Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niesłusznie skazany - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 maja 2022
Ebook
36,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,90

Niesłusznie skazany - ebook

Pełna erotyki opowieść o ryzykownym układzie, podwójnej grze i pikantnych fantazjach.
Jorge Garca po dwudziestu latach odsiadki opuszcza więzienne mury. Trafił w to miejsce, gdy był jeszcze nastolatkiem, skazanym na dwadzieścia lat więzienia za morderstwo, którego nie popełnił. Po wyjściu na wolność mężczyzna postanawia się dowiedzieć, kto tak naprawdę zabił jego przyjaciela.
Pomaga mu w tym piękna Carmen, z którą nawiązuje gorący romans. Kobieta, choć wzbudza w nim ogromne pożądanie, jest córką jego największego wroga, za sprawą którego poszedł za kratki.
Czy fantastyczny seks pozwoli mu realnie ocenić intencje dziewczyny?
Kto przed laty dokonał morderstwa młodego chłopaka?
Czy zemsta może być sensem życia?
Poznaj intrygę, której będziesz pożądać tak samo jak seksu.

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8103-950-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Jorge

Tego dnia sie­dzia­łem w swo­jej celi z in­nym na­sta­wie­niem niż zwy­kle. Ra­czo­ny obec­no­ścią wspó­łwi­ęźnia, czu­łem pod­eks­cy­to­wa­nie zbli­ża­jącym się ko­ńcem mo­je­go wy­ro­ku.

Dwa­dzie­ścia lat temu ska­za­no mnie za mor­der­stwo, któ­re­go nie po­pe­łni­łem. Choć by­łem wte­dy nie­let­ni, sąd po­trak­to­wał mnie jak oso­bę do­ro­słą. Za­da­łem się z nie­od­po­wied­ni­mi lu­dźmi i pła­ci­łem za to przez dłu­gie lata.

Po wy­jściu w ko­ńcu będę mógł roz­li­czyć się ze wszyst­ki­mi, któ­rzy przy­czy­ni­li się do mo­ich cier­pień.

– Je­steś go­to­wy? – za­py­tał Mi­gu­el, któ­re­go po­zna­łem w trak­cie od­siad­ki w za­kła­dzie kar­nym. Był ode mnie star­szy. Ni­g­dy tak na­praw­dę nie zdra­dził, ile ma lat, ale sądząc po wy­glądzie, miał oko­ło sze­śćdzie­si­ąt­ki. Wy­rok od­sia­dy­wał, jak ja, za za­bój­stwo, jed­nak w jego przy­pad­ku nie było mowy o tym, że kie­dy­kol­wiek wyj­dzie z wi­ęzie­nia. Dzi­ęki Mi­gu­elo­wi zna­la­złem cel i siłę do tego, żeby prze­trwać nie­sko­ńcze­nie dłu­gie dni i noce w tym okrop­nym miej­scu. Oka­za­ło się rów­nież, że mamy wspól­ne­go wro­ga.

– Je­stem go­to­wy od dwu­dzie­stu lat – od­po­wie­dzia­łem.

– Pa­mi­ętaj o wszyst­kim, cze­go cię na­uczy­łem. Będę do cie­bie dzwo­nił, gdy tyl­ko będę mógł.

Roz­mo­wę prze­rwał nam gad, któ­ry pu­kał do me­ta­lo­wych drzwi – mo­jej bra­my do wol­no­ści.

– Gar­cía, wy­cho­dzisz!

W wi­ęzie­niu czu­łem, jak­by na­zwi­sko do mnie przy­wa­rło. Rzad­ko kto­kol­wiek uży­wał mo­je­go imie­nia. Mia­łem wra­że­nie, że je za­po­mnia­łem. „Jor­ge”, mat­ka na­zwa­ła mnie tak po dziad­ku. Czło­wie­ku, któ­re­go da­rzy­łem naj­wi­ęk­szym sza­cun­kiem. Nie­ste­ty przez ten pier­do­lo­ny wy­rok nie dane mi było go po­że­gnać. Z uwa­gi na mój sta­tus tak zwa­nej „enki”.

Szli­śmy ko­ry­ta­rzem, a za nami echo nio­sło gło­śne po­że­gna­nia mnie przez wi­ęźniów. Część przy­po­mi­na­ła, żeby o nich nie za­po­mnieć, inni do­ma­ga­li się wy­świad­cze­nia im przy­słu­gi. Do­sze­dłem w ob­sta­wie kla­wi­sza przed dy­żur­kę.

– Gar­cía, tor­ba, port­fel, te­le­fon. Pod­pisz! – Dy­żur­ny po­dał mi kwit po­twier­dza­jący od­biór rze­czy.

– Po­wie­dzia­łbym do wi­dze­nia, ale mam na­dzie­ję, że ni­g­dy was nie zo­ba­czę – rzu­ci­łem i wy­sze­dłem przez otwar­te kra­ty, ostat­nią ba­rie­rę dzie­lącą mnie od wol­no­ści.

Sta­łem przed bu­dyn­kiem wi­ęzie­nia i na­bra­łem w płu­ca świe­że­go po­wie­trza. Ni­czym nie ró­żni­ło się od tego, któ­rym od­dy­cha­łem przez ostat­nie dwa­dzie­ścia lat, ale dzi­siej­sze­go dnia sma­ko­wa­ło wy­jąt­ko­wo do­brze. Szu­ka­łem wzro­kiem zna­jo­mej du­szy. Wie­dzia­łem, że nie uj­rzę mat­ki, któ­ra skre­śli­ła mnie z chwi­lą ogło­sze­nia wy­ro­ku. Uzna­ła mnie za win­ne­go.

Chcia­łbym zo­ba­czyć dziad­ka, ale on już nie żył. Był je­dy­ną oso­bą z ro­dzi­ny, któ­ra do ko­ńca wie­rzy­ła w moją nie­win­no­ść. Nie­ste­ty uma­rł, nim wy­sze­dłem.

Za­rzu­ci­łem tor­bę na ra­mię i ru­szy­łem przed sie­bie. Za­trzy­mał mnie gło­śny klak­son. Ro­zej­rza­łem się i roz­po­zna­łem w trąbi­ącym na mnie sa­mo­cho­dzie – shel­by z 67 roku, cac­ko mo­to­ry­za­cji. Pod­sze­dłem i za­ma­rłem, gdy do­strze­głem za kie­row­ni­cą sio­strę mo­je­go przy­ja­cie­la, któ­re­go rze­ko­mo z zim­ną krwią po­zba­wi­łem ży­cia.

– Car­men, co ty tu ro­bisz? – za­py­ta­łem zdzi­wio­ny.

– Wiem, że to nie ty za­bi­łeś Die­ga. Wska­kuj!

Przez całe dwa­dzie­ścia lat nie do­sta­łem od niej żad­nej wia­do­mo­ści. Na­wet nie pró­bo­wa­ła na­wi­ązać ze mną kon­tak­tu. Le­d­wie pięć mi­nut temu opu­ści­łem celę, a już świat za­czął mnie za­ska­ki­wać.MALIBU BEACH

Jorge

– Twój oj­ciec wie, że tu je­steś? – spy­ta­łem oschle.

– Gdy­by to po­dej­rze­wał, z pew­no­ścią nie po­zwo­li­łby mi wy­jść z domu.

Otwo­rzy­łem drzwi i wsia­dłem do auta. Umo­ści­łem się na fo­te­lu pa­sa­że­ra i za­cząłem przy­glądać się Car­men. Za­pa­mi­ęta­łem ją jako małą dziew­czyn­kę, któ­ra za­wsze podąża­ła za mną i Die­giem. Była młod­sza od nas o pięć lat. Trud­no było mi oce­nić jej wzrost. Sie­dzia­ła za kie­row­ni­cą i wy­da­wa­ła się nie­wie­le ni­ższa ode mnie. Czar­ne kręco­ne wło­sy opa­da­ły jej na ra­mio­na, co łącz­nie z jej ciem­ną kar­na­cją czy­ni­ło z niej ty­po­wą Mek­sy­kan­kę. Jej okrągłe pier­si prze­ci­nał pas bez­pie­cze­ństwa, ni­żej opar­ty na pła­skim brzu­chu. Do­ra­sta­jąc, zde­cy­do­wa­nie wy­pi­ęk­nia­ła.

– Za­wieź mnie do Ma­li­bu. – Spoj­rza­łem jej w oczy. – A w dro­dze prze­ko­naj mnie do sie­bie.

Ru­szy­ła po­wo­li, a ja jesz­cze raz spoj­rza­łem na wi­ęzie­nie sta­no­we Lan­ca­ster. Po­czu­łem, że to nie tyle ko­niec mo­je­go wy­ro­ku, co po­czątek spra­wie­dli­wo­ści, któ­ra ni­g­dy nie na­sta­ła. Wie­dzia­łem, że mu­szę roz­wi­ązać za­gad­kę za­bój­stwa nie tyl­ko dla sie­bie sa­me­go. By­łem to win­ny mar­twe­mu przy­ja­cie­lo­wi.

– Nic w tej spra­wie nie pa­su­je – za­częła Car­men.

– Tego mi nie mu­sisz mó­wić. Po­wiedz coś, cze­go nie wiem.

– Nie mia­łeś mo­ty­wu.

– Wie­dzie­li o tym wszy­scy, co nie prze­szko­dzi­ło w ska­za­niu mnie. – Od­wró­ci­łem gło­wę w jej kie­run­ku. – By­łem na miej­scu mor­der­stwa. Po­li­cjant, któ­ry pierw­szy mnie do­pa­dł, ze­znał, że trzy­ma­łem w rękach na­rzędzie zbrod­ni. Tech­ni­cy zna­le­źli pod pa­znok­cia­mi Die­ga mój na­skó­rek, a to wszyst­ko ra­zem świad­czy­ło prze­ciw­ko mnie.

– We­dle ze­zna­nia po­li­cjan­ta? – za­py­ta­ła.

– Po­cze­kaj, prze­słu­chu­jesz mnie? Prze­cież to ty mia­łaś mnie prze­ko­nać do sie­bie, nie na od­wrót.

– Czy­ta­łam ra­port z za­trzy­ma­nia i wy­da­wał mi się zbyt dro­bia­zgo­wy i kom­plet­ny. Wszyst­ko wy­gląda­ło tak, jak­by było usta­wio­ne. Tyl­ko przez kogo?

– Mu­szę od­po­wia­dać na to py­ta­nie? Szu­kaj we włas­nym domu.

– Chcesz po­wie­dzieć, że mój oj­ciec jest w to za­mie­sza­ny?! W śmie­rć wła­sne­go dziec­ka?! – wrza­snęła.

– To wszyst­ko jest bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne, niż ci się wy­da­je. Nie wiesz tak na­praw­dę nic ani o tym zda­rze­niu, ani o swo­jej ro­dzi­nie. Może chcesz wie­dzieć, kto opła­cił mo­je­go chu­jo­we­go ad­wo­ka­ta?

– No, kto?

– An­gel Mar­ti­nez. – Pa­trzy­łem uwa­żnie na jej re­ak­cję i całe jej wy­obra­że­nie o ojcu za­czy­na­ło roz­pa­dać się jak do­mek z kart.

– Kła­miesz – rze­kła.

– Czy ja mam po­wód, żeby kła­mać? – Zmarsz­czy­łem czo­ło. – Wy­sa­dź mnie tu­taj. Nie do­ga­da­my się.

– Nie, po­cze­kaj.

– Na nic nie będę cze­kał. Sta­waj! Ale już! – roz­ka­za­łem.

Usły­sza­łem pisk opon i auto się za­trzy­ma­ło. Aż było czuć dym ze star­tych pod­czas ha­mo­wa­nia opon. Wy­sia­dłem na bez­dro­żu, mniej wi­ęcej w po­ło­wie dro­gi do Ma­li­bu. Wie­dzia­łem, że nie będzie to ła­twa prze­pra­wa, ale lep­sza niż to­wa­rzy­stwo ko­go­kol­wiek z ro­dzi­ny Mar­ti­ne­zów. Od­sze­dłem, nie od­wra­ca­jąc się. Po­ma­cha­łem ręką Car­men, kie­dy śmi­gnęła obok mnie.

Mi­ja­łem ko­lej­ne przy­stan­ki au­to­bu­so­we. Nie było mnie stać na bi­let. Sze­dłem przed sie­bie, nie wie­dząc do­kąd. By­łem pew­ny je­dy­nie tego, że zbli­żam się do celu. Od Ma­li­bu dzie­li­ło mnie ja­kieś pi­ęćdzie­si­ąt mil.

Z nie­ba lał się żar. Zdjąłem ko­szul­kę i owi­nąłem nią gło­wę. Wci­ąż sze­dłem, ma­jąc na­dzie­ję, że w ko­ńcu tra­fię na ja­kieś miej­sce, w któ­rym cho­ciaż na chwi­lę się za­trzy­mam.

Czu­łem nie­zno­śne pra­gnie­nie, dla­te­go ucie­szył mnie wi­dok sta­cji ben­zy­no­wej. Sze­dłem, czu­jąc, że nogi same się pode mną ugi­na­ją. Zo­ba­czył to je­den z mężczyzn, aku­rat tan­ku­jący wóz. Prze­sze­dł obok mnie, bacz­nie mi się przy­gląda­jąc. Jak­by mnie roz­po­zna­wał. Spra­wa mor­der­stwa Die­ga była bar­dzo me­dial­na w ostat­nich la­tach, a moja twarz przez ja­kiś czas go­ści­ła we wszyst­kich te­le­wi­zjach.

Wsze­dłem na sta­cję, od­pro­wa­dza­ny wzro­kiem mężczy­zny. Si­ęgnąłem do lo­dów­ki po wodę i uda­łem się do kasy, żeby zo­sta­wić w niej ostat­nie pie­ni­ądze, ja­kie mia­łem. Wie­dzia­łem, że bez pi­cia nie ujdę na­wet stu me­trów. Mia­łem już wy­cho­dzić, kie­dy usły­sza­łem zza ple­ców:

– Ja cie­bie znam.

– Tak? – My­śla­łem, że za­raz usły­szę zna­jo­my epi­tet: „mor­der­ca”.

– Je­steś tym chło­pa­kiem, któ­re­go dwa­dzie­ścia lat temu wro­bi­li w mor­der­stwo ko­le­gi.

Po­czu­łem się dziw­nie. Pierw­szy raz ktoś obcy sta­nął po mo­jej stro­nie.

– Zga­dza się. – Za­mu­ro­wa­ło mnie i nic wi­ęcej nie by­łem w sta­nie po­wie­dzieć.

– Mogę ci ja­koś po­móc?

– Dla­cze­go mia­łby pan chcieć po­móc ska­za­ne­mu?

– Sam od­sie­dzia­łem nie­spra­wie­dli­wy wy­rok. Uwa­żam, że ka­żdy za­słu­gu­je na dru­gą szan­sę.

Wy­szli­śmy przed sta­cję.

– Do­kąd idziesz? – za­py­tał.

– Do Ma­li­bu.

– Na pie­cho­tę? – Zdzi­wił się. – W tej tem­pe­ra­tu­rze da­le­ko nie zaj­dziesz. Jadę do LA, ale mogę zbo­czyć tro­chę z tra­sy i cię pod­rzu­cić. – Spoj­rzał na mnie, cze­ka­jąc na re­ak­cję. – Wska­kuj, nie przyj­mu­ję od­mo­wy – po­wie­dział.

Nie mia­łem lep­sze­go wy­jścia, więc wsia­dłem do jego sa­mo­cho­du. Je­cha­li­śmy w ci­szy. Kie­row­ca mil­czał. Wi­dać wy­czuł, że nie mam za­mia­ru roz­ma­wiać o mo­jej od­siad­ce. Po­dzi­wia­łem kra­jo­braz sło­necz­nej Ka­li­for­nii i czu­łem, jak bar­dzo przez te wszyst­kie lata bra­ko­wa­ło mi wol­no­ści i jak bar­dzo nie by­łem pa­nem sa­me­go sie­bie. W ko­ńcu te­raz mo­głem od­dy­chać pe­łną pier­sią.

Do­je­cha­li­śmy do Ma­li­bu, mia­sta na wy­brze­żu Pa­cy­fi­ku z pi­ęk­ny­mi sze­ro­ki­mi pla­ża­mi. Wy­sia­dłem i pod­sze­dłem do wozu od stro­ny kie­row­cy.

– Gdy­byś cze­goś po­trze­bo­wał, dzwoń. – Mężczy­zna po­dał mi kart­kę z nu­me­rem te­le­fo­nu.

Po­dzi­ęko­wa­łem i od­sze­dłem w kie­run­ku oce­anu. Wy­sa­dził mnie przy sa­mej pla­ży. Nie zdra­dzi­łem kie­row­cy swo­je­go kon­kret­ne­go celu. Nikt nie mógł wie­dzieć, gdzie mam za­miar się za­trzy­mać.

W LA, gdzie wszyst­ko się za­częło, nie mia­łem cze­go szu­kać. Po­cho­dzi­łem z Mia­sta Anio­łów, jed­nak nie czu­łem się tam mile wi­dzia­ny. Poza tym nie chcia­łem, żeby pier­do­lo­ny An­gel miał mnie na wy­ci­ągni­ęcie ręki.

Pod­sze­dłem do brze­gu. Czu­łem, jak bry­za przy­jem­nie chło­dzi mi twarz. Wi­dok bez­kre­sne­go oce­anu przy­nió­sł mi spo­kój. Choć nikt nie zwró­ci mi stra­co­nych lat, pra­gnąłem, by ży­cie od­da­ło mi spra­wie­dli­wo­ść.

Ob­ser­wo­wa­łem lu­dzi na pla­ży. Wszyst­ko przez te dwa­dzie­ścia lat zmie­ni­ło się nie do po­zna­nia i wy­da­wa­ło się wy­ol­brzy­mio­ne: wszech­obec­na na­go­ść, brak za­ha­mo­wań, a na­wet

ob­no­sze­nie się z tym. Ja tu nie pa­so­wa­łem.

Nie mia­łem cza­su na ta­kie re­flek­sje, mu­sia­łem się wzi­ąć do ro­bo­ty. Po dwóch de­ka­dach ki­cia li­czy­ła się dla mnie ka­żda se­kun­da. Gdy sze­dłem w stro­nę molo, wy­jąłem z ple­ca­ka kart­kę z ad­re­sem: „Ma­li­bu Co­lo­ny Road 23556” i klucz. Pre­zen­ty z wi­ęzie­nia.

Szu­ka­łem ad­re­su, za­sko­czo­ny tym, że mi­ja­ne wil­le oka­za­ły się nad­spo­dzie­wa­nie luk­su­so­we. Sta­nąłem przed tą ozna­czo­ną nu­me­rem 23556. Za­ma­rłem. Prędzej spo­dzie­wa­łem się ma­łe­go skła­dzi­ku czy ka­wa­ler­ki w dzia­dow­skiej dziel­ni­cy.

Tro­chę nie­pew­nie pod­sze­dłem do drzwi. Nie mia­łem pew­no­ści, czy gdy prze­kręcę klucz w zam­ku, nie uru­cho­mi się alarm. Klucz za­sko­czył, ad­res był wła­ści­wy.

Wsze­dłem do środ­ka, pro­sto do sa­lo­nu. Dom skła­dał się z czte­rech sy­pial­ni i dwóch ła­zie­nek. Był luk­su­so­wy. Podło­gi po­kry­wał bia­ły mar­mur, a ho­no­ro­we miej­sce w sa­lo­nie zaj­mo­wał ko­mi­nek. Wy­strój wnętrz wy­glądał, jak­by po­cho­dził sprzed stu­le­ci, je­dy­nie elek­tro­ni­ka była wspó­łcze­sna. Zwró­ci­łem uwa­gę na drzwi w sa­lo­nie wy­cho­dzące na drew­nia­ny ta­ras. Roz­po­ście­ra­ła się z nie­go pa­no­ra­ma oce­anu, któ­rą wcze­śniej po­dzi­wia­łem z pla­ży.SKAZANY

Jorge

Pa­mi­ętam mo­ment za­trzy­ma­nia mnie przez po­li­cję. Sta­łem nad cia­łem przy­ja­cie­la z bro­nią w ręku. Z pi­sto­le­tem, z któ­re­go do nie­go strze­la­no. Ze­zna­nia po­li­cjan­ta nie były praw­dzi­we – nie wi­dział mnie tuż po strza­le. Przy­był na miej­sce, kie­dy się ock­nąłem, zna­la­złem obok sie­bie na­rzędzie zbrod­ni i od­ru­cho­wo je pod­nio­słem.

Nie mia­łem zie­lo­ne­go po­jęcia, dla­cze­go ja i Die­go zna­le­źli­śmy się w ciem­nej alei na przed­mie­ściach Los An­ge­les. Nie pa­mi­ęta­łem wie­lu szcze­gó­łów tam­te­go wie­czo­ru. W trak­cie za­trzy­ma­nia mia­łem wra­że­nie, jak­bym był na­ćpa­ny, czy­mś odu­rzo­ny. W ko­mi­sa­ria­cie funk­cjo­na­riu­sze przy­gląda­li mi się i czu­łem, że wi­dzą we mnie mor­der­cę zdol­ne­go za­bić z zim­ną krwią. We­dług me­try­ki by­łem dziec­kiem, ale nikt mnie tak nie trak­to­wał.

Za­bra­li mnie na ba­da­nia krwi, żeby stwier­dzić, co za­ży­wa­łem, i wy­klu­czyć odu­rze­nie przez ko­goś in­ne­go. By­łem w szo­ku – w moim or­ga­ni­zmie nie wy­kry­to śla­dów ja­kich­kol­wiek sub­stan­cji odu­rza­jących.

W trak­cie prze­szu­ka­nia po­li­cja zna­la­zła w mo­jej kie­sze­ni kil­ka­na­ście gra­mów ko­ka­iny, pew­nie pod­rzu­co­nych. Dzi­ęki temu ide­al­ny na­głó­wek w ga­ze­tach gło­sił: „Di­ler za­bi­ja syna jed­ne­go z naj­wi­ęk­szych pro­du­cen­tów te­qu­ili”. By­łem na prze­gra­nej po­zy­cji. Pro­ku­ra­tor czuł pre­sję, by mnie ska­zać, zresz­tą wszyst­ko wska­zy­wa­ło na moją winę. Brak ka­mer na miej­scu zda­rze­nia rów­nież za­dzia­łał na moją nie­ko­rzy­ść.

Gwo­ździem do trum­ny były ze­zna­nia oso­by, któ­ra rze­ko­mo wi­dzia­ła nas w po­bli­żu miej­sca, gdzie zna­le­zio­no zwło­ki. Ja tym­cza­sem by­łem pe­wien, że ani ja, ani Die­go nie przy­szli­śmy tam na wła­snych no­gach.

Po prze­szu­ka­niu tra­fi­łem do po­ko­ju prze­słu­chań. Spra­wa do­ty­czy­ła wa­żne­go przed­si­ębior­cy, więc prze­słu­chi­wał mnie sam po­rucz­nik. Za­nim prze­sze­dł do wy­ko­ny­wa­nia swo­ich czyn­no­ści, mu­siał za­cze­kać na przy­by­cie ad­wo­ka­ta z urzędu. Za­sy­pał mnie gra­dem py­tań, kie­dy tyl­ko próg prze­kro­czył mężczy­zna z za­ci­śni­ętym pod szy­ją kra­wa­tem.

– Sam Thomp­son. Wy­na­jęto mnie, że­bym cię bro­nił – przed­sta­wił się me­ce­nas.

– Jak to wy­na­jęto? Nie stać mnie na praw­ni­ka.

– Ktoś inny się tym za­jął.

Wte­dy nie mia­ło dla mnie zna­cze­nia, kim był ten ktoś. Wa­żne było tyl­ko to, żeby jak naj­szyb­ciej stam­tąd wy­jść. My­śla­łem, że po prze­słu­cha­niu wy­pusz­czą mnie do domu, do ro­dzi­ny.

– Po­rucz­nik Da­niel Or­te­ga. Będę pro­wa­dził prze­słu­cha­nie – śled­czy zwró­cił się do ad­wo­ka­ta.

– Sam Thomp­son. Ad­wo­kat pana Gar­cíi.

– Dla­cze­go za­bił pan Die­ga Mar­ti­ne­za? – za­py­tał po­rucz­nik.

– Nie za­bi­łem go! Był moim przy­ja­cie­lem. Nie mó­głbym tego zro­bić! – wrza­snąłem.

– Za­prze­cza pan za­tem, że był pan w to­wa­rzy­stwie de­na­ta prze­czni­cę da­lej od miej­sca zna­le­zie­nia zwłok?

– Nie wiem, nie pa­mi­ętam.

– Za­prze­cza pan za­tem, że w chwi­li za­trzy­ma­nia miał pan w ręku na­rzędzie zbrod­ni?

– To nie tak – szu­ka­łem ra­tun­ku u ad­wo­ka­ta.

– Su­ge­ru­ję sko­rzy­stać z pi­ątej po­praw­ki – rze­kł mój praw­nik.

Tak zro­bi­łem i po pod­pi­sa­niu do­ku­men­tów wy­pu­ści­li mnie z za­mkni­ęte­go po­ko­ju. Gdy sta­łem na ko­ry­ta­rzu, sku­ty w kaj­dan­ki jak zwy­kły zbir, wda­łem się w roz­mo­wę z ad­wo­ka­tem.

– Kie­dy stąd wyj­dę?

– Szcze­rze mó­wi­ąc, sy­tu­acja jest na tyle bez­na­dziej­na, że naj­le­piej będzie, je­śli przy­znasz się do winy. To po­zwo­li zre­du­ko­wać wy­rok do mi­ni­mum i zdążysz wy­jść z wi­ęzie­nia przed śmier­cią.

– To nie­mo­żli­we! – krzyk­nąłem, czu­jąc, jak ko­la­na się pode mną ugi­na­ją.

– Roz­waż to – rze­kł Thomp­son i od­sze­dł.

Wzbie­ra­ła we mnie zło­ść. By­łem pe­wien, że choć ni­cze­go nie pa­mi­ętam, nie mo­głem tego zro­bić. Tar­ga­ły mną ne­ga­tyw­ne uczu­cia. Przede wszyst­kim żal do mat­ki, któ­ra tyl­ko po to przy­je­cha­ła do ko­mi­sa­ria­tu, by swo­im pod­pi­sem umo­żli­wić od­by­cie się mo­je­go prze­słu­cha­nia. Sta­ra­łem się wy­ma­zać z pa­mi­ęci jej twarz pe­łną po­gar­dy dla wła­sne­go syna, ale ten wi­dok wra­cał do mnie jak bu­me­rang.

Z ko­mi­sa­ria­tu prze­wie­zio­no mnie bez­po­śred­nio do wi­ęzie­nia sta­no­we­go, gdzie z in­ny­mi wi­ęźnia­mi ocze­ki­wa­łem na pro­ces. Po­cząt­ko­wo w blo­ku prze­jścio­wym przy­sto­so­wy­wa­łem się do sy­tu­acji. Ka­żdy chciał wie­dzieć, czy ża­łu­ję po­pe­łnio­ne­go czy­nu i czy będę spra­wiał kło­po­ty. Nikt, kur­wa, nie za­py­tał, czy rze­czy­wi­ście ko­goś za­bi­łem. Łat­kę mor­der­cy przy­kle­jo­no mi już w ko­mi­sa­ria­cie. Na do­miar złe­go w za­kła­dzie kar­nym wszy­scy, ta­kże win­ni, mie­li się za nie­win­nych.

W blo­ku „no­wych” było ca­łkiem przy­jem­nie. Wi­ęk­szo­ść z nas była prze­ra­żo­na sy­tu­acją i żyła z dnia na dzień. Re­cy­dy­wi­stów kie­ro­wa­no do blo­ków zgod­nie z kla­sy­fi­ka­cją po­pe­łnio­ne­go czy­nu. By­li­śmy od­izo­lo­wa­ni od resz­ty wi­ęzie­nia. Z per­spek­ty­wy dwu­dzie­stu lat spędzo­nych w od­osob­nie­niu te trzy mie­si­ące w ocze­ki­wa­niu na wy­zna­cze­nie ter­mi­nu roz­pra­wy wspo­mi­nam jako najła­god­niej­sze.

Pa­mi­ętam jak dzi­siaj, kie­dy kla­wisz przy­sze­dł po mnie do celi z in­for­ma­cją o tej da­cie. Od tej chwi­li za­cząłem od­li­czać dni. Praw­nik po­in­for­mo­wał mnie, że gro­żą mi mak­sy­mal­nie dwa lata w wi­ęzie­niu o mi­ni­mal­nym ry­go­rze. Po­nie­waż wi­ęk­szo­ść do­wo­dów zo­sta­ła po­zy­ska­na nie­le­gal­nie, do­bro­wol­nie pod­da­łem się ka­rze. Do tego by­łem nie­let­ni. Roz­pra­wa w sądzie mia­ła być for­mal­no­ścią, a wy­rok od­czy­ta­ny przez sędzie­go za­ko­ńczyć oba­wy przed dłu­gą od­siad­ką.

Na salę roz­praw by­łem kon­wo­jo­wa­ny ade­kwat­nie do sta­wia­ne­go mi za­rzu­tu, w kaj­dan­kach na rękach i kost­kach nóg, do­dat­ko­wo umiesz­czo­ny w spe­cjal­nej klat­ce za­mon­to­wa­nej na pace w wi­ęzien­nym bu­sie. Spo­dzie­wa­łem się ła­god­niej­sze­go po­trak­to­wa­nia, ale sądzi­łem, że ta pro­ce­du­ra jest ru­ty­no­wo prze­wi­dzia­na pra­wem. Kon­wój za­trzy­mał się na ty­łach sądu. Gdy wy­sze­dłem z sa­mo­cho­du, ośle­pił mnie blask fle­szy. Dzien­ni­ka­rze za­da­wa­li py­ta­nia. Z gło­wą na­kry­tą ka­wa­łkiem szma­ty prze­sze­dłem z par­kin­gu do bu­dyn­ku sądu, pro­wa­dzo­ny przez kon­wo­jen­tów.

Idąc ko­ry­ta­rzem do sali roz­praw, mi­ja­łem zna­jo­me oso­by. An­gel ze swo­ją żoną Ma­ríą rzu­ci­li mi za­bój­cze spoj­rze­nia. By­łem osa­mot­nio­ny, nie mia­łem ni­ko­go po swo­jej stro­nie, do­pó­ki ktoś nie klep­nął mnie przy­ja­ciel­sko po ra­mie­niu – to mój dzia­dek obec­no­ścią i tym ge­stem da­wał mi wspar­cie. Wia­rę we mnie miał wy­pi­sa­ną na twa­rzy.

We­szli­śmy do sali. Po­sa­dzo­no mnie po le­wej stro­nie po­miesz­cze­nia, obok me­ce­na­sa Thomp­so­na. Po pra­wej zo­ba­czy­łem po­sęp­ne miny lu­dzi za­sia­da­jących w ła­wie przy­si­ęgłych. Coś było nie tak. Gdy tyl­ko sędzia otwo­rzył po­sie­dze­nie, ad­wo­kat wstał.

– Mój klient chcia­łby do­bro­wol­nie pod­dać się ka­rze – po­wie­dział.

– Czy to praw­da, pa­nie Gar­cía? – za­py­tał sędzia.

– Praw­da.

– W ta­kim ra­zie za­my­kam prze­wód sądo­wy i za­pra­szam ław­ni­ków na na­ra­dę. Wró­ci­my za go­dzi­nę.

W sali sły­chać było po­mru­ki zdzi­wie­nia. Nie wie­dzia­łem, co o tym my­śleć. W tłu­mie od­szu­ka­łem twarz dziad­ka i zo­ba­czy­łem, jak łzy pły­ną mu po po­licz­kach.

Wy­pro­wa­dzo­ny do spe­cjal­ne­go po­ko­ju, w eskor­cie dwóch kon­wo­jen­tów ocze­ki­wa­łem ogło­sze­nia wy­ro­ku. Nie mia­łem z nimi na­wet kon­tak­tu wzro­ko­we­go, nie mó­wi­ąc o ja­kiej­kol­wiek roz­mo­wie. Po go­dzi­nie wró­ci­li­śmy na salę.

– Pro­szę ławę przy­si­ęgłych o od­czy­ta­nie wer­dyk­tu – rze­kł sędzia.

– Ława przy­si­ęgłych uzna­je szes­na­sto­let­nie­go Jor­ge­go Gar­cíę za win­ne­go mor­der­stwa pierw­sze­go stop­nia i ska­zu­je go na dwa­dzie­ścia lat po­zba­wie­nia wol­no­ści w wi­ęzie­niu sta­no­wym Lan­ca­ster. Bez mo­żli­wo­ści wcze­śniej­sze­go zwol­nie­nia.

Naj­pierw zro­bi­ło mi się sła­bo, a po chwi­li po­czu­łem wście­kło­ść.

– Oszu­ka­łeś mnie, śmie­ciu! – krzyk­nąłem do me­ce­na­sa.

Sza­mo­cząc się jak ryba w sie­ci, po­wa­lo­ny na zie­mię przez kon­wo­jen­tów, wi­dzia­łem, jak praw­nik pod­cho­dzi do An­ge­la i po­da­je mu rękę. Zo­sta­łem wy­pro­wa­dzo­ny do busa, któ­ry miał mnie wy­wie­źć na dłu­gie lata do Lan­ca­ster.SOJUSZNIK

Jorge

Kie­dy wy­sia­dłem z sa­mo­cho­du, nie by­łem już „nowy”. Prze­sze­dłem tę samą pro­ce­du­rę jak za pierw­szym ra­zem, z tą ró­żni­cą, że tym ra­zem mia­łem tra­fić do blo­ku dla naj­gro­źniej­szych prze­stęp­ców. Na­sto­la­tek mi­ędzy człon­ka­mi gan­gów, gwa­łci­cie­la­mi i mor­der­ca­mi – zwie­rzę w ła­pach dra­pie­żni­ków. Bez żad­nych per­spek­tyw uciecz­ki.

Na no­wym po­ma­ra­ńczo­wym uni­for­mie, co­dzien­nym i odświ­ęt­nym stro­ju przez na­stęp­ne dwie de­ka­dy, mia­łem na ple­cach nu­mer. Sta­łem się cy­frą, jed­ną z abs­trak­cyj­ne­go wi­ęzien­ne­go zbio­ru.

Wi­ęzie­nie sta­no­we o za­ostrzo­nym ry­go­rze nie było wy­ma­rzo­nym miej­scem do star­tu w do­ro­sło­ść. Moja sy­tu­acja nie mia­ła żad­nej do­brej stro­ny, a przy­szło­ść za­po­wia­da­ła się chu­jo­wo.

Kla­wisz za­pro­wa­dził mnie do celi. Za kra­ta­mi cze­kał na mnie wspó­łwi­ęzień. Nie mu­sia­łem py­tać, za co sie­dzi. Na twa­rzy miał wy­pi­sa­ną przy­na­le­żno­ść do gan­gu. W prze­no­śni i do­słow­nie, po­nie­waż cała była po­kry­ta ta­tu­aża­mi. Był ogrom­ny, a jego spoj­rze­nie przy­pra­wia­ło mnie o pa­nicz­ny strach. Spo­dzie­wa­łem się wszyst­kie­go naj­gor­sze­go, gdy usły­sza­łem za sobą szczęk za­my­ka­nych krat.

– Świe­żak, gór­na pry­cza two­ja – po­in­for­mo­wał mnie mężczy­zna.

– D-do­brze – wy­jąka­łem.

– Dam ci radę. Niech to będzie ostat­ni raz, kie­dy oka­za­łeś strach. Ina­czej sko­ńczysz w pla­sti­ko­wym wor­ku.

– Nie robi mi to ró­żni­cy. I tak nie mam do cze­go wra­cać.

– Za co sie­dzisz? – za­py­tał.

– Mor­der­stwo pierw­sze­go stop­nia, któ­re­go nie po­pe­łni­łem – od­po­wie­dzia­łem wku­rzo­ny.

– Zo­staw tyl­ko pierw­szą część zda­nia. Tu­taj wszy­scy są nie­win­ni. – Ro­ze­śmiał się. – Dłu­go?

– Dwa­dzie­ścia lat.

– Za­zdrosz­czę, będziesz miał jesz­cze oka­zję zo­ba­czyć, jak wy­gląda świat.

– A ty?

– Ja? Po­wiedz­my, że to dłu­ga hi­sto­ria, rów­nie dłu­ga jak mój wy­rok.

Wie­dzia­łem, że nie na­le­ży do­py­ty­wać. Je­śli ze­chce, sam opo­wie.

– Jor­ge. – Wy­ci­ągnąłem dłoń w jego kie­run­ku.

– Mi­gu­el – od­po­wie­dział, ale nie po­dał mi ręki.

Za­uwa­ży­łem, że ma bo­ga­tą bi­blio­te­kę. Wbrew po­zo­rom nie był zwie­rzęciem. Był in­te­li­gent­ny i znał za­sa­dy lo­gi­ki. Nie poj­mo­wa­łem, dla­cze­go zna­la­zł się w ta­kim miej­scu.

Od mo­je­go pierw­sze­go dnia jako ska­za­ne­go za­le­ża­ło, jak będą mnie po­strze­gać inni wi­ęźnio­wie. Rób do­bre wra­że­nie – po­le­cił mi to­wa­rzysz z celi. Usły­sza­łem dźwi­ęk dzwon­ka, po któ­rym otwo­rzy­ły się kra­ty.

– Spa­cer­niak – rze­kł Mi­gu­el.

Ru­szy­łem za nim jak cień. Czu­łem się przy nim bez­piecz­nie. Wy­szli­śmy na dwór, ale pro­mie­nie sło­necz­ne na twa­rzy nie były tak miłe jak na wol­no­ści. Wszy­scy, może z wy­jąt­kiem mnie, rzu­ca­li so­bie na­wza­jem po­sęp­ne spoj­rze­nia. Sta­ra­łem się nie ła­pać z ni­kim kon­tak­tu wzro­ko­we­go. Sta­nąłem przy pło­cie i ob­ser­wo­wa­łem ko­le­gę z celi.

Co chwi­lę pod­cho­dzi­li do nas ró­żni lu­dzie. Mi­gu­el był kimś w ro­dza­ju ap­te­ka­rza, roz­pro­wa­dzał w wi­ęzie­niu wszyst­ko, cze­go du­sza za­pra­gnie. Mia­łem wra­że­nie, że je­śli będę się go trzy­mał, bez żad­ne­go wy­si­łku zdo­będę sza­cu­nek. Bar­dziej nie mo­głem się po­my­lić. W pew­nym mo­men­cie ze­bra­ła się wo­kół nas grup­ka wi­ęźniów. Wy­czu­łem ich wro­gie na­sta­wie­nie.

– To on za­je­bał syna Mar­ti­ne­zów! – usły­sza­łem.

– Zo­staw go, spodo­bał mi się świe­żak – od­pa­rł Mi­gu­el.

– Może jed­nak po­dzie­lisz się mło­dym mi­ęskiem? – Do­ta­rło do mnie py­ta­nie.

– Wy­glądam na ko­goś, kto się dzie­li? Wy­pier­da­laj do sie­bie! – krzyk­nął Mi­gu­el do zwy­ro­la.

Po­tem pod­sze­dł i opa­rł się o płot ja­kiś metr ode mnie.

– Je­steś mi wi­nien przy­słu­gę – oznaj­mił. – Pa­mi­ętaj, że nie za­wsze będę w po­bli­żu, a oni wró­cą.

Ze spa­cer­nia­ka po­szli­śmy na sto­łów­kę, w miej­sce, w któ­rym od wy­glądu je­dze­nia gor­sze były tyl­ko za­pach i smak. Był to mój pierw­szy dzień, więc moje kub­ki sma­ko­we były nie­przy­sto­so­wa­ne. Wzi­ąłem, co na­kła­da­li, i sze­dłem do sto­li­ka, przy któ­rym sie­dział Mi­gu­el. Po dro­dze ktoś wy­bił mi tacę z ręki, a całe je­dze­nie wy­lądo­wa­ło na mnie.

– Pan An­gel prze­sy­ła po­zdro­wie­nia! – po­wie­dział żar­tow­niś i na­chy­lił się nade mną. – Pa­mi­ętaj, pan Ca­sta­no nie za­wsze będzie z tobą, a wte­dy roz­li­czy­my się za śmie­rć dziec­ka Mar­ti­ne­zów.

Za spra­wą tego in­cy­den­tu po­zna­łem na­zwi­sko Mi­gu­ela. Wi­dzia­łem, że ob­ser­wo­wał całą sce­nę, ale nie miał za­mia­ru in­ter­we­nio­wać. W ko­ńcu nie by­łem dla nie­go ni­kim wa­żnym. Wró­ci­łem do sto­li­ka i usia­dłem na­prze­ciw­ko. Pa­trzył mi głębo­ko w oczy swo­im zim­nym wzro­kiem, a mnie ob­le­ciał strach.

– Co z tym zro­bisz? – rzu­cił chłod­no.

– A co mó­głbym zro­bić? – spy­ta­łem prze­ra­żo­ny.

– Je­że­li będziesz na to po­zwa­lał, zje­dzą cię żyw­cem. Nie je­stem two­im oj­cem, żeby sta­wać w two­jej obro­nie za ka­żdym ra­zem. – Zmarsz­czył po­sęp­nie czo­ło.

– Masz ra­cję. – Opu­ści­łem gło­wę.

Za­uwa­ży­łem, że de­lek­to­wał się je­dze­niem jak da­niem z naj­lep­szej re­stau­ra­cji i że na jego ta­le­rzu nie było żad­nej z po­traw ser­wo­wa­nych przez wi­ęzien­ną kuch­nię.

– Mogę o coś za­py­tać?

– Prze­cież już to ro­bisz – za­uwa­żył traf­nie.

– Dla­cze­go jesz coś in­ne­go niż te po­my­je?

– Le­d­wie przy­by­łeś, a już za­da­jesz py­ta­nia. Ob­ser­wuj, a wszyst­kie­go się do­wiesz. Sta­raj się przy tym nie zgi­nąć.

To zda­nie przy­ku­ło moją uwa­gę. In­for­ma­cja w wi­ęzie­niu była cen­na po­nad wszyst­ko. Ży­cie nie było dla ni­ko­go war­to­ścią. By­łeś żywy, a za chwi­lę mo­głeś nie żyć. Zro­zu­mia­łem to wkrót­ce.

Mi­gu­el ko­ńczył obiad, kie­dy po­now­nie usły­sze­li­śmy dźwi­ęk dzwon­ka, po­dob­ny do szkol­ne­go. By­łem pew­ny, że ozna­cza to po­wrót do celi.

– Prysz­nic – oznaj­mił głos przez me­ga­fon.

Ob­ser­wo­wa­łem, co robi Mi­gu­el, i sta­ra­łem się go na­śla­do­wać. Do­szli­śmy do wiel­kie­go po­miesz­cze­nia pe­łne­go uno­szącej się pary. Jak się pó­źniej do­wie­dzia­łem, przy­wi­lej bra­nia cie­płej kąpie­li był rzad­ki. Po­bra­łem ręcz­nik od kla­wi­sza i za pa­ra­wa­nem zrzu­ci­łem z sie­bie ubra­nia. Owi­nąłem się ręcz­ni­kiem i za­cząłem szu­kać wol­ne­go miej­sca. Stra­ci­łem z oczu Mi­gu­ela i czu­łem się przez to mniej pew­nie. Prze­mie­rza­łem to wiel­kie za­pa­ro­wa­ne po­miesz­cze­nie, kie­dy usły­sza­łem do­cho­dzący zni­kąd głos:

– Gar­cía.

Ob­ró­ci­łem się. Nim zdąży­łem coś po­wie­dzieć, po­czu­łem zim­ne sta­lo­we ostrze wbi­ja­jące mi się w brzuch. Nie był to ty­po­wy nóż, ra­czej brud­na sa­mo­rób­ka z ży­let­ki i ze szczo­tecz­ki do zębów. Ukląkłem na mo­krej podło­dze, a nade mną na­chy­lił się mój opraw­ca.

– Świe­żak, pan Mar­ti­nez prze­sy­ła po­zdro­wie­nia. Idź do dia­bła! – po­wie­dział i wy­buch­nął gło­śnym śmie­chem.

Upa­dłem bez­wład­nie. Le­ża­łem w ka­łu­ży krwi wy­mie­sza­nej z bru­dem. Tra­ci­łem świa­do­mo­ść, a ostat­nią rze­czą, jaką pa­mi­ętam, była twarz Mi­gu­ela, któ­ry za­wo­łał:

– Stra­żnik, kur­wa, mamy ran­ne­go! Dzwo­ńcie na izbę szpi­tal­ną!

Od­zy­ska­łem przy­tom­no­ść w łó­żku w części wi­ęzie­nia, do któ­rej nikt nie chciał tra­fić. Opa­trzo­no mnie. Le­karz zo­ba­czył, że się bu­dzę, pod­sze­dł do mnie i po­świe­cił mi la­tar­ką w oczy, spraw­dza­jąc re­ak­cję na świa­tło.

– Gar­cía wra­ca do celi! – krzyk­nął do stra­żni­ków.

Kur­wa mać! Le­d­wo od­zy­ska­łem świa­do­mo­ść i już od­sy­ła­ją mnie do tego syfu. Wsta­łem z bó­lem z łó­żka i z po­mo­cą stra­żni­ków przy­wlo­kłem się do celi. Mi­gu­el sie­dział na po­sła­niu i czy­tał ksi­ążkę.

– Świe­żak, my­śla­łem, że już mi ko­goś no­we­go wsa­dzą, a ja nie lu­bię zmian. – Uśmiech­nął się do mnie.

– Dzi­ęku­ję.

– Nie przej­muj się, od­pra­cu­jesz. Tu nie ma nic za dar­mo. Na­uczę cię ra­dzić so­bie z ta­ki­mi sy­tu­acja­mi.MIASTO ANIOŁÓW

Jorge

Wró­ci­łem z ta­ra­su do wil­li. Nie chcia­łem tra­cić ani chwi­li. W głów­nej sy­pial­ni był sejf, któ­ry otwie­rał się po wpro­wa­dze­niu ośmio­cy­fro­we­go kodu. Wpi­sa­łem ciąg liczb, wry­ty w pa­mi­ęci od lat, i otwo­rzy­łem me­ta­lo­we drzwicz­ki. Wśród rze­czy były do­ku­men­ty, stos pie­ni­ędzy, te­le­fon, klu­cze do auta i broń z za­tar­ty­mi nu­me­ra­mi. Mój przy­ja­ciel za­dbał o to, że­bym na wol­no­ści był do­brze za­bez­pie­czo­ny.

Po­ło­ży­łem się na łó­żku i uru­cho­mi­łem te­le­fon. Gdy tyl­ko za­lo­go­wał się do sie­ci, usły­sza­łem dźwi­ęk dzwon­ka.

– Halo? – za­py­ta­łem.

– Jak ci się po­do­ba? – usły­sza­łem głos Mi­gu­ela.

– Do ko­ńca mo­jej od­siad­ki prze­mil­cza­łeś parę rze­czy.

– My­śla­łem, że cię na­uczy­łem – im mniej wiesz, tym le­piej. Jor­ge, do rze­czy! Po­je­dziesz wie­czo­rem do Los An­ge­les.

– Tak, pa­mi­ętam. Po­ka­żę ochro­nia­rzo­wi wi­zy­tów­kę z two­je­go sej­fu, wja­dę na górę win­dą i usi­ądę przy ba­rze.

– Moja na­uka nie po­szła jed­nak w las. – Wy­obra­ża­łem so­bie, jak się uśmie­chał, mó­wi­ąc to. – Sky Bar, 8440 Sun­set Bo­ule­vard.

– Za­ła­twio­ne.

– Po­cze­kaj, nim się roz­łączysz, chcę o coś za­py­tać. Mia­łeś ja­kieś pro­ble­my po dro­dze?

– Ode­bra­ła mnie Car­men, cór­ka pier­do­lo­ne­go Mar­ti­ne­za. Chcia­ła mnie uro­bić, że niby wie­rzy w moją nie­win­no­ść, ale nie po­wie­dzia­ła nic, cze­go bym nie wie­dział.

– Jor­ge, pa­mi­ętaj! Przy­ja­ciół trzy­maj bli­sko, a wro­gów jesz­cze bli­żej – po­wie­dział i roz­łączył się.

Nie mo­głem ru­szyć do Los An­ge­les ubra­ny w sta­re ciu­chy. Cze­ka­ły mnie za­ku­py. Spa­ko­wa­łem pie­ni­ądze, te­le­fon, klu­czy­ki i zsze­dłem kręty­mi scho­da­mi w dół do ga­ra­żu. Stał tam pi­ęk­ny che­vro­let ca­ma­ro z 69 roku. Zna­łem ten sa­mo­chód do­sko­na­le z opo­wia­dań Mi­gu­ela: pi­ęcio­li­tro­we v8 pod ma­ską, sze­śćset dwa­dzie­ścia pięć koni me­cha­nicz­nych, po­kry­ty błękit­nym la­kie­rem i dwie­ma war­stwa­mi ce­ra­mi­ki. Mia­łem dbać o to cac­ko bar­dziej niż o wła­sne ży­cie.

Na­ci­snąłem pi­lot i otwo­rzy­ła się bra­ma ga­ra­żo­wa. Prze­kręci­łem klu­czyk w sta­cyj­ce i usły­sza­łem przy­jem­ny ryk sil­ni­ka. Ktoś mu­siał przez te lata do­glądać do­byt­ku Mi­gu­ela. Ru­szy­łem po­wo­li do naj­bli­ższe­go cen­trum han­dlo­we­go w Ma­li­bu Co­un­try Mart. Ostat­ni raz pro­wa­dzi­łem jako na­sto­la­tek, na do­da­tek bez pra­wa jaz­dy. Prze­mie­rza­łem uli­ce, czu­jąc na so­bie wzrok prze­chod­niów. Przez to auto mie­li mnie za wa­żnia­ka. Tak na­praw­dę by­łem ni­kim dzi­ęki uprzej­mo­ści sądu i mo­je­go nie­oce­nio­ne­go praw­ni­ka.

Za­par­ko­wa­łem przed głów­nym we­jściem. Poza wo­zem jako fa­cet w sta­rych i znisz­czo­nych ubra­niach przy­ci­ąga­łem mniej po­chleb­ne spoj­rze­nia. Nie przej­mo­wa­łem się tym. Mó­wią, że nie wszyst­ko zło­to, co się świe­ci.

W Ma­li­bu wi­ęk­szo­ść miesz­ka­ńców była za­mo­żna. Dla­te­go kie­dy wcho­dzi­łem do skle­pów, sprze­daw­cy pa­trzy­li mi na ręce na ka­żdym kro­ku. Inni omi­ja­li mnie sze­ro­kim łu­kiem, bo nie chcie­li tra­cić cza­su na go­ścia, któ­re­go na nic nie stać. Nie mo­gli wie­dzieć, że dzi­ęki mo­je­mu przy­ja­cie­lo­wi mo­głem wy­ku­pić cały to­war. Wła­ści­wie sam sie­bie mu­sia­łem ob­słu­gi­wać, ale nie prze­szka­dza­ło mi zda­nie się na sie­bie.

Po kil­ku go­dzi­nach cho­dzi­łem obła­do­wa­ny tor­ba­mi pe­łny­mi za­ku­pów. Na ko­niec po­sze­dłem do fry­zje­ra, by z dala od brzy­twy i ma­szyn­ki sa­mo­rób­ki sko­rzy­stać z usług spe­cja­li­sty. W lu­strze na­prze­ciw­ko fo­te­la po raz pierw­szy od daw­na zo­ba­czy­łem swo­je od­bi­cie, bo w wi­ęzie­niu uni­ka­łem go jak ognia: ciem­ne brązo­we oczy, śnia­da cera po­kry­ta krót­kim czar­nym jak węgiel za­ro­stem i ostro za­ry­so­wa­na szczęka. Już nie wy­gląda­łem jak dziec­ko.

Po­de­szła do mnie fry­zjer­ka. Była pierw­szą oso­bą tego dnia, któ­ra nie pa­trzy­ła na mnie z góry.

– Jak strzy­że­my? – za­py­ta­ła cie­pło.

– Jak pani uwa­ża.

Była do­kład­na. Ob­ci­ęła mnie krót­ko, przy oka­zji za­jęła się też moim za­ro­stem. Po­czu­łem się świe­żo. Za­pła­ci­łem, zo­sta­wia­jąc so­wi­ty na­pi­wek, a fry­zjer­ka po­da­ła mi pa­ra­gon. Za­uwa­ży­łem, że za­pi­sa­ła mi na nim swój nu­mer te­le­fo­nu – mu­sia­łem jej wpa­ść w oko. Za­cho­wa­łem go.

W domu rzu­ci­łem tor­by z za­ku­pa­mi na ka­na­pę. Wzi­ąłem szyb­ki prysz­nic, na­wy­kły do po­śpie­chu z po­wo­du zim­nej wody pły­nącej z wi­ęzien­nych rur. Wło­ży­łem ko­szu­lę i je­an­sy. Pod­wi­nąłem ręka­wy do łok­ci i wzu­łem czar­ne buty. Nie chcia­łem spędzać za dużo cza­su bez­czyn­nie, więc od razu wró­ci­łem do auta i ru­szy­łem w dro­gę zgod­nie ze wska­zów­ka­mi Mi­gu­ela.

Je­cha­łem wzdłuż wy­brze­ża Pa­cy­fi­ku. Czu­łem się wol­ny, cho­ciaż ci­ąży­ło mi wła­sne zo­bo­wi­ąza­nie do roz­wi­ąza­nia za­gad­ki wro­bie­nia mnie w za­bój­stwo Die­ga. Bez­kre­sny oce­an za­wsze mnie uspo­ka­jał.

Do­je­cha­łem do cen­trum Mia­sta Anio­łów. Mia­łem wra­że­nie, że jest ono ca­łkiem inne, niż je za­pa­mi­ęta­łem. Wszyst­ko było jak­by nowe. Auto za­par­ko­wa­łem prze­czni­cę da­lej od klu­bu, do któ­re­go zmie­rza­łem.

Sta­nąłem przed bu­dyn­kiem i spoj­rza­łem w górę. Mały wo­bec ogro­mu cze­ka­jące­go mnie za­da­nia. Cze­ka­łem dwa­dzie­ścia lat, by móc oczy­ścić swo­je imię.

Sky Bar był mod­nym miej­scem w Los An­ge­les i przed we­jściem wiła się dłu­ga ko­lej­ka. Nie mia­łem za­mia­ru cze­kać, więc pod­sze­dłem do mężczy­zny, któ­ry wpusz­czał go­ści, i po­ka­za­łem mu wi­zy­tów­kę. Od razu roz­pi­ął scze­pio­ne ze sobą ba­rier­ki i wska­zał mi dro­gę do win­dy.

Na­ci­snąłem przy­cisk „dach”. Po­czu­łem szyb­ki pęd w górę i w mgnie­niu oka zna­la­złem się na po­zio­mie trzy­dzie­ste­go pierw­sze­go pi­ętra. Wy­sia­dłem, gdy tyl­ko otwo­rzy­ły się drzwi. Czu­łem na so­bie wzrok mi­ja­nych osób. U mężczyzn wy­ra­żał za­zdro­ść, u ko­biet po­żąda­nie. Ca­łkiem ina­czej, niż gdy ro­bi­łem za­ku­py.

Wdra­pa­łem się na sto­łek przy ba­rze i przy­wo­ła­łem bar­ma­na.

– Po­pro­szę raz Old Fa­shio­ned. – Po raz pierw­szy mo­głem le­gal­nie na­pić się al­ko­ho­lu.

– Robi się.

Chło­pak wzi­ął się do przy­go­to­wa­nia drin­ka. Po­dał mi go. Cho­ciaż nie mia­łem ocho­ty na pi­cie, po­trze­bo­wa­łem atry­bu­tu, by tym ła­twiej wto­pić się w tłum. Sie­dzia­łem i cze­ka­łem, nie do ko­ńca wie­dząc na co. Mi­gu­el obie­cał mi kon­takt z lu­dźmi ma­jący­mi mi po­móc do­pa­ść Mar­ti­ne­za. Wy­czy­ta­łem mi­ędzy wier­sza­mi, że byli to jego daw­ni pra­cow­ni­cy. Przy­po­mnia­łem so­bie jego ostrze­że­nie, by spo­dzie­wać się nie­spo­dzie­wa­ne­go.

– Do­sta­łam wi­zy­tów­kę. Je­steś Gar­cía? – spy­ta­ła ja­kaś ko­bie­ta.

Od­wró­ci­łem się i prze­ska­no­wa­łem ją wzro­kiem od stóp do głów. Była mło­da, śred­nie­go wzro­stu, mia­ła na ręce ta­tu­aż: ser­ce prze­bi­te ko­ścią, po­dob­ny do tego, jaki wi­dzia­łem u Mi­gu­ela, szczu­pła, krągła, gdzie trze­ba. Ja­sna grzyw­ka opa­da­ła jej na czo­ło, a oczy błęki­tem przy­po­mi­na­ły oce­an. Ob­ci­sła su­kien­ka pod­kre­śla­ła ide­al­ne kszta­łty.

– Za­le­ży, kto pyta – od­po­wie­dzia­łem oschle. We­dług nauk Mi­gu­ela mia­łem nie od­da­wać żad­nej in­for­ma­cji za dar­mo.

– Chcesz do­stać to, po co przy­sze­dłeś? – za­py­ta­ła, a po jej to­nie wy­wnio­sko­wa­łem, że jest zi­ry­to­wa­na. – Je­śli tak, to za­pra­szam.

Ru­szy­ła ku win­dzie. Zje­cha­li­śmy na dół, nie od­zy­wa­jąc się do sie­bie. Od­da­li­li­śmy się o kil­ka prze­cznic od klu­bu. Pro­wa­dzi­ła mnie w ciem­ną alej­kę. Nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że pro­sto w za­sadz­kę. Mimo to po­zwo­li­łem wy­da­rze­niom biec i spo­dzie­wa­łem się nie­spo­dzie­wa­ne­go.NIESPODZIEWANE

Jorge

Czu­łem od­de­chy podąża­jących za nami osób. Skry­tych w cie­niu, nie­mal nie­ma­te­rial­nych. Uda­wa­łem, po­zwa­la­łem im zre­ali­zo­wać plan. Na ko­ńcu alej­ki sta­nęli­śmy przed ścia­ną.

– I co da­lej? – za­py­ta­łem.

– Sen – wy­szep­ta­ła.

Do­sta­łem cios w tył gło­wy, ale nie stra­ci­łem przy­tom­no­ści. Za­mknąłem oczy i uda­wa­łem, że od­pły­nąłem. Na­ło­ży­li mi wo­rek na gło­wę i zwi­ąza­li ręce. Po­czu­łem, jak mnie pod­no­szą i nio­są. Rzu­ci­li mnie na zim­ną podło­gę busa. Sa­mo­chód ru­szył i sły­sza­łem gło­sy w tle, cho­ciaż nie po­tra­fi­łem ich zło­żyć w lo­gicz­ną ca­ło­ść. Otępia­ły od ude­rze­nia, czu­łem, że co chwi­lę zmie­nia­li kie­ru­nek jaz­dy. Po kil­ku­na­stu prze­je­cha­nych mi­lach sa­mo­chód wje­chał na dro­gę szu­tro­wą i się za­trzy­mał.

Usły­sza­łem otwie­ra­nie drzwi auta. Pró­bo­wa­łem usta­lić, do­kąd mnie wy­wie­źli. Wo­kół było tak ci­cho, że mo­gły to być przed­mie­ścia. Po­czu­łem, jak po­ry­wa­cze pod­no­szą mnie i gdzieś nio­są. Szczęk­nęły me­ta­lo­we drzwi, a po chwi­li po­sa­dzi­li mnie na krze­śle. Pod sto­pa­mi czu­łem twar­dą ubi­tą zie­mię, a na skó­rze po­wiew wia­tru.

Zdjęli mi wo­rek z gło­wy. Przed sobą zo­ba­czy­łem mężczy­znę wy­glądem przy­po­mi­na­jące­go Mi­gu­ela z po­cząt­ku mo­jej od­siad­ki, i blon­dyn­kę, któ­ra wci­ąg­nęła mnie w za­sadz­kę. Zdo­ła­łem oswo­bo­dzić skrępo­wa­ne za ple­ca­mi ręce. Nie wsta­łem jed­nak, za­cho­wu­jąc po­zo­ry.

– Skąd masz wi­zy­tów­kę? – za­py­tał mężczy­zna nie­na­tu­ral­nie ni­skim gło­sem.

– Zna­la­złem w dro­dze do klu­bu – pal­nąłem bez­czel­nie.

Ude­rzył mnie w szczękę i po­czu­łem stru­żkę krwi pły­nącą mi z ust. Nie za­sło­ni­łem się, cho­ciaż mo­głem, ręce mia­łem wol­ne. W trak­cie po­by­tu w wi­ęzie­niu wy­zby­łem się części od­ru­chów, a przede wszyst­kim pa­no­wa­nia nad bó­lem.

– Kto cię przy­słał? _Ha­bla, jo­der!_1) – krzy­czał.

1) Ga­daj! Ja pier­do­lę!

– Two­ja mat­ka – od­po­wie­dzia­łem roz­ba­wio­ny.

Znów mnie ude­rzył. Tym ra­zem po­dej­rza­łem, gdzie ma broń. Wa­żna in­for­ma­cja. Da­wa­ła mi pew­no­ść, że trze­cie­go razu nie będzie.

– Od­po­wia­daj, kur­wa, kto cię przy­słał?!

Pró­bo­wał wy­pro­wa­dzić ko­lej­ny cios, ale by­łem szyb­szy. Zro­bi­łem unik, skon­tro­wa­łem pra­wym sier­po­wym i nim mężczy­zna upa­dł na zie­mię, lewą ręką za­bra­łem mu pi­sto­let. Blon­dyn­ka pa­trzy­ła z prze­ra­że­niem. Ude­rzy­łem mężczy­znę z wy­czu­ciem, tak moc­no, żeby upa­dł, i tak sła­bo, żeby na­dal mógł roz­ma­wiać.

– Sia­daj! – wska­za­łem mu krze­sło.

– Co jest? – za­py­tał, pa­trząc, jak wyj­mu­ję ma­ga­zy­nek.

– Wie­dzie­li­ście, kto mnie przy­sy­ła. Dla­cze­go ba­wi­cie się w prze­słu­cha­nie?

– Czy­li jed­nak je­steś Gar­cía i przy­słał cię pan Ca­sta­no? – rze­kł zdzi­wio­ny i prze­ra­żo­ny.

Dziew­czy­na sko­rzy­sta­ła z oka­zji i rzu­ci­ła się do uciecz­ki. Po paru me­trach bie­gu w wy­so­kich szpil­kach ru­nęła jak dłu­ga. Gdy ją pod­no­si­łem, krzy­cza­ła, żeby ją zo­sta­wić.

– Stój, szko­da two­ich pi­ęk­nych nóg. – Uśmiech­nąłem się. – Te­raz po­słu­chaj­cie obo­je. Po­zwo­li­łem wam na ten cały test tyl­ko dla­te­go, że ina­czej by­ście mi nie uwie­rzy­li. Za­sta­na­wia mnie tyl­ko, któ­re z was wy­my­śli­ło po­rwa­nie.

– Mu­sie­li­śmy być pew­ni, że je­steś tym, za kogo się po­da­jesz. Prze­pra­szam – po­wie­dział po­ry­wacz.

– Nie ży­wię ura­zy. Wsta­waj!

– Leo. A to Pa­tri­cia – przed­sta­wił ko­bie­tę i uści­snął mi dłoń.

– Jor­ge. – Od­wza­jem­ni­łem uścisk. – Mo­że­my wró­cić tam, skąd mnie po­rwa­łaś?

– Tak, wsia­daj – rze­kła blon­dyn­ka.

Je­cha­li­śmy po wła­snych śla­dach. Pa­mi­ęta­łem ka­żdy za­kręt tak do­kład­nie, że by­łbym w sta­nie wró­cić tą dro­gą z za­mkni­ęty­mi ocza­mi. W wi­ęzie­niu moje zdol­no­ści per­cep­cji wy­ostrzy­ły się. Tych dwo­je w trak­cie po­rwa­nia nie zmie­nia­ło lo­so­wo tra­sy. Wy­bra­li naj­szyb­szą dro­gę do ma­ga­zy­nu, w któ­rym pla­no­wa­li mnie prze­słu­chi­wać.

Do­je­cha­li­śmy do klu­bu. Omi­nęli­śmy ko­lej­kę i po­szli­śmy do win­dy. Wsia­da­jąc za pierw­szym ra­zem, za­uwa­ży­łem, że mogę wje­chać tyl­ko na naj­wy­ższy po­ziom. Pa­tri­cia przy­ło­ży­ła ma­gne­tycz­ną kar­tę i od­blo­ko­wa­ła przy­cisk po­ni­żej gu­zi­ka z na­pi­sem „dach”.

Drzwi win­dy otwo­rzy­ły się po cha­rak­te­ry­stycz­nym dźwi­ęku dzwon­ka. Moim oczom uka­zał się apar­ta­ment pe­łen lu­dzi. Do­my­śla­łem się, że to gang Mi­gu­ela. W po­ko­ju było mnó­stwo sprzętu in­for­ma­tycz­ne­go. Ob­raz prze­stęp­ców, jaki mia­łem przed sobą, od­bie­gał od tego po­zna­ne­go w wi­ęzie­niu. Tu­taj nic nie dzia­ło się przy­pad­ko­wo. Kon­tro­lo­wa­li po­ło­że­nia GPS ró­żnych lu­dzi. Wi­ęk­szo­ści przed­mio­tów znaj­du­jących się w po­miesz­cze­niu wcze­śniej nie wi­dzia­łem, ale wie­dzia­łem, że mają ja­kąś funk­cję.

– Ja­vier, cho­dź tu! – za­wo­łał Leo, a po chwi­li po­ja­wił się ni­ski, mniej wi­ęcej dwu­dzie­sto­let­ni chło­pak. – To jest _se­ñor_ Jor­ge Gar­cía. Prze­ka­żesz mu wszyst­ko, co tyl­ko ze­chce.

– Pro­szę za mną – po­wie­dział Ja­vier i za­pro­wa­dził mnie do jed­ne­go ze sta­no­wisk kom­pu­te­ro­wych. – Jak mogę po­móc?

– Po­trze­bu­ję wszyst­kie­go na te­mat An­ge­la Mar­ti­ne­za. Chcę szcze­gó­ło­wo wie­dzieć, co robi od świ­tu do nocy, przej­rzeć wszyst­kie do­ku­men­ty ksi­ęgo­we i prze­ana­li­zo­wać ka­żdą spra­wę, któ­rą za­mió­tł pod dy­wan przez ostat­nich trzy­dzie­ści lat.

– Tego od te­qu­ili? – za­py­tał za­cie­ka­wio­ny.

– Wła­śnie tego. To ja­kiś pro­blem?

– Nie, ale to po­trwa.

– Za­cze­kam. Umiem być cier­pli­wy – za­pew­ni­łem go.

Usia­dłem na skó­rza­nej ka­na­pie obok Pa­tri­cii. Nie mia­łem ocho­ty roz­ma­wiać. Mu­szę przy­znać, że była na­praw­dę pi­ęk­na, a moja dłu­ga se­pa­ra­cja po­lu­zo­wa­ła ha­mul­ce.

– Gdzie się tego na­uczy­łeś? – spy­ta­ła, nie kry­jąc po­dzi­wu.

– Mia­łem do­bre­go na­uczy­cie­la.

– Mam na­dzie­ję, że nie je­steś na nas zły. – Przy­su­nęła się do mnie.

– By­wa­ło go­rzej. Zro­bi­li­ście, co uwa­ża­li­ście za słu­szne.

– Nie je­steś za bar­dzo roz­mow­ny, co?

– Nie nad­uży­wam języ­ka.

– W ka­żdej sfe­rze? – Prze­ci­ągnęła się po­wo­li, a pod opi­ętą na pier­siach su­kien­ką zo­ba­czy­łem ster­czące sut­ki.

Do­sko­na­le zro­zu­mia­łem alu­zję, ale jej nie pod­chwy­ci­łem. Ob­ser­wo­wa­łem za­cho­wa­nie dziew­czy­ny. Było wi­dać, że wpa­dłem jej w oko. Zbli­ża­ła się do mnie co chwi­lę, a jesz­cze parę mi­nut temu za­mie­rza­ła mnie tor­tu­ro­wać. Uzna­łem, że uczci­wy będzie wet za wet i tym ra­zem to ja ją wy­ko­rzy­stam.

– Może na­pi­je­my się drin­ka, cze­ka­jąc, aż mło­dy sko­ńczy ro­bo­tę? – Spoj­rza­łem jej w oczy.

– Je­śli nie szko­da ci języ­ka. – Za­śmia­ła się.

Na sto­le sta­ły bu­tel­ka ko­nia­ku i kie­lisz­ki. Nie był to szczyt ma­rzeń, ale też nie było na co na­rze­kać. Na­la­łem i wznio­słem to­ast.

– Za nową zna­jo­mo­ść.

Pa­tri­cia owi­nęła swo­ją rękę wo­kół mo­jej i w tej po­zy­cji rów­no­cze­śnie prze­chy­li­li­śmy kie­lisz­ki. Po­tem zło­ży­ła na moim po­licz­ku mo­kre­go ca­łu­sa.

– Taki zwy­czaj, gdy po­zna­je się ko­goś no­we­go – wy­tłu­ma­czy­ła.

– Ro­zu­miem. A kie­dy już ko­goś zna się bli­żej, są ko­lej­ne ry­tu­ały? – prze­ko­ma­rza­łem się.

– Nie wiem, czy wy­star­czy ci na to języ­ka. – Ro­ze­śmia­ła się.

– To wy­zwa­nie? Chy­ba zdąży­łaś za­uwa­żyć, że je­stem dość spraw­ny.

– Przy świad­kach się nie li­czy – pod­pusz­cza­ła mnie.

– To cho­dźmy w ja­kieś ustron­ne miej­sce.

Wsta­łem pierw­szy i cze­ka­łem na jej re­ak­cję. Do­łączy­ła do mnie i po­szła przo­dem, pro­wa­dząc mnie w nie­zna­ne. Mi­ja­li­śmy ko­lej­ne po­ko­je, apar­ta­ment zaj­mo­wał chy­ba całe pi­ętro wie­żow­ca. Pa­tri­cia otwo­rzy­ła drzwi do znaj­du­jące­go się po pra­wej stro­nie ko­ry­ta­rza po­miesz­cze­nia przy­po­mi­na­jące­go pral­nię. We­szli­śmy do środ­ka, a ja za­mknąłem drzwi na klucz.

– Wy­star­cza­jąco ustron­nie? – za­py­ta­ła.

Nie od­po­wie­dzia­łem, po pro­stu zła­pa­łem ją w ta­lii i po­sa­dzi­łem na pral­ce. Po­pa­trzy­łem dziew­czy­nie pro­sto w oczy. Czu­łem, jak jej ser­ce i od­dech za­czy­na­ją przy­spie­szać. Trzy­ma­łem ją chwi­lę w nie­pew­no­ści. Kie­dy zbli­ża­ła swo­je usta do mo­ich, od­su­nąłem gło­wę. W ko­ńcu nie wy­trzy­ma­ła, wbi­ła mi moc­no pa­znok­cie w szy­ję i przy­ci­ągnęła mnie do sie­bie. We­pchnęła swój spręży­sty i mo­kry język w moje usta w na­mi­ęt­nym po­ca­łun­ku.

Po­ło­ży­łem rękę na jej pier­si i za­cząłem moc­no ści­skać. Od­chy­la­ła gło­wę do tyłu, od­sła­nia­jąc szy­ję. Wie­dzio­ny żądzą, wbi­łem w nią zęby. Pa­tri­cia wy­da­ła lek­ki jęk. Opu­ści­łem ra­mi­ącz­ko z jej le­we­go bar­ku, wci­ąż przy­gry­za­jąc szy­ję. Chwi­lę pó­źniej opu­ści­łem całą su­kien­kę do wy­so­ko­ści pęp­ka ozdo­bio­ne­go kol­czy­kiem z krysz­ta­łem.

Ści­ska­łem moc­no pier­si, a ona nie po­zo­sta­wa­ła mi dłu­żna. Ener­gicz­nie zła­pa­ła za moje kro­cze. Roz­pi­ęła spodnie i opu­ści­ła ra­zem z bok­ser­ka­mi do ko­stek. Po­cie­ra­ła mo­je­go twar­de­go fiu­ta w górę i w dół, pod­czas gdy dru­gą rękę wsu­nęła so­bie pod su­kien­kę. Przy­gry­za­łem twar­de sut­ki dziew­czy­ny, zo­sta­wia­jąc śla­dy śli­ny.

Zdjąłem ją z pral­ki, a ona z wła­snej fan­ta­zji klęk­nęła przede mną i wzi­ęła mo­je­go ku­ta­sa do ust. Od lat ma­rzy­łem o do­brym lo­dzie, a Pa­tri­cia była w tym per­fek­cyj­na. Li­za­ła mo­je­go pe­ni­sa do­kład­nie, jak­by sta­ra­ła się go wy­czy­ścić swo­ją śli­ną, nie po­mi­ja­jąc żad­ne­go miej­sca. Czu­łem, że od­pły­wam, lata świetl­ne od sek­su­al­nej abs­ty­nen­cji.

– Wstań – roz­ka­za­łem.

Ob­ró­ci­łem dziew­czy­nę przo­dem do pral­ki i pod­wi­nąłem su­kien­kę do góry. Pa­tri­cia mia­ła na so­bie czar­ne ko­ron­ko­we strin­gi. Zda­rłem je z niej i scho­wa­łem do kie­sze­ni na pa­mi­ąt­kę. Na­plu­łem na dłoń i prze­je­cha­łem nią od łech­tacz­ki do pupy. Nie było to ko­niecz­ne, bo dziew­czy­na była go­to­wa praw­do­po­dob­nie już od pro­gu pral­ni.

Wsu­nąłem w Pa­tri­cię mo­je­go twar­de­go chu­ja. Jęk­nęła przy­jem­nie. To był sy­gnał, że chce, że­bym ją je­bał jak zwy­kłą sukę. Zła­pa­łem ją moc­no za wło­sy, oplo­tłem je wo­kół dło­ni i szep­nąłem jej do ucha:

– Ni­g­dy tego nie za­po­mnisz.

Za­cząłem po­ru­szać się bar­dzo szyb­ko. Czu­łem wszech­ogar­nia­jące pod­nie­ce­nie. Moje ru­chy były ryt­micz­ne. Było sły­chać dźwi­ęk obi­ja­nych o sie­bie ciał. Wsu­wa­łem całą swo­ją dłu­go­ść, czu­łem ka­żdy cal wnętrza Pa­tri­cii. Jęcza­ła co­raz gło­śniej i co­raz bar­dziej z niej ka­pa­ło. Po­czu­łem, jak za­ci­ska się wo­kół mnie, co spo­tęgo­wa­ło roz­kosz. Wy­jąłem z dziew­czy­ny fiu­ta i spro­wa­dzi­łem ją po­now­nie do klęku.

– Patrz na mnie.

Wsa­dzi­łem pe­ni­sa w jej dłoń, a ona za­częła go trze­pać. By­łem tak bli­sko, że wy­star­czy­ło kil­ka ru­chów i za­cząłem try­skać. Gdy to zo­ba­czy­ła, otwo­rzy­ła usta i przy­spie­szy­ła. Jej twarz i język po­kry­ły się moim gęstym na­sie­niem.

Po wszyst­kim wy­ta­rła twarz wi­szącym na su­szar­ce ręcz­ni­kiem.

– Gdzie moje majt­ki? – do­py­ty­wa­ła.

– Nie będą ci już po­trzeb­ne – od­po­wie­dzia­łem z uśmie­chem.

Kie­dy do­pro­wa­dzi­li­śmy się do ładu, wró­ci­li­śmy na ka­na­pę, nie da­jąc po so­bie po­znać, co za­szło. Ocze­ki­wa­nie na in­for­ma­cje oka­za­ło się bar­dzo przy­jem­ne.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: