- W empik go
Nieudacznicy, rozpustnicy, szaleńcy - ebook
Nieudacznicy, rozpustnicy, szaleńcy - ebook
Wszyscy nasi narodowi bohaterowie, a już szczególnie ci, którzy trafiają na karty podręczników historii, muszą być zawsze idealni, a ich czyny i intencje kryształowo czyste. Nikt nie powinien doszukać się najmniejszej skazy na ich wizerunkach! Wady i niedoskonałości należy przemilczeć albo umiejętnie wyretuszować. Bohater ma przecież zawsze świecić przykładem, być wzorem do naśladowania. Nie ma prawa być skażony ludzką słabością. Jak dobrze znamy to podejście - zarówno z lat Peerelu, jak i naszej współczesności!
Książka Andrzeja Zielińskiego to próba zerwania kilku zasłon ukrywających niewygodne prawdy o historycznych postaciach, którym stawia się pomniki i nazywa ich imionami ulice i place, i pokazania, jak w imię politycznych interesów tworzy się czarno-biały obraz historii, w której występują tylko ludzie źli do szpiku kości albo święci z obrazka.
Autor konfrontuje historyczne mity z faktami i cierpliwie usuwa pomnikową pozłotę z wizerunków wielkich Polaków, ukazując, że byli podobnymi do nas wszystkich, zwyczajnymi ludźmi.
Andrzej Zieliński - dziennikarz i historyk, autor licznych książek poświęconych zagadkowym i kontrowersyjnym epizodom historii Polski, w tym bestsellerów: "Skandaliści w koronach", "Sarmaci, katolicy, zwycięzcy" oraz "Żony, kochanki, damy, intrygantki".
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-844-6 |
Rozmiar pliku: | 4,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszyscy nasi bohaterowie narodowi, a już szczególnie ci, którzy trafiają na karty podręczników historii, muszą być zawsze kryształowo czyści w swoich zachowaniach i intencjach, aby broń Boże nikt nie doszukał się najmniejszej nawet rysy na ich wizerunkach. Żadnych wad czy innych niedoskonałości! Jeśli takowe występują, to powinno się je absolutnie przemilczeć albo przynajmniej wyretuszować. Bohater musi zawsze świecić przykładem, być wzorem do naśladowania. Nie ma prawa zostać skażony żadną ludzką słabością.
Dla poprawności politycznej lub społecznej buduje się im zatem sztuczną popularność, obdarza kultem, który następnie przekształca się w ideał. Pomija się przy tym czas, miejsce i okoliczności, w jakich ten ideał powstaje. Nie ma to najmniejszego znaczenia. Następne pokolenie przyjmie go przecież za prawdę historyczną.
Nie do pomyślenia przecież wydaje się, aby taki Zawisza Czarny z Garbowa, wtedy wzór wszelakich cnót rycerskich, mógł się sprzeniewierzyć danemu rycerskiemu słowu i zamiast w Czechach wykonywać bardzo delikatną misję powierzoną mu przez króla Władysława Jagiełłę i – co istotne, na królewski koszt – zająć się szukaniem sławy rycerskiej w prowadzonych tam wewnętrznych wojnach religijnych. A jednak uczynił tak, a poza tym w jednej z tamtejszych bitew dostał się do niewoli i z misji nic nie wyszło. Całe szczęście, że owo czeskie zadanie Zawiszy dotyczyło tylko (niedoszłego) kolejnego królewskiego małżeństwa.
To samo dotyczyć może tych, którzy podejmowali się trudu spisania na pergaminie lub wydania drukiem historii naszego kraju. Powinni to czynić obiektywnie; przedstawiać naszą historię taką, jaką była naprawdę. Tym bardziej że przez wiele wieków takimi pracami zajmowały się wyłącznie osoby duchowne, zakonnicy i księża. Kto jak kto, ale to oni powinni pisać prawdę i tylko prawdę, aby nie sprzeniewierzyć się Dekalogowi. Autorzy kronikarskich zapisków musieli przecież doskonale wiedzieć, że ósme przykazanie Dekalogu brzmi: Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu. No to popatrzmy, jak było ono przez nich przestrzegane. Każdy może sięgnąć po jakąkolwiek polską średniowieczną kronikę, od Galla Anonima po Jana Długosza, aby przekonać się, jak bardzo ich autorzy, mówiąc najbardziej oględnie, rozmijali się z tym przykazaniem Dekalogu. I to bez żadnej kościelnej sankcji.
Nie dotyczy to wyłącznie średniowiecza. Po dzień dzisiejszy trwa przecież, jak to się ładnie nazywa, interpretacja faktów sprzed 50 i więcej lat. Wystarczy posłuchać współczesnych obrad sejmu. Kreuje się na nich nowych bohaterów, wygładza i upiększa ich czyny i zachowania, nic sobie nie robiąc z tego, że jeszcze żyją ludzie, którzy pamiętają, jak to wtedy naprawdę wyglądało. Najczęściej prezentowaną ilustracją do informacji w środkach masowego przekazu, jak to źle było za Polski Ludowej, jest pokazywanie pustych sklepowych półek, co najwyżej z octem lub musztardą. Od razu rodzi się pytanie: To czym się żywił 40-milionowy naród przez 40 lat PRL-u?
Przykładów świadomego prezentowania ludzi i wydarzeń takimi, jakimi chciałoby się widzieć, a nie takimi, jakimi było to w rzeczywistości, nie brakuje w naszej historii. Mamy również do czynienia ze starannym ukrywaniem niewygodnych faktów lub niezbyt pięknych cech charakteru tych postaci, które dla osiągnięcia określonego celu politycznego próbuje się obecnie wykreować.
Przez całe lata wiedzę o przeszłości, tej bardzo dawnej i tej nam najbliższej, czerpaliśmy przede wszystkim z podręczników szkolnych. Te zaś z reguły zawierały treści starannie wyselekcjonowane, tak aby w niczym nie można było zagrozić wyidealizowanemu wizerunkowi tych postaci z naszej historii, na których powinniśmy się nieustannie wzorować. W konsekwencji rozpowszechniano wyłącznie informacje zgodne z tymi, jakie kiedyś oficjalnie w polskich kronikach zostały zapisane na wydane przed wiekami polecenie.
Na szczęście warunki polityczne, kulturalne, a przede wszystkim rozwój nauki we wszystkich pokrewnych historii dziedzinach pozwalają obecnie na oderwanie się od utartych schematów i narzuconych biografii. Internetowa dostępność praktycznie do wszystkich najważniejszych bibliotek świata, do kronikarskich zapisów naszych sąsiadów stwarza możliwość dotarcia do prawdy. Nasze kroniki, jak pisał o nich August Bielowski, XIX-wieczny historyk i wydawca, autor monumentalnego dzieła Pomniki dziejowe Polski, były: poddawane przez wieki często reformie, co uniemożliwiało znacznie szersze postrzeganie przeszłości, a jednocześnie poznanie, jakimi to mitami karmią nas do dzisiaj jeszcze podręczniki historii.
Nie dowiemy się już niestety, kto, kiedy i czym się kierował oraz na czyje polecenie „reformował” zapisy naszych najstarszych kronikarzy. Możemy jedynie spekulować. Czy chodziło wówczas jedynie o laurkę dla władcy, czy też przez tworzenie wyimaginowanych faktów i postaci zasłonięcie tego, co zdaniem autorów tych „reform” należało przemilczeć, a może rozwinięcie twórczo wszystkiego, co ich dysponenci uważali za godne takiego właśnie prezentowania.
Obecnie zresztą rozlegają się groźne zapowiedzi, że trzeba przejrzeć podręczniki historii oraz spisy lektur szkolnych właśnie po to, aby „przywrócić należne miejsce” bohaterom, którzy wszakże nigdy bohaterami nie byli. Nie ma znaczenia, że trudno odszukać jakiekolwiek zasługi owego „bohatera”, ale to żadna przeszkoda. Zawsze można je stworzyć, i to na miarę konkretnych potrzeb decydentów. Czy czeka nas kolejna „reforma” kronikarskich zapisów?
Co starsi czytelnicy pamiętają zapewne słynną batalię najwyższych władz partyjnych PRL-u o wprowadzenie do Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN bitwy pod Gruszką. W końcu stosowne hasło o treści w pełni satysfakcjonującej inicjatorów tej batalii zostało do tej Encyklopedii wprowadzone.
Książka, którą chcę teraz przekazać czytelnikom, jest kolejną próbą zerwania kilku zasłon, którymi usiłuje się przesłonić w naszej historii niepiękne czyny historycznych postaci, pokazać, jak w imię prywatnych i politycznych interesów przemilcza się do dzisiaj w podręcznikach historii niewygodne prawdy i dokonania tych, którym dzisiaj stawia się pomniki, ich imieniem nazywa ulice, szkoły, obiekty publiczne. Prawdy te dotyczą także postaci owianych nutą skandali. O tym również trzeba mówić i pisać.
W ostatnich latach ukazało się wiele na ten temat wartościowych opracowań nie tylko książkowych, ale również na portalach społecznościowych. Sam często korzystałem z tych opracowań.
Namawiam zatem do doskonałej intelektualnej zabawy, jaką może stać się konfrontacja historycznych mitów z faktami. Umożliwi to zeskrobanie trochę pomnikowej pozłoty z biografii niektórych osób, by przekonać się, że byli to wtedy normalni ludzie, zarówno z zaletami, jak i wadami.
A jeśli nie chcecie tego czynić samodzielnie, sięgnijcie po tę książkę.
AutorWSTĘP
Dlaczego książę Bolesław, syn Władysława Hermana, otrzymał od sobie współczesnych przydomek „krzywousty”? Kogo w polskiej historii dotknęła choroba zwana w medycynie niskorosłością? Kto był noszony w lektyce? Ile musiał zapłacić Stefan Batory za noc poślubną z królową Anną Jagiellonką i jak różnili się w ocenie tej nocy? Jakie okrutne wydarzenie na Mazowszu stało się inspiracją dla Szekspira? Pod czyją łożnicą zarwał się strop na Wawelu? Dlaczego Adam Mickiewicz, wbrew szumnym zapowiedziom, nie walczył w powstaniu listopadowym? Jaka była prawdziwa, starannie skrywana, przyczyna śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego? Każde z tych pytań ma gotową oficjalną odpowiedź, podawaną przez kronikarzy, pamiętnikarzy i autorów podręczników historycznych. Czy jest to odpowiedź wyczerpująca, żeby nie zapytać: czy prawdziwa?
Polska historia pełna jest bohaterów, opisów ich efektownych śmierci w przegranych bitwach. I na takich osobach nakazuje się nam wzorować.
Istnieje przy tym niepisana cenzura, zakazująca wywlekania na publiczny widok czegokolwiek, co mogłoby niekorzystnie zmienić wizerunek każdej postaci wprowadzonej przed laty na świeczniki. Chętnie natomiast pozbawia się prawdziwych wizerunków osoby niewygodne dla władzy. Bo tak zwana władza przyznaje sobie zawsze prawo do stworzenia odpowiadającej jej wizji historii Polski oraz wyznaczenia tych, którzy tę wizję mają tworzyć.
W bitwie pod Grunwaldem po stronie polskiej dzielnie walczyli czescy najemnicy sławnego wodza husytów Jana Żiżki. Polscy kronikarze i w ślad za nimi wielu historyków, pisząc o tej bitwie, jakoś zapomnieli podać, że owi czescy rycerze Jana Żiżki mieli pierwotnie walczyć po stronie krzyżackiej. To władze zakonne wynajęły husytów przecież, szykując się do starcia z polskim królem. W ostatniej niemal chwili, już w drodze pod Grunwald, husyci ci zostali jednak podkupieni przez Polaków. Ile im zapłacono, historia milczy. Z pewnością więcej niż władze zakonu. W odwecie Krzyżacy rzucili klątwę na Władysława Jagiełłę za posłużenie się pod Grunwaldem heretykami z Czech (rycerze Jana Żiżki), schizmatykami (pułki smoleńskie), wyznawcami islamu (Tatarzy). A przecież zarówno Tatarzy, jak i owe wojska smoleńskie, jako wasale Wielkiego Księstwa Litewskiego, zobowiązani byli do uczestniczenia w wyprawach wojennych prowadzonych przez Litwinów.
Kilkadziesiąt lat po bitwie pod Grunwaldem czeski rotmistrz w służbie krzyżackiej Oldrzych Czerwonka za – to już zostało starannie zapisane w kronikach – 180 tysięcy węgierskich florenów wydał, podczas wojny trzynastoletniej, Kazimierzowi Jagiellończykowi zamek w Malborku. Rzeczywiście, wstydliwa to droga do sukcesu, ale skoro okazała się skuteczna, to dlaczego o niej milczeć?
Właśnie dla zgodności z prawdą historyczną powinno się ten fakt odnotować, a nie pisać, że była to twierdza, największa wtedy w Europie, zdobyta przez dzielnego polskiego króla w trzynastoletniej wojnie z zakonem, po której do końca panowania dynastii Jagiellonów mistrzowie krzyżaccy składali hołdy polskim królom. Wtedy Krzyżacy również rzucili klątwę, tym razem na Kazimierza Jagiellończyka, za to, że jako chrześcijański król walczył z chrześcijańskim zakonem. Obydwie te klątwy poszły w niepamięć bez żadnych konsekwencji dla władców, zaś zakon krzyżacki stał się lennikiem Królestwa Polskiego, ale dla prawdy historycznej należy o tym „zdobyciu Malborka” przypominać.
Również polska literatura przyczyniła się do upiększania polskiej historii. Adam Mickiewicz wykreował na tragicznego bohatera Konstantego Juliana Ordona, który – zdaniem poety, korzystającego z informacji z drugiej ręki – poświęcił własne życie, wysadzając siebie w powietrze wraz z redutą już zdobytą przez rosyjskich żołnierzy. Faktycznie odbyło się to za sprawą Feliksa Nowosielskiego, kapitana 4. pułku piechoty, i jeśli już, to on powinien zostać ogłoszony przez poetę „patronem szańców”. Ale kto dziś pamięta o tym kapitanie? Uhonorowany został jedynie rondem w Brwinowie.
Konstanty Julian Ordon zaś – jako chodzący przykład mimowolnego sfabrykowania narodowego bohatera – żył jeszcze długo i dopiero 55 lat później, 4 maja 1887 roku, popełnił samobójstwo. Pomimo że był samobójcą, został uroczyście, w asyście duchownych, pochowany na cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. Na nic jednak zdały się sprostowania w sprawie reduty na Woli. Co więcej, Ordona uhonorowano kilkoma ulicami w polskich miastach. Bo i tak wszyscy Polacy „dobrze wiedzą”, że „redutę Ordona” wysadził Konstanty Julian Ordon, a nie jakiś Feliks Nowosielski, i z tej przyczyny został mianowany, „patronem szańców”. Skoro tak napisał o nim sam Adam Mickiewicz…
Poecie zawdzięczamy również wprowadzenie do historii jeszcze innego epizodu powstańczego zapisanego w wierszu Śmierć Pułkownika, a dotyczącego Emilii Plater. Prawdziwe w tym wierszu było tylko to, że walczyła w powstaniu listopadowym na Litwie, ale już zmarła nie w wiejskiej chacie, jak chciał Adam Mickiewicz, lecz pod przybranym nazwiskiem Korawińska w dworku Abłamowiczów w Justianowie, nie od ran, lecz wskutek ostrego przeziębienia spowodowanego przez trudy wojskowej służby oraz wielodniowego przedzierania się w cztery osoby (licząc również Żmudzina przewodnika) lasami i mokradłami, w ucieczce przed rosyjskim pościgiem. Nigdy nie była pułkownikiem, posiadała jedynie honorowy stopień honorowego kapitana – co jednak nie było żadną szarżą wojskową – nadany jej przez generała Dezyderego Chłapowskiego. Nie żegnała się „jak Czarniecki” z ulubionym koniem, bo cała czwórka przedzierała się przez owe lasy pieszo.
To są tylko niektóre nieścisłości z wiersza Adama Mickiewicza. Do nich jeszcze powrócę w rozdziale Śmierć Pułkownika.
Cudowny obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, zdaniem wielu milionów Polaków, skutecznie bronił jasnogórskiego klasztoru przed Szwedami, a przeor Augustyn Kordecki był niekwestionowanym bohaterem i patriotą. Tak pisali o nim Henryk Sienkiewicz i Józef Ignacy Kraszewski. A tymczasem obraz ten znajdował się wtedy za granicą, na Śląsku, w kościele w Mochowie koło Głogówka i tam spokojnie przeczekał całą wojnę polsko-szwedzką. W Częstochowie była w tym czasie jego kopia. Dzielny przeor patriota był zaś jednym z pierwszych, którzy uznali króla Karola Gustawa za króla Polski. Kiedy szwedzki król zwiedzał Wawel, ksiądz Augustyn Kordecki znajdował się w gronie osób oprowadzających po nim szwedzkiego monarchę. Specjalnie w tym celu przyjechał do Krakowa.
Ale jak tu nie wierzyć pisarzom, a zwłaszcza nobliście.
To, że Tadeusz Kościuszko został wybatożony, czyli obity nahajami, przez sługi Józefa Sosnowskiego, wojewody smoleńskiego i hetmana polnego litewskiego, również pomija się w jego życiorysie. Kościuszko, który został zatrudniony przez Sosnowskiego do stworzenia parku przy hetmańskiej rezydencji, z wzajemnością zakochał się w Ludwice, córce hetmana. Namówił ją na ucieczkę z rodzinnego domu. Daleko nie uciekli. Pościg wysłany przez ojca szybko ich dopędził, odebrał hetmańską córkę, a obitego nahajami przyszłego dowódcę insurekcji pozostawiono na drodze. Śladu tego incydentu nie ma w oficjalnych biografiach naszego bohatera narodowego. Podobnie jak nie pisze się o jego kardynalnych błędach popełnionych w bitwie pod Maciejowicami, którymi usiłował w naiwny sposób obciążyć jednego ze swoich podwładnych Adama Ponińskiego. A gdy w Paryżu Poniński zażądał konfrontacji, zasłonił się niepamięcią i wystosował oficjalne, ale za to niezwykle pokrętne wyjaśnienie.
Wśród tych, którym przez przemilczenie „reformuje się” biografię, znalazł się nawet Mikołaj Rej z Nagłowic. Tak, ten sam, który pierwszy pisał po polsku, gdyż uważał, że Polacy nie gęsi… A co przemilcza się na ogół z biografii Reja? Otóż w popularnych biografiach niejako wstydliwie pomija się fakt, iż był on teologiem protestanckim.
Takich powodów do przemilczeń w naszej historii nie brakuje. Podobnie postępuje się bardzo często nawet z tą najnowszą historią. Tak dzieje się zresztą nie tylko w Polsce. Jest to jednak marne usprawiedliwienie.
Na szczęście są diariusze, wspomnienia, pamiętniki oraz polskie i zagraniczne materiały źródłowe, pozwalające przebić się przez mur niechęci do poznania prawdy o przyczynach niepięknych, a niekiedy ocierających się nawet o śmiech i politowanie postępków osób, którym postawiliśmy pomniki. Te prawdziwe i te wirtualne. Dzięki nim możemy także zdobyć wiedzę o obcych, którym, chociaż chcielibyśmy to starannie ukryć, cokolwiek jednak w naszej historii zawdzięczamy.
Nie idzie przy tym o nawoływanie do walki z pomnikami, o to, żeby burzyć owe wzniesione im monumenty, ale o rzetelną informację o postawach ich bohaterów i czynach w różnych sytuacjach życiowych. Oczywiście w ekstremalnych przypadkach nie ma innego rozwiązania, jak powszechne napiętnowanie, ale bez prób wymazywania z naszej historii. Przekraczanie jednak granicy między historyczną prawdą a populistycznymi odczuciami, lansowanymi dla osobistych celów przez rządzących, musi wzbudzać moralne wątpliwości. Nie ma ludzi kryształowych nawet, a może zwłaszcza, wśród tych wyniesionych na świeczniki.
Nieuzasadnione jest pozbawienie należnego im miejsca w gronie tych, których powinniśmy szczególnie cenić. Do naszej historii przynależą przecież na przykład: carski generał, gubernator Warszawy, Sokrat Iwanowicz Starynkiewicz, który z zapyziałego miasta zrobił europejską metropolię, brytyjski inżynier Wiliam Lindley, który zbudował sieć kanalizacyjną i wodociągową dla Warszawy, po raz pierwszy w Europie z podziemnymi kanałami ściekowymi, oraz Saul Katzenellenbogen, znany później jako Saul Wahl, bankier króla Stefana Batorego, a także wielu magnatów, tworzących podstawy polskiej bankowości. Co o nich wiemy?
Próbowałem pytać przypadkowych przechodniów na placu Starynkiewicza, kim był patron tego placu i jakie położył zasługi dla Warszawy. Niemal wszyscy pytani mylili go z prezydentem Starzyńskim. A gdy pytałem o Lindleya, to już każdy twierdził, że to wybitny lekarz, bo przecież przy ulicy Lindleya znajduje się znany warszawski szpital. Ta sonda była spontaniczna, pytałem przypadkowe osoby w różnym wieku, które akurat pojawiły się koło mnie, ale wynik i tak zmusza do myślenia.
Byli również w naszej historii także ci, którzy sami zrezygnowali z pomników za życia, i to dosłownie.
Oto car Aleksander I, będący zarazem królem Polski (władcą tzw. Królestwa Kongresowego, ustalonego na Kongresie Wiedeńskim), zamiast własnego pomnika, na budowę którego odbyła się już powszechna zbiórka pieniężna wśród polskiego społeczeństwa zakończona wysokim przekroczeniem potrzebnej kwoty (a sam Tadeusz Kościuszko nadesłał z Szwajcarii spory datek na ten cel), zażądał budowy kościoła katolickiego pod wezwaniem św. Aleksandra na warszawskim placu Trzech Krzyży. Argumentował, że na kościół katolicki, bez względu na to, pod czyim jest wezwaniem, żaden z Polaków nie podniesie ręki, a z cerkwiami czy z pomnikami to już może w Polsce różnie być.
Liczył, że zawsze znajdzie się ktoś, kto przypomni, że to właśnie car, kiedy został królem Polski, był fundatorem tego warszawskiego kościoła.
Mało kto wie również, iż hymn pochwalny na jego cześć: Boże coś Polskę, został zaanektowany, po niewielkim retuszu tekstu, przez Kościół. Sobór św. Aleksandra Newskiego na warszawskim placu Saskim (dzisiaj plac Marszałka Józefa Piłsudskiego), wybudowany w latach 1894–1912, zburzono po odzyskaniu niepodległości. To samo stało się w III Rzeczpospolitej z wieloma pomnikami wdzięczności Armii Czerwonej, stawianymi w centralnych punktach polskich miast (również wyburzonymi, w imię irracjonalnej zemsty na narodzie rosyjskim, za ustalenia jałtańskie, które – przypomnę – były autorskim dziełem tak zwanej Wielkiej Trójki: brytyjskiego premiera Winstona Churchilla, prezydenta USA Franklina Delano Roosevelta i Józefa Stalina).
Natomiast kościół pod wezwaniem św. Aleksandra, symbol wdzięczności polskiego społeczeństwa dla rosyjskiego cara Aleksandra I za to, że zechciał zostać także polskim królem, jak stał, tak stoi w Warszawie na placu Trzech Krzyży, i zapewne stać będzie jeszcze bardzo długo. Chyba że znajdzie się jakiś oszołom, któremu ten od zawsze katolicki kościół też będzie przeszkadzał. A oszołomów w Polsce nie brakuje.
Każdy wiek naszej państwowości obfitował w wydarzenia i ludzi, którzy niekiedy jednym występkiem lub jednym bohaterskim czynem dobrze czy źle zapisali się na stałe w historii. Ci, którzy uczynili to w sposób piękny, a może jedynie satysfakcjonujący, trafiali na strony podręczników szkolnych czy skryptów dla studentów. Słusznie zresztą. Szkoda tylko, że nierzadko dodatkowo cenzuruje się im, lub retuszuje, życiorysy. Mamy prawo przecież wiedzieć, co się wydarzyło, jak to było naprawdę i dlaczego. Chociażby owa prawda była czasami trudna do przełknięcia.
A jeśli idzie o wspomnianego wcześniej „krzywoustego”, to wbrew twierdzeniu autorów niektórych publikacji, że powodem tego pseudonimu był wrzód w dzieciństwie, „krzywoustym” nazywano wtedy po prostu kłamcę najgorszego autoramentu. W tym konkretnie przypadku chodziło o krzywoprzysięstwo złożone przez księcia przed ołtarzem, dotyczące zapewnienia bezpieczeństwa przyrodniemu bratu Zbigniewowi, czego nie dotrzymał. Skoro już jestem przy Bolesławie Krzywoustym, to w podręcznikach historii trudno znaleźć informację, że 1135 roku w Merseburgu ten polski książę złożył hołd z Pomorza cesarzowi niemieckiemu Lotarowi III. I to podwójny: przyszły – z niezdobytych jeszcze pomorskich terytoriów – i bieżący – z tych terenów, które już przed laty zdobył. A poza tym niósł, niczym giermek, przed nim miecz, gdy cesarz udawał się do katedry. Trudno to uznać za szczególną łaskawość cesarza wobec naszego władcy. Było to raczej wskazanie mu miejsca w szyku.NA CO CHOROWALI POLSCY WŁADCY
Dziedziczna fenyloketonuria Piastów * Porażenia kończyn * Szaleństwo w różnych wydaniach * Choroby polskie, czyli francuskie, czyli weneryczne * Jak wysoki był Łokietek * Syfilis spustoszył dynastię Jagiellonów
Najprostsza odpowiedź powinna brzmieć – na wszystkie możliwe dziedziczne choroby, a dodatkowo na te, które pojawiły się na polskich i litewskich ziemiach w czasie panowania tych władców.
Księżniczka Adelajda – Biała Knegini, Leszek Biały – książę senior, Konrad VII Biały – książę oleśnicki, Konrad X Biały – ostatni książę oleśnicki, Władysław Biały – książę gniewkowski, Henryk III Biały – książę wrocławski… Skąd wziął się ten przydomek wśród piastowskich polskich książąt? Nie powstał przypadkiem, chociaż Słowianie, przybysze z południa Azji, jak wiadomo, nie byli blondynami. Aż tu nagle od księżniczki Adelajdy, siostry Mieszka I, po księcia Konrada X, ostatniego z rodu piastowskich książąt oleśnickich, mamy do czynienia z niezwykle jasną karnacją i bardzo jasnymi, niemal białymi, włosami.
Wszystkie wymienione tu osoby łączył albinizm. Jest to bowiem jeden z klasycznych przejawów fenyloketonurii, choroby metabolicznej o podłożu genetycznym, a zatem dziedzicznym. Można zatem o niej śmiało napisać, że była to choroba Piastów. Niestety nie wiemy, skąd się wzięła. Brakuje także wszelkich informacji o przodkach Mieszka I, jak również o ich życiowych partnerkach.
Dzisiaj już znane są skutki tej choroby. Wiadomo o tym, że prowadzić mogła zarówno do zmian wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Najczęściej wymienić tu należy m.in. depresję, nadpobudliwość, zaburzenia procesów ruchowych, skoliozę, a nawet porażenia kończyn.
Na tę ostatnią przypadłość cierpiał Władysław Herman. W końcowym stadium tej choroby książę nie mógł już się samodzielnie poruszać.
Trudności z chodzeniem dotknęły również Mieszka I Plątonogiego, księcia raciborskiego i opolskiego, a w latach 1210–1211 księcia seniora, zwierzchnika Polski. Jego wnuk, Przemysł I, obdarzony został przez otoczenie przydomkiem Noszak, gdyż z powodu porażenia kończyn (jako skutek podagry) przez całe swoje dorosłe życie zmuszony był do codziennego noszenia w lektyce.Aż dwóch piastowskich książąt obdarzono przydomkiem Laskonogi. Pierwszym, którego tak nazwano, był w XI wieku książę głogowski Konrad Laskonogi, cierpiący na nienaturalną szczupłość nóg. Drugim znanym księciem dotkniętym podobną chorobą był, sto lat później, Władysław III Laskonogi, książę wielkopolski, który nawet dwukrotnie był księciem krakowskim, sprawując senioralną władzę nad Polską. Cierpiał on również na osteoporozę i coś, co nazywano wtedy zapaleniem krwiopochodnym, niesamoistnym, kości. Cokolwiek by to było, nie przeszkadzało księciu oddawać się, jak to określił Jan Długosz, rozpuście i wszeteczeństwu. Zginął zabity zresztą w Środzie Śląskiej przez kuchenną dziewkę, broniącą się kuchennym nożem przed zgwałceniem przez tego księcia. Tę bulwersującą historię jako pierwszy ujawnił francuski cysters Alberyk z klasztoru w Trois Fontaines. Nie wiadomo przy tym, w jaki sposób zakonnik wszedł w posiadanie tej informacji.
Z kolei książę ścinawski i żagański Konrad II Garbaty, jak przydomek wskazuje, cierpiał na skrzywienie kręgosłupa. Z tego powodu rodzice przeznaczyli go do stanu duchownego, z którego po latach ostatecznie zrezygnował i został władcą dwóch wymienionych wyżej księstw.
Ludzie w średniowieczu nie należeli do wysokich. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że byli nawet bardzo przeciętnego wzrostu. Ale nawet na ich tle zdecydowanie wyróżniali się Władysław Łokietek, książę świdnicki Bolko II Mały czy książę ziębicki Mikołaj Mały, których dotknęła niskorosłość, czyli niedobór hormonu wzrostu.
Polski król liczył podobno około 2,5 łokcia wzrostu. Ponieważ jeden łokieć odpowiadał wtedy niespełna 60 cm, można przyjąć, że wzrost królewski wahał się pomiędzy 1,40 m a 1,50 m. Przyczyny tak niskiego wzrostu tkwiły być może genetycznie wśród Piastów Śląskich. (Matką Łokietka była przecież Eufrozyna, córka Kazimierza, księcia opolskiego i raciborskiego). Podobnie prezentowali się wspomniany Mikołaj Mały, książę ziębicki, jak również Bolko II Mały, książę świdnicki, jaworowski, łużycki, siewierski, książę na połowie Brzegu i Oławy oraz Głogowa i Ścinawy, ostatni niezależny książę piastowski na Śląsku. Jego matką była… Kunegunda Łokietkówna, córka króla Władysława. Czy mieliśmy tu do czynienia z dziedzictwem genetycznym przekazywanym przez matki?
Piastowskich władców cechowała przede wszystkim porywczość połączona z okrucieństwem. Ulubionym sposobem eliminacji przeciwników lub kogoś z rodziny, nawet najbliższej, było ich oślepienie. Poprzedzane ono było często wymyślnymi torturami. Natomiast król Kazimierz Wielki kazał zaszyć w wór i utopić w przerębli wikariusza katedry krakowskiej Marcina Baryczkę tylko dlatego, że przyniósł mu od swojego zwierzchnika biskupa krakowskiego dokument zawierający klątwę rzuconą na monarchę, której przyczyną było obłożenie biskupich dóbr nakazem utrzymania zamku w Sandomierzu. Swojego oponenta z Wielkopolski Macieja Borkowica uwięził w zamku w Olsztynie koło Częstochowy i skazał na śmierć głodową.
Chorobą, której nijak nie można nazwać dziedziczną, chociaż zniszczyła całą dynastię Jagiellonów, był syfilis. Okazała się po prostu przypadłością nabytą. Zapadli na nią, wyłącznie z własnej winy, trzej królowie tej dynastii: Jan Olbracht, Aleksander i Zygmunt August, a także brat Jana Olbrachta i Aleksandra, arcybiskup gnieźnieński Fryderyk. To właśnie za Jagiellonów dotarła nad Wisłę ta choroba jako zaraza neapolitańska, a wkrótce z racji błyskawicznego rozpowszechniania się u nas nazwano ją w państwach ościennych chorobą polską. I niestety, nazwa ta utrzymywała się bardzo długo.
To właśnie ta sama choroba (syfilis) uniemożliwiła również dłuższe panowanie Wazom, kolejnej dynastii na polskim tronie. Król Zygmunt III chorował tylko na podagrę i miażdżycę, natomiast jego syn Władysław IV poza dziedziczną podagrą zapadł na syfilis dość wcześnie, gdyż znany był z nader rozpustnego życia. Znamienna była podczas obrad sejmowych jego odpowiedź na zadane mu delikatnie pytanie dotyczące nadmiernej hojności w nagradzaniu współuczestniczek swoich doczesnych uciech; oświadczył prosto z mostu: Niech to tak będzie, żem ja te kilkakroć sto tysięcy kurwom moim rozdał! I dalszej dyskusji na ten temat ani w sejmie, ani poza nim już nie było. Przecież król nie zaprzeczył…
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
OD AUTORA
WSTĘP
NA CO CHOROWALI POLSCY WŁADCY
TEMAT DLA SZEKSPIRA
BOHATER CZY ZDRAJCA
ANALFABETA NA KRÓLEWSKIM TRONIE
KTO SZCZEKAŁ W WIŚLICY
MIŁOSNE HARCE CZY SPRÓCHNIAŁY STROP
SIEDEM KOBIET, KTÓRE URATOWAŁY DYNASTIĘ JAGIELLONÓW
TRZEJ KRÓLOWIE GEJOWIE
BECZKI Z PIWEM, CZYLI DO CZEGO SŁUŻY KLĄTWA BISKUPA
„OJCIEC” KRZYSZTOFA KOLUMBA
KRÓLEWSKA CENA ZA NOC POŚLUBNĄ
ŚWIĘTY CZY BLUŹNIERCA
TRUP W SZAFIE
„SYN” KRÓLEWSKI
MSZA, GORZAŁKA I TALARY
SZALEŃSTWO REJTANA
KTO ZAWINIŁ POD MACIEJOWICAMI
GDZIE JEST GENERAŁ
JAK MICKIEWICZ NIE ZOSTAŁ POWSTAŃCEM
ŚMIERĆ PUŁKOWNIKA
ŻYDOWSKI LEGION ADAMA MICKIEWICZA
PAN PREZYDENT SZUKA ŻONY
POLSKI NAPAD STULECIA
CÓRKA SZEWCA Z PIĄTKU
DRZEWKO I DRZEWA MIECZYSŁAWA DĘBSKIEGO
DROŻDŻE STEFANA STARZYŃSKIEGO
OSTATNIA TAJEMNICA MARSZAŁKA
SUPLEMENT. „JAREMU” NA POHYBEL
ANEKSY
BIBLIOGRAFIA