Nieustraszona Ekipa i Express Krwawej Nocy - ebook
Nieustraszona Ekipa i Express Krwawej Nocy - ebook
Jedna przyjaźń. Jeden pociąg. Żadnej drogi powrotnej. Gdy Nieustraszona Ekipa wsiada do tajemniczego pociągu, nie wie, że trafia do miejsca, gdzie każdy wagon to nowy koszmar. Magiczne pułapki. Krwiożercze potwory. I człowiek, któremu nie zostało już nic do stracenia. Ekspres Krwawej Nocy nie wybacza, a jedyna droga do przetrwania to ta, która prowadzi prosto w głąb piekła. „Nieustraszona Ekipa i Ekspres Krwawej Nocy” to pełna napięcia, mroczna przygoda z elementami horroru, fantasy i ogromną dawką emocji. Słyszysz gwizdek do odjazdu? Wsiądź, jeśli masz odwagę. Ale pamiętaj… Możesz nie wyjść cało z tej podróży.
| Kategoria: | Dla młodzieży |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397642003 |
| Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słyszycie, jak ziemia drży? Jak niebo płacze krwią, a cienie drzew już nie szepczą, lecz krzyczą? To nie są omamy, nie. To zwiastuny upadku, który nadchodzi –– nieuchronny jak świt nad martwym horyzontem. Oto ja, wskrzeszony z popiołów niesprawiedliwości, potępiony przez ślepe oczy bogów! Kiedyś byłem człowiekiem, teraz jestem wszystkim, czego się boicie. Jestem gniewem. Jestem ogniem, który zniszczy wsie i miasta.
Czuję ogrom przyszłych pokoleń, lecz nie błagam o władzę nad duszami, nie szukam łaski w waszym zimnym, martwym niebie. Ja jestem prawdziwym Konradem! Nie potrzebuję Boga, bo sam nim jestem. Nazywacie Go stworzycielem, a to tchórz! Zostawił nas na pastwę głodu i cierpienia, wygnanych z ogrodu, który nigdy nie istniał. To ja będę tym sprawiedliwym. Ja wrócę. Przywrócę równowagę światu przez chaos i zniszczenie.
Ziemia spłonie, niebo pęknie, a wy wszyscy będziecie świadkami mojego triumfu! Ach, widzicie, jakie to piękne, że niebawem będziecie niczym więcej niż popiołem? To nie jest zemsta, lecz konieczność. Ja jestem gniewem świata. Burzą, która zetrze wasze świątynie i prawa. Modlitwy nic nie wskórają, bo już nie ma nikogo, kto by ich wysłuchał. Oto ja. Jestem słowem, które stało się ogniem!
Wypatrujcie czerwonego księżyca, albowiem to on będzie zwiastował wasz koniec!2
Wschodzące słońce delikatnie prześlizgiwało się przez wysokie, zakurzone okna sali gimnastycznej, rozlewając ciepły, złocisty blask po całym pomieszczeniu. Promienie oświetlały rzędy drewnianych blatów, na których widniały wyryte inicjały, rysunki oraz wspomnienia młodzieńczych psot – zapis historii pełnej ściąg, miłosnych wyznań i marzeń o przyszłości. W powietrzu tańczyły drobinki kurzu, niczym maleńkie gwiazdy dryfujące w rozgwieżdżonym kosmosie porannego światła.
Ciszę przerywały szelesty kartek oraz odgłosy skrobania długopisów o papier, co tworzyło coś w rodzaju nieśmiałego koncertu, rytmicznego i pełnego napięcia. Zielone, pokryte farbą olejną ściany odbijały światło, które malowało na nich złociste plamy, nadając sali przytulny, wiosenny charakter. Ale ta ulotna harmonia była tylko tłem dla przeżywanego w ciszy dramatu.
Młodzież, z twarzami zamyślonymi i pełnymi napięcia, pochylała się nad arkuszami egzaminacyjnymi. Niektórzy mieli w oczach determinację, inni – ledwie tłumioną panikę. U większości serca biły w panicznym rytmie. Jedynie promienie słońca, igrające figlarnie na kartkach, dawały im dziwne, niezrozumiałe ukojenie, jakby natura chciała wyciągnąć do nich pomocną dłoń.
Byli i tacy, którzy siedzieli z pustymi kartkami, a ich dłonie bezradnie błądziły po blacie, rysując na nim palcem skomplikowane kształty. W powietrzu wisiała mieszanka lęku, wyczekiwania i skrywanej nadziei.
Rzeczywistość egzaminów zdawała się spotykać tutaj z pięknem natury, które nieoczekiwanie znajdowało drogę do tej przestrzeni. Blask słońca, szelest papieru i zapach stęchłego kurzu tworzyły dziwną harmonię, która przez chwilę mogła wydawać się niemal uspokajająca.
Ten delikatny balet światła przerwał donośny, miarowy stukot szpilek, które niczym pierwsze grzmoty burzy odbiły się echem od parkietu. Na ten dźwięk wszystkie głowy uniosły się równocześnie.
To dyrektorka Martyna Bogucka szła przez salę. Jej czerwone szpilki błyszczały niczym rubiny, kontrastując z idealnie skrojonym, szmaragdowym kostiumem, który podkreślał jej smukłą sylwetkę. Była żywym obrazem paryskiego szyku. Gracją mogła zawstydzić nawet najbardziej wyrafinowanych projektantów. Jej krok był powolny, ale pewny i dopracowany w najmniejszym detalu – jak taniec królowej na polu bitwy.
Przeszła przez środek sali i zatrzymała się na podwyższeniu służącym za mównicę. Uczniowie podążyli za nią wzrokiem, a ona, sprawiając wrażenie zupełnie nieświadomej swojej charyzmy, obdarzała ich ciepłym uśmiechem.
Obrzuciła ich krótkim spojrzeniem i przemówiła melodyjnym, ciepłym głosem, który wypełnił całą przestrzeń:
– Kochani, do zakończenia egzaminu pozostało dwadzieścia minut. – Zrobiła krótką pauzę, a cisza była tak gęsta, że można by ją kroić nożem. – Mądrze wykorzystajcie tę resztkę czasu. Wiem, że to trudny moment, ale wierzę, że każdy z was ma w sobie to, co najważniejsze: determinację, odwagę i talent. Zakończcie to, co zaczęliście. Dacie radę!
Jej słowa niosły w sobie coś hipnotyzującego. Nawet najwięksi sceptycy poczuli przypływ nadziei. Bogucka rozejrzała się jeszcze raz, obdarzając każdego ucznia uśmiechem, który zdawał się mówić: „Dasz radę”. Następnie z wdziękiem odwróciła się na obcasach i z gracją wróciła na swoje miejsce.
Starannie wygładziła zarówno widoczne, jak i wyimaginowane zagniecenia na kostiumie. Wyprostowała się niczym królowa na tronie, a na jej twarzy pojawił się piękny, ciepły uśmiech pełen satysfakcji. Zaczęła wpatrywać się w zegarek i bawić się swoimi idealnie zakręconymi lokami, jakby czas tańczył wyłącznie dla niej i w rytm jej woli.
Tylko czterej chłopcy pozostali niewzruszeni na apel Boguckiej. Młodzi i odważni, jak młodość każe, ale też naiwni na swój nieświadomy sposób. Mimo powagi sytuacji ich wzrok co chwilę zbaczał z arkuszy na drżące dłonie kolegów, zegar nad drzwiami czy na siebie nawzajem, by rzucić sobie choć jedno spojrzenie, pełne porozumienia. Dzieliło ich niemal wszystko, a łączyła jedynie nierozerwalna więź przyjaźni.
Gdyby egzaminator o słuchu absolutnym znalazł się w tej sali, usłyszałby szepty dochodzące z ostatniego rzędu. Tam, pod czujnym okiem komisji egzaminacyjnej, tworzyła się osobna, pełna życia historia.3
– Jarecki… pssst, Jarecki. – Marek nachylił się nad ławką z zawadiackim uśmiechem, który niemal nie schodził mu z piegowatej twarzy. – Nie wysilaj się tak, bo ci żyłka pęknie. Ślinisz się jak Przemo na widok Big Maca.
Jego ścięte na jeża rude włosy sterczały we wszystkie strony. Podwinięte eleganckie spodnie, jakby dostał je po dużo starszym bracie, i jego ulubiona błyszcząca ortalionowa kurtka czyniły go postacią wyjętą jakby ze starego rodzinnego zdjęcia.
– Zamknij się, Marecki – rzucił Przemo, zerkając na niego spod wystylizowanych blond włosów, które układały się idealnie jak po wizycie u najdroższego fryzjera.
Na nim z kolei wszystko wyglądało luksusowo – od białej lnianej koszuli, która zdawała się aż krzyczeć swoją ceną, po spodnie khaki wyprasowane w idealny kant. Skórzane buty lśniły w przyćmionym świetle.
– Serio? Ty dinozaurze, jeszcze nie dotarło na twoją planetę _body positivity_?
Marek parsknął śmiechem i oparł się na ławce, która zatrzeszczała pod tym naciskiem.
– _Body_ twoja stara. Do twojej cukrzycy będę się dokładał w podatkach do końca życia. Wyluzuj i przynajmniej nie pruj galarety, jak człowiek chce po przyjacielsku pożartować.
Przemo odłożył długopis i obrócił się do niego powoli. Jego spojrzenie wyrażające zmęczenie mogłoby wzruszyć nawet twardziela.
– Marecki, wiesz, co jest w twoim przypadku smutne? Jesteś tak przewidywalny, że mógłbym cię zastąpić _chatbotem_ i nawet nikt by nie zauważył.
– Też cię kocham, moja kluseczko – rzucił Marek i posłał mu w powietrzu buziaka.
– Mongoł – skwitował Przemek sucho. Poprawił mankiety swojej koszuli, jakby chciał podkreślić, że nie zamierza się zniżać do poziomu Marka.
Jarek, ubrany w proste jeansy i rozpiętą białą koszulę, odwrócił się do nich z wyraźnym zniecierpliwieniem. Jego kruczoczarne włosy były starannie wystylizowane, ale całość jego wyglądu mówiła, że ceni tak samo wygodę, jak i estetykę.
– Czy możecie się łaskawie zamknąć? Próbuję to zdać, jeśli jeszcze nie zauważyliście, a Bogucka patrzy na mnie, jakbym planował napad na bank.
Marek rozłożył ręce, jakby został niesłusznie oskarżony.
– P-A-N-I Bogucka. Trochę szacunku, człowieku! – Oparł łokieć na ławce i spojrzał z rozmarzeniem na dyrektorkę. – Taka to by mnie mogła wyrzucić z sali o każdej porze dnia i nocy.
– No właśnie, fajnie się dzisiaj ubrała nasza modelka, co? – wtrącił Jaro, teraz wyraźnie zainteresowany.
– Jeśli Bogucka to nie ideał, to nie wiem, kto nim jest – przytaknął Marek.
Obydwaj odłożyli długopisy i patrzyli na nią jak zahipnotyzowani.
Przemo pokręcił głową.
– Leczcie się – mruknął, ale wzrokiem również nieśmiało powędrował w kierunku nauczycielki.
– Nie udawaj świętego. Wiemy, czyje zdjęcia z naszego klasowego wyjazdu masz nad łóżkiem – rzucił uszczypliwie Marecki, czym trafił w czuły punkt.
– Tylko dlatego, że to piękne wspomnienia! – Przemo próbował wybronić się z sytuacji, ale twarz zdradziła go całkowicie, bo momentalnie spłonęła rumieńcem, który przybrał odcień świeżo zerwanej kaszubskiej truskawki.
– Może już mówisz do tego zdjęcia „dobranoc” przed snem, co? – zakpił Jaro.
Marecki parsknął, nadaremnie próbując powstrzymać śmiech. Spojrzał na arkusz egzaminacyjny wyraźnie strapiony i momentalnie stracił humor.
– Dzięki, geniuszu, przez ciebie obsmarkałem egzamin. – Zaczął szorować arkusik rękawem i znów zatrząsł się ze śmiechu.
Tymczasem Przemo z rumianego truskawkowego zmienił kolor na intensywną czerwień toskańskiego pomidora koktajlowego. Otworzył usta, by się odgryźć, ale ubiegł go dochodzący z tyłu szept:
– Ej, chłopaki, jaką macie odpowiedź w ósmym? – Staszek pochylał się nad swoją ławką, jakby zaraz miał przeprowadzić nielegalny handel informacjami. Nerwowo stukał długopisem o blat.
Ubrany był w idealnie wyprasowaną białą koszulę, czarne spodnie od garnituru i muchę zawiązaną z taką starannością, że wyglądała, jakby jego mama osobiście ją poprawiała jeszcze kilka minut przed wyjściem z domu. Jego blond włosy były uczesane jak na komunię, co dodawało mu dziecięcej niewinności, zupełnie niepasującej do nerwowego stukania długopisem o blat ławki.
– A – odpowiedział Przemo od niechcenia.
– B – dorzucił Jaro, nie odrywając się od pisania.
– C – szepnął Maro, ledwo powstrzymując się od śmiechu.
– Yyy… No to… Dzięki za pomoc – westchnął Staszek, łapiąc się za głowę.
– Patrzcie, przyszła kadra lekarska się nas radzi, która odpowiedź jest dobra – mruknął Przemo z przekąsem. – W szpitalu też będziesz pytał pacjenta, czy to katarek, czy zawał serca?
Staszek spojrzał na niego z mieszaniną irytacji i rezygnacji.
– Przemo, ja mogę zapomnieć o medycynie. Nie zdam tego. Ojciec mnie wyrzuci z domu. Matka wyśle na jakiś kurs gastronomiczny. Pierwszy w rodzinie od pięciu pokoleń, który wyląduje na socjologii czy innej filologii czeskiej. Jestem skończony – kwiknął. Oczy zaszkliły mu się, jakby lada moment miał zapłakać.
Jarek odłożył długopis i odwrócił się do niego. Spojrzał mu głęboko w oczy. Westchnął głośno, a jego twarz przybrała strapiony wyraz.
– Staszek, czy ty kiedyś powiedziałeś, że dobrze ci poszło na sprawdzianie?
– Nooo… Niby nie – przyznał po chwili namysłu Staszek.
– To jak wytłumaczysz, że masz najwyższą średnią w klasie i trzecią w szkole? – kontynuował Jarek z lekkim uśmiechem.
– Nooo… – Staszek zamrugał zaskoczony i otworzył usta, ale nie znalazł żadnej sensownej odpowiedzi.
– Sro! Słuchaj, zdolny z ciebie facet. Problem w tym, że brakuje ci pewności siebie. Skup się na egzaminie, nikim się nie sugeruj i zacznij myśleć. Chcę mieć lekarza w rodzinie za dziesięć lat.
– Emmm… Dzięki, Jarek – odpowiedział Staszek, wyraźnie zaskoczony, ale z iskrą nadziei w oczach. Milczał przez chwilę, jakby przetrawiał słowa Jarka, aż w końcu uśmiechnął się i skinął głową. Wrócił do arkusza i zamaszystym ruchem zakreślił odpowiedź D.
Chłopcy mieli zamiar kontynuować rozmowę, lecz salę wypełnił dźwięk odsuwanego krzesła. To Bogucka wstała i ruszyła do mównicy. Obecność kobiety działała uspokajająco, jak wezwanie do skupienia, zamiast wywoływać strach przed pustą kartką.
Rozproszone szepty i nerwowe skrobanie długopisów stopniowo ucichły, gdy Martyna Bogucka dotarła do mównicy. Złote promienie słońca, wpadające przez wysokie okna sali, zdawały się tańczyć wokół jej wysportowanej sylwetki. Stanęła na swoim podium, z uśmiechem pełnym ciepła i zachęty, górując nad rzędami biurek jak królowa przed oddanym jej wojskiem. Jej wzrok przesuwał się po twarzach uczniów, tworząc dramatyczną pauzę, która wybrzmiała niczym ostatni akord symfonii.
W końcu przemówiła:
– Moi najdrożsi – zaczęła z uśmiechem, który mógłby roztopić lód na biegunie. – Do końca egzaminu, będącego koronacją waszego ośmioletniego wysiłku, zostało dokładnie pięć minut. – Zrobiła krótką pauzę, omiatając salę spojrzeniem. – Dajcie z siebie wszystko, kochani! – dodała, a jej głos, aksamitny i melodyjny, wypełnił przestrzeń jak muzyka.
Chłopcy w ostatnim rzędzie nie mogli oderwać od niej wzroku. Jej elegancja, promienny uśmiech i naturalna pewność siebie sprawiały, że w ich oczach zdawała się bardziej zjawiskiem niż osobą. Maro, z szeroko otwartymi oczami, wyglądał, jakby nagle zobaczył anioła – jego głowa mimowolnie podążała za każdym jej ruchem.
Każdy detal w jej wyglądzie zdawał się starannie dopracowany. Idealnie skrojony kostium subtelnie podkreślał jej smukłą sylwetkę, a czerwone szpilki z połyskiem rzucały się w oczy. Delikatne, złote kolczyki lśniły w promieniach słońca, które dodawały jej aurze niemal nadprzyrodzonego blasku. Była jak obraz wyjęty z modowego magazynu – perfekcyjna w każdym calu, a jednocześnie ciepła i przystępna.
– Czy istnieje kobieta bardziej idealna niż Martyna Bogucka? – wyszeptał Maro, wpatrując się w nią z zachwytem, jakby patrzył na Mona Lisę w złotych ramach.
– Nie istnieje – odparł Przemo cicho, wciąż próbując ukryć zmieszanie, choć jego twarz przybrała kolor krwiście czerwonego zachodzącego słońca nad Bałtykiem.4
Jakie myśli mogą przechodzić przez głowy młodych osób, kiedy do końca egzaminu pozostało pięć minut? Czy wyobraźnia działa jak sprzymierzeniec, malując wizje sukcesu, czy jak zdrajca, podsuwając scenariusze porażki? Czy zastanawiają się nad odpowiedziami, których właśnie udzielili? A może ich myśli uciekają daleko poza mury szkoły, w przyszłość, która wydaje się być na wyciągnięcie ręki?
Czwórka bohaterów siedziała skąpana w złocie popołudniowego słońca wpadającego przez wysokie, nieco zakurzone okna, smagając delikatnie ich twarze ciepłymi promieniami. Zegar nad tablicą tykał głośniej niż zwykle, odmierzając kolejne sekundy, ale oni zdawali się go nie słyszeć. W tej chwili wyglądali jak odkrywcy na progu nieznanego świata, który tylko czekał, by go podbić.
Zatraceni w fantazjach, czuli się jak bohaterowie legend – młodzi, promieniujący pewnością siebie i gotowi do walki z całym światem. Nie istniały wtedy rzeczy niemożliwe, góry nie do zdobycia, pieniądze nie do zarobienia, marzenia nie do spełnienia. Każde z nich miało własną wizję przyszłości, lecz w ich młodzieńczej energii była wspólna nuta – przekonanie, że czeka ich coś wielkiego. Ich myśli rzucały się w otchłań możliwości, w nieskończoność przyszłości, która wydawała się tak bliska, że wystarczyło tylko po nią wyciągnąć rękę.
Staszek wyglądał, jakby nieco zbyt ciasny kołnierzyk koszuli ograniczał jego oddech. W wyobraźni widział siebie w sterylnym laboratorium, pochylającego się nad mikroskopem, gdzie w pocie czoła dążył do odkrycia zmieniającego świat. Wyobrażał sobie moment, gdy światowe media będą o nim pisać, a jego nazwisko stanie się synonimem geniuszu.
Marek, który bezwiednie balansował na tylnych nogach krzesła, zapatrzył się w sufit z błyskiem w oczach. Wyobrażał sobie siebie w skafandrze astronauty, dryfującego w stanie nieważkości. Marzył o odkrywaniu kosmosu, o dotykaniu gwiazd, o byciu tym pierwszym, który przekroczy granice, o jakich inni nawet nie marzyli.
Jarek siedział z zamkniętymi oczami i rękoma założonymi za głowę, oddychał spokojnie, widząc przed sobą dokładnie wytyczoną drogę. Wyobrażał sobie, jak zasiada na szczytach korporacyjnych drabin, prowadząc międzynarodową firmę z chłodną pewnością siebie i władczym spojrzeniem, od którego zależały losy tysięcy ludzi.
Przemo, oparty niedbale o blat ławki, bawił się mankietem białej koszuli, wyraźnie zadowolony z wizji, która rozgrywała się w jego głowie. Oczami wyobraźni widział, jak wchodzi na scenę w Cannes, ubrany w idealnie skrojony smoking. Tłum wiwatował, a on odbierał Złotą Palmę za najlepszy film. Wyobrażał sobie dziennikarzy zasypujących go pytaniami, fanów proszących o autografy i ten moment, gdy dziękuje swoim „przyjaciołom z ławki”, co wywołuje lawinę śmiechu w sali.
Z tego pięknego miejsca, gdzie wszystkie wizje wydawały się na wyciągnięcie ręki, wyrwał ich cichy, lecz przerażony głos Staszka:
– Zapomniałem!
Chłopcy w tym samym momencie spojrzeli na niego, a sielankowa atmosfera pękła jak bańka mydlana. Marek przechylił się gwałtownie do przodu, aż krzesło z głuchym stukotem wylądowało na czterech nogach.
– Czego znowu zapomniałeś, kwiatuszku? – zapytał lekko rozbawiony.
– Zapomniałem przenieść odpowiedzi na arkusz. Jestem skończony – pisnął Staszek. Jego oczy wypełniły się łzami. Usta zacisnął w cienką kreskę, a zbielałe knykcie zdradzały rozpaczliwą siłę, z jaką ściskał pięści.
– Staszek, mordeczko, wiesz, że cię kocham, ale dlaczego ty zawsze musisz coś odwalić? Co teraz robimy? – odezwał się Marek.
Jarek zerknął na zegar. Jego twarz lekko stężała, jakby w myślach błyskawicznie coś kalkulował.
– Przenoś te odpowiedzi teraz, gamoniu. Masz jeszcze parę minut – syknął, a jego głos, choć cichy, przeszywał niczym ostrze.
Staszek panicznie rzucił się do przepisywania odpowiedzi Pot spływał po jego skroniach. Każda sekunda była dla niego walką o przyszłość, a każda odpowiedź przeniesiona drżącym długopisem wydawała się krokiem ku ocaleniu.
W głowie wizualizował sobie najczarniejszy scenariusz. Socjologia. Ten jeden wyraz brzmiał jak wyrok. Wyobrażał sobie śmiech swojej rodziny, pełen litości i pogardy. Widział rozczarowanie w oczach babci, dla której był „przyszłym lekarzem rodu”. W jego umyśle pojawił się obraz – on sam, siedzący na podłodze w kącie kuchni, jedzący zimny obiad podany obok miski ich psa, Ferdka Pimpka.
Nie mógł tak skończyć. Nie mógł. Jego marzenia były zbyt wielkie, by pozwolić im zginąć w tak bezduszny sposób. Staszek czuł, że to dopiero preludium do jego wielkiego życia – życia, które miało być wypełnione triumfami. Pracował jak szalony, starając się wykorzystać każdą daną mu sekundę.
– Ogłaszam koniec egzaminu! – wybrzmiał niespodziewanie głos Boguckiej. – Proszę o odłożenie długopisów, złożenie arkuszy i cierpliwe czekanie, aż osobiście je odbiorę.
Staszek odłożył długopis z takim impetem, jakby był to rozgrzany do czerwoności węgiel. Zamknął arkusz jednym precyzyjnym ruchem, po czym usiadł wyprostowany niczym wzorowy uczeń, próbując ukryć każdą oznakę winy. Rzadko zdarzało mu się naginać, a co dopiero łamać zasady, a teraz czuł się, jakby jego sumienie miało eksplodować.
– Przeniosłeś wszystko? – zapytał cicho Jarek, zbliżywszy się do niego.
– Nie… Nie dałem rady. To koniec! Jestem martwy! – jęknął Staszek zrozpaczony.
Jarek zmarszczył brwi, ale po chwili w jego oczach błysnęła determinacja.
– Kiedy Bogucka będzie przy nas, spróbujemy ją czymś rozproszyć.
– Ale jak? – szepnął przerażony Staszek, z dłońmi zaciśniętymi na krawędzi ławki.
– Jeszcze nie wiem, ale coś wymyślimy. – Jarek prześlizgnął się wzrokiem po kolegach, brzmiał jak prawdziwy dowódca. – Ta historia tak się nie skończy.
Marek i Przemo spojrzeli po sobie i kiwnęli jednocześnie głowami. Musiało im się udać. Nie było miejsca na porażkę. Nie tego dnia. Nie w tej sali. Nie dla tej czwórki, która wiedziała, że przyjaźń zawsze zwycięża.5
Bogucka z typową dla siebie gracją zbierała arkusze od uczniów i nieubłaganie zbliżała się do chłopców. W końcu zatrzymała się przy ławce Marka. Nastolatek tym razem wyglądał jak ktoś, kto znalazł się w pułapce. Powoli, jakby jego ręka była tak ciężka jak ołów, sięgnął po arkusz i podał go nauczycielce.
Przez chwilę jego twarz była niemal zupełnie pozbawiona wyrazu. Ale nagle Marek wziął głęboki oddech, tak głośny i teatralny, że nauczycielka uniosła brwi. Przebiegło jej przez myśl, czy Marek przypadkiem nie ma zamiaru omdleć.
– P-proszę… pani profesor… – zaczął, a jego głos brzmiał jak silnik starego samochodu.
– Tak, Marku? – zapytała ostrożnie, jakby podejrzewała, że zaraz spróbuje wciągnąć ją w absurdalną rozmowę.
– Ja chciałem tylko powiedzieć, że ten kostium… wyjątkowo pani pasuje… podkreśla pani… – Marek odpływał, jak tonący chwytający się wszystkiego, co mogło utrzymać go na powierzchni. Jego dłonie nerwowo ściskały krawędź ławki, szukając w niej oparcia.
Reszta chłopaków patrzyła na niego wyczekująco, gotowa wkroczyć do akcji, gdyby Marek zaczął dusić się swoimi słowami.
– Kobiecość! – wykrzyknął w końcu. – P-promienieje pani… – dodał, czerwony jak dojrzały pomidor i mokry jak po maratonie.
Nauczycielka spojrzała na niego z wyraźnym zdumieniem.
– Dziękuję, Mareczku. To naprawdę… nietypowy komplement. – W jej głosie słychać było cień rozbawienia, choć zachowała profesjonalny ton.
Ale Marek nie zamierzał się zatrzymać.
– Ale to nie wszystko! – Nagle wyprostował się i spojrzał jej prosto w oczy. – Od chwili, gdy przekroczyła pani próg naszej sali lekcyjnej, moje życie całkowicie się zmieniło.
Przemek i Jarek wpatrywali się w Marka jak w kogoś, kto właśnie próbuje przeskoczyć płonące obręcze na jednokołowym rowerze. Wymienili szybkie spojrzenia.
– Ożywiła pani we mnie uczucia, które dotąd znałem tylko z kart pożółkłych tomików poezji! – kontynuował Marek patetycznie. – Mam dość ich ukrywania. Ja… panią…
Nastała cisza.
Marek urwał w połowie zdania. Słowa, które zamierzał wypowiedzieć, ugrzęzły mu w gardle. Chłopcy wstrzymali oddech. Cała sala zdawała się zastygnąć w bezruchu.
– Koch… – spróbował ponownie, ale głos mu się załamał. Wydawało mu się, że to jedno słowo było tak ogromne i ciężkie, że mogło go przygnieść na miejscu.
Nauczycielka zachowała spokój, tylko w jej oczach widać było coś pomiędzy zdumieniem a próbą stłumienia śmiechu.
– LEKARZA! – rozległ się rozpaczliwy krzyk Jarka zza pleców Boguckiej.
Na podłodze leżał Przemek, trzęsąc się w konwulsjach. Jarek klęczał obok niego. Miał taką minę, jakby był świadkiem końca świata.
– Boże! On jest chory! On jest za młody, żeby umierać! Matko Boska, czy jest na sali lekarz?! O losie, nie odbieraj mi mojego najlepszego przyjaciela! Błagam, pomóżcie mu! – krzyczał Jarek. Trzymał się teatralnie za serce, a w jego głosie słychać było ton desperacji jak u aktora z najlepszej dramatycznej opery.
Bogucka, trzymając naręcze zebranych arkuszy, obróciła się gwałtownie. Przez chwilę wpatrywała się w chłopców ze zmarszczonymi brwiami. W końcu wzięła głęboki oddech i ruszyła na pomoc z powagą ratownika medycznego.
Przemek, widząc, że jego „atak” przyciągnął uwagę nauczycielki, zaczął rzucać się na podłodze z jeszcze większym zaangażowaniem. Jego ruchy były tak przesadzone, że wyglądał bardziej jak aktor w tanim horrorze niż osoba w prawdziwej potrzebie.
Wokół leżącego Przemka szybko zgromadziła się grupka gapiów – uczniów i nauczycieli, którzy wymieniali zaniepokojone spojrzenia, nie wiedząc, czy są świadkami tragedii, czy spektaklu. Tylko jedna osoba nie przejęła się dramatem rozgrywającym się w sali. Staszek został w ławce. Rozejrzał się dookoła. Wszyscy wpatrzeni byli w Jarka i Przema. Był niewidzialny. Nieistotny. To była jego szansa, żeby dokończyć przepisywanie odpowiedzi.
– Wody! Szybko, niech ktoś przyniesie wodę! Ułóżcie go na płasko i trzymajcie mocno za głowę! – krzyknęła dyrektorka, klękając obok Przemka.
Na jej wezwanie jeden z uczniów podbiegł z butelką wody. Drżącymi rękami otworzył butelkę i chlusnął wodę prosto w twarz Przemka.
Chłopak natychmiast znieruchomiał i z grymasem niezadowolenia spojrzał w stronę osoby odpowiedzialnej za tę niespodziewaną kąpiel. Po sekundzie przypomniał sobie jednak, że nie powinien wychodzić z roli, więc szybko zacisnął powieki i znów zaczął drżeć, tym razem jeszcze mocniej.
– Co robisz?! Chcesz go zabić?! – wrzasnął Jarek z przesadnym oburzeniem, wskazując na chłopaka trzymającego butelkę. – Może spadł mu cukier?! Baton! Dajcie mu coś do jedzenia! – krzyknął Jarek. – To ciało musi jeść, szybko! Ktoś ma jedzenie?!
Ktoś z tłumu wyciągnął batonik musli – zdrową mieszankę z ziarnami, nasionami i proteinami. Panna Martyna wyrwała go z ręki i podsunęła Przemkowi.
Konwulsje ustały na chwilę. Nastolatek spojrzał na jedzenie po czym wziął kęs, przeżuł, a jego twarz natychmiast wykrzywiła się w grymasie nieskrywanej odrazy. Wszyscy wokół przyglądali się z napięciem, gdy chłopak przez kilka sekund próbował przełknąć. Nagle wypluł batona z siłą, która obryzgała pobliskich gapiów.
– NIE TO! NIE TO ZDROWE FIT GÓWNO! – wrzasnął Jarek, niemal wpadając w szał. – On potrzebuje coś normalnego! Tłuszcz! Czekoladę, ludzie, czekoladę!
W tłumie zapanował chaos. Przemek znów zaczął tarzać się po ziemi. W końcu ktoś znalazł batonik czekoladowy i wręczył Jarkowi, który rozdarł opakowanie i wepchnął kawałek do ust kolegi.
Przemek przeżuł z widoczną ulgą. Jego twarz natychmiast się rozluźniła, a na usta wpełzł wyraz błogiej satysfakcji. Drgawki zaczęły ustępować, aż w końcu ciało znieruchomiało, a oddech wrócił do normy. Wszyscy wokół odetchnęli z ulgą.
– To chyba pomogło! – zawołał Jarek, rzucając się na szyję przyjaciela. – Dzięki Bogu, jesteś z nami!
Przemek powoli otworzył oczy. Jego spojrzenie powędrowało po twarzach wszystkich zgromadzonych, aż przystanęło na Boguckiej. Nauczycielka patrzyła na niego z wyraźnym zatroskaniem. Przez jej włosy i padające na nie światło wyglądała, jakby miała aureolę. – Czy… czy to raj? – wyszeptał, wpatrując się jak zahipnotyzowany w brązowe oczy nauczycielki.
– O Boże, dzięki – jęknął Jarek i legł obok Przemka, jakby sam znajdował się na skraju wyczerpania. – To cud!
– Wszystko w porządku? Napędziłeś nam niezłego stracha. – Bogucka otworzyła butelkę wody i podała ją Przemkowi.
– Tak… Dziękuję – wydukał cicho chłopak, czerwony jak burak. Ręce wciąż mu się lekko trzęsły z udawanych nerwów. – Nigdy mi się coś takiego nie zdarzyło. Ale dziękuję, że była pani przy mnie. – Patrzył na nią jak zahipnotyzowany. – Pani jest jak… anioł.
Ten niespodziewany komplement wywołał łagodny uśmiech na twarzy Boguckiej.
– Byłeś bardzo dzielny, Przemku. Naprawdę. – Jej głos brzmiał miękko, niemal kojąco.
Przemek uśmiechnął się szeroko i zamknął oczy. Wydawało się, że w tym momencie świat mógłby się dla niego skończyć. Chciał na zawsze zapamiętać tę chwilę, która dla niego była niczym spełnienie wszystkich marzeń.6
– Wracajcie na miejsca, wszyscy. Show skończony – powiedziała Bogucka. Widać było ulgę na jej twarzy, ale też cień rozbawienia.
Uczniowie oddalili się w stronę swoich ławek. Przemek za to próbował wstać z podłogi w możliwie najbardziej dramatyczny sposób. Przypominał bohatera filmu wojennego, który z trudem powstaje z bitewnego kurzu. Tymczasem Bogucka zebrała resztę egzaminów i ruszyła w stronę mównicy. Nagle zatrzymała przy ławce Marka i rzuciła mu jedno ze swoich charakterystycznych, łagodnych spojrzeń.
– Chciałeś mi coś powiedzieć? – zapytała. Mówiła spokojnie, ale dało się wyczuć w jej głosie nutę ciekawości.
Marek stracił grunt pod nogami. Cała jego pewność siebie zniknęła. Miał pustkę w głowie, choć jeszcze chwilę temu kotłowała się tam masa pomysłów. Nie mógł wydusić z siebie ani słowa. W końcu przed nim stała nie nauczycielka, ale bogini. Bał się – nie jej, lecz odpowiedzi, którą mógłby usłyszeć na wyznanie prawdy.
W końcu cicho westchnął i wydusił:
– Nie, nic takiego. Nic, co nie może poczekać.
Panna Martyna uniosła lekko brew, ale nie naciskała.
– Pamiętaj, że zawsze możesz ze mną porozmawiać. Wiesz, gdzie mnie znaleźć.
Po tych słowach ruszyła dalej. Marek śledził ją wzrokiem. Serce waliło mu w piersi niczym młot. Przeklinał siebie w myślach za to, że zabrakło mu odwagi.
Bogucka weszła na podwyższenie i położyła dłonie na mównicy, na którym leżał stos arkuszy.
– Moi kochani, teraz już mogę oficjalnie ogłosić koniec egzaminu. – Na chwilę zamilkła, tworząc dramatyczną pauzę. Jej spojrzenie przesunęło się po wszystkich, jakby chciała, by każdy zrozumiał wagę jej słów. – Niektórzy z was pewnie czują ulgę, inni może jeszcze próbują sobie przypomnieć, co w ogóle napisali. Ale to już nie ma znaczenia. – Jej słowa, podszyte ironią, wywołały kilka cichych chichotów.
– Od tej chwili to wszystko jest już jest za wami. Wasz trud dobiegł końca, a ja mogę jedynie życzyć, żeby wasze wyniki nie były dla was zbyt… zaskakujące. Gratuluję!
Sala natychmiast wybuchła oklaskami. Krzesła skrzypiały i zgrzytały, gdy uczniowie wstawali i rozciągali się, jakby próbowali pozbyć się ciężaru długiego egzaminu.
Kilka osób natychmiast rzuciło się w wir rozmów, gestykulując z ożywieniem i wymieniając uwagi na temat pytań z egzaminu. Ktoś próbował przypomnieć sobie, co wpisał w zadaniu otwartym, ktoś inny z goryczą przyznał, że nie zdążył rozwiązać wszystkich zadań.
W głowach każdego buzowało to samo uczucie: wolność. Nie było więcej testów, nie było więcej stresu, tylko bezkres dni, które mogli wypełnić czymkolwiek, na co mieli ochotę. Obowiązki, wymagania, wkuwanie – wszystko to zniknęło, pozostawiając miejsce na marzenia i spontaniczność.
W ich głowach już rodziły się plany: wyjazdy z przyjaciółmi, długie wieczory pod gwiazdami, imprezy do białego rana. Każdy z nich wiedział, że te wakacje będą inne niż wszystkie poprzednie.
Jedyną osobą niewzruszoną na ogłoszenie końca egzaminu był Marek. Siedział nadal z opuszczoną głową, wpatrzony w nieokreślony punkt na blacie ławki. W tłumie radosnych głosów i śmiechów jego cisza była jak samotna wyspa pośrodku rwącego nurtu rzeki. Czuł, że jego jedyna szansa na wyznanie prawdziwych uczuć Martynie Boguckiej właśnie wyślizgnęła mu się z rąk i przepadła na zawsze.
Z zamyślenia wyrwał go dotyk czyjejś dłoni na jego ramieniu. Jarek pochylał się nad nim z typowym dla siebie luzem i ironicznym uśmiechem.
– Rozchmurz się, stary. Nie pierwsza i nie ostatnia modelka w twoim życiu – powiedział, klepiąc go po ramieniu.
Marek spojrzał na Jarka, a kąciki jego ust uniosły się delikatnie. Brakowało w tym geście radości, to było raczej echo energii, którą zwykle emanował. Przesunął wzrokiem po reszcie przyjaciół, aż w końcu zatrzymał się na Staszku, który stał obok, wyraźnie zmęczony i wciąż roztrzęsiony.
– Zdążyłeś? – zapytał Marek. Głos mu drżał, jakby nawet to proste pytanie kosztowało go zbyt wiele sił.
– Zdążyłem. – Staszek westchnął z ulgą i wytarł dłonie o spodnie. Były tak spocone, że zostawił wyraźne plamy. – Uratowaliście mi dupę. Dzięki. Nigdy nie zapomnę, co dla mnie zrobiliście. Prawdziwi z was przyjaciele. – Wyglądał na wzruszonego. Na potwierdzenie tego w jego oczach zebrały się łzy.
Zapanowało między nimi niezręczne milczenie. Żaden z nich nie wiedział, co powiedzieć i jak zapanować nad ogarniającym ich poruszeniem. W końcu Staszek odchrząknął.
– Wiecie, nigdy tego nie mówiłem wprost, bo zakładałem, że jest to dla wszystkich oczywiste, ale każdy z waszej trójki jest dla mnie jak… – zaczął, ale zanim zdążył dokończyć, Jarek uniósł ręce w geście kapitulacji.
– Dobra, dobra, luz! Co to za melodramat? Co dalej, wspólne tatuaże i wieczory przy świecach? – rzucił z udawanym przerażeniem, po czym zarzucił ramiona na szyje trójki przyjaciół, przyciągając ich bliżej siebie w niemal duszącym uścisku.
– Przemo, jesteś geniuszem. Maro, wariacie, ty też swoje dołożyłeś. Trzymamy się razem, panowie, hm? W czwórkę pokonamy wszystko. Tajfuny, huragany, może nawet poprawkę z matmy! Świat u naszych stóp! A jak! – krzyknął uradowany Jarek.
Zdecydowany jak zawsze, nie zwracając najmniejszej uwagi na ich protesty, zaczął ciągnąć ich w stronę wyjścia, znajdującego się koło mównicy na przedzie sali.
– Koniec pitolenia i rozczulania się. Chyba nie zapomnieliście, co? Prawdziwe wyzwanie dopiero przed nami. Wieczorem wyruszamy, a już jutro Rysy będą nasze! Ostatni egzamin człowieka to nie szkolny nonsens, tylko samo życie. A ja zamierzam zdać go na piątkę z plusem! Jazda!
Rozbawieni chłopcy poddali się jego entuzjazmowi i ruszyli za nim. Kiedy pokonywali kolejne rzędy ławek, ich śmiech odbijał się echem od ścian sali gimnastycznej.
Kiedy doszli do wyjścia, Marek poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Podniósł wzrok i natychmiast napotkał oczy Boguckiej. Stała przy biurku, zbierając resztki papierów. Przez chwilę, która wydawała się trwać wieczność, patrzyli na siebie.
Nagle stało się coś niewyobrażalnego. Jakby to była najnormalniejsza rzecz na ziemi, nauczycielka puściła mu oczko.
Marek zamarł. Jego serce na moment przestało bić, by po chwili przyspieszyć tak, jakby chciało wyrwać się z piersi. Zapomniał, gdzie jest, kim jest i co właściwie robi w tej sali.
Momentalnie wszystkie jego smutki zniknęły. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech, którego nie umiał opanować. Jego życie nagle nabrało znowu sensu. Jednak go kocha! Martyna Bogucka go kocha! Kobieta idealna!7
Wy, mizerne robactwo, pod stopami moimi kruszące się niczym suche liście, śpiewajcie pieśni o miłosierdziu, o zbawieniu! Śpiewajcie, bo gdy ja skończę, nie zostanie tu ani jeden głos, ani jedno słowo! Pieśń? A może lament?! Krzyk, wrzask, wycie potępieńców! Zniszczę ich!
„A ziemia otworzyła swoją paszczę i pochłonęła ich wszystkich” – pamiętacie to? To _Księga Liczb_. To wasza święta księga! Tyle że dzisiaj to już nie tylko słowa. Dziś to proroctwo, które staje się ciałem. Dziś ziemia znowu się otwiera, ale to nie aniołowie pieczęci rozwiązują. Nie! To moje ręce rozdrapały ją do żywego mięsa! Moje łzy zamieniły piach w muł, a moje przekleństwa wtrysnęły jad w korzenie drzew.
Niech więc to zniszczenie nastąpi! Nie wznoszę ramion ku niebu, nie zaklinam go. Niech umrze niebo, jak umarłem ja. Oto mój apokaliptyczny śpiew, moje przeznaczenie. Zniszczyć do gruntu, obsypać solą i kwasem zło na tej ziemi. Nikt nie przeżyje! W próżni znajdziecie zbawienie! Ja będę waszym czyśćcem i ukojeniem! Ja będę waszym zbawieniem!8
Warszawski Dworzec Centralny był sercem miasta, bijącym nieprzerwanie od świtu do zmierzchu. W hali głównej czuć było pośpiech z każdej strony. Walizki sunęły po lśniącej podłodze z wypolerowanego szarego kamienia, teczki balansowały w nerwowych dłoniach, a aromatyczna kawa parowała w papierowych kubkach, jakby sama próbowała dotrzymać kroku swoim właścicielom. Na peronach tłoczyli się podróżni, niektórzy zaglądali na tablice odjazdów, inni stali w kolejkach do kas, rozmawiając przez telefony lub przeszukując torby w poszukiwaniu biletów. Echo rozmów, stukot kroków i metaliczny dźwięk kółek bagażu mieszały się w jeden nieustający koncert dworcowej codzienności – rytuał znajomy każdemu, kto kiedykolwiek próbował nadążyć za tempem stolicy.
– W końcu jesteście! – krzyknął Marek. Machał ręką w stronę Jarka i Przemka, podpierając się o jedną z nieco zniszczonych, szarych ścian dworca.
Nastolatek był jak zawsze wierny swojemu stylowi – miał na sobie ulubioną dresową kurtkę ortalionową, wyglądającą jak z lat 90. Na plecach dźwigał ogromny wojskowy plecak na metalowym stelażu, wyglądający jak pamiątka po ojcu z czasów służby wojskowej. Wypchany był tak, jakby Maro szykował się na tygodnie w dziczy, z dala od cywilizacji i jej wygód, a nie na przyjacielski, luźny wypad w góry. Jego ubiór – funkcjonalny i oszczędny – mówił o praktycznym podejściu do życia. Na ubraniach było widać przetarcia, gdzieniegdzie pojawiała się mała dziura, ale widocznie zbyt mała, żeby kupować coś nowego. Wygodne, choć niedrogie buty trekkingowe były niemym świadkiem planowanej przygody.
– Siema, wariacie! – Jarek wyłonił się z tłumu ludzi jak pocisk, z szerokim uśmiechem na twarzy.
Jego sportowe ciuchy, pełne plam i łat, wyglądały jak dziennik podróży, na którym każda ścieżka zostawiła ślad. Termos przypięty do plecaka, papierowa mapa w bocznej kieszeni i czołówka na wierzchu mówiły: „Zaufaj mi, wiem, co robię”. Idealnie ułożone włosy Jarka kontrastowały z wysłużonym strojem. Jego wygląd mówił jedno – był człowiekiem gotowym na wszystko, ale wciąż dbał o detale, nawet w górach.
Przemek za to prezentował się jak reklama luksusowego sprzętu outdoorowego. Wszystko, co miał na sobie – od lekkiej przewiewnej kurtki w jaskrawych kolorach, przez nowiutkie, profesjonalne spodnie trekkingowe, po buty – wyglądało, jakby pochodziło prosto z katalogu. Każdy element musiał kosztować fortunę, a mimo to całość tworzyła lekko komiczny kontrast z jego masywnym brzuchem, który zdawał się wymykać idei „profesjonalnego” wyglądu. Wyglądało to trochę, jakby Przemek szykował się do zdobycia Everestu, choć jego sylwetka mówiła raczej: „najpierw baton, potem szlak”.
– Matka cię wywaliła z domu czy masz trupa w tym plecaku? – rzucił Przemek podczas przybijania piątki z Markiem.
– Większość miejsca zajmuje jedzenie, żebyś mi przypadkiem nie schudł na szlaku – odparł Marek, jak zawsze wykorzystując okazję do wbicia koledze szpili.
– I tak będzie trzeba zaangażować cały TOPR, żeby dostarczał ci odpowiednią ilość wody i kalorii. A na końcu zwiozą twoje dupsko helikopterem. To będzie pierwsze zaćmienie słońca w Zakopanem! – zarechotał Marek, zadowolony z tej spontanicznej wymiany uszczypliwości.
– Nawet nie wiesz, jak rozwinąć ten skrót… – zaczął Przemek, ale Jarek wtrącił się podniesionym głosem:
– Panowie, co to za wyznania miłości? Na szlaku będziemy musieli być jak jeden organizm. Nie chcę widzieć żadnych przepychanek.
– Dobra – odparł Marek i spojrzał na kolegę nieco łagodniej. Wyciągnął do niego rękę w geście pojednania. – Przecież wiesz, że to z miłości, Przemo.
Przemek prychnął, ale przyjął dłoń.
– Też cię kocham, rudzielcu.
Między chłopakami zaległa cisza, przerywana odgłosami dworca. Marek zerknął na wojskowy plecak, Jarek poprawił włosy, a Przemek spojrzał z dumą na drogie buty trekkingowe. Wszystko wskazywało na to, że ich wyprawa zapowiadała się wyjątkowo.
– Fazuję się czy dzisiaj jest tu jakiś dziwny klimat? – mruknął Jarek, rozglądając się dookoła.
Wszystko wyglądało normalnie – wokół nich toczył się codzienny harmider dworca. A jednak coś było inaczej. Coś niewidzialnego, jak cień czającego się w kącie drapieżnika, coś, co ściskało klatkę piersiową jak kamień i nie pozwalało swobodnie oddychać.
– Jakby czegoś brakowało… albo czegoś było za dużo – dodał po chwili Jarek, marszcząc brwi i mimowolnie przesuwając wzrokiem po tłumie.
– Może to przez ten księżyc? Widzieliście? – rzucił Przemek.
– Ta, widziałem z autobusu – odparł Jarek, wzruszając ramionami. – Podobno jakieś rzadkie zjawisko astronomiczne. Moja babcia zawsze mi mówiła, że nie ma gorszej przepowiedni. Widziała identyczny dzień przed tym, jak wybuchła wojna.
– Buuu… Krwawy Księżyc! Jestem duchem twojej starej! – Marek przerwał, unosząc ręce jak marionetka. Zaczął przestępować z nogi na nogę, parodiując zombie. – Pojawiłem się tu, bo zjadłeś tylko schabowego, a warzywa wsadziłeś do kompotu i uciekłeś na pociąg! – zakończył dramatycznie, po czym wybuchł śmiechem. – Ludzie, braliście coś? – zapytał z rozbawieniem, przyglądając się przyjaciołom. – Zwykły Centralny. Zawsze jest tu taki klimat, jakby ktoś miał ci zaraz portfel podwędzić.
Jarek przewrócił oczami.
– Dosłownie jak z dzieciakami w przedszkolu… – mruknął. – Lepiej zacznijcie rozglądać się za Staszkiem. Powinien już tu być.
Rozejrzał się po okolicy, ale na próżno. Hala główna rozciągała się przed nimi niczym wielki, tętniący życiem organizm. Sufit unosił się daleko nad ich głowami, wsparty na smukłych, geometrycznych konstrukcjach. Szerokie, jasne przeszklenia wpuszczały do wnętrza naturalne światło, które odbijało się od metalicznych elementów konstrukcji, nadając wszystkiemu chłodny, lekko industrialny charakter. W centralnej części hali znajdował się główny punkt informacyjny otoczony ekranami wyświetlającymi rozkład jazdy. Liczby i nazwy miast migały w regularnym rytmie, wyznaczając bieg dnia dla setek ludzi spieszących się w różne strony. Na antresoli, która otaczała całą halę, tętniło życie. Kawiarnie i restauracje przyciągały zapachem świeżo parzonej kawy i ciepłego pieczywa. Ludzie przystawali przy balustradzie, spoglądając na podróżnych w dole. Ruchome schody, cicho szumiąc, przewoziły pasażerów pomiędzy poziomami, a szklane windy poruszały się w górę i w dół, połyskując w świetle lamp. Znalezienie Staszka, niskiego i raczej niepozornego, zapowiadało się na wyzwanie.
Przemek, który dotąd był zajęty przeglądaniem zawartości plecaka, nagle znieruchomiał. Jego wzrok przyciągnął mężczyzna, który właśnie wszedł na dworzec. Górował nad innymi i roztaczał wokół siebie aurę, której nie dało się opisać słowami – miał w sobie coś magnetycznego, ale jednocześnie niepokojącego.
– Ty, patrzcie na tego – rzucił Przemek do reszty chłopaków, nie odrywając wzroku od nieznajomego. – Koleś wygląda jak z innej planety.
Cała trójka odwróciła się we wskazanym kierunku. Mężczyzna chodził płynnie, niemal tanecznym krokiem. Zdawało się, że dosłownie sunie po ziemi.