- W empik go
Nieważkość - ebook
Nieważkość - ebook
Bolesna, zmysłowa, pełna tajemnic i mrocznego erotyzmu opowieść o poszukiwaniu duchowej wolności.
Jeden majowy dzień w życiu trzech z pozoru bardzo różnych kobiet.
Zuzanna, dobrze sytuowana Warszawianka pracuje w agencji reklamowej; ekscentryczny szef wysyła ją z misją służbową do Aten. Helena, matka dwójki dzieci, sprząta w ośrodku konferencyjnym Atena wykonując, dzień po dniu, te same syzyfowe prace. Ewa, bezdomna mistyczka, dryfuje po ulicach miasta w poszukiwaniu alkoholu i miejsca do spania – skrawków raju.
Łączy je przeszłość: wszystkie dorastały w małym podwarszawskim miasteczku, odkrywając przyjaźń i miłość, żyjąc w harmonii z rytmami pięknej i okrutnej przyrody. Tragiczne zdarzenie, jakim było zaginięcie szkolnego kolegi, położyło kres niewinności, rzucając cień na ich dalsze losy, sprawiając, że każda z nich stała się, na swój sposób, nieważka.
Trzy kobiety, z których każda, w poszukiwaniu samej siebie, musiała zejść do innego piekła. Trzy losy naznaczone namiętnością i pragnieniem piękna. Zmierzch majowego dnia każdej z nich przyniesie inne rozwiązanie.
Julia Fiedorczuk – ur. 1975, poetka, tłumaczka. Debiutowała w roku 2000 tomem poetyckim Listopad nad Narwią, za który otrzymała nagrodę Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. Autorka kilku zbiorów wierszy: Bio (2004), Planeta rzeczy zagubionych (2006), Tlen (2009) i tuż-tuż (2012), a także zbioru opowiadań Poranek Marii (2010) oraz powieści Biała Ofelia (2012). Laureatka wielu nagród, w tym austriackiej nagrody Huberta Burdy (2005). Adiunkt w Instytucie Anglistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Jej utwory zostały przełożone na 17 języków, w tym walijski, japoński i islandzki. Mieszka w Warszawie.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64-700-70-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(1971)
„Nie chcę”, powiedziała, napierając rękami na klatkę piersiową mężczyzny, żeby go od siebie odsunąć. Kiedy się nad nią nachylał, jego głowa zdawała się ogromna, jakby nie należała do człowieka, tylko do jakiegoś stworzenia z innej planety. Dziewczyna widziała kropelki potu na jego czole i krótkie, twarde czarne włoski na brodzie, blisko, bardzo blisko swojej twarzy. „Nie chcę, nie chcę, nie chcę”, powtórzyła. „A wczoraj chciałaś”, powiedział z wyrzutem. Złożył wargi w dzióbek i znowu sięgał nimi do jej szyi. „Wczoraj chciałam, ale dzisiaj nie chcę”. Zmarszczył brwi. „To już mnie nie lubisz?”, zapytał. „Lubię cię”, odparła. „Lubię cię, bo jesteś mądry”. Uśmiechnął się. „No pewnie, że jestem mądry”. Uśmiech nadał mu nieco mniej potworny wygląd. „A on jaki jest mądry”, powiedział ciemnym, chropowatym głosem. Sięgnął po dłoń dziewczyny i wsunął ją pod siebie. „Prawdziwy mędrzec”; mówił coraz ciszej, prawie szeptał. Miał już rozpięty rozporek. Cofnęła rękę. Zacisnęła pięści i znowu zaczęła go odpychać. Zirytował się. Złapał ją za nadgarstki i rozłożył jej ramiona na boki. „Co to znaczy, że dzisiaj nie chcesz?”, zapytał z pretensją w głosie. „Przychodzisz tu, dręczysz mnie, kołyszesz tą swoją dupką, a potem nie chcesz?”. Jego twarz urosła jeszcze bardziej. Dziewczyna rozluźniła dłonie, przymknęła oczy. „Przychodzę tu”, powiedziała, odchylając głowę do tyłu, „żeby się uczyć”. „No to przecież cię uczę, kwiatuszku”, wyszeptał. Czuła jego oddech na swojej szyi. „Uczę cię miłooości”. Kolanem próbował rozewrzeć jej kolana. Wyprężyła nogi, znowu zacisnęła pięści. Westchnął. „Czego ty chcesz?”, zapytał. „O co ci chodzi? Co ty byś beze mnie zrobiła, sieroto?”.
Sierota milczała. Mężczyzna usiadł, sięgnął po papierosa. Z rozpiętego rozporka wystawał wciąż jeszcze nabrzmiały członek. Dziewczyna wygładzała sukienkę. Zieloną sukienkę w białe groszki. „To się chociaż rozbierz”, poprosił w końcu. „Chociaż tyle jesteś mi winna”. Podniosła się z tapczanu i stanęła przed mężczyzną. Po chwili wahania zaczęła powoli odpinać guziki. Rozczochrane ciemne kręcone włosy częściowo zasłaniały jej twarz. „Dzikusko”, powiedział chropowatym głosem i rozparł się wygodniej. „Dalej”, zachęcił. „Pokaż mi się”. Popiół z papierosa spadł na koc w czarno-czerwoną kratkę, nie zwrócił na to uwagi. Sukienka zsunęła się z jej ramion i zatrzymała na biodrach. Pod spodem dziewczyna miała zwykłą białą bieliznę. „Nimfa”, powiedział mężczyzna. „Bogini”, powiedział. „Afrodyta”. Był bardzo podniecony. Uśmiechnęła się pod włosami, niesymetrycznie, jakby tylko połową ust. Pomiędzy ciemnymi kosmykami dostrzegł jej lekko rozchylone wargi. Sukienka spadła na podłogę; dziewczyna wstydziła się swojej podniszczonej bielizny, więc szybko ją zdjęła, zwyczajnie, jakby rozbierała się do kąpieli. Miała pełne piersi i zapadnięty, prawie wklęsły brzuch. Kiedy tak stała, wyprostowana na baczność jak na szkolnym apelu, między jej udami tworzyła się szczelina, przez którą przeświecało światło. „Obróć się”, zażądał. Usłuchała. W popołudniowym letnim świetle jej skóra miała różowawy odcień chudej szynki. Na plecach wyraźnie rysowały się kostki kręgosłupa. „Jeszcze raz”, powiedział i dziewczyna znowu stanęła przodem do niego. Mężczyzna podniósł się z tapczanu, duży i niezgrabny jak niedźwiedź. Spodnie opadły mu do połowy łydek. „Bogini”, wyszeptał, a potem ukląkł przed nią i łapczywie przylgnął do niej ustami. Dziewczyna położyła dłonie na jego głowie. Był bardzo spocony. Przeczesała palcami jego włosy, a potem delikatnie wbiła paznokcie w skórę jego głowy. Potem trochę mocniej. Potem z całej siły. Jęknął, wyprostował się, objął ją w pasie i uniósł do góry – była lekka jak piórko. Położył ją na tapczanie i nie zostawiając jej czasu na następny ruch, przygwoździł sobą do koca w czarno-czerwoną kratkę. „Bogini”, szeptał do jej ucha. Dziewczyna wyplątała prawe ramię z jego objęć i poprawiła sobie poduszkę pod głową. Kątem oka zarejestrowała drobne kwiatuszki na poszewce. Fiołki. Mężczyzna zaczął poruszać biodrami. „Bogini...”. Mocno objęła go udami. Jęknął. Czy go kochała?
Pewnie, że go kochała.3
– Gatunek ludzki powinien podlegać ochronie – oświadczył Rafał.
– Podlega – zauważyła Zuzanna. – W większości krajów nie wolno polować na ludzi.
– Nie żartuj sobie. Chodzi o ekosystem. Słyszałaś o tym? O ochronę środowiska.
Siedzieli przy kontuarze w bistro serwującym żywność „ekologiczną” albo „zdrową”, do wyboru. Rafał wierzył w mięso. Był zdania, że krew potrzebuje krwi. Zuzanna wierzyła w zupy.
– Stawką jest przetrwanie planety – ciągnął. – Bez ludzi to będzie masakra. Masowa zagłada zwierząt. Tych twoich kretów i innych jebanych lisów. Żółwi. – Wgryzł się we wrapa z prosciutto, zadowolony, że zdołał sobie przypomnieć nazwy aż trzech gatunków.
– Nie przekonujesz mnie – powiedziała Zuzanna.
– Zaraz cię przekonam. Wyobraź sobie, że ludzie nagle znikają – pstryknął palcami – o, tak, już po nich. W sensie, po nas. Nie ma nas. I co dalej? Najpierw szlag trafia elektryczność. Wiesz, co się jeszcze będzie świeciło na sam koniec? Po końcu? Co się jeszcze będzie świeciło?
Nie wiedziała.
– Las Vegas – oznajmił z satysfakcją. – Ziemia w ciemnościach jak w dupie u lewiatana, a tam się jeszcze będzie świeciło. Przez trochę.
– Czemu akurat tam?
– Zapora Hoovera, Królewno. Na boskiej rzece Kolorado. To jest moc. To jest mistyka.
Nachylił się nad talerzem, bo z wrapa zaczęły wypadać składniki.
– Możesz mi wyjaśnić, po co zwierzętom elektryczność? – spytała Zuzanna.
– No jaaa, po co. A takie krowy, to co ci się wydaje, rękami się wydoją? Przecież nie mają rąk. Ale nie o to chodzi. Prąd wysiada. Wszystkie tunele na, proszę ja ciebie, planecie zalewa woda. Potop jest. Po ludziach jest potop. Szambo wylewa się z kanalizacji. Metan. Gaz. Łatwopalny. Tak. Wybuchy. Płoną lasy. Ty myślisz, że kto gasi pożary lasów? Wilki? – Skończył już jeść i teraz energicznie wymachiwał rękami. – A potem w elektrowniach jądrowych masz ten cały uran. Jak się tego nie chłodzi, tych odpadów...
Zuzanna weszła mu w słowo.
– Wiesz, że w okolicach Czarnobyla pojawiły się gatunki uznane za wymarłe? Tylko dlatego, że nie ma tam ludzi.
Popatrzył na nią podejrzliwie.
– Skąd to wiesz?
– Przeczytałam w internecie.
– To nie musi być prawda.
– Nie musi.
– Karaluchy wykitują z zimna – ciągnął, jakby się z nią licytował.
– To nie musi być prawda.
Nie odpowiedział. Przyjął swoją charakterystyczną pozycję, z dłońmi na brzegu kontuaru, jakby zamierzał odepchnąć się od niego i wstać.
– Wyobrażasz sobie – zapytał po chwili, skinieniem głowy wskazując ulicę – że mogłoby tego nie być? Żadnych, proszę ja ciebie, chodników, ulic, nic. Tylko, za przeproszeniem, ziemia. Bluszcz...
– Nie wyobrażam sobie – odpowiedziała Zuzanna zgodnie z prawdą. – Czytałeś to? – Wyciągnęła z torby niedużą książkę w okładce barwy kompostu. Tytuł, wypisany szczupłymi, wysokimi literami w kolorze écru, brzmiał No Future.
– To po angielsku – stwierdził Rafał.
– Nie, po polsku, tylko tytuł zostawili, żeby było bardziej uniwersalnie.
– Czas – powiedział Rafał – to przesąd.
* * *
Stewardesa zabrała tackę z bułą i pozostałymi odpadami. Foliowe opakowanie, jak trumna, sprawi, że rozkład buły trochę dłużej potrwa. Zuzanna złożyła stolik. Sięgnęła do torby i wyciągnęła wydruki. Poza fotografikiem i malarzem od cyfr Rafał upatrzył sobie jeszcze dziewczynę, Dorę Iliopoulos, dwadzieścia trzy lata. Robiła kolaże ze ścinków gazet i najrozmaitszych drobnych przedmiotów: spinek do włosów, sprężynek od długopisów, piór, zasuszonych liści i kwiatów, skrawków materiału, kawałków sznurka, haczyków wędkarskich. Czasem domalowywała coś akwarelą albo kredkami. W efekcie powstawały zadziwiające kompozycje, bardzo delikatne, prawie koronkowe, a jednocześnie w niepojęty sposób złowieszcze, może wskutek zestawienia elementów twardych z miękkimi. To sugerowało przemoc. Ale nie, jednak nie o to chodziło, a w każdym razie nie tylko o to. Wszystkie te abstrakcyjne pejzaże były doskonałe i – szukała w myślach odpowiedniego określenia – wiarygodne. Właśnie. Zuzanna nie wiedziała, na czym to polega, ale nie miało się potrzeby niczego w tych pracach kwestionować. Po prostu talent, pomyślała i poczuła lekkie ukłucie zazdrości.
Potem wróciła do cyfr. Malarz, młody chłopak, nazywał się Antonis Rapi i to on najbardziej zafascynował Rafała. Nie malował nic innego, tylko te ciągi cyfr. Dokładniej przyjrzała się fotografiom: z całą pewnością były nieostre, głupio to wyglądało na tym drogim papierze. Wybrała jedną, najwyraźniejszą, i zbliżyła do oczu. Natychmiast musiała je zamknąć, poczuła się, jakby ktoś zaświecił jej bardzo ostrym światłem prosto w źrenice. Dziwne. Po chwili podniosła powieki, ale tym razem spojrzała na zdjęcie z daleka. Coś dziwnego stało się z fakturą papieru. Efekt trompe l’oeil? Nie, widziała tylko te liczby. Meandrujące ciągi liczb. Chyba jednak coś jej się zrobiło z oczami. To pewnie ze zmęczenia, pomyślała. Poczuła, że musi wstać, wyprostować nogi, przejść się.
Na szczęście toaleta była akurat wolna. Zuzanna weszła do małego plastikowego pomieszczenia i usiadła na zamkniętym klozecie. Bolała ją głowa i wrócił dobrze znany niepokój, ale pojawiło coś jeszcze – z wielką intensywnością zaatakowały ją obrazy. Nie był to jej zwykły film, tylko nagłe wtargnięcie innego świata, innego czasu w jej czas. Zaczęły jej się wyświetlać jakieś scenki z przeszłości, ze starych zdjęć, ale też takie, których nie rozpoznawała. Jedna za drugą, jak błyskawiczny pokaz slajdów. Potrząsnęła głową. Miała wrażenie, jakby coś nagle się w niej odblokowało i świadomość została zalana przez dane, o których istnieniu nawet nie wiedziała. To pewnie ze zmęczenia, pomyślała znowu. Samolot się zatrząsł, widocznie wleciał w strefę turbulencji. Wstała, przytrzymując się ścian. Odkręciła wodę. Dokładnie opłukała twarz. Spojrzała w lustro: miała ciemne sińce pod oczami. Wyglądała okropnie.
Dziecko deptało mrówki. Miało na sobie czerwone sandałki, wystawały z nich okrągłe paluszki zakończone małymi, bardzo brudnymi paznokciami. Dziecko systematycznie eksterminowało małe stworzenia pulchnymi stopkami, z każdym opuszczeniem sandałka na beton eliminując kilka sztuk, bach, bach. Deptanie odbywało się na schodach do dużego domu, najwyraźniej mrówki wytyczyły sobie tamtędy szlak. Dziecko oddawało się swojemu zajęciu w całkowitym milczeniu i było nim tak pochłonięte, że nie usłyszało skrzypnięcia drzwi wejściowych; dopiero pojawienie się na betonowych stopniach ogromnego cienia uświadomiło mu, że przyszła matka. Przeczuwało, że to koniec zabawy, więc zwiększyło tempo, bach! bach! bach! rozbiegane czarne kropki na zawsze kończyły bieg. „Przestań!”, krzyknęła postać rzucająca cień, „tak nie wolno!”. Dziecko zdołało tupnąć jeszcze dwa razy, zanim matka złapała je za rączkę i pociągnęła za sobą do domu. Dopiero niedawno nauczyło się chodzić, podążając za matką, kołysało się z boku na bok jak kaczuszka.
Wracając na miejsce, poprosiła stewardesę o szklankę wody, wypiła ją na stojąco i poprosiła o kolejną. Współpasażer wstał, by ją wpuścić, i popatrzył na nią zatroskanym wzrokiem, Zuzanna machnęła ręką na znak, że już wszystko w porządku, wślizgnęła się na fotel, oparła głowę o szybę i zamknęła oczy.
Dziewczynka leżała w łóżku szczelnie otulona kołdrą w czerwone i niebieskie muchomorki. Przyciskała do siebie małą plastikową lalkę o bardzo sztywnych rozczochranych włosach. W kaflowym piecu buzował ogień i wydawało jej się, że blask lekko prześwituje przez szpary między kafelkami. Od czasu do czasu w środku coś strzelało, bała się wtedy i naciągała kołdrę na głowę.
Z sąsiedniego pokoju dobiegały stłumione głosy rodziców. „Nie przeżyję kolejnej zimy na tym wygwizdowie”, powiedziała matka. Dziewczynka skuliła się pod kołdrą. „Całe życie zmarnowane na czekaniu”, powiedziała matka. Dziewczynka nie chciała tego słyszeć, ale słyszała. „Kto krowy pasał, ten zawsze będzie pastuchem”, powiedziała matka. Jej głos był ostry jak nóż. „Urodziłam ci dziecko”, powiedziała matka. „Moja matka urodziła siedmioro”, odpowiedział ojciec. „Nie płacz”, powiedziała dziewczynka do lalki. „Natychmiast przestań wyć”.
* * *
To było jego ulubione miejsce. Tlen. Wnętrze o ścianach pomalowanych w psychodeliczne wzory, sztuczne światło, w łazienkach ultrafiolet, w którym białka oczu i zęby świeciły nienaturalnym błękitnym blaskiem, i muzyka, której bit dostawał się przez stopy do wnętrza ciała, do brzucha, do głowy.
– Cześć – powiedziała Zuzanna, rzucając skórzaną torbę na krzesło obok. – Przepraszam za spóźnienie.
Zdjęła płaszcz i powiesiła go na oparciu.
– Królewnom wolno się spóźniać, a nawet powinny.
Miał na sobie kanarkowożółtą koszulę. Dwa górne guziki były rozpięte, w rozcięciu połyskiwał okrągły srebrny wisior z wygrawerowaną strzałą. Na stoliku stała wysoka oszroniona szklanka z czymś niebieskim.
– To nie wygląda, jakby nadawało się do spożycia.
– To jest ambrozja w najczystszej postaci. Nektar molekularny. – Wypił trochę. – Aaaa! – zawołał, podnosząc zaciśniętą pięść. – To jest siła dla każdej komórki mojego organizmu, widzisz ten organizm? – Udał, że napina mięśnie. – Widzisz, Królewno? Chcesz taki sam? Nie organizm, tylko nektar. Kelner! Gdzie jest kelner?
– Uspokój się – powiedziała Zuzanna, parskając śmiechem. – Zaraz zamówię sobie piwo. To twoje wygląda jak płyn do chłodnicy.
– Natura-kultura, ty lubisz matkę naturę, ale tego już nie ma, nie ma natury-kultury, nie wiedziałaś? Teraz się mówi „samoorganizacja”. Kapsomery wirusów spontanicznie tworzą otoczkę, żeby chronić DNA, wiesz? Materia tworzy tkanki, z których zbudowane są żywe organizmy – znowu wskazał na siebie – bo tak chce. Bo taki ma pierdolony, za przeproszeniem, kaprys. Albo czarcie koła. Słyszałaś o czarcich kołach? Ty, bez urazy, ze wsi, to pewnie słyszałaś. To wszystko jeszcze nic. Weź ciągi liczb. Pieniądze. To jest prawdziwa mistyka. Co to są pieniądze? Wiesz, co to są pieniądze?
– Zaczekaj, pójdę do baru.
– Pieniądze to są liczby. To są szeleszczące ciągi liczb. – Wzniósł ręce i opuszczał je powoli, przebierając palcami. – To są cyfry. Symbole.
– Zaczekaj – powiedziała Zuzanna stanowczo.
– No okej, okej.
Podeszła do baru. Muzyka nie była bardzo głośna, ale wibracje niosły się przez podłogę, przez ściany, jak podczas trzęsienia ziemi. Czekając na swoją kolej, Zuzanna zaczęła lekko kołysać biodrami. Może w ten sposób będzie łatwiej. Może lepiej nie walczyć z tym dziwnym doznaniem, tylko wpuścić je do środka. Poddać się. Zamówiła piwo.
Szron stopniał, po szklance z wypitym do połowy niebieskim drinkiem spływały małe krople wody. Rafał patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem.
– Taką książkę czytałem ostatnio o ezoteryce – powiedział, kiedy Zuzanna wróciła do stolika.
– O ezoteryce – powtórzyła.
– Bo to, co widzisz – popatrzył na swoją dłoń – to, co widzisz, to jeszcze nie wszystko.
Zuzanna pomyślała, że akurat to wydaje się dość oczywiste, ale nie skomentowała. Wiedziała, że kiedy Rafał jest w takim stanie, nie ma sensu mu przerywać.
– Na przykład podróże w czasie: one są możliwe. To jest kwestia techne.
– Mówisz po grecku – zażartowała, ale nie zarejestrował tego.
– Rozwiązania się znajdą – ciągnął. – Najważniejsza jest wiedza. Żeby wiedzieć. Ludzie dzielą się na tych, którzy wiedzą, i na tych, którzy nie wiedzą.
– Którzy wiedzą co? – zaryzykowała.
– To nie jest dobre pytanie – odpowiedział. Upił trochę niebieskiego drinka. – Wie-dzieć – oparł się dłońmi o blat stołu – to słowo do niczego się nie odnosi. Chodzi o stan umysłu. Światło.
Zuzanna obejmowała dłońmi szklankę z piwem. Na styku skóry i chłodnego szkła czuła wyraźne wibracje. W tej muzyce było coś więcej niż tylko dźwięki. Coś, co podprogowo wnikało do jej organizmu. Jak wirus.
– Wszystko jest połączone. Weź płuca: dlaczego są takie podobne do drzew? Bo się rozgałęziają. To znaczy, oskrzela się rozgałęziają. Mają gałęzie. A teraz weź zamień „gałąź” na „horyzont inwestycyjny”.
– Nie nadążam.
– Fraktale – wyjaśnił. – Lokalny chaos, globalny porządek?
– Dobrze się czujesz?
Miała wrażenie, jakby coś ją zasysało. Światło. Muzyka. Szum. Jakby znalazła się w niewidzialnej bańce. Głos Rafała dochodził z zewnątrz i stawał się coraz niższy.
– Ja się czuję po prostu za-je-biś-cie, Królewno. Jest moc, jest światło – odpowiedział.
– Zamówmy jeszcze. – Jej głos też brzmiał jak z zaświatów.
Rafał wstał i ruszył w stronę baru. Zrobiło się tłoczno. Ludzie kołysali się w rytm transowego bitu, każdy zamknięty w swojej bańce.
– Hello! – wołał Rafał do kogoś, kto chyba właśnie wszedł.
Wygrzebała z torby telefon. Esemes od matki: „Wszystko OK? Dzwoniłam czemu nie odbierasz?”. Dziwnie było myśleć o matce w tym miejscu. „Jestem z kolegą na piwie”, odpisała. Rafał wrócił ze szklankami, ale nie usiadł naprzeciwko Zuzanny. Rozmawiał z kimś, kogo spotkał po drodze. Nie potrafiła skupić się na tym, co mówił. Jego głos zlewał się z muzyką. Wypiła jeszcze trochę piwa, a potem zebrała swoje rzeczy i zaczęła przepychać się do wyjścia między stłoczonymi ciałami.
– Pa, Królewno – zawołał Rafał do jej pleców.
Nie odwróciła się, podniosła tylko rękę na znak, że go słyszy.
Dziwnie było znaleźć się z powrotem na zewnątrz. Oddychanie zimnym powietrzem niemal bolało. Płuca, fraktale. Jej ciało nadal wypełniały wibracje. Dopiero po chwili założyła płaszcz. Na niebie wisiał młody księżyc. Sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał spaść. Przed wejściem do klubu stali, paląc papierosy, dwaj ładni chłopcy. Ni z tego, ni z owego Zuzanna pomyślała, że mogliby być jej synami.
* * *
Dziewczynka wbiegła po betonowych schodach. „Mamo!”, zawołała, „są!”. Matka siedziała przy kuchennym stole w podomce w kolorowe bohomazy. „Co takiego?”, spytała zmęczonym głosem. „Krokusy, chodź, pokażę ci”. Matka zarzuciła płaszcz na podomkę, wciągnęła kalosze. Poszły za dom. Tuż pod drewnianą ścianą z oknem zabitym kilkoma świeżymi deskami rosła kępa krokusów. „Zobacz, mamuś”, powtarzała dziewczynka, „zobacz, te będą fioletowe, te – żółte”, pokazywała palcem pęczniejące podłużne zgrubienia. „Rzeczywiście”, powiedziała matka. Uśmiechała się oczami, były duże i jasne, czasem szare, a czasem zielone. Teraz zielone. Kosmyk jasnych włosów opadł jej na czoło, odgarnęła go i założyła za ucho. „Jesteś najpiękniejsza na świecie”, powiedziała dziewczynka do matki i mocno do niej przylgnęła. Matka zmierzwiła włosy córki, przytuliła do siebie małą głowę. „A kto to się tak do mnie klei?”, zapytała. „Przywra”, wymruczało dziecko do jej brzucha i zachichotało. „Przywra brzuszna, mamusiu”. Matka roześmiała się głośno. „Te przyrodnicze książki”, powiedziała. „Jestem przywrą”, powtórzyła dziewczynka, „jestem przywrą brzuszną i nie puszczę cię”.
* * *
Małe listki na drzewach miały ten seledynowy kolor, który sprawiał, że Helena myślała o nowej sukience. Powietrze lekko pachniało, kwitły drzewka owocowe. Skończyła pracę wcześniej niż zwykle i szła teraz na przystanek autobusowy. Szpital był w innym mieście, oddalonym o mniej więcej pół godziny. Wyjątkowo nie musiała się spieszyć, więc przyglądała się trochę tym listkom i białym kwiatkom na rosnących jeszcze gdzieniegdzie krzakach mirabelki. Wcześniej padało, ale teraz wyszło słońce. Nie założyła płaszcza, przewiesiła go przez ramię. Co roku przychodził w końcu ten dzień, kiedy można było wyjść na dwór bez płaszcza czy kurtki. Jako dziecko zawsze go świętowała i teraz też nie mogła nie czuć radości – choć może już nawet nie wypadało.
Po drodze wstąpiła do sklepu. Kupiła trochę owoców, soki w kartonikach, herbatniki – dyżurny zestaw szpitalny. Jej matka, zawsze taka niezależna, z trudem przyjmowała te dary, bo oznaczało to coś w rodzaju kapitulacji przed własną córką. Helena nie znosiła tej matczynej przekory, ale teraz cieszyły ją wszelkie przejawy uporu. Po namyśle kupiła jeszcze czekoladki.
– Dobrze wyglądasz – skłamała na wejściu.
Wsparta na dużej białej poduszce matka wyglądała jak krasnal.
– W tych szpitalach teraz – powiedziała, puszczając komplement mimo uszu – wcale nie jest tak źle.
Helena zaczęła wyjmować z torby zakupy i układać je na szafce.
– Usiądź – poprosiła matka. – Cały czas pędzisz. I po co mi tego naznosiłaś?
– Żeby ci było przyjemnie – odparła Helena z uśmiechem.
Przysiadła na brzegu łóżka. Dłonie matki, ułożone jedna obok drugiej na kołdrze, były posiniaczone od igieł. Helena odwróciła wzrok. Na sąsiednim łóżku twardo spała młoda, najwyżej trzydziestoletnia kobieta.
– Wycięli jej całą macicę – wyjaśniła matka cicho, widząc, że córka przygląda się jej sąsiadce – i ona teraz ciągle śpi.
– Pewnie jest zmęczona po operacji – powiedziała Helena bezradnie.
– Tak. – Matka splotła palce. – Wiesz, że będą mnie przenosili?
– Nie zdążyłam jeszcze porozmawiać z lekarzem. – Głos Heleny lekko drżał.
– Będą mnie przenosili na onkologię – oznajmiła matka spokojnie.
– Potem porozmawiam z lekarzem. – Helena miała wrażenie, że słowa, które wypowiada, są zrobione z czegoś gęstego, co przywiera do podniebienia i zębów.
– Zawiozą mnie karetką. Do Warszawy.
– Aż do Warszawy?
– No a gdzie? Przecież to nie jest tak daleko.
– Jak ja cię będę odwiedzała? – spytała Helena od rzeczy.
– To się przecież nie będzie wiecznie ciągnęło.
– Oczywiście, że nie. – Mówienie nadal sprawiało Helenie wysiłek.
– Nikt nie wie, co będzie – powiedziała matka. – Nie ma co. – Machnęła ręką.
– Będzie dobrze – zapewniła Helena. – Zaraz porozmawiam...
– Ty mi lepiej powiedz – matka weszła jej w słowo – jak tam dzieciaki. U ojca byłaś? U Polesiakowej?
– Zawsze chodzę. Raz w tygodniu zawsze tam pójdę. Może w przyszłym...
– Nie, nie przyprowadzaj tu teraz dzieciaków. A już zwłaszcza małej. Poczekaj. – Sięgnęła do szafki i wyciągnęła kopertę. – Masz. To dla Pawła.
– Co to?
– A parę groszy. Będą jego urodziny...
– Za miesiąc!
– No to co? Daj mu, niech sobie coś kupi. Komórkę doładuje. No, weź.
Dłoń matki drżała. Helena wzięła kopertę i złożyła na pół.
– Mamo – powiedziała. – Jesteś uparta jak osioł.
Matka przymknęła oczy.
– Nic mnie nie boli – mruknęła. – Tylko tak mi jakoś w głowie szumi. Pewnie od leków.
– Mamo...
– Oleńka chodzi w sukience? – zapytała matka, nie otwierając oczu.
– Tak. – Helena ściskała kopertę. – Ciągle by w niej chodziła. Będziesz jej musiała uszyć jeszcze jedną.
– Co będzie, to będzie – powiedziała matka.
– Porozmawiam jeszcze z lekarzem...
– Nic mnie nie boli – powtórzyła. – Tylko ten szum w głowie.
Helena schowała kopertę do torby. Obydwiema dłońmi ujęła dłoń matki.
– Chyba się zdrzemnę. – Dłoń matki lekko drżała. – Jedź już do domu, Helenko – powiedziała matka, nie otwierając oczu.
* * *
Zuzanna obudziła się z drzemki. Ból głowy minął, czuła się znacznie lepiej. To wszystko z przemęczenia, pomyślała. Obiecała sobie w duchu, że po powrocie pójdzie na kilkudniowy urlop i wyśpi się za wszystkie czasy. I może wreszcie zacznie biegać. Miała już nawet buty. Tak. W końcu się za siebie weźmie. Turbulencje minęły, samolot buczał jednostajnie, jak autobus. Zerknęła na mężczyznę w garniturze: pisał coś w notatniku.
Otworzyła książkę i czytała dalej: „Aż do późnej nowoczesności przyszłość ludzkości zdawała się nieograniczona. Człowieka przednowoczesnego przerażał ogrom czasu, jego potencjalna nieskończoność. Fantazje o końcu świata pozwalały oswoić czas, umożliwiały teleologiczny sposób myślenia zarówno o pojedynczym życiu, jak i o życiu zbiorowości. Apokalipsa, siłą rzeczy, jest fikcją. Dlatego nie uwierzymy w nią do końca nawet wtedy, kiedy stanie się faktem”.
* * *
Helena otworzyła drzwi pokoju numer 317 i osłupiała. Dużo już widziała, ale czegoś takiego jeszcze nie. Pościel z obydwu łóżek – bo to była dwójka – leżała na podłodze. Kołdry złożono na pół i zwinięto w dwa duże rulony, poduszki poukładano wokół tych rulonów, narzuty też walały się na podłodze. Powoli weszła do środka. Wewnątrz unosił się ledwo wyczuwalny zapach, trochę podobny do tego w kościele – kadzidło. Rozejrzała się. Na szafce nocnej w filiżance z napisem ATENA tkwił ogarek świeczki. Podniosła filiżankę. Trzeba to będzie domyć. Weszła do łazienki. Ręczniki leżały na podłodze, obok wanny w drugiej filiżance tkwiła druga świeczka. Wyrzuciła ogarki do kosza i zaczęła wydłubywać wosk. Kleił się do palców, właził pod paznokcie. Wlała do filiżanki trochę gorącej wody, wosk się rozpuszczał, ale nadal lepił się do brzegów naczynia. Poczuła narastającą złość. Traciła minuty. Drżały jej ręce. A było jeszcze tyle do zrobienia. I matka. Kiedy po ostatniej wizycie Helena rozmawiała z lekarzem, powiedział jej, że jest źle. Nie ma nadziei na „trwałe wyleczenie”. Co to jest „trwałe wyleczenie”? Filiżanka, już prawie czysta, wypadła jej z ręki, uderzyła o krawędź umywalki i spadła na podłogę, tłukąc się na drobne kawałki. Helena zaczęła zbierać skorupy drżącymi rękami. Napis ATENA pękł na trzy części. Wrzuciła skorupy do kosza. Jeszcze trzeba wyczyścić drugą. Jeszcze trzeba rozmontować to miejsce kultu, przewietrzyć pokój, jeszcze to i to, i to.1
Zaczęło się jeszcze w wakacje, w sierpniu. Lato już trochę przejrzało, światło słoneczne miało odcień miodu, rankami jasnego, a popołudniami ciemnego. Kwiaty w ogrodach, astry i mieczyki, były coraz bardziej przykurzone, dojrzewały maliny i pierwsze jabłka. On mieszkał po sąsiedzku, tylko z matką, w małym domku z oknami osadzonymi tak nisko, że zaglądając do środka, nie patrzyło się w górę, ale w dół. Ale kto by zaglądał, nic tam nie było do oglądania oprócz waty między szybami i powtykanych w tę watę zasuszonych nieśmiertelników. Był starszy, miał iść do ósmej klasy po dwóch latach spędzonych w siódmej, ale nieduży i wyglądał jak dziecko, jakby zawsze miał nim zostać. Przed domem z jakiegoś powodu po deszczu zawsze stała woda, a jeśli akurat nie padało – zalegało błoto; ogródka co kot napłakał, dwie grządki byle jakich kwiatków i wyrośnięte ponad miarę nacie pietruszki. Łaził po tym podwórku, jakby tam było coś ciekawego, a czasem przychodził do niego pies, brzydki szary kundel, i wtedy bawili się we dwóch albo szli nad rzekę. Helena obserwowała go ukradkiem, fascynowały ją jego puste dni, nigdy nie musiał pomagać matce, bo całymi dniami spała. Pracowała na noce w mleczarni w drugim mieście, wracała pierwszym autobusem, kiedy tutaj wszyscy dopiero wstawali, wysiadała pod cmentarzem, zdejmowała buty i szła piechotą przez pola, boso, do biedniutkiego domu, gdzie czekał na nią ten jej dziwny syn, po czym kładła się spać i spała do późnego popołudnia, a Mirek włóczył się po dworze, całkiem sam i zupełnie wolny.
„A ja dobrze wiem, co to za mleczarnia”, powiedziała matka Heleny pewnego wieczora. Pochylała się nad żelazkiem, prasowała sukienkę, którą właśnie uszyła; sukienka miała bufki i marszczenia, więc to była żmudna praca, ale matka Heleny była perfekcjonistką, nie mogłaby oddać klientce ubrania z zagnieceniami. Dziewczynka widziała zaokrąglone plecy matki w popielatej bluzce i tył jej głowy, jej czarne jak atrament włosy, spięte, jak zawsze, w zdyscyplinowany kok. „Dobrze wiem, co to za mleczarnia”, powtórzyła z przekąsem. Ojciec siedział przy kuchennym stole z zamkniętymi oczami. Obok niego stała szklanka z herbatą w koszyczku. Helena wiedziała, że herbata jest bardzo mocna i zimna. „Na wszystko im brakuje”, ciągnęła matka, „nie zastanawia cię, skąd ona cały czas ma nowe buty?”. Ojciec Heleny kiwał się lekko w przód i w tył. To był stan pośredni między snem a czuwaniem, ojciec spędzał tak coraz więcej czasu, jakby chciał zminimalizować swój udział w życiu, które toczyło się wokół niego. „I nie normalne buty, tylko szpilki. W sam raz do mleczarni”. Jakaś mucha zaczęła hałaśliwie obijać się o szybę i ojciec się wzdrygnął. „Zamiast zabrać tego dzieciaka do lekarza w Warszawie”, mówiła dalej matka. „Od razu widać, że chory. I taki do niej niepodobny. A ona tylko by się stroiła, Ruska jedna. Skąd on ją wziął, ten Polesiak?”. Hela nie miała pewności, czy ojciec rejestruje monologi matki. „I zaraz go do grobu wpędziła. Czy ty go jeszcze pamiętasz? Tego Polesiaka?”.
Helena podglądała matkę Mirka przez ogrodzenie między posesjami. Po południu czasem udawało się zobaczyć ją na podwórku. Wychodziła przed pokraczny domek i przeciągała się. Potem zapalała papierosa i przechadzała się w kółko wśród kałuż. Przyglądała się namiastkom grządek, pochylała się to tu, to tam, jakby coś odkrywała albo przeciwnie, wyciągała ręce ku niebu. Zwykle miała na sobie jakiś znoszony łach czy nawet flanelową koszulę nocną i stare chodaki, czasem kalosze. Jeśli matka Heleny zobaczyła sąsiadkę przez kuchenne okno, przerywała na moment pracę i też zapalała, po czym zamierała w bezruchu i tylko od czasu do czasu mocno się zaciągała. Miała wtedy dziwny wyraz twarzy, który niepokoił Helenę, bo go nie rozumiała. Nie było w nim surowości, do której dziewczynka tak bardzo przywykła, że nie wzbudzała już w niej lęku, ale nie było w nim też radości, raczej coś smutnego, i ten smutek nie dotyczył sąsiadki. Helena trochę się go bała. Tego smutku.
Nie umiałaby ocenić, czy matka Mirka jest ładna czy nie. Należała do pokolenia matek, więc była stara i nie podlegała już takiej ocenie. Ale na pewno różniła się od innych dorosłych, zwłaszcza od innych matek. Helę fascynowało to jej spanie. Spanie przez cały dzień i ostentacyjne popołudniowe „poranki”. Tajemnicza praca, od zmierzchu aż po świt, w mleczarni, a może nie w mleczarni, tylko w jakimś ciemnym miejscu z mężczyznami, którym umiała dawać coś, czego nie dawały im ich żony, podobne do matki Heleny, i w zamian za co dostawała od nich prezenty. Hela chowała się czasem za wyrośniętą tują, w miejscu, skąd nie było widać żadnego z dwóch domów, i patrzyła.
I tak to się zaczęło: pewnego dnia Mirek przyłapał Helenę przycupniętą pod tują tuż przy siatce. On też przykucnął. Siedzieli tak przez dłuższą chwilę, patrząc sobie w oczy przez oka siatki. Tak to się zaczęło. Naprawdę patrzyli i naprawdę w oczy, od pierwszej chwili, jak zahipnotyzowani, jakby się jedno miało w oczach tego drugiego utopić. Tak to trwało, chwilę albo wieczność, aż Mirek parsknął śmiechem. Roześmiał się na cały głos. To się Heli nie spodobało, zerwała się na równe nogi i pobiegła do domu.
Ale potem wróciła, może po godzinie. Dalej tam siedział, bez ruchu, tak jak go zostawiła. Siedział sobie po prostu na ziemi, pogodny i cierpliwy, a kiedy ją zobaczył, uśmiechnął się od ucha do ucha, zadowolony, pomyślała wtedy ze złością Hela, jak ten jego pies. Usiadła po turecku obok tui. „No to rozmawiajmy”, powiedziała ostro. Mirek energicznie pokręcił głową, nie wydając żadnego dźwięku. „No co ty, niemota jesteś, czy co?”. W odpowiedzi wyszczerzył się i powoli skinął głową. „Debil?”. Zaprzeczył, też bezdźwięcznie, wciąż uśmiechnięty. „No ja nie mogę, to co my będziemy robili?”. Mirek przysunął twarz do siatki – Helenie nie podobało się, że jest aż tak blisko, ale ciekawiło ją, co się dalej stanie; patrzył na nią intensywniej, niż ktokolwiek kiedykolwiek na nią patrzył, i chciała, by to trwało. Więc tylko zrobiła naburmuszoną minę, ale nie odeszła. Spędzili w ten sposób czas aż do obiadu, porozumiewając się minami i gestami; w końcu też parsknęła śmiechem i ten śmiech roztopił ostatni kawałek lodu między nimi.
Po obiedzie musiała pomagać matce w sprzątaniu, a potem siedzieć w domu, bo matka uważała, że dziewczynka nie powinna całymi dniami włóczyć się po dworze jak jakieś dziecko z marginesu. Więc zamiast tego Hela włóczyła się po domu. W pokoju telewizyjnym ojciec czyścił buty. Robił to co kilka dni, metodycznie i bardzo dokładnie. Rozkładał na podłodze stare gazety, na tych gazetach pastę, wilgotną ściereczkę, suchą ściereczkę i szczotkę. A potem wycierał z błota i kurzu, pastował, polerował, aż stare, znoszone buciory zaczynały lśnić. Jeśli o ojcu Heleny w ogóle można powiedzieć, że bywał szczęśliwy, to w takich właśnie chwilach, po tych małych, ale zwycięskich bitwach z brudem. Spoglądał wtedy na córkę z radosnym zdziwieniem, jakby od dawna jej nie widział i był zaskoczony, że tak bardzo urosła, Helenka, jego mała księżniczka, pączuszek, różyczka...
Tymczasem w wysprzątanej kuchni matka rozkładała szycie. Na stół wjeżdżała maszyna, papierowe wykroje i skrawki materiałów pokrywały blaty szafek. Hela lubiła te godziny, kiedy kuchnia przeobrażała się w kolorowe laboratorium. Czasem coś przytrzymywała, czasami służyła za manekin. Matka była całkowicie pochłonięta pracą i w tym twórczym szale nieraz przestawała wyglądać jak matka i zaczynała wyglądać jak ktoś całkiem inny, może nawet jak artystka. Paliła, nie odrywając wzroku od wykroju. Potem gasiła papierosa w dużej kryształowej popielniczce i upinała coś na Helenie, trzymając w ustach szpilki z kolorowymi łebkami, a później cięła, fastrygowała i w końcu siadała do maszyny. Spod igły wybiegały równe, pewne ściegi. Kilometry ściegów. Gdyby ta turkocząca maszyna była pojazdem, matka Heleny już dawno wyjechałaby z Polski, a kto wie, może i z Europy.
Tym razem jednak czas bardzo się Helenie dłużył i nawet turkotanie maszyny zdawało się wolniejsze niż zwykle. Nieprzytomnie wykonała kilka poleceń matki i poszła do swojego pokoju. Zamknęła się u siebie, przysiadła na łóżku i wygładziła dłońmi zieloną spódniczkę. Letni dzień już przygasał, był to ten przedwieczorny moment całkowitej ciszy, czas bezbarwnego nieba, kiedy ciemne kształty drzew wyglądają jak duchy – duchy, które na coś czekają, ale na co? Helena zauważyła, że lekko drżą jej ręce. Czuła niepokój, może nawet strach. Nie umiała o tym myśleć. Nie wiedziała, czego się boi, więc nie wiedziała, jak przed tym uciec. Po chwili wstała i zaczęła zdejmować z półki wszystkie swoje skarby – fajansowe słoniki, opakowania po zagranicznych słodyczach, buteleczki po tanich perfumach – a następnie znowu to wszystko poukładała, ale po nowemu. Turkotanie maszyny ustało, z sąsiedniego pokoju dobiegało teraz pogwizdywanie ojca. Pewnie skończył polerować buty. Wreszcie słońce zanurkowało w głąb nieba, zostawiając za sobą żółte i różowe plamy. Niepokój się rozproszył i drzewa znowu były tylko drzewami.
Po zmierzchu Helena wymknęła się na ganek. Zrobiło się zimno. Z niskich okien sąsiedniego domu wylewało się światło, ale już parę metrów dalej niepodzielnie panowała noc.
Następnego ranka Helena wyszła przed dom zaraz po śniadaniu, powolnym i dostojnym krokiem, żeby było jasne, że wcale jej się nie spieszy. Kątem oka zobaczyła Mirka bawiącego się z psem. Przechadzała się po ogródku i oglądała przywiędnięte astry, niepewna, co robić. Kucnęła przy daliach i zaczęła zdmuchiwać kurz z herbacianych płatków. Była zawstydzona wczorajszymi zabawami i zła, zła na siebie i na to dziwadło zza płotu, które nie umiało mówić i tylko szczerzyło się bez przerwy jak głupi do sera. Tymczasem dziwadło podeszło do siatki i zawołało:
– Hej!
Helena wyprostowała się gwałtownie i spojrzała na niego.
– To ty jednak umiesz mówić? – odkrzyknęła
– Jasne, że umiem – odpowiedział Mirek. – Tylko nie lubię. – Po czym uśmiechnął się od ucha do ucha tym swoim dziecinnym uśmiechem. – Chodź na moją stronę! – zawołał.
Hela zawahała się. Nie wiedziała, czego chce, a raczej chciała dwóch rzeczy jednocześnie, żeby był i żeby go nie było. Ale zdawała sobie sprawę, że nie mogą tak po prostu sterczeć, każde u siebie, i wrzeszczeć przez płot, bo zaraz ktoś ich zobaczy i będzie jeszcze większy wstyd. Więc końcu zawołała:
– No to chodź na spacer.
Poszli we trójkę: czarnowłosa dziewczynka, drobny jasnowłosy chłopiec i pies. Poszli na przełaj polami i nad rzekę, a potem wzdłuż rzeki do lasu, gdzie droga zamieniała się w ścieżkę i w końcu ginęła w zaroślach. Mirek rzucał psu patyki, a pies przynosił je, szczęśliwy, ale wcale nie chciał ich od razu oddawać, tylko drażnił się z Mirkiem i warczał jak wilk. „Pooooluj, wilku, poooluj”, mówił do niego czule Mirek i pies – Bazyliszek, Bazyl – pędził za patykiem z takim oddaniem, jakby od tempa tego biegu zależało czyjeś życie.
– To teraz będziesz w ósmej klasie – powiedziała Hela.
– No – potwierdził Mirek po prostu – będę.
– Ale w siódmej chyba kiblowałeś? – spytała.
– No, kiblowałem – odpowiedział.
– Z czego? – nie dawała za wygraną.
– Najbardziej to z polaka.
– A co? – cisnęła dalej Hela. – Nie lubisz czytać?
– Lubię – zaprotestował, znowu rzucając Bazylowi patyk – tylko pisanie nie bardzo. – Pies puścił się w pościg. – No bo nigdy nie wiem, co napisać – mówił dalej chłopiec – bo zdaje mi się, że i tak wszystko już wiadomo.
Hela spojrzała na niego kątem oka. Uśmiechał się, ale nie do niej i nawet nie do Bazyla, tylko jakoś tak w powietrze, ogólnie. Bazyl przybiegł z patykiem, znowu zaczęła się szarpanina.
– Długo tak możesz? – zapytała.
– No – odpowiedział Mirek, energicznie kiwając głową – bez końca.
Nigdy się nie umawiali. Po śniadaniu albo, czasem, po obiedzie Helena wychodziła przed dom i zaraz rozlegało się poszczekiwanie Bazyla. „Hej”, wołał Mirek. „Hej”, odkrzykiwała i szła do furtki. Wędrowali zapomnianymi drogami albo na przełaj przez pola, włazili na opustoszałe o tej porze roku szkolne podwórko, a stamtąd stromo schodzącą w dół ulicą Zapłotki szli znowu nad rzekę, dotarli nawet do drugiego lasu, położonego po przeciwnej stronie miasteczka, bardzo daleko, jakąś godzinę drogi od domu. Hela odkrywała miejsca, o których istnieniu nie miała pojęcia, chociaż mieszkała w tych okolicach od urodzenia. Niedużo rozmawiali, prawie wcale. W tej ciszy między nimi robiło się jakby więcej miejsca dla świata i dzięki temu wszystko stawało się wyraźniejsze: drzewa, kamienie, a nawet mrówki i chrząszcze. Bazyl biegł za nimi, dumny z takich państwa, i nawet nie upominał się o pieszczoty ani o zabawę. W lesie Mirek przywoływał go i kazał iść tuż przy nodze, i ten kundel go słuchał. Rozumiał każde słowo, chociaż słowa były raczej dla Heleny, bo pies czytał z oczu chłopca i wszystko było jasne, nawet to, że Bazyl nie może przebywać z nim przez cały czas, i kiedy kończył się spacer, szedł po prostu buszować po mieście razem z innymi bezpańskimi stworzeniami. A następnego dnia pojawiał się znowu, czasem poturbowany, ale niezmiennie zadowolony, i witał się z Mirkiem tak, jakby widział go pierwszy raz w życiu. Jakby to było nie wiadomo jakie święto.
Bo było. Bo to przecież właśnie było święto. Sierpniowe miasteczko drzemało, żyto na okolicznych polach już skoszono, stogi słomy na ścierniskach wyglądały jak fantastyczne budynki. Ale kto mógłby w nich mieszkać? Mirek mówił, że może kosmici, bo kosmici, patrząc na wszystko z góry, widzą wzory ułożone z tych stogów i umieją je czytać jak zaszyfrowaną wiadomość. Widziane z wysoka ściernisko nie jest ścierniskiem, tylko stroną z książki, w której napisano coś dziwnymi literami, nie takimi jak zwykłe polskie litery, tylko bardziej jak te szlaczki wyryte na płaskich kawałkach piaskowca na kirkucie. „Ty sam jesteś kosmita, ty”, mówiła prawie czule, a Mirek uśmiechał się pod nosem, gwizdał na Bazyla i Helena widziała, że – na swój chłopięcy sposób – jest bardzo szczęśliwy.
Ale raczej wybierali zabawy, do których nie potrzebowali słów. Popołudniami zapuszczali się głęboko w nadrzeczny las, Mirek znał tam jedno miejsce, pod skarpą, tuż nad wodą, gdzie można było rozpalić ognisko. Las był suchy i jednostajny, prawie same sosny. Zbierali patyki i szyszki i układali w mały stosik, a na spód kładli trochę igliwia. Mirek zawsze miał przy sobie zapałki. Przytykał zapałkę do igliwia i czekał cierpliwie, aż płomyk urośnie; kiedy ogień dotykał małych gałązek, ożywały i wydawało się, że zakwitają. Potem kucali przy ognisku i gapili się na rzekę. Rzeka płynęła w tym miejscu bardzo powoli, właściwie przypominała jezioro. Siedzieli tak i słuchali, i Helena dziwiła się, jak dużo można usłyszeć. Wiatr na wodzie i wiatr w drzewach, jego nagłe zrywy przeplatane długimi sekundami milczenia, kiedy wydawało się, że czai się między drzewami jak płochliwe drapieżne zwierzę. Odgłosy lasu: skrzypienie starych pni, przerywane ptasie trele, czasem prawie histeryczne. Motor, gdzieś w oddali, może łódź albo samochód po drugiej stronie rzeki. Siedzieli tak, a słońce powoli zachodziło za ich plecami, za skarpą, za lasem. Niebo nad rzeką niepostrzeżenie zaczynało zmieniać kolor, a Helena miała wrażenie, że oprócz tych wszystkich dźwięków, oprócz wiatru, rzeki i lasu słyszy jeszcze jeden, prawie nieuchwytny. Czasem tam był, a czasem go nie było. Raz usłyszała go bardzo wyraźnie. Przestraszyła się wtedy. Wstała, podeszła do brzegu, złapała jakiś badyl i zaczęła chlapać, bez ładu i składu, chyba tylko po to, by to coś zagłuszyć. Mirek podniósł się cicho i stanął tuż za jej plecami, bardzo blisko. Za blisko, pomyślała. Mirek zrobił krok do tyłu.
Minął tydzień, potem kolejny i wreszcie któregoś dnia Helenka obudziła się z uczuciem, że coś się zmieniło. Otworzyła oczy i natychmiast zobaczyła ciemnoszare niebo za oknem. Wyszła na ganek. W powietrzu nie było miodu, tylko zimna wilgoć i zapach liści.
– Dzisiaj to się chyba nie będziesz włóczyła – powiedziała matka przy śniadaniu. – Na takim deszczu.
Helenka grzebała łyżką w owsiance.
– Tak mocno nie pada – zaprotestowała w końcu – a ja się akurat dzisiaj umówiłam z Zuzą.
– Z tą miastową? – spytała matka sceptycznie.
– Tak – odpowiedziała dziewczynka gorliwie. Owsianka ledwo jej przechodziła przez gardło.
– To twoja nowa koleżanka?
– No, ona jest całkiem w porządku. – Helena naprawdę nie umiała kłamać. – Poza tym – dodała od razu, żeby jak najszybciej zmienić temat – to już ostatni tydzień wakacji. Pozwól mi wyjść, mamo. – Zdobyła się wreszcie na odwagę i spojrzała matce w twarz.
– Tylko mi jej tu dzisiaj nie przyprowadzaj, bo nieposprzątane – powiedziała matka.
W kaloszach i kurtce przeciwdeszczowej Helena wyszła na ten nagle całkiem odmieniony, prawie jesienny świat. Mirek jak zwykle sterczał już przed domem. Nie miał kurtki i mókł.
– Co robimy? – zapytała od furtki.
– To może chodź idziemy do mnie – zaproponował chłopiec.
Bazyla nie było.
– A twoja mama? – zapytała Hela po namyśle.
– Mama śpi – odpowiedział. – Nie będziemy jej przeszkadzali.
Hela czuła, że przekracza jakąś granicę, której nie powinna przekraczać, że przywłaszcza sobie coś, co do niej nie należy – a jednak weszła do koślawego domku z oknami tuż przy podłodze. Zamiast wchodzić po schodkach do góry, tam schodziło się dwa stopnie w dół. Sień była niska i bardzo ciemna.
– Tam jest mama – Mirek wskazał zamknięte drzwi po prawej – a my pójdziemy tu.
Otworzył drzwi po lewej. Hela stanęła w progu, trochę przestraszona, ale bardziej zaciekawiona. W pomieszczeniu było bardzo ciepło. W starej kuchni na drewno tlił się ogień, w garnku na fajerce coś cichutko szumiało. Pośrodku stał duży drewniany stół, na nim – resztki śniadania, gazety, książki, popielniczka. Pod ścianą łóżko i krzesło, na krześle trochę ubrań, na ścianie nad łóżkiem półka z książkami.
– To twój pokój? – zapytała Hela, wskazując ten kąt skinieniem głowy.
– Tak – odpowiedział Mirek, miała wrażenie, że z dumą.
– No, fajnie tu masz – odezwała się po chwili milczenia.
Mirek był już u siebie, był gospodarzem i właśnie wchodził na łóżko, by dosięgnąć półki.
– Czego szukasz? – zapytała.
– Pokażę ci taką jedną książkę.
Weszła w duszne, nieczyste ciepło i przysiadła na krześle obok łóżka. Mirek usiadł przy niej z książką w rękach.
– O wulkanach – wyjaśnił. – O Ziemi.
Dziewczynka spojrzała na obrazek. Przedstawiał, bardzo schematycznie, przesuwające się masy ziemi i stożek z czerwonym kanałem pośrodku, wyrastający z nich jak gigantyczny pryszcz. Ze stożka wylewała się lawa, wylatywały kamienie i dym, wystrzelały sproszkowane skały i kurz. Mirek siedział tuż obok niej i Helena nie wiedziała, czy jej się to podoba czy nie. Miał biały podkoszulek. Pachniał proszkiem do prania i sobą. W pomieszczeniu było tak gorąco, że z trudem oddychała. Chciała wyjść, ale jednocześnie coś bardzo silnego przytrzymywało ją na miejscu. Bała się, chciała uciekać, ale nogi miała jak z ołowiu. Przewróciła kartkę. Kolejna ilustracja przedstawiała przekrój kuli ziemskiej.
– Wygląda jak owoc – powiedziała, żeby coś powiedzieć; słowa były gęste i lepkie, jak ciasto.
– Jak rozkrojony arbuz – odpowiedział Mirek.
A potem ją pocałował.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------