leo, a po chwili pojawił się niski, mniej więcej dwudziestoletni chłopak. – To jest _señor_ Jorge García. Przekażesz mu wszystko, co tylko zechce.
– Proszę za mną – powiedział Javier i zaprowadził mnie do jednego ze stanowisk komputerowych. – Jak mogę pomóc?
– Potrzebuję wszystkiego na temat Angela Martineza. Chcę szczegółowo wiedzieć, co robi od świtu do nocy, przejrzeć wszystkie dokumenty księgowe i przeanalizować każdą sprawę, którą zamiótł pod dywan przez ostatnich trzydzieści lat.
– Tego od tequili? – zapytał zaciekawiony.
– Właśnie tego. To jakiś problem?
– Nie, ale to potrwa.
– Zaczekam. Umiem być cierpliwy – zapewniłem go.
Usiadłem na skórzanej kanapie obok Patricii. Nie miałem ochoty rozmawiać. Muszę przyznać, że była naprawdę piękna, a moja długa separacja poluzowała hamulce.
– Gdzie się tego nauczyłeś? – spytała, nie kryjąc podziwu.
– Miałem dobrego nauczyciela.
– Mam nadzieję, że nie jesteś na nas zły. – Przysunęła się do mnie.
– Bywało gorzej. Zrobiliście, co uważaliście za słuszne.
– Nie jesteś za bardzo rozmowny, co?
– Nie nadużywam języka.
– W każdej sferze? – Przeciągnęła się powoli, a pod opiętą na piersiach sukienką zobaczyłem sterczące sutki.
Doskonale zrozumiałem aluzję, ale jej nie podchwyciłem. Obserwowałem zachowanie dziewczyny. Było widać, że wpadłem jej w oko. Zbliżała się do mnie co chwilę, a jeszcze parę minut temu zamierzała mnie torturować. Uznałem, że uczciwy będzie wet za wet i tym razem to ja ją wykorzystam.
– Może napijemy się drinka, czekając, aż młody skończy robotę? – Spojrzałem jej w oczy.
– Jeśli nie szkoda ci języka. – Zaśmiała się.
Na stole stały butelka koniaku i kieliszki. Nie był to szczyt marzeń, ale też nie było na co narzekać. Nalałem i wzniosłem toast.
– Za nową znajomość.
Patricia owinęła swoją rękę wokół mojej i w tej pozycji równocześnie przechyliliśmy kieliszki. Potem złożyła na moim policzku mokrego całusa.
– Taki zwyczaj, gdy poznaje się kogoś nowego – wytłumaczyła.
– Rozumiem. A kiedy już kogoś zna się bliżej, są kolejne rytuały? – przekomarzałem się.
– Nie wiem, czy wystarczy ci na to języka. – Roześmiała się.
– To wyzwanie? Chyba zdążyłaś zauważyć, że jestem dość sprawny.
– Przy świadkach się nie liczy – podpuszczała mnie.
– To chodźmy w jakieś ustronne miejsce.
Wstałem pierwszy i czekałem na jej reakcję. Dołączyła do mnie i poszła przodem, prowadząc mnie w nieznane. Mijaliśmy kolejne pokoje, apartament zajmował chyba całe piętro wieżowca. Patricia otworzyła drzwi do znajdującego się po prawej stronie korytarza pomieszczenia przypominającego pralnię. Weszliśmy do środka, a ja zamknąłem drzwi na klucz.
– Wystarczająco ustronnie? – zapytała.
Nie odpowiedziałem, po prostu złapałem ją w talii i posadziłem na pralce. Popatrzyłem dziewczynie prosto w oczy. Czułem, jak jej serce i oddech zaczynają przyspieszać. Trzymałem ją chwilę w niepewności. Kiedy zbliżała swoje usta do moich, odsunąłem głowę. W końcu nie wytrzymała, wbiła mi mocno paznokcie w szyję i przyciągnęła mnie do siebie. Wepchnęła swój sprężysty i mokry język w moje usta w namiętnym pocałunku.
Położyłem rękę na jej piersi i zacząłem mocno ściskać. Odchylała głowę do tyłu, odsłaniając szyję. Wiedziony żądzą, wbiłem w nią zęby. Patricia wydała lekki jęk. Opuściłem ramiączko z jej lewego barku, wciąż przygryzając szyję. Chwilę później opuściłem całą sukienkę do wysokości pępka ozdobionego kolczykiem z kryształem.
Ściskałem mocno piersi, a ona nie pozostawała mi dłużna. Energicznie złapała za moje krocze. Rozpięła spodnie i opuściła razem z bokserkami do kostek. Pocierała mojego twardego fiuta w górę i w dół, podczas gdy drugą rękę wsunęła sobie pod sukienkę. Przygryzałem twarde sutki dziewczyny, zostawiając ślady śliny.
Zdjąłem ją z pralki, a ona z własnej fantazji klęknęła przede mną i wzięła mojego kutasa do ust. Od lat marzyłem o dobrym lodzie, a Patricia była w tym perfekcyjna. Lizała mojego penisa dokładnie, jakby starała się go wyczyścić swoją śliną, nie pomijając żadnego miejsca. Czułem, że odpływam, lata świetlne od seksualnej abstynencji.
– Wstań – rozkazałem.
Obróciłem dziewczynę przodem do pralki i podwinąłem sukienkę do góry. Patricia miała na sobie czarne koronkowe stringi. Zdarłem je z niej i schowałem do kieszeni na pamiątkę. Naplułem na dłoń i przejechałem nią od łechtaczki do pupy. Nie było to konieczne, bo dziewczyna była gotowa prawdopodobnie już od progu pralni.
Wsunąłem w Patricię mojego twardego chuja. Jęknęła przyjemnie. To był sygnał, że chce, żebym ją jebał jak zwykłą sukę. Złapałem ją mocno za włosy, oplotłem je wokół dłoni i szepnąłem jej do ucha:
– Nigdy tego nie zapomnisz.
Zacząłem poruszać się bardzo szybko. Czułem wszechogarniające podniecenie. Moje ruchy były rytmiczne. Było słychać dźwięk obijanych o siebie ciał. Wsuwałem całą swoją długość, czułem każdy cal wnętrza Patricii. Jęczała coraz głośniej i coraz bardziej z niej kapało. Poczułem, jak zaciska się wokół mnie, co spotęgowało rozkosz. Wyjąłem z dziewczyny fiuta i sprowadziłem ją ponownie do klęku.
– Patrz na mnie.
Wsadziłem penisa w jej dłoń, a ona zaczęła go trzepać. Byłem tak blisko, że wystarczyło kilka ruchów i zacząłem tryskać. Gdy to zobaczyła, otworzyła usta i przyspieszyła. Jej twarz i język pokryły się moim gęstym nasieniem.
Po wszystkim wytarła twarz wiszącym na suszarce ręcznikiem.
– Gdzie moje majtki? – dopytywała.
– Nie będą ci już potrzebne – odpowiedziałem z uśmiechem.
Kiedy doprowadziliśmy się do ładu, wróciliśmy na kanapę, nie dając po sobie poznać, co zaszło. Oczekiwanie na informacje okazało się bardzo przyjemne.