NieUrodziny. Mroczne Opowieści. Disney - ebook
NieUrodziny. Mroczne Opowieści. Disney - ebook
„NieUrodziny” – pierwsza powieść z serii „Mroczne Opowieści” – to na nowo opowiedziana historia o Alicji w Krainie Czarów.
Alicja różni się od innych osiemnastoletnich mieszkanek Kexfordu z czasów wiktoriańskich – woli zgłębiać tajniki fotografii, niż uczestniczyć w nudnych popołudniowych herbatkach. Pewnego dnia, gdy dziewczyna wywołuje najnowsze zdjęcia swych sąsiadów, zamiast nich na negatywach pojawiają się dziwnie znajome postacie. Jest w nich jednak coś niepokojącego… Alicja wraca do Krainy Czarów, by obalić okrutne rządy Królowej Kier i odnaleźć swoje miejsce w obydwu światach: tym magicznym i tym rzeczywistym. Czy jej się to uda i czy zdąży, zanim skończy się Czas?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8262-073-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Subtelna uwaga
Drogi Czytelniku!
_Jak się zapewne domyślasz, książka ta jest teatrem absurdu._
_To powiedziawszy, należy przypomnieć, iż Szalony Kapelusznik jest postacią fikcyjną i nie wpasowuje się w konwenanse naszego świata._
_Gwoli przypomnienia: rtęć jest śmiertelną trucizną._
_Podobno kapelusznicy w dziewiętnastym wieku naprawdę popadali w szaleństwo ze względu na długotrwały kontakt z rtęcią wykorzystywaną w procesie produkcji kapeluszy i cierpieli z powodu efektów przewlekłego zatrucia tą substancją._
_Do dzisiaj nie wolno spożywać ryb z wielu jezior i rzek Ameryki, właśnie z powodu zalegającej w dennym mule śmiercionośnej rtęci, rezultatu zanieczyszczenia toksycznymi odpadami przemysłowymi._
_Kapelusznik w tej książce pije rtęć._
_Jednak Ty, drogi Czytelniku, nie możesz._
_Zabiłoby cię to._
_L. Braswell_Rozdział pierwszy
Rozdział pierwszy
Promienie porannego słońca wesoło tańczyły na oklejonych tapetą ścianach równie wesołej sypialni. Nocą spadł deszcz, taki porządny o wielkich kroplach, dzięki czemu dzień wstał wymyty i radosny. Wpadające przez otwarte okno powietrze było chłodne i rześkie, pobudzające do działania. Stadko wróbli, które jeszcze niedawno dzieliły gniazdo, świergotało do siebie tak zawzięcie, że prędzej czy później musiało się to skończyć wspólnym odlotem lub ptasią awanturą.
Nawet dudnienie solidnych obcasów pani Anderbee piętro niżej brzmiało raźniej i bardziej energicznie.
Leżąca spokojnie w swoim łóżku dziewczyna, której złote włosy rozsypane na poduszce tworzyły wokół twarzy i szyi niemal anielską aureolę, została wyrwana ze snu przez natłok tych wszystkich radosnych dźwięków. Otworzyła oczy, a długie złote rzęsy zafalowały jak łan pszenicy na wietrze.
– Dzisiaj – rzekła Alicja – jest idealny dzień na przygodę!
Uśmiechnęła się szeroko, rozkoszując się przez chwilę swoją decyzją, po czym wyskoczyła z łóżka. Dina, kotka równie humorzasta co nieskłonna do uznania wspaniałości dnia, przeciągnęła się w miejscu (tam gdzie uprzednio znajdowały się ciepłe nogi jej pani), po czym zamknęła starcze oko i niemal od razu powróciła do krainy snów.
– Przepraszam, staruszko – powiedziała Alicja i pocałowała ją. – Ale wiesz, _tempus fugit,_ czas na nikogo nie czeka!
Oczywiście, biorąc pod uwagę, jakie były to czasy, poszukiwaczka przygód nie mogła wybiec na dwór tak po prostu w samej koszuli. To byłoby nad wyraz gorszące. Toteż Alicja rozpoczęła mozolny proces nakładania na siebie kolejnych warstw odzienia, tak aby móc ukazać się światu jako dobrze ułożona, młoda angielska dama. Ostatecznie jej strój składał się z:
_Pantalonów_ sięgających aż do kolan_._
_Krynoliny,_ która wyglądała jak skrzyżowanie słomianego ula i ptasiej klatki. Składała się z coraz to większych kół schodzących od talii aż do łydek. Dzięki niej wierzchnia spódnica opadała ku ziemi jak wielki dzwon, którego sercem były nogi dziewczyny.
_Gorsetu_, którego sznurówek, pomimo panującej mody i nacisków rówieśnic, nie zaciskała bardzo mocno. Zarówno Alicja, jak i jej siostra zgadzały się, że była to absurdalna moda. Jej talia i bez tego prezentowała się wcale nieźle, więc gorset pełnił jedynie swoją podstawową funkcję: utrzymywał plecy w linii prostej oraz kobiece atrybuty na swoim miejscu.
_Koszulki._
_Halki._
_Sukni wierzchniej_ uszytej z ładnej, lekkiej bawełnianej tkaniny w biało-niebieską krateczkę.
_Wdzianka_ i _kapelusza_.
Wreszcie _torby na aparat_.
Alicja włożyła to wszystko na siebie najprędzej, jak umiała, i zbiegła po schodach niemal w podskokach jak mała dziewczynka, a nie osiemnastoletnia panna… w ostatniej chwili przypominając sobie – zresztą za późno – że nie powinna tupać.
– Alicjo! – rozbrzmiał przenikliwy kobiecy głos. Oczywiście była to Matylda, jej siostra.
Cóż, skoro została odkryta, może w sumie zjeść śniadanie.
– Dzień dobry, matko, ojcze, siostro – powitała rodzinę uroczyście, z gracją wkraczając do jadalni.
Wszyscy byli zgromadzeni na jednym końcu długiego stołu jak wyrafinowane wiewiórki: rozbijali jajka na miękko, smarowali tosty dżemem, popijali kawę lub herbatę i ogólnie wyglądali na całkiem zadowolonych, siedząc tak w eleganckim, wypełnionym bibelotami pomieszczeniu. Matka dziewczyny nastawiła pulchny i wciąż jeszcze różowy policzek do pocałunku, więc Alicja spełniła jej życzenie. Twarz ojca w dużej części skrywała gazeta, więc powitalny całus córki ledwie musnął jego bokobrody.
Siostrę poklepała tylko po ramieniu, jakby strzepywała z niego łupież.
– Wyszłaś za mąż? – spytał zza gazety ojciec.
– Nie, papo.
– Trafiłaś do kozy?
– Nie, papo.
– Hmm. No dobrze. – Tu potrząsnął gazetą, żeby ułatwić sobie przewrócenie strony, po czym kontynuował lekturę o wydarzeniach w dalekich krajach, co lubił najbardziej.
– Czy jesteś pewien, że to dobrze, papo? – spytała Matylda. Była piękna, choć urodę miała surową, nieco nawet odpychającą. W przeciwieństwie do jasnych pukli siostry jej włosy, oczy i rzęsy były bardzo ciemne. Miała na sobie suknię brunatną i ponurą, która ostro kontrastowała z wesołą, biało-niebieską sukienką Alicji. Jednak jeśli zechciałyby kiedyś pojawić się razem – no i gdyby Matylda w ogóle miała chęć zająć się własnym wyglądem poza uczesaniem włosów – mogłyby zawojować całe miasteczko Kexford.
Nie to, żeby Alicja miała ochotę podbijać Kexford. Ale jednorazowo mogłaby to być świetna zabawa.
– Wiesz, ma już osiemnaście lat – ciągnęła Matylda, z uwagą rozprowadzając po toście dżem.
– A ty masz, o ile się nie mylę, dwadzieścia sześć – przypomniała jej matka.
– Ale ja mam perspektywy!
– Tak, tak, oczywiście, że masz – zgodziła się szybko ugodowym tonem.
– Ja chętnie zatrzymam moją małą Alicję tak długo, jak to tylko możliwe – odezwał się zza gazety ojciec. – Nie wtrącaj się w to.
– Mój drogi przyjaciel, pan Headstrewth, ma przyjaciela, Richarda Coneya – zwróciła się do siostry Matylda, ignorując rodziców. – Zdaje się, że wspominałam ci o nim kilkakrotnie. Chyba nawet raz go spotkałaś? Bardzo bystry młody człowiek. Przystojny. Z wielkimi perspektywami. Już pracuje przy kampanii wyborczej Gilberta Ramsbottoma. Zaprosiłam go…
– Och, to brzmi cudownie, niezwykle fascynująco, koniecznie informuj mnie na bieżąco, co tam u niego, bez wątpienia! Dzień dobry i do widzenia!
Alicja puściła oko do matki, która starała się zachować powagę.
Potem uśmiechnęła się szeroko i obróciła na pięcie. Matylda prychnęła i wróciła do śniadania, ale wtedy zorientowała się, że jej starannie pokryty masłem i dżemem tost zniknął.
Alicja wędrowała słoneczną ścieżką, delektując się zrabowanym, tak profesjonalnie posmarowanym tostem. Wytarła usta i policzki jak kot, wierzchem dłoni, po czym uniosła twarz do słońca i rozkoszowała się ciepłem jego promieni. Oczywiście tylko przez chwilę, zanim zdołały wyrządzić jakąkolwiek szkodę jej cerze. Poprawiła kapelusz i…
– Ojej!
Zapomniała rękawiczek.
– Na moje wąsy i futro – westchnęła. – Jednak zupełnie nie jak dobrze ułożona panienka.
Nagle ogarnęło ją dziwne uczucie. Trochę jakby smutek, ale nie do końca. Nie była to jednak nostalgia. Była w nim złocista kropla szczęścia, ciepła i rozkoszna jak promienie słońca. Wspomnienie dawnych marzeń tak dobrze znanych, że niemal wytartych niczym najwygodniejsza poduszka, której nie ma się serca wyrzucić.
Kraina Czarów.
Szczegóły dawno już zatarły się w jej pamięci, ale uczucia pozostały: przygoda, magia, fascynujące stworzenia. To prawda, że nie wszystkie jej przygody w Krainie Czarów były miłe lub bezpieczne. Również nie wszyscy, których spotkała, okazali się sympatyczni czy uprzejmi. Niektóre kwiaty w Krainie Czarów były wręcz drapieżne.
I jeszcze Królowa Kier! Ona chciała Alicję zabić! „Ściąć jej głowę!”, te słowa wciąż wywoływały u dziewczyny zimny dreszcz.
Ale…
Nigdy więcej nie miała już podobnego snu.
– Głupota i absurd – stwierdziła Alicja, kręcąc głową. – Jest taki piękny dzień! Trzeba znaleźć magię tutaj, na miejscu!
Tutaj oznaczało Kexford, urocze miasteczko pełne profesorów, starych hal, wspaniałych zielonych parków i połyskujących kanałów. Były tam lśniące białe drogi, wiekowe kamienne budynki i ogrody tak maleńkie i jasne, że niemal mieniły się jak klejnoty. Wszystko było na tej uświęconej ziemi stare i w idealnym porządku. Nie zaburzali tego ładu nawet półprzytomni, ale porządnie odziani studenci spieszący na zajęcia po wieczornej zabawie lub dysputach o Petrarce.
(Dom Alicji znajdował się na północ od terenów uniwersyteckich – duży budynek z ogrodami i trawnikami – dość blisko centrum, by nie być odosobnionym, ale jednocześnie na tyle daleko, żeby nie słyszeć młodzieży ryczącej „Gaudeamus Igitur” o trzeciej nad ranem).
Po przebudzeniu się z tego magicznego snu, wiele lat temu, mała Alicja oddała się przemierzaniu miasteczka w poszukiwaniu czegokolwiek, co przypominałoby jej Krainę Czarów. Nie było miejsca, w które by nie zajrzała, dzwonnicy, do której nie zdołałaby się wślizgnąć, alejki, w którą by się nie zapuściła, kiedy tylko rodzice spuścili ją na chwilę z oka. Przeszukała całe miasteczko wzdłuż i wszerz, od góry do dołu.
(Głównie na dole. Sprawdziła wszelkie królicze nory, grzyby, maleńkie gąsienice i wielkie pajęczyny, windy kuchenne i zaskakująco małe drzwiczki w domach obcych ludzi, za które naprawdę nie powinna zaglądać).
Jej drewniany kuferek-skarbczyk zawierał więcej dziwnych pamiątek, niż zwykle miewają dzieci w jej wieku: maleńkie kluczyki i buteleczki, kawałki niezwykłych herbatników, białą lewą rękawiczkę, kremową prawą rękawiczkę, kawałki papieru z zachętami Zjedz mnie oraz Wypij mnie mozolnie kaligrafowanymi raz za razem, kiedy starała się odtworzyć z pamięci widziane napisy.
Alicja nie należała do szczególnie ponurych dziewczynek – wręcz przeciwnie – ale czasem łapała się na myśli, że może to, iż nigdy więcej nie śniła już o Krainie Czarów, było po części jej winą.
„Ze wszystkich absurdalnych rzeczy
to jest najbardziej bezsensowna herbatka,
w jakiej brałam udział!”
„Cóż, mam dość absurdów,
wracam do domu – prosto do domu”.
„O nie, proszę. Dość już tych absurdów”.
„Dość już tych absurdów”. Tak właśnie sama powiedziała. A podświadomość jej usłuchała i postarała się, by senne wyprawy dziewczynki nie były już naznaczone choćby najmniejszą dawką absurdu.
Wobec tego Alicja próbowała narysować kilka rzeczy, które dobrze zapamiętała ze swego snu (Kota z Cheshire, Białego Królika, śliczny złoty kluczyk) albo które zainteresowały ją podczas wypraw (studenta z zadziwiająco szpiczastymi uszami, ciekawą kępę mchu, obrośnięty dzikim winem mur wyglądający tak, jakby po rozsunięciu pnączy mogło ukazać się w nim przejście do fantastycznego miejsca).
– Hmm – mruknął ojciec, przyglądając się szkicom Alicji.
– W mojej rodzinie również nie miewaliśmy zdolności artystycznych – dodała matka.
– Ona faktycznie zauważa wiele… dziwacznych rzeczy. Nawet jeśli nie bardzo umie je odwzorować.
– Tak, spędza pokaźną część wolnego czasu na zauważaniu różnych rzeczy. Może coś mogłoby jej w tym pomóc… mam na myśli coś poza rysowaniem?
Wtedy właśnie na scenę wkroczyła ciotka Vivian.
Ona również nie umiała rysować, ale potrafiła rzeźbić. Prowadziła salon literacki, od czasu do czasu bywała bohaterką skandali i nosiła spodnie, jak prosta robotnica. Jej dom pełen był lamp z frędzlami, dzieł sztuki stworzonych przez jej przyjaciół, kadzidełek i aksamitów. Nie była zamężna. W zasadzie reprezentowała wszystko to, czego rodzina mogłaby spodziewać się po czarnej owcy.
Ona zaś pomagała swemu bratu i jego żonie (oraz ich córce), bezbłędnie wpisując się w tę rolę: kupiła bratanicy aparat.
Jeden z najnowszych modeli aparatu skrzynkowego marki Phoebus. Było to niewielkie cacko, łatwe do zabrania ze sobą, które nie wymagało ani statywu, ani mieszka. Bez trudu mieściło się w średniej wielkości torbie i łatwo było go wyjąć, by sfotografować wszystko, co tylko wzbudziło zainteresowanie Alicji – oczywiście, jeśli oświetlenie było odpowiednio dobre.
(Ciotka Vivian miała ciemnię, w której można było wywoływać szklane płytki; słynęła ze swoich fotografii kostiumowych robionych tradycyjnym ogromnym aparatem portretowym).
Alicja była zachwycona. W całym procesie fotografowania było coś absolutnie czarodziejskiego: światło i cień, lustra i szkło, soczewki i magicznie pojawiające się obrazy.
Nowe hobby sprawiło, że Alicja spędzała z ciotką dużo więcej czasu, co przyniosło rodzicom niejaką ulgę (niepokoili się tym jej samotnym wędrowaniem po uliczkach i zakamarkach Kexfordu), ale jednocześnie martwiło jej siostrę (która uważała, iż ciotka Vivian była jak najgorszym wzorem, nie tylko ze względu na swoją nowoczesność, ale też ekstrawagancję). Matylda niepotrzebnie się jednak obawiała; Alicja, co prawda, kochała swoją ciotkę, ale miała już osiemnaście lat i swoje własne cele, które nie miały nic wspólnego z artystami, wermutem, makiem czy spodniami.
Aparatu używała bowiem, by dokumentować wszelkie niezwykłości, jakie spotykała na swej drodze. Całe dnie spędzała na czymś, co nazywała „spacerami fotograficznymi”: na wyszukiwaniu rzeczy lub ludzi, którzy choć w najmniejszym stopniu mogli mieć coś wspólnego z magią albo dzikością, a co usiłowała uchwycić swoim aparatem. Kiedy znalazła już potencjalny temat, długo przygotowywała ujęcie, czasem stosując dodatkowe lustra czy też lampy, jeśli obiekt znajdował się w słabo oświetlonym zaułku. Wywoływała następnie te obrazy w ciemni u ciotki, po czym rozkładała je w swoim pokoju, przyglądała się im i próbowała dojrzeć w nich zaczarowany świat: w rosie migoczącej na pajęczynach, w mrocznych poddaszach, w stosie jasnych śmieci, w którym mógł się kryć poemat lub potwór, w elfich cechach małej dziewczynki o oczach jednocześnie niewinnych i wiekowych.
Nigdy nie powiedziała rodzicom (ani siostrze) o swoich wizytach w mniej bajkowych częściach Kexfordu. Ale czuła, że to właśnie tam, gdzie wszystko nie było tak idealne i uporządkowane, magia i absurd miały szansę dać o sobie znać.
Tam też wybierała się tego pięknego dnia.
Najpierw droga na południe… potem na wschód, z dala od ślicznych kampusów i irytujących studentów. Wybrała drogę obok herbaciarni pani Yao. Co prawda dzień był tak piękny, że szkoda by było spędzać go na piciu oolonga i ploteczkach, do tego była zbyt najedzona swoim kradzionym chlebem z dżemem, żeby skusić się na słodką bułeczkę. Jednak mimo to skręciła w krętą uliczkę i zadowoliła się pomachaniem i posłaniem uśmiechu kobiecie za oknem. Pani Yao odpowiedziała uśmiechem i również jej pomachała. W swoim lokalu podawała herbatę w kolorowych i różnorodnych filiżankach ze spodkami, pochodzących tak z Anglii, jak i z Chin, a nawet Rosji.
Tuż obok herbaciarni pod rynną rosła maleńka delikatna paproć, której nie było tam tydzień temu. Alicja od razu spostrzegła jej niezwykle soczystą zieleń, jej nakrapiane i elegancko nieposkręcane liście. Z pewnością była magiczna. Oceniła światło i ze smutkiem wydęła usta. Wąska uliczka była niemożliwie ciemna, a ona nie miała ze sobą ani lampy, ani nawet lustra i tylko kilka płytek do naświetlenia. Nie mogła marnować ich na najprawdopodobniej nieudane ujęcia.
– Bardzo mi przykro, młoda pani paprotko – dziewczyna dygnęła lekko. – Może następnym razem, kiedy trochę podrośniesz – powiedziała.
„Albo raczej rozciągniesz się jak teleskop”, dodała w myślach.
Następnie powędrowała dalej w stronę grupki starych budynków. Przeszła przez niskie, kamienne, łukowo sklepione przejście i znalazła się wreszcie u prawdziwego celu swej wycieczki. Kiedyś ten niewielki pusty placyk znany był jako plac Wellingtona, ale teraz wszyscy mówili tylko „Placyk”. Wiadomo było, że chodzi o ten placyk, na którym miejscowe dzieci spotykały się z synami i córkami (a czasem sierotami) imigrantów, którzy niekoniecznie byli mile widziani w ładniejszych miejscach. Alicja robiła im zdjęcia i słuchała opowieści o ich ojczyznach i podróżach do Anglii, niektóre z dzieci – zwłaszcza te młodsze – mieszały historie z baśniami z rodzinnych stron.
Dzisiaj kilkoro dzieci miało ze sobą piłkę i grało nią, wzbijając tumany kurzu. W innym zakątku trzy dziewczynki bawiły się w wyliczankę, bez kłopotu przechodząc pomiędzy angielskim, rosyjskim i jidysz. Alicja wyjęła aparat i zaczęła komponować w głowie ujęcia.
– Patrzcie państwo, toż to ta słynna Angielka, która przychodzi tu fotografować biedne, ale ładne dzieci z obcych krajów.
Alicja obróciła się na pięcie urażona zarówno słowami, jak i tonem głosu. Młody mężczyzna, niewiele starszy od niej, opierał się leniwie o wytarty pomnik armaty i posłał jej nieodgadniony uśmiech. Jego strój bardzo różnił się od tych, które nosili pozostali bywalcy Placyku. Przede wszystkim nie był dziecięcy, a poza tym był czysty i wyprasowany, szary i dość elegancki. Marynarka była doskonale skrojona, a kamizelka dobrze dopasowana. Nie miał zegarka, ale jego fioletowy krawat wyglądał na jedwabny i kosztowny. Kapelusz również był porządnie wyczyszczony. Spod niego wystawały włosy tak ciemnokasztanowe, że zdawały się niemal czarne, porządnie przycięte przy uszach i szyi. Oczy miał bursztynowe – tak jasnobrązowe, że wpadały w pomarańcz – a policzki okrywał zdrowy rumieniec.
– Proszę mi powiedzieć – kontynuował, wyciągając rękę, by pogłaskać dzikiego kota, który szybko zniknął za rogiem – czy pani mecenasi płaczą krokodylimi łzami nad portretami biedoty i ich żałosnego życia?
– Przepraszam bardzo – odparła chłodno Alicja i wyprostowała plecy, aż kręgosłup chrupnął. – Te fotografie są do mojego własnego użytku, od czasu do czasu ogląda je moja ciotka i ewentualnie kilka wybranych osób. Nie jestem jakąś pseudodobroczynną harpią żerującą na nieszczęściu bliźnich.
– Doprawdy? A co może pani wiedzieć o ich nieszczęściu? Ile w ogóle pani o nich wie? – naciskał.
Alicja spoglądała na niego chłodno przez chwilę.
– Ta dziewczynka, o tam, w kurteczce z dużym kościanym guzikiem, ma na imię Adina. Pochodzi ze sztetla zbyt odległego od Sankt Petersburga, żeby uniknął pogromów. Jej matka nie żyje, jedyną rodziną, jaka jej została, są ojciec i ciotka Sylka. – Teraz Alicja wskazała na kolejne dziecko. – To Sasza. Ma mniej więcej pięć lat i woli ser od słodyczy. Jego matka zarabia szyciem, ojciec zbiera szmaty dla papierni, a siostra umiera na gruźlicę, chociaż on jeszcze nie rozumie, co to znaczy – ciągnęła. – Nigdy nie mówię do nich protekcjonalnie i nigdy nie przekupuję ich słodyczami ani pieniędzmi, by pozowali. Jeśli coś przynoszę, to zawsze tyle, żeby starczyło dla wszystkich, i tylko dlatego, że dawanie sprawia mi przyjemność. Nawet najmniejszych z nich traktuję z taką samą uprzejmością, jakiej sama oczekuję od każdego. – Ostatnie słowo podkreśliła, rzucając nieznajomemu znaczące spojrzenie.
– Dobrze już, dobrze. – Młody człowiek roześmiał się lekko. – Przepraszam. Oskarżyłem panią, nie mając pojęcia, o czym mówię. Zachowałem się jak łotr i łajdak.
Ukłonił się, zupełnie bez ironii.
– Wybaczam panu – odparła grzecznie, ale wciąż z dystansem Alicja. – Czy mogę wiedzieć z kim mam… przyjemność rozmawiać?
– Katz – powiedział nieznajomy, uchylając kapelusza. – Abraham Joseph Katz. Adwokat w Alexandros&Ivy. Ale może się pani do mnie zwracać Katz. Do usług.
– Ja zaś jestem… – zaczęła się przedstawiać Alicja.
– Och, wszyscy tutaj znają Alicję i jej aparat – przerwał jej mężczyzna i wykonał niedbały gest ręką. – Panna Alicja we własnej osobie. Ale tak na poważnie, to musi pani zrozumieć, że te dzieci, nawet ci z nas, którzy dorastali już tutaj, nie miewają najlepszych doświadczeń z pani rodakami. Albo jest to niechęć i pogarda, albo obojętna łaska i wyzysk. Rzadko cokolwiek innego.
– Nas? Ale brzmi… wygląda… – Głos Alicji zadrżał, a przez głowę przebiegła myśl, że może zachowuje się niegrzecznie. – Wygląda pan brytyjsko.
– Urodziłem się tutaj. Moi rodzice zaś nie. – Wzruszył ramionami. – Oni ciężko pracowali zarobkowo, a ja ciężko pracowałem w szkołach. Teraz pomagam pro bono, kiedy tylko mogę. Czasem ktoś z uprawnieniami prawniczymi musi wstąpić na scenę, żeby uratować dziecko od przytułku lub rodzica od więzienia. Albo nawet czegoś gorszego. Czasem sponsor, na przykład z aparatem, chce zabrać stąd dziecko na stałe. Dla poprawienia sobie samopoczucia albo żeby pokazać innym, jaki jest hojny, albo… w celach, o których lepiej nie wspominać.
– To okropne! – powiedziała Alicja z uczuciem. – Bardzo, ale to bardzo mi przykro z tego powodu. Jednocześnie nie może pan winić mnie za działania kilku obmierzłych moich rodaków. To jakbym ja potraktowała pana źle z powodu jednego złego nasienia, które przybyło do nas z Rosji.
– Ma pani całkowitą rację – zgodził się bez wahania młody człowiek. – Zatem oferuję moją olśniewającą aparycję, jeśli zdecyduje się pani powrócić i będzie chciała sfotografować mnie. Jestem dorosły, ale jestem też dzieckiem imigrantów, i mogę legalnie wyrazić zgodę na rozsądne wykorzystanie mojego wizerunku, jeśli zajdzie taka potrzeba.
W jego tonie nie było nic niewłaściwego. Nie puszczał do niej oka ani nie akcentował sugestywnie słów. Jego uśmiech był niewinny i nawet nie przekrzywił dramatycznie głowy, jakby pozował. Alicja nie odnosiła wrażenia, że próbuje z nią flirtować, nie czuła się również zagrożona.
Było to trochę dziwne.
– Pana angielski jest lepszy niż wielu moich rodaków – powiedziała, usiłując rozgryźć, co to mogło oznaczać. – W każdym razie moich sąsiadów.
Co ona plotła! Czy to było niegrzeczne? Dorastał tutaj – sam przecież to powiedział! Oczywiście, że perfekcyjnie włada językiem!
– Cóż, adwokat, pamięta pani? Władam łaciną równie dobrze jak rosyjskim i angielskim. _Quo usque tandem…_¹ i tak dalej. Zapewne powinienem nauczyć się też francuskiego, przynajmniej na tyle, by umieć wymawiać nazwy win.
Alicja poczuła, jak świat zaczyna wirować jej przed oczami, zupełnie jakby znów wpadała do króliczej nory. Cóż za dziwny człowiek poznany w tak dziwnym miejscu! Zwykle unikała młodych ludzi swatanych jej przez siostrę, a kiedy jej samej zdarzyło się kogoś poznać, prędko o nim zapominała. Większość była nudna i było raczej wątpliwe, by znaleźli się na tym zapomnianym placyku. Wszyscy pozwalali sobie na nieśmieszne i niesmaczne żarty oraz odniesienia do rzymskich filozofów, myśląc, że dziewczyna nie będzie wiedziała, o czym mówią.
Nigdy nie miała ochoty zrobić któremukolwiek z nich zdjęcia.
W przeciwieństwie do pana Katza.
– Nie mam ze sobą dość płytek – skłamała. Miała mnóstwo klisz u ciotki Vivian, już naświetlonych i czekających na wywołanie. I to tak naprawdę powinna robić, zamiast wędrować w poszukiwaniu przygody. – Właśnie to odkryłam, kiedy pan do mnie podszedł.
– Och, żartowałem co do tej fotografii. Po prostu poza moją wspaniałą aparycją nie mam zbyt wiele do zaoferowania, żeby wynagrodzić pani zniewagę. Powinienem nosić przy sobie paczkę słodyczy. Warto zanotować: zawsze na wszelki wypadek noś ze sobą cukierki. Może ci to kiedyś ocalić życie – zażartował, po czym dodał: – Albo, jeśli ma pani problem ze szczurami, mogę się ich dla pani pozbyć. Mam przyjaciela, który specjalizuje się w takich usługach.
– To nie będzie konieczne – odparła prędko Alicja. – Jestem pewna, że w naszych ogrodach nie ma ani jednego szczura.
– No nie wiem. Szczury bywają bardzo sprytne. Czasem potrafią zawędrować całkiem wysoko. Jeśli pozwoli się im wymknąć spod kontroli, zdarza się nawet, że jakiś zostaje burmistrzem.
Alicja nie potrafiła ukryć uśmiechu, który niemal przerodził się w prychnięcie. Oczywiste było, że ma na myśli Ramsbottoma, którego kandydaturę jej siostra i nudny pan Headstrewth tak zawzięcie popierali. Był co prawda jeszcze jeden kandydat, ale Alicja w żaden sposób nie była w stanie przypomnieć sobie jego nazwiska (nieszczególnie zapadał w pamięć, nie pochodził z żadnego znamienitego rodu, nie cieszył się poparciem żadnej partii, ani nie pisał do Tygodnika Kexfordzkiego listów o budowaniu domów, pracy przymusowej dla biedoty, pozbyciu się imigrantów i zapewnieniu policjantom większych pałek).
– Tak, zatem na mnie już czas – powiedziała Alicja i schowała starannie aparat do torby, po czym ją zamknęła.
– Proszę wrócić niedługo – poprosił Katz. – Jest pani najbardziej interesującą osobą, z jaką rozmawiałem od dłuższego czasu.
Żadnych tam „jest panienka światełkiem w ciemnościach świata”, „jaśniejącym zjawiskiem wśród ponurej codzienności”, żadnych muz, nimf ani aniołów z różanymi usteczkami, które łaskawie obdarzą wiernych wielbicieli uśmiechem. Nic z tych nonsensownych słowotoków, którymi zwykle raczyli ją mężczyźni. Poprosił ją, żeby wróciła po prostu dlatego, że chciał z nią porozmawiać.
Alicja ukłoniła się uprzejmie, gdyż zawsze warto skorzystać z norm grzecznościowych, kiedy namyślasz się nad odpowiedzią, po czym – nie wymyśliwszy niczego sensownego – bez słowa pospieszyła w stronę domu.Rozdział drugi
Rozdział drugi
Alicja szybkim krokiem opuszczała plac Wellingtona. Szybciej, niż tu przyszła, i znacznie szybciej, niż to było konieczne. Zmusiła się wreszcie do zwolnienia kroku i przybrania trochę bardziej eleganckiego tempa, po czym spróbowała uspokoić oddech (co nie było nadzwyczajnie trudne, jako że gorset i tak poważnie ograniczał możliwość głębszego nabrania powietrza). Czuła, jak policzki jej płoną, i była pewna, że przybrały powabną różaną barwę.
Nie skłamała całkowicie. Naprawdę wybierała się prosto do ciotki Vivian, żeby wywołać zdjęcia.
Miała jeszcze na tyle przytomności umysłu, żeby przejść na drugą stronę ulicy, by móc popatrzeć na wystawę „Wykwintnej galanterii Willarda”. Napis wykonany był złotymi literami, a ozdobiony srebrnymi esami-floresami. Przez szybę widać było kunsztownie ustawione jeden na drugim, jak cyrkowcy, kapelusze; pyszniły się pióra, wstążki i świecidełka. Było to coś wspaniałego – i jakoś dziwnie znajomego. Alicja zaprzyjaźniła się z panem Willardem, gdyż przypominał jej kogoś, kogo poznała we śnie; kogoś, kogo nie była sobie w stanie dokładnie przypomnieć.
Kiedy piła z nim filiżankę herbaty, serwis był jednolity, a oni siedzieli spokojnie i rozmawiali – a raczej to on mówił – o zaletach gospodarki, w której zwykli ludzie mieliby kontrolę nad środkami produkcji, a w każdym razie nad ich wykorzystaniem. Do tego opieka medyczna i prawna byłyby dostępne dla wszystkich za darmo. Bezpłatne miały być również szkolnictwo średnie i wyższe.
Choć było to nieco nużące, to jednocześnie brzmiało jak majaki szaleńca, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę, że włosy mówiącego były śnieżnobiałe i w swoim zwykłym nieładzie. On i jej ciotka od pierwszego wejrzenia przypadli sobie do gustu – nie w rozumieniu romantycznym, ale zostali serdecznymi przyjaciółmi i obecnie pan Willard stał się stałym bywalcem jej salonów.
Dzisiaj nie było go w warsztacie, ale stał przed swoim sklepem z twarzą zwróconą ku słońcu, jak główka kwiatu, i rozkoszował się ciepłymi promieniami.
– Jak się pan miewa, panie Willard? – zapytała Alicja i grzecznie dygnęła.
Kapelusznik otworzył oczy i rozciągnął usta w szerokim uśmiechu.
– Ach, moja droga, raduję się tym dniem. Słońce wciąż świeci dla wszystkich za darmo, nigdy o tym nie zapominaj. Wszyscy możemy cieszyć się do woli jego ciepłymi promieniami.
– Ma pan całkowitą rację, panie Willard. Podobnie jak błękitnym niebem.
– Święta prawda, panienko! Rzeknij mi, wywołałaś już może panna to zdjęcie, które mi zrobiłaś? Nie żebym był szczególnie próżny… no dobrze, może trochę jestem. W moim wieku to doprawdy paradne! Ale bardzo chciałbym je zobaczyć i pokazać mej przyjaciółce, pani Alexandros. Ona pasjonuje się fotografią, choć może nie jest tak odważna jak ty, żeby obrać to sobie za hobby.
– A wie pan, panie Willard, właśnie zmierzam do domu ciotki Vivian. Wkrótce więc będę je miała wywołane.
– Och, to wspaniale! Przekaż też proszę pozdrowienia swej ciotce, dobrze? Powiedz jej, że mam kapelusz, który, jak mi się wydaje, szalenie jej się spodoba. Jak też ulotkę traktującą o naukowych aspektach allorodzicielstwa: sytuacji, w której nierodzic odgrywa ważną rolę w wychowaniu dziecka, na przykład siostrzenicy, która może raz na zawsze potwierdzić, że jest to układ nie tylko normalny, ale wręcz stanowiący integralną część ewolucji gatunków wyższych! Nie każdy potrzebuje całego miotu kociaków, żeby brać udział w wielkim cyklu rozwoju ludzkości.
– Allorodzicielstwo. Kociaki. Tak, oczywiście panie Willard. Dobrego dnia! – odparła Alicja i ponownie dygnęła.
– Dobrego dnia, Alicjo!
Dziewczyna powędrowała dalej ulicą przepełniona urokiem chwili, słońcem i dniem pełnym wszelkich możliwości. Nie bez znaczenia był również młody człowiek, którego właśnie poznała… On z pewnością dodawał atmosferze pewnego powabu i czaru.
W zamyśleniu zapomniała się i skróciła sobie drogę przez targ: miejsce, w którym czasem udawało się jej uchwycić fascynujące obrazy, choć znacznie częściej te uciążliwe, pełne plotkarzy zawsze mających stanowcze zdanie na temat Alicji i jej perspektyw. Mimowolnie skuliła się w sobie i zgarbiła, ale zaraz skarciła samą siebie.
– Alicjo! – upomniała się łagodnie, ale stanowczo. – Masz osiemnaście lat i nikt z dorosłych nie może już rozstawiać cię po kątach ani tyranizować.
Wzięła głęboki wdech i podziękowała sobie za przypomnienie, po czym wyprostowała plecy i z wysoko podniesioną głową zaczęła mijać kolejne stoiska z warzywami.
– ALICJO!
Ponownie oklapła.
– Dzień dobry, pani Pogysdunhow – przywitała się na tyle uprzejmie, na ile była w stanie się zdobyć. – Przyjemnego dnia, pani Pogysdunhow.
Niska kobieta o czerwonej twarzy (_Pasztetunhow_, jak ją dziewczyna nazywała w rozmowach z Diną) przepchnęła się ku niej, chcąc uciąć sobie pogawędkę. Wyglądała dokładnie tak samo, jak wówczas, kiedy mała Alicja umykała przed nią, gdy tylko ją dojrzała: przylizane siwe włosy upchnięte pod staroświeckim czepkiem, ciemna i równie staroświecka suknia bez krynoliny i bez modnych pończoch. Chociaż była panią dość szacownego domostwa na tej samej ulicy, przy której mieszkała rodzina Alicji, wyglądała i żyła jak ostatnia sknera, a krzyczała jak przekupka ze średniowiecznego targowiska. Pomimo to, a może właśnie dlatego, rodzice dziewczyny zatrudniali ją czasami, by opiekowała się Alicją i jej siostrą, kiedy były młodsze. Jej obiady były obrzydliwe, a oddech jeszcze gorszy. Jakoś tak się składało, że zawsze były z nią takie czy inne szkraby: czy to dzieci, czy wnuki, czy też jakieś inne młode i niewinne, a zatem nieszkodliwe latorośle jej rozległej rodziny.
– ALICJO, JAK SIĘ MIEWA TWOJA MATKA?
Teraz również solidnym chwytem trzymała pod pachą, jak piłkę, wrzeszczącego i wyrywającego się na wolność malucha.
– Dziękuję, bardzo dobrze, pani Pogysdunhow.
– CZY PRZESZEDŁ JEJ JUŻ TEN ATAK PODAGRY, KTÓRY JĄ TRAPIŁ?
– Eee, tak, pani Pogysdunhow. Dziękuję, ma się już całkiem dobrze.
– TO WSZYSTKO Z POWODU NADMIARU MIĘSA, POWIEM CI – podzieliła się konfidencjonalnym tonem starsza pani, co w jej wykonaniu oznaczało ściszenie głosu do zaledwie głośnego mówienia. – ZAWSZE WARTO PO SPOŻYCIU PIECZYSTEGO ZROBIĆ SOBIE KILKA DNI ODPOCZYNKU TYLKO NA KLEIKU LUB WARZYWACH. SIEKANA RZEPA POSTAWI NA NOGI KAŻDEGO RAZ DWA!
Alicja z trudem powstrzymała wzdrygnięcie.
– Brzmi to bardzo rozsądnie, pani Pogysdunhow. Świetna rada. Jednak teraz, pani wybaczy, spieszę do mojej ciotki, muszę też wywołać zdjęcia, które zrobiłam w zeszłym tygodniu. Jest tam również jeden pani portret.
Kobieta pokręciła głową.
– O, TWOJA CIOTKA TO PRAWDZIWA CZARNA OWCA RODZINY. ALE CÓŻ, JAK MÓWIĄ: JEDNA CZARNA OWCA PODKREŚLA BIEL POZOSTAŁYCH. PRZEKAŻ, PROSZĘ, SWOJEJ MATCE WYRAZY USZANOWANIA, A OJCU – WSPÓŁCZUCIA.
– Oczywiście, pani Pogysdunhow, przekażę.
Alicja z trudem powstrzymała się, by nie odbiec truchtem, uradowana niemal do nieprzytomności, że udało jej się tak łatwo wywinąć. Choć ich stosunki nieco się poprawiły, odkąd dziewczyna sfotografowała matronę – oczywiście z kilkorgiem dzieci – to nadal pozostała ona nieprzyjemną kobietą, która miała w zwyczaju zmuszać małe Alicję i Matyldę do czytania długich, archaicznych tekstów traktujących o zaletach… czegoś tam. Teraz dziewczyna nie była już w stanie przypomnieć sobie czego. Wzdrygnęła się jednak na samo wspomnienie niezliczonych godzin spędzonych na ślęczeniu nad książkami, w których zdania po prostu nie miały sensu.
„I które zapewne nie kosztowały baby ani pensa”, dodała w duchu, znając dobrze skąpstwo sąsiadki.
Poszła dalej i znalazła się w bardziej malowniczej części miasta. Była to okolica biedna, ale nie brakowało tu nadzwyczaj radosnych mieszkańców. Jedni byli biednymi jak mysz kościelna filozofami, którzy woleli czytać niż jeść, inni – artystami wydającymi ostatnie pensy na przybory, ale odmawiającymi wszelkiego mecenatu. Mieszkali tu również ludzie quasi-arystokratycznego pochodzenia, którzy lubili obracać się wśród artystycznej bohemy (a czasem nawet sami próbowali swych sił w tym czy owym). Do takich właśnie osób należała jej ciotka Vivian.
Dysponowała całym budynkiem, nie tylko jednym mieszkankiem, i do tego w nieco lepszym stanie niż pozostałe. Alicja zadzwoniła dzwonkiem, po czym weszła do środka. Drzwi nigdy nie były zamykane. Natychmiast zaniosła się kaszlem. Oprócz przedmiotów, których można by się spodziewać w domu artystki (lustra weneckie, wielkie i dość paskudne obrazy pokrywające niemal każdą możliwą powierzchnię, jedwabne frędzle, których starczyłoby na wyposażenie niewielkiego teatru, i inne podobne przedmioty), jej ciotka lubowała się w kadzidłach. Wszędzie porozstawiane były kadzielnice, a błękitnawy dym snuł się w powietrzu jak ciężka wełniana kapa. Alicja zrobiła kilka wdechów przez palce, żeby przyzwyczaić się do silnego zapachu, zanim pojawi się ciotka.
– Alicja.
Ciotka wyłoniła się z korytarza swoim zwykłym, nieco teatralnym krokiem i nawet klasnęła w dłonie. Miała na sobie miękkie spodnie do pół łydki, spod których wystawały lśniące szykowne buty. Do tego włożyła mięsistą, aksamitną tunikę, a na nosie umieściła niewielkie złote okularki. Jasnobrązowe włosy zebrała w kok, a ubranie osłoniła fartuszkiem, co znaczyło, że zajęta była rzeźbieniem.
Kobiety objęły się na przywitanie, a ciotka w bardzo kontynentalnym stylu ucałowała bratanicę w policzki.
– Masz trochę zaległości w ciemni – przywitała Alicję z lekkim wyrzutem, podczas gdy ona ostrożnie zdejmowała kapelusz i torbę. – Będziemy musiały popracować dodatkowo razem, jeśli chcemy zdążyć wszystko wywołać. Dobrze, że zamówiłam wszystkie odczynniki u aptekarza. Wiedziałam, że będziemy sporo ich potrzebować…
Alicja nie bardzo słuchała. Przyglądała się rozlicznym portretom porozwieszanym na ścianach, które widziała już setki razy: wieśniaków, aktorów, polityków, robotników, akuszerek, księżniczki, dziewcząt i dzieci, wszystkie utrzymane w bogatych, nasyconych barwach. Fotografia ukazywała rzeczywistość taką, jaka była, choć nie potrafiła uchwycić rumieńca na policzkach. Jeśli miałaby zrobić zdjęcie Katzowi, to nie oddałoby ono wiernie jego wyglądu, chyba że poprawiłaby je po wywołaniu różową pastelą.
– Halo, Alicjo! Dokąd to się wybrałaś? – domagała się odpowiedzi ciotka, mrużąc jasnoszare oczy, po czym pogroziła bratanicy palcem. – Wcale cię tu nie było. Bujałaś gdzieś, zupełnie gdzie indziej. O czym tak rozmyślałaś?
– Och, rozważałam różnice pomiędzy fotografią a obrazem…
Ciotka w milczeniu zmierzyła ją wzrokiem.
– Po prostu poznałam dzisiaj kogoś – przyznała wreszcie Alicja i już oczekiwała wykwitającego na jej twarzy rumieńca, co jednak jakoś się nie stało.
– Chłopca? – spytała ciotka
– Młodego mężczyznę. Adwokata. Był na Placyku razem z dziećmi. Pomaga czasem tamtym rodzinom. Jego rodzice sami byli imigrantami.
– Ach, żydowski chłopiec… Twoi rodzice będą wprost zachwyceni – stwierdziła Vivian z szelmowskim uśmiechem, po czym złapała Alicję za rękę i pociągnęła ją w głąb domu, w stronę piwnicy, gdzie znajdowała się ciemnia.
– Nie, to nie tak… – starała się wyjaśnić dziewczyna.
– Nic nie mów. Żadnych kłamstw. Tylko praca. Praca i sztuka!
Ciotka wzięła po drodze kadzidełko z mosiężnej podstawki i machała nim przed sobą, jakby oczyszczając powietrze.
Po włożeniu (większych) fartuchów obie kobiety pracowały ramię w ramię prawie w milczeniu. Ciemnia była maleńka i silnie pachniała świeżymi chemikaliami i magią. Każda z nich dobrze znała proces wywoływania zdjęć, więc obie robiły swoje, niemal przewidując ruchy towarzyszki: wlej roztwór do tego naczynia. Zanurz w nim suchą płytkę. Zanurz ją w przerywaczu. Ostrożnie ustaw płytkę do wyschnięcia. I od nowa.
Większość fotografii, nad którymi pracowały, należała do Alicji (choć było też kilka zrobionych przez jej ciotkę, zwłaszcza jedna duża, bardzo szczegółowa, przedstawiająca scenę „Śmierci Sokratesa”). Dziewczyna nie mogła się już doczekać, kiedy obejrzy je przy dziennym świetle. W przytłumionym blasku lampy z czerwonym filtrem ledwie mogła cokolwiek dojrzeć, jakkolwiek by je obracała, nawet kiedy mrużyła oczy.
Wreszcie skończyły, uporządkowały chemikalia i pozostawiły płytki do wyschnięcia na sześciu czystych i wyprasowanych ręcznikach.
– Naleję sobie odrobinę wermutu i zobaczę, czy nie uda mi się przekonać Monique, by przyrządziła nam lekki lunch – powiedziała ciotka Vivian z ciężkim westchnieniem, jakby właśnie skończyła dzień znojnej pracy. Niecierpliwym ruchem wetknęła kosmyk włosów z powrotem w kok, po czym zniknęła w oparach kadzidła gdzieś w głębi domu.
Miały odczekać około godziny, jednak zawsze impulsywna Alicja nie mogła się powstrzymać i sięgnęła po jedną płytkę, wiedząc dobrze, że gdyby ciotka ją zobaczyła, zrobiłaby jej wykład na temat tego, jak to Cierpliwość i Czas są zaginionymi bliźniaczymi siostrami innych muz; takimi, o których mało kto wspomina (w przeciwieństwie do bardziej eksponowanych jak Terpsychora czy Urania). Alicja pospieszyła do niewielkiej oranżerii przylegającej do gabinetu, gdzie było najlepsze światło w całym domu.
Portret, który chwyciła, przedstawiał panią Pogysdunhow. Dziewczyna rozpoznała fragment kanapy, na której ją posadziła, kiedy przygotowywała kadr. Nie była sobie jednak w stanie przypomnieć, czy dama na fotografii marszczyła brwi, czy uśmiechała się, ukazując oba, nienaturalnie wręcz szerokie, rzędy drobnych białych zębów. Możliwe, że wyszło jej prawdziwe arcydzieło realizmu artystycznego, a może okropna jego namiastka, której nigdy nie odważyłaby się pokazać biednej kobiecie. Czas naświetlania wynosił pół sekundy – zbyt długo, by utrzymać w jednej pozycji towarzyszące damie berbecie – toteż maluchy z pewnością wyjdą lekko rozmazane. Ale z drugiej strony, czy wszystkie dzieci nie są większość czasu lekko rozmazane ze swoimi zaślinionymi usteczkami, kocykami i puszystymi włoskami?
Alicja wślizgnęła się do pomieszczenia i niecierpliwie obróciła płytkę w dłoni, starając się jej dobrze przyjrzeć bez natychmiastowej krytyki.
Jednak gdy zobaczyła, czyj wizerunek trzyma w dłoni, oczy jej zrobiły się wielkie jak spodki.
Nie patrzyła bowiem na portret pani Pogysdunhow.
Na jej miejscu była Królowa Kier.