- W empik go
Nieszczęsny narzeczony Aurelii - ebook
Nieszczęsny narzeczony Aurelii - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 366 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ponieważ dwie czy trzy osoby oświadczyły niegdyś, że gdybym napisał autobiografię, przeczytałyby ją chętnie w wolnych chwilach, ulegam więc temu gorącemu żądaniu publiczności i oddaję jej do rąk moją historię.
Pochodzę z wielce szanownego, szlachetnego i starego rodu, którego korzenie sięgają głęboko w starożytność. Pierwszym z moich przodków, o którym ród Twainów posiada jaką taką wiadomość, był pewien przyjaciel domu nazwiskiem Higgins. Działo się to w XI wieku, kiedy moja rodzina żyła w miejscowości Aberdeen, w hrabstwie Cork, w Anglii. Dlaczego mój starożytny ród posługiwał się od tego czasu nazwiskiem matki, zamiast nazwiskiem Higgins – pozostaje tajemnicą, której nie bardzo chcieliśmy i chcemy dochodzić. Tkwi w tym jakiś bardzo zawiły i piękny romans, w który wolimy się raczej nie zagłębiać. Wszystkie stare rodziny postępują w ten sam sposób.
Artur Twain był człowiekiem niewątpliwie wybitnym: pełnił on zaszczytne funkcje poborcy rogatkowego w epoce Wilhelma Rufusa. Mając lat mniej więcej trzydzieści udał się do jednego z owych wspaniałych, staroangielskich miejsc wypoczynkowych, zwanego Newgate1, skąd nie było mu już dane powrócić. Zmarł tam nagłą śmiercią. August Twain narobił sporo zamieszania około 1160 r. Był to jegomość pełen humoru. Miał zwyczaj ostrzyć swą starą szablę, zaczajać się nocą w różnych zaułkach i rzucać się na przechodniów. Istnieją podejrzenia, że przeszywał on ludzi szablą, wyłącznie zresztą po to, aby obserwować ich zabawne konwulsje.
Miał on wrodzone poczucie humoru. Ponieważ jednak posunął się w tej dziedzinie nieco za daleko, władze przychwyciwszy go na tego rodzaju igraszce, oddzieliły jedną część jego ziemskiej powłoki od drugiej. Część ta została umieszczona w pięknym i wyniosłym miejscu na Temple Bar, skąd przodek mój mógł się swobodnie przypatrywać ludziom i spędzać czas na godziwej rozrywce. Żadne miejsce nie przypadło mu nigdy tak bardzo do gustu i do żadnego miejsca nie przywiązał się nigdy na tak długo.
Nasze drzewo genealogiczne wykazuje przez następne dwa wieki szereg szlachetnych rycerzy, którzy szli zawsze do bitwy z pieśnią na ustach tuż za armią i cofali się z dzikim wrzaskiem na jej czele.
Nie przynosi zaszczytu pamięci nieboszczyka Froissarta jego bezpodstawowe i ignoranckie twierdzenie, iż nasze drzewo genealogiczne posiadało zawsze, i to po swej prawej stronie, jedno tylko odgałęzienie, które rodziło owoce zarówno zimą, jak i latem. Na początku XV wieku żył Beau Twain z przydomkiem "Uczony". Posiadał on wielkie zdolności kaligraficzne i tak doskonale naśladował pismo każdego ze swych bliźnich, że można było wprost pęknąć ze śmiechu. Talent jego był niewyczerpanym źródłem humoru. Z czasem jednak przodek mój przyjąć musiał zobowiązanie tłuczenia kamieni na gościńcu i praca ta zepsuła mu rękę. Niemniej przeto prosperował on pomyślnie w tym przedsiębiorstwie kamieniarskim, w którym zatrudniony był z małymi przerwami przez czterdzieści dwa lata. Zmarł na stanowisku. Przez cały ten czas prowadził się tak wzorowo, że rząd widział się zmuszony odnawiać z nim kontrakt, ilekroć choćby na tydzień opuszczał przedsiębiorstwo. Był człowiekiem pełnym uroku. Cieszył się gorącą sympatią swych kolegów-artystów i był wybitnym członkiem ich dobroczynnego tajnego stowarzyszenia, zwanego potocznie "bandą kajdaniarzy".
Strzygł się zawsze krótko i miał słabość do ubiorów w paski. Zmarł ku bezbrzeżnemu żalowi rządu. Była to ciężka strata dla kraju, już choćby ze względu na jego wzorową sumienność.
W kilka lat później wystąpił na widownię dziejową znakomity John Morgan Twain. W r. 1492 przybył on do Ameryki wraz z Krzysztofem Kolumbem jako pasażer. Wydaje się, iż był to osobnik o zgryźliwym i niemiłym usposobieniu. W czasie podróży uskarżał się nieustannie na jedzenie i stale groził, że wysiądzie na ląd, choć nie miał raczej po temu okazji. Żądał wciąż świeżej ryby rzecznej.
bardziej swym bagażem niż pozostali pasażerowie razem wzięci.
Gdy okręt zanurzał się dziobem, przenosił swój "pakunek" na rufę i badał skutki tego. Gdy okręt zanurzał się rufą, nudził Kolumba o wydelegowanie kilku ludzi z załogi do przeniesienia "pakunku" na dawne miejsce. Nie było dnia, aby z dumnie podniesioną głową nie rozbijał się po pokładzie, nie drwił z dowódcy i nie wygłaszał głośno opinii, że Kolumb sam nie wie, jak płynie i dokąd dopłynie. Pamiętny okrzyk "Ziemia!" wzruszył głęboko każdego, tylko nie jego. Mój przodek wpatrywał się przez krótką chwilę w linię na horyzoncie, a potem powiedział: "Do diabła z ziemią, to tylko czółno!" Gdy przybył na pokład okrętu, przyniósł z sobą chustkę do nosa z monogramem B. G., bawełnianą skarpetkę z literami L. W. C., wełnianą skarpetkę, znaczoną D. F., i nocną koszulę z monogramem O. N. R. Niemniej jednak w czasie podróży zadręczał wszystkich owym "pakunkiem" i chełpił się W czasie burzy musiano kneblować mu usta, bo jego żale nad losem "pakunku" zagłuszały rozkazy dowódcy.
Człowiek ten nigdy bodaj nie był publicznie oskarżony o jakiekolwiek przestępstwo, ale zanotowane jest w dzienniku okrętowym jako curiosum, że chociaż przyniósł swój bagaż w gazecie, wyniósł go na brzeg w czterech skrzyniach, ogromnej pace i kilku koszach od szampana. Kiedy jednak powrócił na pokład z grubiańską pretensją, że brakuje mu wielu przedmiotów, i kiedy zaczął przeszukiwać bagaże innych pasażerów, przepełniła się miara cierpliwości i zrzucono go w morze. Przez długi czas przyglądano się z ciekawością falom, lecz żaden pęcherzyk nie wskazywał miejsca, w którym zanurzył się mój przodek; po chwili zauważono z przerażeniem, iż okręt zdany jest na łaskę fal, lina kotwiczna zaś zwisa luźno z dzioba. I znów zanotowano w pożółkłej księdze okrętowej taką oto dziwaczną uwagę: "Odkryto, że niemiły ten pasażer porwał kotwicę i sprzedał ją dzikim krajowcom. Co za łotr!" A jednak człowiek ten kierował się zacnymi i szlachetnymi popędami. Nie bez dumy przypominam, iż był on pierwszym z białych, który poświęcił się pracy nad ucywilizowaniem i edukacją Indian. Zbudował wygodne więzienie, zmontował szubienicę i aż do śmierci zwykł był mawiać z zadowoleniem, że miał na Indian wpływ znacznie szlachetniejszy i bardziej podniosły niż jakikolwiek inny reformator. W tym miejscu kronika staje się nagle bardziej mglista i kończy się niespodziewanie wiadomością, iż stary podróżnik, ponosząc skutki powieszenia pierwszego białego człowieka w Ameryce, doznał przy tym tak wielkich obrażeń, że przypłacił to życiem.
Prawnuk "reformatora" żył w roku tysiąc sześćset z kawałkiem. Występuje on w kronikach rodzinnych jako "stary admirał", chociaż historia nadała mu inne tytuły. Przez długi czas dowodził flotą lekkich, dobrze uzbrojonych statków i położył wielkie zasługi w pracy nad ściganiem okrętów kupieckich. Okręty, za którymi płynął lub które dojrzał swym sokolim okiem, szybko zazwyczaj mknęły po oceanie. Jeżeli jednak jakiś okręt guzdrał się w idiotyczny sposób, oburzenie jego nie miało granic. Kiedy nie mógł dłużej już zapanować nad sobą, zabierał taki okręt do siebie i starannie go ukrywał w oczekiwaniu, iż zgłoszą się poń jego właściciele. Nie zdarzało się to jednak nigdy. Pragnąc oduczyć marynarzy zagarniętego okrętu lenistwa i gnuśności, zmuszał ich do wzmacniających ćwiczeń i kąpieli. Nazywał to "chodzeniem po desce". Wszyscy jego podopieczni niezmiernie to sobie chwalili. Straciwszy nadzieję, że właściciele zgłoszą się po swoje okręty, admirał palił je zwykle, ponieważ nie mógł patrzeć na tego rodzaju marnowanie pieniędzy wydanych na ubezpieczenie od ognia. Wreszcie wspaniały ten wilk morski został ścięty w kwiecie wieku i u szczytu swej kariery życiowej, wdowa zaś po nim była przekonana aż do śmierci, iż gdyby operacji tej dokonano o kwadrans wcześniej, byłby wskrzeszony.
Charles Henry Twain żył w drugiej połowie XVII wieku. Był to żarliwy i znakomity misjonarz. Nawrócił on szesnaście tysięcy mieszkańców wysp na morzach południowych i przekonał ich niemal, że naszyjnik z psich zębów i para binokli nie są dostatecznym przyodziewkiem do uczestniczenia w służbie bożej. Zacna jego trzódka kochała go bardzo, bardzo gorąco, gdy zaś pogrzeb jego się skończył, uczniowie powstali gromadnie (i wyszli z jadłodajni) ze łzami w oczach, mówiąc, że był to dobry, pulchny misjonarz i pragnęliby bardzo zjeść jeszcze coś z niego.
Pa-Go-To-Wah-Wah-Pukketekiwis (Potężny Myśliwy o Świńskim Oku) Twain był ozdobą XVIII wieku. Pomagał całym sercem generałowi Braddockowi w zwalczaniu ciemiężyciela – Waszyngtona. On to właśnie strzelał zza drzewa siedemnaście razy do Waszyngtona. Aż do tego miejsca to piękne i romantyczne podanie, które znaleźć możecie w umoralniających książeczkach, jest zgodne z historią; kiedy jednak zbliżamy się do opowieści o tym, jak to przejęty zgrozą dzikus oświadczył po siedemnastym strzale, iż nie śmie już podnieść bezbożnej broni przeciw człowiekowi, przeznaczonemu widać przez Wielkiego Ducha do spełnienia wielkiej misji dziejowej – to tu zaprzeczyć musimy z całą energią temu wyraźnemu fałszowaniu historii. W rzeczywistości bowiem przodek mój wypowiedział następujące słowa: "To całkiem bezcelowe. Ten człowiek jest tak pijany, że chwieje się na nogach i nie mogę w żaden sposób go trafić. Nie mam zamiaru marnować więcej nabojów." Oto jaka była prawdziwa przyczyna zaprzestania kanonady po siedemnastym strzale – przyczyna bardzo prawdopodobna i zdobywająca bez zastrzeżeń nasze zaufanie. Ubóstwiałem zawsze opowiadania ze wspomnianej książeczki, żywiłem jednak podejrzenie, że każdy Indianin, strzelając w czasie bitwy dwukrotnie do któregoś z żołnierzy Waszyngtona (a dwa w ciągu stulecia z łatwością wzrosnąć może do siedemnastu), gdy chybił, nabierał przekonania, iż Wielki Duch przeznaczył tego żołnierza do wielkich celów. Mniemam, że jedyną przyczyną, dla której sprawa strzelania do Waszyngtona dostała się do podręczników historii, inne zaś analogiczne wypadki poszły w zapomnienie, jest fakt, że proroctwo Indianina spełniło się właśnie w odniesieniu do prezydenta. Niewątpliwie nie starczyłoby książek na całej kuli ziemskiej, aby pomieścić w nich wszystkie proroctwa, jakie wypowiedzieli Indianie i inne niepowołane indywidua – lecz listę proroctw spełnionych można by doskonale zmieścić w kieszonce od kamizelki.
Pragnę tu nadmienić, że niektórzy z moich przodków znani są w historii pod przydomkami, wobec czego nie widzę potrzeby streszczania ich dziejów ani nawet wyliczania ich wszystkich z nazwiska. Godzi się jednak wspomnieć, że Richard Brinsley Twain, alias Guy Fawkes, John Wentworth Twain, alias Jan z Szesnastoma Stryczkami, William Hogarth Twain, alias Jack Sheppard, Ananias Twain, alias baron Münchhausen, John George Twain, alias kapitan Kydd, wreszcie George Francis Twain, Tom Pepper, Nabuchodonozor i oślica Balaama – wszyscy oni należą do naszej rodziny, ale do gałęzi nieco oddalonej od głównej linii rodowej. Członkowie tej bocznej gałęzi różnią się od swego starożytnego pnia przede wszystkim tym, że w rodzinnym dążeniu do zdobycia sławy wybrali nędzną metodę gnicia w więzieniu, zamiast korzystania z dobrodziejstw szubienicy.
Nie jest rzeczą pożądaną, aby doprowadzić tego rodzaju wspomnienia zbyt blisko do swojej epoki. Lepiej wspomnieć jedynie niewyraźnie o pradziadku, następnie zaś przeskoczyć do swojej osobistej historii, co niniejszym czynię. Urodziłem się bez zębów i pod tym względem Ryszard III miał wyższość nade mną.
Urodziłem się jednak bez garbu i pod tym względem miałem przewagę nad nim. Moi rodzice nie byli ani zbyt ubodzy, ani też przesadnie uczciwi.
Ale przychodzi mi coś do głowy. Moja własna historia wydaje mi się wobec losów mych przodków tak licha i skromna, że bezpieczniej będzie pozostawić ją nienapisaną, aż do czasu kiedy i ja zostanę powieszony. Gdyby inne biografie, które miałem okazję czytać, poprzestały na przodkach, zanim nie zdarzy się podobny wypadek z ich właściwym bohaterem, byłoby to błogosławieństwem dla czytelnika. I cóż wy na to?JAK REDAGOWAŁEM DZIENNIK W TENNESSEE
Lekarz zalecił mi w celach zdrowotnych wyjazd na Południe, wybrałem się więc do stanu Tennessee, gdzie wyrobiłem sobie posadę współpracownika w czasopiśmie "Wrzask Południowo-Amerykański".
Kiedy wszedłem do lokalu redakcji, by rozpocząć pracę, zastałem naczelnego redaktora pisma, skurczonego we dwoje na stołku o trzech tylko nogach, podczas gdy jego własne nogi leżały przed nim na stole.
W pokoju znajdował się jeszcze, oprócz pana redaktora, stół i fotel mocno zużyty. Obydwa te sprzęty, a więc tak stół, jak i fotel, uginały się pod stosem gazet, wycinków i rękopisów. Oprócz tego mieściła się w lokalu paka z piaskiem, zasypana niedopałkami cygar i papierosów, oraz piec z drzwiczkami wiszącymi precyzyjnie na jednej tylko zawiasie. Pan redaktor naczelny ubrany był w długi, czarny surdut oraz białe płócienne ineksprymable. Buty miał zgrabne i starannie oczyszczone. Ubioru dopełniała pomięta koszula, wielki pierścień z brylantem na palcu, stojący kołnierzyk archaicznego kroju i wzorzysty krawat o luźno zwisających końcach. Cały ten strój utrzymany był w stylu roku 1848. Redaktor palił hawańskie cygaro i widać szukał w myśli słowa do jakiegoś zdania, grasujące bowiem w czuprynie palce rozwichrzyły ją w niemożliwy sposób. Wyraz jego twarzy zdradzał wściekłość i okrucieństwo, toteż nietrudno było mi odgadnąć, że pisze w tej chwili jakiś niezwykle cięty artykuł. Ujrzawszy mnie, kazał mi przejrzeć miejscowe dzienniki i napisać "Przegląd prasy" z uwzględnieniem wszystkiego, co by mi się mogło wydać godne uwagi.
Siadłem przy biurku i skreśliłem, co następuje:
PRZEGLĄD PRASY TENESSYJSKIEJ
Wydawcy tygodnika "Trzęsienie Ziemi" kierują się, jak się zdaje, jakimś nieuzasadnionym uprzedzeniem względem nowo powstającej kolei w Ballyhack. Jak nas informują, Towarzystwo Akcyjne wcale nie ma zamiaru ominąć osady Buzzardville. Przeciwnie, Towarzystwo uważa tę osadę za jeden z najważniejszych punktów linii kolejowej. Nie wątpimy przeto, że czcigodni panowie z "Trzęsienia Ziemi" zamieszczą niniejsze sprostowanie.
Mr. John W. Blossom, utalentowany wydawca "Pioruna" oraz "Echa Wolności" w Higginsville, przyjechał wczoraj do naszego miasta i zamieszkał w hotelu Van Burensa. Zwracamy uwagę czytelników, że nasz kolega z "Wycia Porannego" myli się bardzo, zapewniając, że wybór Van Wartera nie jest jeszcze faktem dokonanym; nie wątpimy, że sprostuje on swój błąd. Niewątpliwie kolega nasz padł ofiarą nieporozumienia, w które wprowadziły go niekompletne listy wyborcze.
Niech nam będzie wolno stwierdzić z całym zadowoleniem, że miasto Blatherville stara się o zawarcie kontraktu z kilkoma przedsiębiorcami z New Yorku w celu wybrukowania swych ulic. Dziennik "Hura Codzienne" rozpatruje tę decyzję w sposób umiejętny i przypuszcza, że raz wreszcie dzieło to osiągnie pomyślny skutek.
Artykuł ten dałem redaktorowi, aby go przejrzał, poprawił lub zniszczył. Ten rzucił okiem, na dzieło mego pióra – i chmura przebiegła po jego obliczu. Przejrzał powtórnie artykuł i jego twarz przybrała wyraz gniewu. Nietrudno było dostrzec, że coś mu nie dogadza. Naraz redaktor podskoczył na krześle i zawołał:
– Do stu tysięcy diabłów! Czyż pan myśli, że w ten sposób można pisać? Czy może pan.
Nie zdarzyło mi się widzieć nigdy w życiu, aby jakieś pióro tak szybko kreśliło, mazało, Podczas gdy redaktor pracował, ktoś strzelił do niego przez otwarte okno i zepsuł całą – Ach! – wykrzyknął mój zwierzchnik. – To ten łotr Smith z "Wulkanu Moralnego"; To mówiąc wyciągnął zza pasa rewolwer i wystrzelił. Smith padł, trafiony w udo… sądzi, że czytelnicy mego organu zadowolą się taką wodą? Ho! ho! Pozwól pan pióro! poprawiało i niweczyło czyjeś słowa w sposób aż tak bezwzględny… symetrię mego ucha… powinien był stawić się tu wczoraj.
Zmieniło to kierunek drugiego wystrzału Smitha, który trafił w nieznajomego. Tym nieznajomym, któremu kula urwała palec, byłem ja.
Naczelny redaktor dalej prowadził swe dzieło zniszczenia na moim rękopisie. W chwili gdy kończył, wpadł przez komin granat ręczny i roztrzaskał piec na drobne kawałki. Poza tym nie wyrządził żadnej szkody, tylko jakiś drobny odłamek wybił mi parę zębów.
– Ten piec już na nic – zauważył naczelny redaktor.
Powiedziałem, że i mnie się tak wydaje.
– No, ale mniejsza o to. Niepotrzebny mi przy takiej pogodzie. Wiem, kto to zrobił. Dostanę go w swoje ręce! Patrz pan, oto jak powinno być napisane! Wziąłem rękopis. Tak był poskrobany i pomazany, że rodzona matka nie poznałaby go, gdyby ją kiedykolwiek posiadał. Teraz brzmiał, jak następuje:
PRZEGLĄD PRASY TENNESSYJSKIEJ
Nałogowi łgarze z tygodnika "Trzęsienie Ziemi" mów zamierzają obrzucić jadem swych plugawych oszczerstw grono uczciwych i dostojnych postaci; obecnie przedmiotem ich wstrętnych mistyfikacji stało się jedno z najświetniejszych przedsiębiorstw w ostatnich czasach – a mianowicie kolej żelazna w Ballyhack. W ich zwyrodniałych mózgownicach zrodził się pomysł, że kolej ta ominie osadę Buzzardville. Doprawdy, lepiej by się utopili w kałuży własnego kłamstwa, zanim by się mieli od nas doczekać lania, które im się prawdziwie należy.
Kretyn z "Pioruna" i "Echa Wolności" znów się ukazał w naszym mieście. Stanął, osioł, u Van Burensa.
Prosimy o zwrócenie uwagi na to, że łotr z "Wycia Porannego" z właściwą sobie perfidią podał w swojej szmacie, że Warter nie został wybrany! Nie bacząc na to, że apostolstwem dziennikarza amerykańskiego jest krzewienie wśród bliźnich prawdy, tępienie fałszu, kształcenie społeczeństwa, podnoszenie poziomu etycznego oraz obyczajności ogółu, że pod wpływem dziennikarza wszyscy winni stawać się łagodniejsi, litościwsi oraz pod każdym względem lepsi i szczęśliwsi – ten łotr spod ciemnej gwiazdy hańbi święte apostolstwo dziennikarstwa amerykańskiego rozsiewając oszczercze fałsze, wymysły i grubiaństwa. Obywatelom Blatherville'u zachciało się – bruków!!! Przydałoby się im raczej więzienie albo dom starców. Też pomysł! Brukować miasto, które ma ledwie jedną gorzelnię, jedną kuźnię i jedną szmatę w rodzaju dziennika "Hura Codzienne"! Nic więc dziwnego, że ten gad Bucker, redaktor "Hura Codziennego" – drze się wniebogłosy w tej sprawie, we właściwy sobie kretyński sposób sądząc, że gada do rzeczy!
– Oto jak należy pisać z temperamentem. Styl cukierkowy w dziennikarstwie nie zda się na nic!
W tej chwili z wielkim hukiem wleciała przez okno cegła i uderzyła mię w plecy. Usunąłem się, bo wydało mi się, że stoję komuś na drodze.
– To zapewne pułkownik – rzekł redaktor. – Czekałem na niego dwa dni, w tej chwili powinien się tu pokazać.
Miał słuszność. W chwilę potem stanął na progu pułkownik z rewolwerem w ręku.
– Czy mam zaszczyt mówić z tchórzem, który wydaje to podłe pismo?
– Tak, panie. Siadaj pan, proszę. Ostrożnie z krzesłem, brak mu jednej nogi; sądzę, że mam zaszczyt rozmawiać z bezczelnym kłamcą, pułkownikiem.
– Właśnie. Mam mały rachunek do uregulowania z panem. Jeśli ma pan wolną chwilę, to moglibyśmy zacząć.
– Mam do skończenia artykuł o "Wyraźnym postępie moralnym i intelektualnym w Ameryce", ale to nic pilnego. Zaczynaj pan.
Oba pistolety wystrzeliły jednocześnie. Naczelny redaktor stracił jeden kędzior ze swej bujnej czupryny, a kula pułkownika obrała sobie stałe lokum w najbardziej mięsistej części mego uda. Pułkownik miał nieco nadwerężone lewe ramię. Strzelił po raz drugi. Obaj chybili, ale ja dostałem swój udział; któryś bowiem przestrzelił mi rękę. Za trzecim razem przeciwnicy pogłaskali się zaledwie kulami, ja zaś miałem zranioną nogę w kostce. Wówczas powiedziałem, że chciałbym udać się na przechadzkę, zważywszy, że jest to sprawa prywatna, w której wrodzona delikatność nie pozwala mi brać dalszego udziału. Ale obaj panowie prosili mię, abym usiadł, zapewniając, iż bynajmniej im nie przeszkadzam. Po czym przystąpili do nabijania broni rozmawiając przy tym o żniwach i wyborach, a ja zająłem się opatrywaniem mych ran. Strzelanina rozpoczęła się na nowo, z ogromną zawziętością; każdy strzał był celny, z tym jednak, że na sześć kul pięć trafiło we mnie. Za szóstym strzałem pułkownik otrzymał śmiertelną ranę, po czym z właściwym sobie humorem stwierdził, że zmuszony jest się pożegnać mając ważne sprawy do załatwienia na mieście. Potem, zapytawszy o drogę do przedsiębiorcy pogrzebowego, opuścił nas. Redaktor zwrócił się do mnie:
– Oczekuję dziś gości na obiad i muszę się przygotować na ich przyjęcie. Zrobi mi pan prawdziwą grzeczność zastępując mnie tutaj i przyjmując interesantów.
Troszkę się wzdrygnąłem wobec perspektywy przyjmowania interesantów, ale zanadto byłem oszołomiony strzelaniną, która jeszcze mi huczała w uszach, aby zdobyć się na jakąkolwiek opozycję. Redaktor ciągnął dalej:
– Jones będzie tu o trzeciej, musi go pan wypoliczkować. Gillespie przyjdzie może wcześniej, trzeba wyrzucić go przez okno. Ferguson ma być koło czwartej, uśmierci go pan. Wydaje mi się, że to na dzisiaj wszystko. Gdyby miał pan chwilę swobodną, proszę napisać cięty artykuł na policję, a zwłaszcza zjechać głównego inspektora. Broń jest w szufladzie, naboje leżą w kącie, a za piecem są bandaże. W razie wypadku znajdzie pan na dole chirurga, dr Lanceta. Ogłasza się u nas, a my inkasujemy zapłatę w jego usługach lekarskich. Wyszedł. Dreszcz przebiegł mnie od stóp do głów. W przeciągu następnych paru godzin narażony byłem na tak straszliwe niebezpieczeństwa, że opuściła mnie wszelka pogoda umysłu i beztroska. Przyszedł Gillespie i on mnie wyrzucił przez okno. Jones zjawił się w porę i gdy zabierałem się do spoliczkowania go, wyręczył mnie w tym miłym zajęciu. Jakiś całkiem nadprogramowy przybysz pozbawił mnie części mych włosów. Inny nieznajomy, nazwiskiem Thompson, pozostawił mnie już w stanie zupełnej ruiny, zamieniając mą odzież w garść łachmanów. Na ostatek zostałem napadnięty i oblężony w kącie pokoju przez wściekłą tłuszczę jakichś redaktorów, policjantów i innych indywiduów, które klęły, wrzeszczały i wymachiwały mi nad głową bronią wszelkiego rodzaju, aż powietrze się rozjaśniło w pokoju od ciągłych błysków stali. Miałem właśnie wyrzec się stanowiska współredaktora, gdy powrócił mój zwierzchnik wiodąc za sobą gromadkę ożywionych i najwyraźniej zachwyconych nim przyjaciół. Wywiązała się bijatyka i mordownia, której żadne ludzkie pióro nie jest w stanie opisać. Ludzie nawzajem zabijali się, ćwiartowali, wysadzali w powietrze, wyrzucali oknami. Rozlegały się ponure bluźnierstwa i wściekłe okrzyki wojenne, po czym wszystko ucichło. W ciągu pięciu minut pokój się opróżnił i znalazłem się sam z redaktorem, skąpanym we krwi; spojrzeliśmy jednocześnie na obraz krwawego zniszczenia roztaczający się przed nami.
On rzekł:
– Polubi pan to miejsce, przywyknie pan do niego.
Odparłem:
– Mam nadzieję, że zechce mnie pan uznać za wytłumaczonego; być może, iż z czasem nauczyłbym się pisać w sposób, który panu dogadza; nie wątpię, iżby mi się to udało, skoro tylko nabrałbym wprawy i oswoił się z językiem. Ale, prawdę rzekłszy, ta dosadność wyrażeń ma swoje niedogodności, a przy tym trudno tu pracować bez przerwy. Sam pan musi zdawać sobie z tego sprawę. Oczywiście, ta jędrność stylu ma na celu podźwignięcie poziomu umysłowego publiczności, ale ja nie życzę sobie tak dalece zwracać na siebie uwagę. Nie umiem też pisać swobodnie, gdy przerywają mi tak często jak dzisiaj. Owszem, podoba mi się to zajęcie, ale nie chciałbym, aby mi poruczano przyjmowanie interesantów. Wrażenia te są oryginalne, przyznaję, i mogą sprawiać pewną przyjemność, gdyby były sprawiedliwie rozdzielane. Ktoś strzela do pana przez okno i rani mnie; granat wpada przez komin pod pana adresem i wsadza kawał pieca prosto w mój nos; przyjaciel jakiś wpada, aby z panem zamienić parę grzecznościowych uwag, i tak mnie na wylot przedziurawia kulami, że nie jestem nawet w stanie zachować równowagi umysłowej; idzie pan sobie na obiad, tymczasem zaś przychodzi Jones – aby mnie policzkować, Gillespie – aby mnie wyrzucać przez okno, Thompson – aby mnie obedrzeć z wszelkiego odzienia, a jakiś nieznajomy zgoła osobnik skalpuje mnie z całą nonszalancją; wreszcie wpadają wszystkie okoliczne opryszki i swymi tomahawkami wypędzają ze mnie tę resztę ducha, która kołacze się jeszcze w moim ciele. Ogółem wziąwszy, w życiu moim nie zaznałem tylu wrażeń, co przez dzień dzisiejszy. Nie, panie. Lubię pana, lubię niewzruszony spokój, z jakim załatwia pan swoich interesantów, ale widzi pan, nie przywykłem do tego trybu życia. Serce południowca jest zbyt impulsywne, a gościnność południowca zbyt obcesowa dla nas, ludzi północy. Artykuliki, które dziś napisałem, a w których chłodne frazesy mistrzowską swą ręką wsączył pan gorącą esencję tennessyjskiego dziennikarstwa, poruszą nowe gniazdo szerszeni. Przyjdzie znów cała tłuszcza redaktorów; może będą głodni i będą musieli wyładować na kimś swe niezadowolenie. Chciałbym przedtem pożegnać pana. Uchylam się od wszelkiego udziału w tych uroczystościach. Przyjechałem na południe, aby podreperować moje zdrowie, i w tym samym celu chcę odbyć jak najprędzej podróż powrotną. Dziennikarstwo tennessyjskie stanowczo zanadto mnie podnieca.
Po czym pożegnaliśmy się z obustronnym żalem, a ja natychmiast wynająłem mieszkanie – w szpitalu.NIESZCZĘSNY NARZECZONY AURELII
Fakty dotyczące poniżej opisanego wypadku przesłała mi w liście pewna młoda dama, zamieszkująca piękną stolicę San Jose. Nie znam jej wcale. Listy podpisuje po prostu "Aurelia Maria". Być może, że jest to imię fikcyjne, ale mniejsza o to. Biedne dziewczę jest wprost zgnębione przez nieszczęścia, jakie na nią spadły, a przy tym sprzeczne rady podstępnych wrogów i podmówionych przyjaciół wywołały w jej głowie taki zamęt, że biedactwo nie wie, jaką drogę ma obrać, aby wyplątać się z sieci trudności, w które, jak się zdaje, wplątała się już na zawsze. W trosce swej zwraca się o pomoc i radę do mnie, z elokwencją, która poruszyłaby serce posągu.
Posłuchajcie jej smutnej opowieści:
Kiedy miała lat szesnaście, pokochała – jak powiada – z całym oddaniem, cechującym natury namiętne, pewnego młodego człowieka z New Jersey. Nazywał się Williamson Breckinridge Caruthers i był o jakieś sześć lat od niej starszy. Zaręczyli się za wspólną zgodą krewnych i przyjaciół. Przez pewien czas życie ich wydawało się zabezpieczone od wszelkich trosk, zmartwień i niepewności, na jakie los skazuje innych ludzi. Lecz nagle koło fortuny odwróciło się. Młody Caruthers zaraził się ospą najzjadliwszego gatunku i kiedy wyzdrowiał, twarz jego wyglądała jak forma do wafli. Uroda jego przepadła raz na zawsze.
Aurelia chciała zerwać z nim zupełnie, ale litość dla nieszczęśliwego kochanka przemogła. Odłożyła tylko dzień ślubu do następnego sezonu. Myślała, że się może coś zmieni. Akurat w przeddzień ślubu Williamson Breckinridge Caruthers, mając wzrok utkwiony w balon, wlazł w studnię i złamał nogę. Musiano uciąć mu ją nad kolanem. I znów Aureilię namawiano do zerwania z nim, ale i tym razem miłość zatriumfowała. Dziewczyna powtórnie odłożyła dzień ślubu i dała narzeczonemu nową szansę poprawy.
I znowu zły los dotknął nieszczęśliwego młodziana. Utracił prawe ramię na skutek przedwczesnego wybuchu armaty w dzień uroczystości 4 lipca, a lewe oderwała mu maszyna do gremplowania. Serce Aurelii było prawie złamane. Czyż mogła nie wpaść w rozpacz, widząc, jak kochanek opuszcza ją po kawałku, i czując, tak jak ona to czuła, że nie starczy go już na długo, jeśli proces odejmowania będzie trwał nadal? Bezsilna, nie mogąca zmienić tego straszliwego przeznaczenia, zalana łzami i zrozpaczona, żałowała, jak pośrednik, który stracił na przetrzymanym towarze, że nie poślubiła go wcześniej, gdy nie uległ jeszcze tak znacznej dewaluacji.
Mimo to dzielna dusza Aurelii wzięła górę. Dziewczyna postanowiła przeczekać cierpliwie wyjątkowo nieszczęśliwe okoliczności, jakie ścigały jej przyjaciela.
Znów zbliżył się dzień ślubu i znów rozczarowanie okryło go swym cieniem. Caruthers rozchorował się tym razem na różę i oślepł na jedno oko. Krewni i przyjaciele narzeczonej wychodząc z założenia, że jej wyrzeczenie poszło już zbyt daleko, a w każdym razie o wiele dalej, niż pozwala rozsądek, wystąpili i stanowczo zażądali zerwania. Aurelia, wiedziona godną pochwały szlachetnością, odrzekła jednak, że po chłodnym rozważeniu sprawy nie znajduje, aby Breckinridge był winien i zasługiwał na naganę.
Raz jeszcze odłożyła więc dzień ślubu i Caruthers złamał drugą nogę. Smutny to był dzień dla młodej dziewczyny, gdy ujrzała chirurgów niosących z uszanowaniem worek, o którego zawartości nauczyło ją już poprzednio nabyte doświadczenie. Serce powiedziało jej gorzką prawdę, że oto jeszcze jedna część jej kochanka przepadła na wieki. Poczuła, że teren jej miłości zmniejsza się z każdym dniem, a jednak na przekór rodzinie odnowiła swe zaręczyny. Zbliżał się szybko dzień ślubu, gdy nowa klęska spadła na młode stadło. Jednego tylko człowieka oskalpowali Indianie znad rzeki Owen, a człowiekiem tym był
Williamson Breckinridge Caruthers. Jechał do domu z sercem pełnym radości, gdy nagle przyszło mu raz na zawsze rozstać się ze swą czupryną. W tej godzinie goryczy przeklinał zwodniczą litość, oszczędzającą jego głowę!
Aurelia znalazła się w końcu w prawdziwym kłopocie. Co dalej robić? Kocha w dalszym ciągu swego Caruthersa – pisze mi o tym ze szczerym kobiecym uczuciem – a raczej kocha to, co z niego pozostało. Ale rodzice całą siłą przeciwstawiają się mezaliansowi, ponieważ niezdolny do pracy konkurent nie posiada nic, a ona nie ma środków, aby oboje mogli utrzymywać się dostatnio. "Cóż mam więc począć?" – tymi strapionymi słowy zwraca się do mnie z nieśmiałą prośbą o radę.
Sprawa jest delikatna. Szczęście całego życia kobiety i przyszłość prawie 2/3 mężczyzny zawisły od mojej decyzji. Uświadamiając sobie ogrom odpowiedzialności, jaką wziąłbym na siebie, nie wyjdę poza malutką propozycję, którą można zarówno przyjąć, jak odrzucić. Mianowicie: jakże przedstawiałby się plan odbudowy? Jeżeli stać Aurelię na ten wydatek, niech zaopatrzy swego kochanka w drewniane ręce i nogi, niechaj mu kupi szklane oko i perukę, a wtedy niech go pokaże raz jeszcze. Potem niech mu zostawi po raz ostatni dziewięćdziesiąt dni – bez apelacji – na próbę, a jeżeli nie skręci karku przez ten czas, niechaj ryzykuje i wyjdzie za niego za mąż.
Nie zdaje mi się, Aurelio, aby twe ryzyko było wielkie. Jeżeli bowiem Williamson Breckinridge Caruthers trwać będzie nadal w swej skłonności do uszkadzania się przy każdej dobrej po temu okazji, to następny eksperyment wykończy go, a wtedy znajdziesz spokój czy jako panna, czy jako mężatka. W obu wypadkach drewniane nogi i inne ruchomości, jakie posiadał, zostaną przy tobie i nie stracisz nic… prócz ukochanych części szlachetnego, acz nieszczęśliwego małżonka, który chciał przecież jak najlepiej, ale intencjom jego przeciwstawiał się zły los.
Spróbuj, Mario Aurelio! Rzecz całą zbadałem uważnie. Upatruję w tym jedyny dla ciebie ratunek.
Co prawda, Caruthers miałby szczęśliwy pomysł, gdyby zaczął od złamania karku. Ale skoro uznał za stosowne obrać inną politykę i przeciągnąć sprawę jak najdłużej, sądzę, że nie powinniśmy mu robić za to wymówek. Widocznie sprawiało mu to przyjemność. Powinniśmy więc zrobić, co leży w naszej mocy, nie oddając się rozpaczy i wierząc, że wszystko jeszcze będzie dobrze.JAK KANDYDOWAŁEM NA GUBERNATORA
Przed kilkoma miesiącami wysunięto moją kandydaturę na gubernatora stanu New York z listy niezależnych. Moimi kontrkandydatami byli pp. John T. Smith oraz Blank J. Blank. Wiedziałem, że posiadam niewątpliwą przewagę nad tymi panami w postaci dobrej reputacji. Wystarczyło spojrzeć na gazety, aby dowiedzieć się, że jeśli panowie ci cieszyli się kiedyś dobrą opinią, to czasy te minęły już bezpowrotnie. Nie ulegało wątpliwości, że mieli oni w ostatnich latach do czynienia z najbardziej podejrzanymi i brudnymi sprawkami. Kiedy jednak cieszyłem się w cichości ducha z mojej przewagi moralnej, to z radością tą mieszało się uczucie zażenowania, że moje nazwisko wymieniane będzie jednym tchem z nazwiskami tego typu indywiduów. Długo zwlekałem z przyjęciem kandydatury, aż wreszcie postanowiłem napisać w tej sprawie do mojej babki. Odpowiedź jej była zarówno szybka, jak i dobitna:
"Nie popełniłeś w swym życiu niczego takiego, co mogłoby przynieść ci ujmę. Spójrz tylko na gazety, a zrozumiesz, jakimi osobnikami są panowie Smith i Blank. Zastanów się dobrze, czy chcesz poniżyć się do tego stopnia, aby rywalizować z ludźmi tego pokroju." Tak samo właśnie i ja myślałem! W nocy nie mogłem zmrużyć oka. Mimo wszystko jednak nie widziałem sposobu wycofania swej kandydatury. Byłem już zaangażowany i musiałem stanąć do walki. Przeglądając przy śniadaniu dzienniki natrafiłem na taką oto wzmiankę, która wytrąciła mnie całkiem z równowagi:
KRZYWOPRZYSIĘSTWO
Może by pan Mark Twain wytłumaczył nam dzisiaj, gdy staje jako kandydat na gubernatora przed swym narodem, jak to się stało, że w r. 1863 w miejscowości Wakawak w Kochinchinie czterdziestu czterech świadków udowodniło mu krzywoprzysięstwo, które popełnił, aby wydrzeć szmat pola bananowego z rąk nieszczęśliwej wdowy malajskiej i jej bezbronnej rodziny, dla której pole to było jedynym środkiem utrzymania. Nie wątpimy, że p. Twain w interesie zarówno swoim, jak i ludu, o którego głos zabiega, zechce sprawę tę wyjaśnić jak najrychlej. Czy jednak to uczyni?
Myślałem, że pęknę ze zdumienia. Cóż za okrutne, straszliwe oskarżenie. Nie widziałem nigdy na oczy Kochinchiny!
Nie słyszałem o żadnym Wakawaku! Nie potrafiłbym odróżnić pola bananowego od kangura! Nie wiedziałem, co począć. Byłem oszołomiony i bezradny. Dzień minął, a ja nic nie zrobiłem w tej sprawie. Nazajutrz ta sama gazeta zamieściła króciutką notatkę:
CHARAKTERYSTYCZNE
Godzi się zauważyć, iż p. Twain zachowuje znamienne milczenie w sprawie krzywoprzysięstwa w Kochinchinie.
(N. B. Przez cały czas walki wyborczej dziennik ten nie nazywał mnie inaczej, jak "Twain, ohydny krzywoprzysięzca".)
Następnie wpadła do mych rąk "Gazette", w której przeczytałem, co następuje:
PROSIMY O ODPOWIED?
Może by nowy kandydat na stanowisko gubernatora zechciał wyjaśnić nam pewną sprawę. Idzie o jego współlokatorów w Montanie, którym od czasu do czasu ginęły różne drobne, choć wartościowe drobiazgi. Dziwnym trafem znajdywano je zawsze u p. Twaina. Współlokatorzy byli zmuszeni udzielić mu dla jego własnego dobra przyjacielskiego napomnienia, po czym dali mu niezłą nauczkę i poradzili, aby pozostawił na stałe próżnię w miejscu, w którym zwykł był przebywać w obozie. Czekamy na wyjaśnienia p. Twaina w tej sprawie.
Czy można było zdobyć się na większą złośliwość? Nigdy w życiu nie byłem w Montanie. ("Gazette" nie nazywała mnie odtąd inaczej, jak "Twain, złodziej z Montany".) Brałem teraz do rąk dzienniki tak ostrożnie, jak człowiek, który podnosi kołdrę spodziewając się znaleźć w łóżku żmiję. W parę dni później znalazłem znów taki oto artykulik:
KŁAMSTWO PRZYGWOŻDŻONE
Złożone pod przysięgą zeznania pp. Michela O'Flanagana, esq… z Five Points oraz Snub Rafferty i Catty Mulligana z Water Street jednogłośnie dowodzą, iż fałszywe oświadczenie p. Marka Twaina na temat dziadka naszego kandydata pozbawione jest wszelkiego pokrycia w rzeczywistości. P. Twain ośmielił się mianowicie stwierdzić, iż zmarły dziadek powszechnie szanowanego p. Blanka J. Blanka powieszony został za rabunek uliczny, co jest ohydnym i ordynarnym łgarstwem. Jest rzeczą odrażającą, iż dla doraźnych celów politycznych nie daje się spokoju ludziom nawet w grobach obrzucając błotem ich czcigodne nazwiska. Kiedy pomyślimy o tym, jak wielce boleć muszą podobne zniewagi rodzinę i przyjaciół nieodżałowanego nieboszczyka, nie możemy oprzeć się chęci zaapelowania do szanownych wyborców, aby udzielili nauczki zdziczałemu oszczercy. Ale nie!
Pozostawmy go raczej na pastwę wyrzutów sumienia (chociaż jeśliby szlachetniejsi spośród czytelników zadali kłamcy obrażenia cielesne, nie ulega wątpliwości, że nie znalazłby się sąd, który potępiłby ich za ten wzniosły uczynek).
Misterne ostatnie zdanie tego artykułu wywarło taki skutek, że "najszlachetniejsi spośród czytelników", opanowani szlachetnym oburzeniem, wyrzucili mnie w nocy z mojego własnego mieszkania łamiąc meble i okna oraz unosząc ze sobą to wszystko, co byli w stanie unieść. A jednak gotów jestem przysiąc na wszystkie świętości, że nigdy nie obraziłem pamięci dziadka p. Blanka. Więcej jeszcze, nie słyszałem o nim aż do chwili ukazania się wspomnianego artykułu.
(Nawiasem mówiąc, dziennik ten nazywał mnie odtąd "Twain, profanator zwłok".)
Następna wzmianka, która przykuła moją uwagę, brzmiała następująco:
ŁADNY KANDYDAT
Mark Twain, który miał wczoraj wygłosić mowę na wiecu niezależnych, nie przybył wcale na wiec. Lekarz jego doniósł telegraficznie, że p. Twain ma nogę złamaną w dwóch miejscach. Pacjent cierpi okropnie – itd. itd. i całe mnóstwo podobnych bredni. Niezależni wzięli to za dobrą monetę, teraz zaś udają, że nie wiedzą nic o prawdziwej przyczynie nieobecności tego indywiduum, które w swym zaślepieniu wybrali na kandydata. A przecież widziano wczoraj wieczorem, jak jakiś pijany osobnik zmierzał do mieszkania p. Twaina w stanie zupełnego zamroczenia. Jest obowiązkiem niezależnych dostarczyć nam dowodów, iż osobnik ten nie był p. Markiem Twainem.
Nareszcie mamy ich w ręku! W tej sprawie nie ma miejsca na żadne kruczki i wybiegi! Lud zadaje im z całą mocą i naciskiem pytanie: "Kim był ten pijak?" Było to fantastyczne, całkiem fantastyczne, że właśnie moje nazwisko zamieszane było w podobną sprawę. Przeszło trzy lata minęły już od chwili, kiedy miałem w ustach ostatnią (Już od następnego numeru dziennik ów nazywał mnie stale: "Pan Delirium Tremens kroplę alkoholu.Twain".)
W tym samym czasie zaczęły do mnie napływać w wielkiej ilości listy anonimowe. Treść ich była zawsze niemal jednakowa:
Jak to było z tą kobietą, którą pan pobił, kiedy prosiła o jałmużnę? Poi Pry.
Albo: Popełnił pan szereg łajdactw, o czym nie wie nikt prócz mnie. Radziłbym więc panu przesłać mi odwrotnie kilka dolarów, gdyż inaczej zrobię z tego użytek w gazetach. Handy Andy.
To chyba wystarczy. Mógłbym cytować więcej, gdybym chciał zmęczyć czytelnika. Wkrótce potem centralny organ republikański zarzucił mi przekupstwo na wielką skalę, zaś centralny organ demokratyczny przytoczył "fakty" świadczące, iż usiłowałem zyskać bezkarność w pewnych sprawkach za pomocą szantażu.
Z tej racji zyskałem dwa nowe przydomki: "Twain, brudny łapownik" i "Twain, podły szantażysta".
Odtąd domagano się ode mnie odpowiedzi ze wszystkich stron i z taką natarczywością, że nie tylko redaktorzy, ale również i przywódcy mego stronnictwa orzekli, iż dalsze milczenie z mej strony stanie się moją zgubą polityczną. Na domiar złego nazajutrz ukazał się w jednym z dzienników następujący artykuł:
PRZYJRZYJCIE MU SIĘ DOBBZE!
Kandydat niezależnych wciąż jeszcze milczy. Robi to dlatego, że nie ma dość odwagi, aby zabrać głos. Wszystkie oskarżenia przeciwko niemu są w pełni umotywowane, zaś swym milczeniem potwierdza on jeszcze stokrotnie ich słuszność. Niezależni, przyjrzyjcie się swojemu kandydatowi! Spójrzcie na ohydnego krzywoprzysięzcę, złodzieja z Montany, profanatora zwłok! Podziwiajcie tego deliryka, brudnego łapownika, podłego szantażystę! Zastanówcie się i powiedzcie, czy możecie złożyć wasze głosy na człowieka obciążonego tak wstrętnymi zbrodniami, który nie posiada nawet dość odwagi, aby pisnąć słówko w swojej obronie!
Nie, dłużej nie mogłem milczeć. Zanim jednak przygotowałem "odpowiedź" na tę potworną ilość zarzutów, jeden z dzienników zarzucił mi, że spaliłem dom wariatów li tylko dlatego, że przesłaniał mi widok z mojego okna. To wprawiło mnie w jakiś niesamowity lęk. Zaraz potem przeczytałem zarzut, iż otrułem mego wujaszka pragnąc zawładnąć jego majątkiem – zarzut połączony z żądaniem ekshumacji zwłok. Omal że nie zwariowałem! Następnie oskarżono mnie, że będąc dyrektorem przytułku używałem do najcięższych robót zniedołężniałych i bezzębnych staruszków. Zacząłem poważnie się wahać, czy nie wycofać się z tej całej awantury. Na koniec jednak, jako ukoronowanie wszelkich oszczerstw rzucanych na mnie przez przeciwników politycznych, nastąpiło zwołanie całej chmary dzieciaków różnej wielkości i maści i nakazanie im, by wołały w czasie mego przemówienia na wiecu: "Tatuś, tatuś!"
Dałem za wygraną. Uległem. Nie dorosłem widać do wysokiego stanowiska gubernatora stanu New York. Wycofałem moją kandydaturę, przy czym tak podpisałem się na mym liście:
"Z szacunkiem
M a r k T w a i n niegdyś porządny człowiek, dziś ohydny krzywoprzysięzca, złodziej z Montany, profanator zwłok, deliryk, brudny łapownik, podły szantażysta itp."