- W empik go
Nietota - ebook
Nietota - ebook
„Nietota. Księga tajemna Tatr” to książka niezwykła, magiczna wręcz. Mistyczna, pełna symboli i nieoczywistych sensów. Uosabia Tatry z kolebką polskości, a przez nie wiedzie wędrowca, będącego alter ego autora. Jednak nic nie jest tu oczywiste: o podnóże Tatr uderzają morskie fale, a gdzieś pod Krywaniem ciągną się fiordy, pośród których pewien książę podróżuje łodzią podwodną. Sam autor o książce wypowiedział znamienne słowa: „Najdziwniejsza książka, którą mógłbym napisać, jest o tym, czego nie wiem”. Słowo „nietota” stanowi ludową nazwę rośliny – wrońca widlastego, symbolizującej kobietę, a być może także Polskę.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8292-149-6 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. Wieczorne pustynie
Echo hejnału
II. W podziemiach Giewontu
III. Twór ludzki
IV. Maska i miłość
Pieśń tryumfującej miłości
V. Mare Tenebrarum
Droga do Kezmarku
Na Hali Miętusiej
W wąwozie smoczej jamy
Przy sale pisanej
W Kościeliskiej
VI. Turów Róg
VII. Ałłach kehrim (Bóg jest miłosierny)
Różany obłok
VIII. Chata wieszczki Mary
IX. Już po tamtej stronie liny
X. Trochę metafizyki i krwi z płuc
XI. W kuźni pod Ornakiem
XII. Więzienie nad Ładogą
XIII. Kluczenie w ciemnościach
XIV. Wielka Noc u św. Jana
XV. MahatmaI. Wieczorne pustynie
Mroczne fortece pradawnych Tatr, na których wygrzewa się Król Wężów... wielkie jego cielsko siedem i pół razy owija górę olbrzymkę, zarosłą ciemnym niedźwiedziowym lasem i zakończoną na wirchu lodozwałami nietającymi nigdy.
Król Wężów – to piorun i słońce dla jednych, to Życie lub Zły Duch Myśliciel dla tych, co go znają już w sobie. Zielony jad zebrał się grubą warstwą na grzbiecie jego. Przecudna i straszna korona z nadludzkich męczarni mrocznieje nad szmaragdowymi oczyma.
W dziedzictwo jego idziemy.
W te mroczne Tatry nie z czasów dzisiejszych, lecz takie, jak oglądałby jasnowidzący:
Tatry – Himalaje.
Tatry, u stóp których bezmierne szafirowe morze, zaorywane w wielkie skiby fal złowieszczymi uroki Księżyca i Halnym wichrem; fiordów miłosne ręce zapuszczają się w gęstwinę boru, w tajemnicze wgięcia regli podobnych dziewiczym piersiom olbrzymek.
Tam lodozwały wzniosły się w nieprzystępny dla żyjących Dom śmierci.
Tam rzeki spadają Niagarowymi kaskadami.
Rakszase nocy indyjskich czułyby się tu u siebie, rozpościerając skrzydła gigantyczne na lodowcach.
Pieśniarz Kalewali śpiewałby runy o bogini powietrza i pierwszym człowieku Wejnamojnenie, mędrcu i czarodzieju słów.
Kraina nie baśni, lecz najgłębszej istotności, rozpościera się przed nami.
Idziemy – za cieniem chmur płynących. –
za piórami zagubionymi orła – za echem kaskady tęczującej wśród leśnych wonnych malin.
My cienie – nie widać nas.
My niedotykalni – czujemy jednak pod stopą miękkie zioła. Tchnieniem woli możemy wzbić się aż po obłoki i płynąć w tych jedwabistych karocach.
Zaszło już słońce.
Król Wężów wypełza ze swej piekielnej czeluści. U wylotu doliny wznosi się potężna ściana gór – nad nimi już w niebie śnieżą lodowce.
Chłodno tu. Swobodnie. Olbrzymio-tajemniczo – wśród rozrosłych drzew, z których każde jest kościołem.
Rozsunął ktoś gałęzie limb.
Wyszedł – syn tej puszczy. Patrząc w niego, wierzymy mimochcąc w legendy o ludziach z rasy wyższej pewnego króla irańskiego, zamkniętych wśród gór.
Włosy czarne spadają mu aż na barki.
Strój lekki. Z łusek rybich ma ciżmy.
Na potężnych ramionach, podobnych do grubych gałęzi dębu – mroczy się skóra morskiego lwa z grzywą.
Ten człowiek może mieć lat około trzydziestu.
Zbrązowiały od burz na morzu. Z twarzy jego tchnie melancholia i dzikość.
Tak wyglądali indyjscy bohaterowie – Węże, synowie Króla Wężów w Himalajach, boga Sziwy. Tajemnicę widzieli wszędzie, do tajemnicy modlili się, tajemnicą zawierali swe Tabu miłości, która jawną dopiero stawała się w zbrodni płonących miast, w potężnym huku łamiącego się architrawu w skałach wykutej świątyni – Rameswaram. Ten człowiek, którego my śledzimy, znużony być musi.
Nie kładzie się, lecz wspiera o pień limby rękę.
Zapewne ścigają go Duchy, jemu tylko widzialne: gdyż twarz mu się kurczy, oczy urzeczone potwornością płynącej na powietrzu trumny – i jeszcze czegoś niewyrażalnego – bo wtem runęło ciało na ziemię, ciało mocne jak splot błyskawicy z pniem rosochatym czarnoklonu; ręce rwą kosodrzewiny w rozpacznym wybuchu.
Tłucze się głowa o skały.
Na włosach czarnych występuje krew.
Z pieniących się ust niewyraźne słowa.
Lecz nie jest to epilepsja.
Ten człowiek wstaje.
Zaśmiał się.
Niebywale dumnie dźwięczy jego śmiech, jako tego, co już pokonał Ból.
Straszliwszym jest teraz w spokoju, niż kiedy łamały go burze szatańskiej myśli.
Na głazie nad przepaścią stoi, u wejścia tej rozpadliny wulkanicznej, lawami gorącymi wionącej i dymami, gdzie zniknął Król Wężów.
Do niego pono idzie ów człowiek: żegna się z zielonowłosymi duchami limb!
Mroczniejszą dusza jego zda się niż to niebo, z którego już zapadło w niebyt słońce.
Krwawe tylko smugi rozpełzły po wirchach, niby światła gromnic.
W głębi przerażającej nieruchomym zdaje się morze, które tam rozbija najśmielsze barki na fiordach. Nie dochodzi jego szum tu, na wyżyny wielu tysięcy metrów nad morzem.
W milczeniu bezmiernym wtajemnicza się ten człowiek pustyni.
Dusza jego tu poczynając milczeć – Mówi tym językiem, który leży w głębinie wszystkiego bytu.
Tak mówią limby do skał, tak mówił Demiurg do tworzącej się planety.
Tak mówi ludzkie wiecznie nieznane Ja w głębinie swej.
My cienie – niedotykalni, wijemy się za pniami drzew.
Posłuchajmy spowiedzi!
Lub, kto wie, może dziwacznej komedii?
Bo nie wiadomo nigdy, gdzie kończy się groza i gdzie zaczyna się ironia w naturze i duchu.
Czasem oskarżamy to, co jest bardzo drogie sercu; czasem wyanielamy to, co dobrze byłoby owinąć kolczatą leśną lianą i rzucić smokom jaskiń na pożarcie.
Nie mówmy – nie mówmy – słuchajmy!
Zapamiętujmy wyznania – ten zuchwalec wygląda na Jazona, który zatopił swój okręt Argo dla Medei lub zdaje się być królewiczem indyjskim, który, by wykupić swą duszę spod gniewu świętego Wasantazeny, stał się grabarzem i musiał pogrześć własne dziecko.
Nie mówmy, nie mówmy – spisujmy oskarżenia.
Bo „wszystko co istnieje – warte jest, aby poszło do dna”.
Milczy syn dziwowej krainy, mający wykrętną myśl tego, co walczył z Minotaurami – mający serce płaczące rosą.
Milczy on, gładząc limby.
Przygląda się tańcu elfów niewidzialnych. Milczy, bo czuje, że my słuchamy. Lecz patrzcie, nie dba o nas!
My jesteśmy dla niego tylko liśćmi, które wiatr za chwilę utopi w czarnych, piekielnych jeziorach śmierci.
Mówi ze sobą twór tych wielkich krain Jasnowidzącego.
Nie dowierzajmy jego słowom łagodnym, uspokojonym: ręka jego nieświadomie zakreśla na korze kilkusetletniej limby znak straszny zgonu.
– Nazwę się przed wami Ariaman. Jestem rybakiem, który w morzu poławia. I przepływam w barce wśród mroków ciemnej nocy, iskrząc kagankiem, wabiącym rekiny pod skalistymi zrębami Tatr: na harpunie mojej nieraz znajduję dziwa, o których ludzie nie wiedzą, chodzący tylko lądami. Jam rybak monstrów, zaiste osamotniony, lecz nie pragnę niczego nad to, iżby duchy jawiły mi się nadal, ślepiąc piorunami, a morze, aby szumiało wiecznie, tj. aż poza kres mogiły, moim dwojgu dzieciom i mnie.
Teraz Wam opowiem zupełnie o czym innym. Jestem nieumiejętny w opowiadaniu, zresztą nikogo z moich nie widząc, mówię jedynie do skał i do paru limb, które nade mną się kłonią, do brunatnej leśnej ziemi, na której przed chwilą tak tłukłem głową.
Nie myślcie, że opowieść ma będzie smutna: niczego nie znoszę mniej, niż rozpowiadanej boleści.
Owszem, rozraduję moje serce i wraz ze mną Wy, którym Wieszczka ech poniesie tę opowieść przez góry i morza: wielcy magnaci niewiedzący, jak czynić dalej ze swym życiem – lub stróżowani przez halabardników więźnie –
tę noc mogę Wam umilić opowieścią!
Tylko niech kobiety nie spodziewają się, że jestem zdolen być kochankiem, nawet jeśli niejedno będę mógł wyznać o miłości, co nie było dotąd nigdy wypowiedziane.
Limby – pochylcie swe zielone serca w uwadze. Tatry mają duszę wewnętrzną, która wygląda zupełnie inaczej, niźli możecie sądzić, będąc przywiązane korzeniami do tej odrobiny nieurodzajnej gleby.
Mają one w sobie historię Praziemi, mają też klucz, którym roztworzy się Brama Sądu Ostatecznego.
Wspinałem się po tatrzańskich lodowcach nad morzem tragicznie szumiącym, choć niby obojętnym i czarnym; widziałem stwory, pasące się na halach, podobne do tych, które w starym fresku Czerwonego Klasztoru pożerają grzeszników:
wielkie ogniowe siarkany, siedmiomilowe węże z koroną, Antychrysty o 666 źrenicach, które latają nad głębinami, a gdy zasną – konstelacje gwiazd kładną miłosne pocałunki na ich oczach i cały archipelag astralnych ostrowów konieczny im jest do głębokiego rajskiego snu.
Na odkrycie tych i więcej przyziemnych krain naprowadził mnie stary Oreł Sabałecek, mówiący o ziemiach Pana Ofa, gdzie wielgoryby turlają się na trawie, a dziwożeny migają w potokach.
Kryje się ten zwierzyniec wśród puszcz nieprzebytych, zwiedzanych tylko przez upiorny korowód wiatru halnego –
wśród wzniesionych nad pratatrzańskim morzem, wielkich, niby katedry pełne ukrzyżowanego Lucyfera, wyklętych przed wiecznością wież Babelu; wśród niewyobrażalnie groźnych, niepożytych otchłani, gdzie toną ametysty wieczornej żarzy nad mrukliwym złowieszczącym borem.
Zaiste, urzeczywistniony kraj tęsknot mojej duszy, kraj najtragiczniejszych mroków! Tam usłyszałem na turowym rogu grającego Rycerza konnego (indyjskiego Maga, idącego w świcie ryczących błyskawic Perkuna) i od epoki tego hejnału nie miałem już nigdy ukojenia.
Minęło wiele burz, wichur halnych i szkwałów na morzu, wiele upiornych polarnych nocy zimą –
niejeden potępiony duch, wlokąc gałąź jodłową, wchodził na Zaduszki w me drzwi –
za smutny byłem, abym się do orlich wirchów uwieść dał kuszeniem: Bądź jako bogowie!
To obrzydliwe, reklamujące się, jak kakao Van Houtena, człowieczeństwo, czyż nie ma i we mnie swego Przedstawiciela? czyż nie jestem z równie marnego materiału fiat! pereat! jak wszystko, co się przewala do otchłani? Skądże więc hybris tak potępiona przez mędrców Hellady – aby się narzucać ucztującym Bogom? a choćby nawet – Pustyni?
Limby, szumicie gałęźmi niecierpliwie, nudzi was, że nie opowiadam faktów z mego żywobycia?
Niechaj wam wystarczy jeden.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.