- W empik go
Niewidzialne oko. Zbiór opowiadań - ebook
Niewidzialne oko. Zbiór opowiadań - ebook
Romantyczni bohaterowie, dla których czucie i wiara znaczy więcej niż mędrca szkiełko i oko.
Rytm zwyczajnych dni zostaje zakłócony z pozoru niewinnymi zdarzeniami - skrzypnięcie podłogi, migniecie czegoś w lustrze, sen, po którym trudno dojść do siebie. Bohaterowie klasycznych opowieści zebranych w niniejszym tomie widzą i czują więcej - ich codzienność przesiąknięta jest grozą i poczuciem niesamowitości. W tej rzeczywistości ludowe legendy okazują się uzasadnione, a przeznaczenie niechybnie dosięga swoich dłużników. Pełna napięcia atmosfera udzieli się również czytelnikowi. Czy od ostatniego wieczoru w obrazie wiszącym na ścianie na pewno nie pojawiła się żadna zmiana?
Klasyczna propozycja dla fanów Guy de Maupassanta i H.P. Lovecrafta.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-285-3415-1 |
Rozmiar pliku: | 350 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był ciepły lipcowy wieczór 1835 roku, gdy Kasper Boeck, pasterz z małego miasteczka o nazwie Hirschwiller, zjawił się w filcowym kapeluszu zsuniętym niemal na plecy, z płócienną torbą na biodrze i z wielkim płowym psem u nogi przed obliczem burmistrza Petrusa Mauerera, który spożył właśnie wieczerzę i raczył się kieliszeczkiem kirschu na trawienie.
Burmistrz, wysoki i szczupły, z górną wargą ukrytą pod bujnym, siwym wąsem, służył swego czasu w armii arcyksięcia Karola. Był wesołego usposobienia, ale jak mawiano, trzymał w garści całe miasteczko, rządząc nim silną ręką.
— Panie burmistrzu! — zawołał wyraźnie poruszony pasterz.
Petrus Mauerer jednak nie dał mu powiedzieć tego, z czym przyszedł, tylko zmarszczył brwi i rzekł:
— Kasprze Boecku, w pierwszej kolejności zdejmij kapelusz, wyprowadź swojego psa, a jak wrócisz, przemów jasno i wyraźnie, bez jąkania, tak, żebym cię mógł zrozumieć.
To powiedziawszy, burmistrz, stojąc przy stole, spokojnie opróżnił kieliszeczek i obojętnym gestem otarł siwe wąsiska.
Kasper wyprowadził psa i wrócił bez kapelusza.
— A więc? — odezwał się Petrus, widząc milczącego pasterza. — Co się dzieje?
— Ano dzieje się, panie, to, że w ruinach Geierstein znowu pojawił się „duch”.
— Ach tak! Spodziewałem się tego. Dobrze mu się przyjrzałeś?
— Bardzo dobrze, panie burmistrzu.
— Nie zamknąłeś oczu ze strachu?
— Nie zamknąłem, panie burmistrzu. Miałem oczy szeroko otwarte. To była jasna, księżycowa noc.
— Jaką miał postać?
— Niewysokiego człowieka.
— Doskonale! — rzekł Mauerer, po czym obracając się ku przeszklonym drzwiom po swojej lewej stronie, krzyknął: — Katel!
Drzwi się uchyliły i zajrzała przez nie stara służąca. — Tak, panie?
— Wybieram się na spacer na wzgórza. Zaczekasz na mnie do dziesiątej. Tu jest klucz.
— Tak, panie.
Stary żołnierz zdjął znad drzwi strzelbę, sprawdził, czy jest nabita, i przewiesił ją sobie przez ramię, po czym zwrócił się do Kaspra:
— Zawiadomisz strażnika ziemskiego, że czekam na niego w tej wąskiej, wysadzanej ostrokrzewem alejce za młynem. Ten twój „duch” to zapewne jakiś rabuś, choć gdyby się okazało, że to lis, sprawię sobie wspaniałą czapkę z nausznikami.
Mauerer i pełen pokory Kasper wyszli. Pogoda była cudowna, gwiazdy świeciły jasno i w nieprzebranej ilości. Gdy pasterz odszedł, żeby zawiadomić strażnika, burmistrz oddalił się wąską drożyną, która wiła się za starym kościołem wśród krzewów dzikiego bzu. Dwie minuty później Kasper i strażnik ziemski Hans Goerner z flintą na ramieniu już biegli, by w ostrokrzewowej alejce dołączyć do pana Petrusa. Cała trójka ruszyła następnie ku ruinom Geierstein.
Ruiny owe, położone jakieś dwadzieścia minut drogi od miasteczka, nie były niczym znaczącym — ot, kilka fragmentów rozpadających się murów od czterech do sześciu stóp wysokich, wystających to tu, to tam pośród wrzosowiska. Archeolodzy nazywali je w zależności od kaprysu akweduktami Seranusa, _Castrum Romanum_ Holderlocka albo ruinami Teodoryka. Jedynym elementem, jaki zasługiwał tu na uwagę, były schody prowadzące do wykutego w skale zbiornika na wodę. W przeciwieństwie do zwykłych spiralnych schodów, te zamiast zataczać kręgi takiej samej wielkości, rozszerzały się, tak iż na samym dnie zbiornik był trzy razy szerszy niż na górze. Czy tak dziwaczna konstrukcja była owocem architektonicznego kaprysu, czy może powstała z jakiejś racjonalnej przyczyny? Nie ma to większego znaczenia. Liczy się tylko fakt, że dzięki takiej budowie w zbiorniku rozbrzmiewał osobliwy szum, taki, jaki można usłyszeć, przyciskając do ucha muszlę, i że dało się w nim pochwycić kroki wędrowców na żwirowej drożynie, szmer wiatru, szelest liści, a nawet odległe słowa ludzi przechodzących u stóp wzgórza.
Nasi trzej bohaterowie podążali zatem ścieżką wijącą się wśród winnic i ogrodów Hirschwiller.
— Jakoś niczego nie widzę — rzekł cierpko burmistrz.
— Ani ja — powiedział strażnik takim samym tonem.
— Jest na dole, w dziurze — wyszeptał pasterz.
— Zobaczymy, zobaczymy — odrzekł burmistrz.
I tak rozmawiając, po jakimś kwadransie cała trójka dotarła do zbiornika.
Jak już wspomniałem, noc była bezchmurna, przejrzysta i zupełnie spokojna. Księżyc wydobywał z mroku ciągnący się jak okiem sięgnąć nocny krajobraz pełen niebieskawych konturów i cieni smukłych drzew, czarnych, jakby je ktoś naniósł węglem. Zapach kwitnących wrzosów i żarnowców przesycał powietrze, a żaby na pobliskich moczarach wyśpiewywały swój hymn akcentowany tylko co jakiś czas momentami ciszy. Żadne takie szczegóły nie zaprzątały jednak uwagi naszych poczciwców, ci bowiem myśleli tylko o tym, jak dorwać _ducha._
Gdy dotarli do schodów, wszyscy trzej stanęli i nasłuchiwali, po czym utkwili spojrzenia w nieprzeniknionym cieniu. Nic się nie pojawiło — ani nic się nie poruszyło.
— A niech to! — rzekł burmistrz. — Zapomnieliśmy zabrać choćby małą świeczkę. Kasprze, zejdziesz pierwszy, znasz drogę lepiej ode mnie. Ja pójdę za tobą.
Na tę propozycję pasterz natychmiast się cofnął. Gdyby mógł sam decydować, nieszczęśnik najchętniej wziąłby nogi za pas. Burmistrz, widząc jego minę, parsknął śmiechem.
— No dobrze, Hans, skoro on nie chce zejść, to ty mnie poprowadzisz — zwrócił się do strażnika.
— Ależ burmistrzu — odezwał się tamten — wie pan przecież, że brakuje niektórych stopni. Jak nic poskręcamy sobie karki.
— No to co zrobimy?
— No właśnie, co zrobimy?
— Poślij swego psa — powiedział Mauerer do Kaspra.
Pasterz gwizdnął na psa, pokazał mu schody i kazał iść, ale zwierzak nie zamierzał narażać się bardziej niż jego pan i pozostali.
W tej chwili strażnikowi ziemskiemu wpadł do głowy pewien pomysł.
— Ha! Panie burmistrzu — rzekł — a gdyby tak wystrzelił pan tam z broni?
— Oczywiście! — zawołał burmistrz. — Masz rację. Przynajmniej uda nam się zerknąć.
I bez chwili wahania Petrus Mauerer podszedł do schodów i złożył się do strzału.
Jednak akustyczny efekt, który już tu zdążyłem opisać, sprawił, że _duch,_ rabuś czy ktokolwiek to był, kto przebywał w zbiorniku, wszystko usłyszał. Myśl o bliskim spotkaniu z kulką ze strzelby raczej go nie rozbawiła, bo przeraźliwym, przeszywającym głosem krzyknął:
— Stać! Nie strzelać! Już wychodzę.
Trzej strażnicy porządku popatrzyli na siebie i cicho się roześmiali, po czym burmistrz, nachyliwszy się nad zejściem, zawołał ostrym tonem:
— Lepiej się pospiesz, psubracie, zanim wypalę. Lepiej się pospiesz!
Odbezpieczył broń, co słysząc, tajemniczy osobnik wyraźnie przyspieszył; dało się słyszeć toczenie kilku strąconych kamieni, ale minęła dobra minuta, a jego wciąż nie było widać, gdyż zbiornik miał prawie sześćdziesiąt stóp głębokości.
Co mógł ów człowiek robić w tak nieprzeniknionym mroku? Musiał być jakimś strasznym przestępcą! Tak przynajmniej pomyślał Petrus Mauerer i jego pomocnicy.
Z otchłani wyłonił się wreszcie niewyraźny kształt, który powoli, stopniowo przybrał postać drobnego mężczyzny mierzącego najwyżej cztery i pół stopy wzrostu, chudego, obdartego, o twarzy pomarszczonej i pożółkłej, o błyszczących jak u sroki oczkach i potarganych włosach. Stanął u szczytu schodów i krzyknął:
— Jakim prawem przychodzicie tutaj, nędznicy, i przeszkadzacie mi w badaniach?
Taka górnolotność zupełnie kłóciła się z ubiorem mężczyzny i jego fizjonomią. Z tego też powodu burmistrz odparł z oburzeniem:
— Dowiedź nam, żeś uczciwy, niegodziwcze, albo dam ci nauczkę!
— Nauczkę! — powtórzył człowieczek, podskakując ze złości i prostując się pod nosem burmistrza.
— Tak — odparł ten drugi, którego uwadze nie uszła bynajmniej wielka odwaga liliputa. — Jak nie odpowiesz zadowalająco na moje pytania, pokażę ci, gdzie raki zimują. Jestem burmistrzem Hirschwiller i jest ze mną tutejszy strażnik ziemski i pasterz z psem. Mamy nad tobą przewagę, więc nie bądź głupcem i powiedz mi grzecznie, kim jesteś, co tutaj robisz i dlaczego nie ośmielisz się pokazać w biały dzień. Wtedy zdecydujemy, co z tobą począć.
— Nic wam do tego — odpowiedział człowieczek rwącym się głosem. — Nie odpowiem wam.
— W takim razie naprzód marsz — rozkazał burmistrz, łapiąc go za kark. — Przenocujesz w ciupie.
Człowieczek wił się jak piskorz, próbował nawet kąsać, a pies węszył mu wokół łydek; w końcu, mocno zmęczony, ale pełen godności, rzekł:
— Proszę mnie już puścić. Nic nie poradzę wobec waszej siły. Pójdę po dobroci.
Burmistrz, któremu nieobce były zasady dobrego wychowania, od razu się uspokoił.
— Słowo? — rzekł.
— Słowo!
— Wybornie. Pójdziesz pan przodem.
I tak oto nocą 29 lipca 1835 roku burmistrz pojmał małego rudego człowieczka, który wyłonił się z jamy w Geierstein.
Po przybyciu do Hirschwiller strażnik pobiegł poszukać klucza do więzienia i wagabunda został zamknięty na dwa zamki, nie wspominając już o zewnętrznej zasuwie i kłódce. Wszyscy mogli się wreszcie udać na spoczynek, a sam Petrus Mauerer położył się do łóżka i do północy rozmyślał o swej niezwykłej przygodzie.
Rankiem, około dziewiątej, Hans Goerner — strażnik ziemski — otrzymawszy rozkaz sprowadzenia więźnia do urzędu na przesłuchanie, udał się do więzienia w asyście czterech osiłków. Otworzyli drzwi, wszyscy ciekawi zobaczyć aresztanta. Nietrudno wyobrazić sobie ich zdumienie, gdy ujrzeli go wiszącego na chuście przywiązanej do okiennej kraty! Niektórzy mówili, że jeszcze wierzgał, inni — że był już sztywny. Tak czy inaczej, pobiegli do domu Petrusa Mauerera, żeby go powiadomić o zajściu, i z całą pewnością można stwierdzić tylko to, że nim burmistrz przybył, nieszczęśnik zdołał wydać ostatnie tchnienie.
Miejscowy sędzia pokoju i doktor sporządzili stosowny raport. Nieznany nikomu z imienia i nazwiska człowiek został pochowany na łączce, i tyle!
Otóż jakieś trzy tygodnie po tym wydarzeniu udałem się w odwiedziny do mego kuzyna Petrusa Mauerera. Byłem jego najbliższym krewnym, a zarazem dziedzicem, która to okoliczność wpłynęła na nawiązanie przez nas bardzo bliskiej relacji. Jedliśmy obiad i gawędziliśmy o tym i owym, a burmistrz opowiedział mi tę krótką historyjkę tak, jak ją tu właśnie przedstawiłem.
— To dziwne, kuzynie — rzekłem — doprawdy dziwne. I nie masz żadnych informacji na temat tego nieznanego człowieka?
— Żadnych.
— I nie natknąłeś się na jakąkolwiek podpowiedź odnośnie do jego intencji?
— Nawet na najmniejszą, Christianie.
— Ale co właściwie mógł on robić w tym zbiorniku na wodę? Jak tam żył?
Burmistrz jedynie wzruszył ramionami, napełnił nam kieliszki i rzekł:
— Twoje zdrowie, kuzynie.
— I twoje.
Przez kilka minut żaden z nas się nie odzywał. Nie umiałem się pogodzić z tak nagłym zakończeniem tej przygody i chcąc nie chcąc, przepełniony melancholią, rozmyślałem o smutnym losie ludzi, którzy jak to ziele na polu — dziś są na tym świecie, a jutro już z niego znikają, nie pozostawiając po sobie żadnych wspomnień, ani odrobiny żalu.
— Kuzynie — odezwałem się znowu — jak daleko jest stąd do ruin Geierstein?
— Da się tam dojść na piechotę w niespełna dwadzieścia minut. Dlaczego pytasz?
— Bo chciałbym je zobaczyć.
— Wiesz, że odbywa się dzisiaj spotkanie rady miasta i nie będę mógł ci towarzyszyć.
— Och! Sam je znajdę.
— Nie, zaprowadzi cię tam strażnik ziemski. I tak nie ma nic lepszego do roboty.
Mój zacny kuzyn zastukał o kieliszek i zawołał służącą:
— Katel, sprowadź tu Hansa Goernera. Tylko szybko, bo sam za dwie godziny muszę wyjść.
Służąca odeszła i wkrótce wróciła ze strażnikiem, który dostał polecenie, by zaprowadzić mnie do ruin.
W czasie gdy burmistrz kroczył poważnie ku sali obrad rady miasta, my już wspinaliśmy się na wzgórze. Hans Goerner machnął dłonią w stronę pozostałości akweduktu. W tej samej chwili skaliste grzbiety sterczące z równiny, błękitniejące w oddali wzniesienia Hunsrück, przygnębiające, sypiące się mury porośnięte posępnym bluszczem, bicie dzwonu wzywającego na posiedzenie rajców Hirschwiller, zasapany i chwytający się zarośli strażnik ziemski — wszystko to wydało mi się nader ponure. Historia wisielca pozbawiła ciepłych barw cały otaczający mnie świat.
Schody do zbiornika, tworzące elegancką spiralę, wydały mi się nader interesujące. Cierniste krzewy wyrastające ze szczelin w każdym niemal stopniu i sprawiająca wrażenie opuszczonej okolica współgrały z moim przygnębieniem. Zaczęliśmy schodzić i wkrótce otwór w górze, który zdawał się zmniejszać z każdym naszym krokiem, przybierając kształt gwiazdy, stał się dla nas jedynym źródłem bladego światła.
Gdy dotarliśmy na samo dno zbiornika, naszym oczom ukazał się wspaniały widok oświetlonych z góry schodów, rzucających wyraźny cień o cudownie regularnych kształtach. W pewnym momencie dotarł do moich uszu szum, o którym mówił mi Petrus: w ogromnej granitowej konsze echo było równie wielką atrakcją jak jej konstrukcja!
— Czy od czasu spotkania z tamtym małym człowieczkiem nikt tutaj nie schodził? — spytałem strażnika.
— Nie, panie. Chłopi się boją. Myślą, że ten wisielec powróci.
— A pan?
— Ja? Ja nie jestem ciekawski.
— A sędzia pokoju? Przecież miał obowiązek...
— Phi! Czego niby miałby szukać w Sowim Uchu?
— Nazywają to Sowim Uchem?
— Tak.
— Rzeczywiście budowla bardzo je przypomina — stwierdziłem, podnosząc wzrok. — To jakby odwrócone sklepienie tworzy coś na kształt ucha zewnętrznego, spód schodów przypomina bębenek, a ich zakręty — ślimaka, błędnik i przedsionek ucha wewnętrznego. Stąd ten szum, który słyszymy: stoimy na dnie olbrzymiego ucha.
— Bardzo możliwe — rzekł Hans Groener, który chyba z mojego wywodu niczego nie zrozumiał.
Ruszyliśmy z powrotem na górę. Na jednym z pierwszych stopni poczułem chrupnięcie pod stopą. Schyliłem się, żeby zobaczyć, co to takiego, i w tej samej chwili zauważyłem coś białego przed sobą. Był to oderwany kawałek papieru. Tym zaś, co chrupnęło, okazał się szkliwiony kamionkowy garnuszek.
— Oho! — mruknąłem pod nosem. — To może rzucić nieco światła na opowiedzianą przez burmistrza historię.
Po czym dołączyłem do Hansa Goernera, który czekał już przy wyjściu.
— Dokąd chciałby pan teraz pójść? — krzyknął do mnie.
— Najpierw usiądźmy na chwilę, a potem zobaczymy.
I znalazłem spory głaz, na którym przysiadłem, podczas gdy strażnik swym sokolim wzrokiem przeczesywał okoliczne zabudowania, wypatrując ogrodowych rabusiów, gdyby się jacyś pojawili.
Uważnie przyjrzałem się kamionkowemu naczyniu, z którego pozostał jedynie fragment. Fragment ów miał kształt lejka wysłanego w środku puchem. W żaden sposób nie potrafiłem się domyślić jego przeznaczenia. Następnie zacząłem czytać to, co bardzo pewną ręką napisano na rozerwanej kartce — przytaczam ów tekst poniżej. Zdaje się, że był to ciąg dalszy jakiegoś listu, którego początkową część próbowałem znaleźć w pobliżu ruin, ale na próżno.
... Mój róg mikroakustyczny przynosi zatem podwójną korzyść: nieskończenie wzmacnia natężenie dźwięków i wprowadza je do ucha, nie powodując najmniejszych niedogodności u korzystającej z niego osoby. Łaskawy Pan nie jest nawet w stanie wyobrazić sobie, jakie to cudowne, usłyszeć te tysiące nieuchwytnych dźwięków, które w piękny letni dzień zlewają się w jeden potężny szum. Bzyczenie pszczoły brzmi jak pieśń słowika, osy — jak śpiew gajówki, konik polny w wysokiej trawie odzywa się jak skowronek, a robak w ziemi jak strzyżyk — wzdycha zaledwie, ale jakże melodyjne jest to westchnienie!
To odkrycie, które z sentymentalnego punktu widzenia umożliwi nam życie w zjednoczeniu z naturą, przewyższa swą wagą wszystko, o czym byłbym w stanie powiedzieć.
Zaznawszy tyle cierpienia, tylu zmartwień i niedostatków, możemy się wreszcie cieszyć nagrodą za nasze trudy! Z jaką radością wznosi się dusza ku Boskiemu Twórcy tych mikroskopijnych światów, których wspaniałość właśnie się przed nami odsłoniła! Czymże przy tym są te długie godziny niepewności, głodu, pogardy, które nękały nas w przeszłości? Niczym, Panie, niczym! Oczy nasze wypełniają się łzami wdzięczności. Duma rozpiera człowieka, który przez swe cierpienie może dostarczyć rodzajowi ludzkiemu nowych radości i przyczynić się do jego rozwoju. A przecież pierwsze efekty działania mojego rogu mikroakustycznego, choć niesamowite i godne podziwu, nie są jedynymi. Oprócz nich istnieją inne skutki, jeszcze bardziej pozytywne, pod pewnymi względami bardziej namacalne i dające się przełożyć na liczby.
Tak jak teleskop pozwolił na odkrycie niezliczonych światów wirujących harmonijnie w nieskończonej przestrzeni, tak mój róg przesunie granice niesłyszalności daleko poza to, co dotąd wydawało się możliwe. Tak więc, łaskawy Panie, nawet przepływ krwi i innych płynów w ciele nie będzie dłużej zagadką; słychać je będzie niczym wzburzone wody spływające po kataraktach, zabrzmią z przeraźliwą wręcz wyrazistością, a najlżejsze zakłócenie pulsu, najmniejsza przeszkoda wywoła wstrząsające wrażenie przywodzące na myśl skałę, o którą rozbija się pędzący strumień!
Jest to niewątpliwie ogromna zdobycz, gdy idzie o wzbogacenie ludzkiej wiedzy z dziedziny fizjologii i patologii, ale nie na tym pragnąłbym się skupić. Albowiem, Szanowny Panie, po przyłożeniu ucha do ziemi można usłyszeć gorące źródła tryskające w niezmierzonej głębi, można oszacować ich wielkość, siłę ich nurtu i wielkość napotykanych przez nie po drodze przeszkód!
Czy życzy Pan sobie więcej? Proszę wejść do obszernej podziemnej groty skupiającej dźwięki i nocą, gdy wszystko wokół śpi, gdy nic nie zakłóca odgłosów naszej planety — posłuchać!
Szanowny Panie, jedyne, co mogę teraz powiedzieć — ponieważ dręczony biedą, niedostatkiem i rozpaczą, czuję, iż zostało mi ledwie kilka chwil niezmąconej poczytalności na podsumowanie moich badań geologicznych — jedyne, o czym mogę Pana zapewnić, to to, że bulgotanie żarzącej się lawy, poblask wrzących substancji jest czymś tyleż strasznym, co cudownym, wywołującym wrażenia, które da się porównać tylko z odczuciami astronoma za pomocą lunety sondującego niezmierzone kosmiczne przestworza.
Jednak muszę wymóc na Panu zobowiązanie, że wrażenia te zostaną dogłębniej zbadane, a odkrycia metodycznie sklasyfikowane, tak by można z nich było wysnuć konkretne wnioski. W związku z tym, mój drogi, szlachetny Panie, gdy tylko raczy Pan przysłać mi do Neustadt niewielką sumkę, o którą prosiłem, a która posłuży zaspokojeniu moich podstawowych potrzeb, postaramy się poczynić niezbędne uzgodnienia dotyczące ustanowienia trzech wielkich, podziemnych stanowisk badawczych: w jednej z dolin Katanii, na Islandii i wreszcie gdzieś w Capac-Uren, Songay bądź Cayembé-Uren w głębi Kordylierów. Dlatego też...
Tutaj list się urywał.
Odebrało mi mowę. Czy to, co przeczytałem, było jedynie bredzeniem wariata, czy raczej dowodem na zrealizowane pomysły geniusza? Cóż miałem powiedzieć? Albo pomyśleć? A więc ten człowiek, ten przymierający głodem nędzarz żyjący na dnie jamy w ziemi jak jakiś lis, prawdopodobnie był jednym z wybrańców, których Siła Wyższa zsyła na ziemię, by oświecili przyszłe pokolenia.
I taki człowiek powiesił się, przepełniony zniechęceniem i rozpaczą! Nikt nie odpowiedział na jego błagania, choć w zamian za swe odkrycie prosił tylko o kawałek chleba. Okropność...
Długo, bardzo długo siedziałem tam i rozmyślałem, dziękując niebiosom, że obdarzyły mnie ograniczoną inteligencją i prostym życiem, że nie uczyniły mnie człowiekiem wybitnym, wyróżniającym się z tłumu zwykłych śmiertelników. W końcu strażnik ziemski, widząc mnie ze wzrokiem utkwionym nieruchomo przed siebie, z otwartymi ustami, dotknął nieśmiało mojego ramienia:
— Panie Christianie — rzekł do mnie — zrobiło się późno. Pan burmistrz zapewne wrócił już z posiedzenia.
— Ach! Racja — zawołałem, mnąc papier. — W drogę!
Zeszliśmy ze wzgórza.
Mój zacny kuzyn powitał mnie na progu domu, śmiejąc się radośnie.
— No i co tam, Christianie, dowiedziałeś się czegoś o tym idiocie, który się powiesił?
— Nie.
— Tak podejrzewałem. To musiał być jakiś szaleniec zbiegły z zakładu dla obłąkanych. Właściwie to dobrze zrobił, że się powiesił. To najlepsze, co można zrobić, kiedy się człowiek do niczego nie nadaje.
Nazajutrz opuściłem Hirschwiller. Już nigdy tam nie powrócę.BURMISTRZ W BUTELCE
Zawsze wielkim upodobaniem, a nawet pewną czcią darzyłem szlachetne reńskie wino, które lśni jak szampan, rozgrzewa jak burgund, pieści gardło jak bordeaux, rozpala wyobraźnię jak hiszpańskie trunki i łagodzi obyczaje jak lacryma christi, przede wszystkim zaś skłania do marzeń i otwiera przed nami rozległą krainę wyobraźni.
Pod koniec jesieni 1846 roku postanowiłem wyprawić się w okolice Johannisbergu .
Dosiadłszy ciemnej chabety o zapadniętych bokach i przytroczywszy do niej dwie blaszane butelki, ruszyłem w drogę, dzieląc podróż na krótkie etapy.
Winobranie — wspaniały to czas! Jedna z moich butelek była zawsze pusta, druga — zawsze pełna, gdy tylko opuściłem jedną winnicę, na horyzoncie już czekała następna. Smuciło mnie jedynie to, że nie miałem przy sobie nikogo, z kim mógłbym dzielić przyjemność takiego podróżowania i kto byłby w stanie docenić ją tak jak ja.
Pewnego wieczoru, gdy słońce już zaszło, ale kilka zbłąkanych promieni wciąż wędrowało wśród dużych liści winorośli, usłyszałem za sobą tętent końskich kopyt. Zjechałem lekko w lewo, żeby przepuścić jeźdźca, i ze zdziwieniem rozpoznałem w nim swojego dobrego znajomego Hippela, który powitał mnie radośnie.
Znacie ludzi pokroju Hippela, ich pękate nosy, usta jakby stworzone do degustacji i wydatne brzuchy. Wyglądał jak stary dobry Sylen ścigający boga Bachusa. Uściskaliśmy się serdecznie.
Hippel podróżował w tym samym celu co ja: jako wybitny koneser wina, chciał wyrobić sobie opinię na temat szczególnych właściwości odmian uprawianych w wybranych winnicach — odmian, które dotąd budziły w nim wątpliwości. Ruszyliśmy więc dalej razem.
Hippel był z natury niezmiernie radosny. Wytyczył nam trasę i wspólnie pokonywaliśmy ją w wesołym nastroju, przemierzając winnice Rheingau. Czasem przystawaliśmy, żeby poświęcić nieco uwagi naszym butelczynom i posłuchać panującej dookoła ciszy.
Noc była dość późna, kiedy dotarliśmy do niewielkiej gospody przycupniętej na zboczu wzgórza. Zsiedliśmy z koni i Hippel zajrzał przez małe okienko prawie przy samej ziemi: na stole paliła się lampa i siedziała przy niej stara kobieta.
— Halo! — zawołał mój kompan. — Proszę nam otworzyć, matulu.
Stara kobieta drgnęła, podniosła się i podchodząc do okna, przycisnęła do szyby pomarszczoną twarz. Obraz ten przywiódł mi na myśl stare flamandzkie portrety, na których ochra i bistr walczą ze sobą o dominację.
Kiedy staruszka nas zobaczyła, wykrzywiła usta w uśmiechu i otworzyła drzwi.
— Wejdźcie, panowie, proszę — powiedziała drżącym głosem. — Obudzę syna. Zapraszam.
— Prosimy o smaczną kolację i o obrok dla naszych koni! — zawołał Hippel.
— Już, już — odpowiedziała z niecierpliwością kobieta.
Wyszła powoli i usłyszeliśmy, jak wspina się po schodach stromych bardziej niż Jakubowa drabina.
Spędziliśmy kilka minut w niskim, zadymionym pomieszczeniu. Hippel pospieszył do kuchni, a gdy wrócił, obwieścił mi, że w kominie wisi kilka płatów boczku.
— Pojemy sobie — rzekł, głaszcząc się po brzuchu — o tak, pojemy.
Nad naszymi głowami zaskrzypiały deski i już po chwili otworzyły się drzwi, w których stanął silny mężczyzna w prostych spodniach, bez koszuli, z potarganymi włosami. Zrobił kilka kroków i wyszedł bez słowa.
Staruszka rozpaliła ogień i na patelni zaczęło skwierczeć masło.
Podano kolację. Na stół trafiła szynka i dwie butelki wina: jedna białego i jedna czerwonego.
— Które panowie wolą? — zapytała gospodyni.
— Najpierw musimy spróbować — odpowiedział Hippel i podał kieliszek, a kobieta nalała mu czerwonego.
Nalała także mnie. Spróbowaliśmy: trunek był mocny i cierpki. Nie umiem dokładnie określić jego bukietu, ale wyczułem aromat werbeny i cyprysu. Wypiłem odrobinę i głęboki smutek ogarnął moją duszę. Hippel zaś mlasnął z rozkoszą.
— Wyborne! — orzekł. — Doprawdy wyborne! Skąd je bierzecie, matulu?
— Z winnicy na pobliskim wzgórzu — odrzekła starsza kobieta z dziwnym uśmiechem.
— Wspaniałe miejsce — stwierdził Hippel, nalewając sobie drugi kieliszek.
Wydawało mi się, że pije krew.
— Co z tobą, Ludwigu? — zwrócił się do mnie. — Źle się czujesz?
— Nie — odpowiedziałem — po prostu nie lubię czerwonego wina.
— O gustach się nie dyskutuje — stwierdził Hippel, opróżniając butelkę i pukając w stół.
— Jeszcze raz to samo — zawołał. — To samo, i bez żadnych domieszek, droga gospodyni! Znam się na rzeczy. Wielkie nieba! To wino mnie ożywia, ma taki bogaty smak!
Hippel rozsiadł się wygodnie na krześle. W jego twarzy zaszła jakaś dziwna zmiana. Sam w krótkim czasie opróżniłem butelkę białego wina i do mego serca wróciła radość. Upodobanie mojego przyjaciela do trunku w czerwonym kolorze wydawało mi się absurdalne, ale nieszkodliwe.
Piliśmy do pierwszej w nocy — on czerwone wino, ja białe.
Pierwsza w nocy! O tej porze łatwo oddajemy się we władanie fantazji. Twory wyobraźni stają nam przed oczami w przejrzystych sukienkach lśniących jak kryształ i mieniących się różnobarwnie jak delikatne skrzydełka owadów. O tej porze niebiańska muzyka pieści ucho śniącego i wypełnia jego duszę harmonią niewidzialnego świata. Bezgłośnie przemyka gdzieś myszka, a sowa rozkłada skrzydła i szybuje cicho nad naszymi głowami.
— Już pierwsza — zwróciłem się do mojego towarzysza. — Musimy się położyć, jeśli rano chcemy ruszyć dalej.
Hippel wstał chwiejnie.
Stara kobieta zaprowadziła nas do sypialni z dwoma łóżkami i życzyła nam dobrej nocy.
Rozebraliśmy się. Czekałem, aż mój kompan się położy, i dopiero wtedy zgasiłem lampę. Kiedy sam się kładłem, Hippel już spał jak suseł, a brzmienie jego oddechu przypominało zapowiedź nadciągającej burzy. Gdy tylko spróbowałem zamknąć oczy, zaczynały wokół mnie krążyć tysiące dziwacznych postaci: krasnale, chochliki, czarownice, które jak w Noc Walpurgi wykonywały na suficie sabatowy taniec. Niezwykłe było działanie tego białego wina!
Wstałem, zapaliłem lampę i wiedziony niepohamowaną ciekawością podszedłem do łóżka Hippela. Miał czerwoną twarz, rozchylone usta, na skroniach pulsowały mu żyły, a usta poruszały się, jakby chciał coś powiedzieć. Przez długi czas stałem bez ruchu, pragnąc zajrzeć mu w głąb duszy, ale sen to nieprzenikniona tajemnica; tak jak śmierć, dotrzymuje sekretu na zawsze.
Twarz Hippela czasem wyrażała strach, czasem smutek, a czasem melancholię; chwilami zaś marszczyła się, jakby się biedak miał rozpłakać — poczciwy, zawsze skory do śmiechu wesołek zdawał się cierpieć.
Co mogło się dziać w głębi jego duszy? Widziałem wzbierające fale, które z czasem wydobywały się na powierzchnię — ale co je powodowało? Nagle Hippel wstał, podniósł powieki i ujrzałem białka jego oczu. Każdy mięsień jego twarzy zdawał się drżeć, a usta chciały wydać okrzyk przerażenia. Po chwili upadł i zaszlochał.
— Hippel! Hippel! — zawołałem, wylewając mu na głowę dzbanek wody.
Obudził się.
— Oj! — krzyknął. — Chwała Bogu, że to był tylko sen! Mój drogi Ludwigu, dziękuję, żeś mnie obudził.
— Nie ma za co, tylko powiedz, co ci się przyśniło.
— Powiem... ale jutro... Daj mi spać... Strasznie jestem senny.
— Hippel, ty niewdzięczniku, do jutra wszystko zapomnisz.
— Zlituj się! — ciągnął. — Chce mi się spać... Dłużej już nie mogę... Zostaw mnie... zostaw...
Nie chciałem odpuścić.
— Hippel, znowu przyśni ci się to samo i tym razem cię nie obudzę.
Moja groźba okazała się zadziwiająco skuteczna.
— Znowu to samo! — krzyknął, wyskakując z łóżka. — Szybko, moje ubrania... mój koń! Jadę stąd! Ten dom jest przeklęty! To prawda, Ludwigu, w tych murach żyje sam diabeł. Uciekajmy stąd!
Ubrał się szybko, a wtedy spytałem:
— Hippel, czemu mielibyśmy tak nagle wyjeżdżać? Jest dopiero trzecia nad ranem, prześpijmy się.
Otworzyłem okno, a chłodne nocne powietrze, które wpadło do pokoju, rozwiało wszystkie lęki.
Opierając się o parapet, Hippel zaczął mówić:
— Rozmawialiśmy wczoraj o najsłynniejszych winnicach w Rheingau. Wprawdzie nigdy nie byłem w tej części kraju, ale widać dużo o nim myślałem, a mocne wino, które wypiliśmy, wprawiło mnie w mroczny nastrój. Najbardziej zdumiewające jest to, że w moim śnie byłem burmistrzem pobliskiego miasteczka Welche i tak bardzo się z nim utożsamiłem, że mógłbym ci go opisać równie dokładnie jak siebie samego. Otóż ten burmistrz był średniego wzrostu i prawie tak gruby jak ja; nosił rozszerzany na dole płaszcz zapinany na miedziane guziki i spodnie z nogawkami nabijanymi po bokach metalowymi ćwiekami. Na jego łysej głowie tkwił trójrożny kapelusz. Był żałośnie poważnym człowiekiem, który pił tylko wodę, cenił tylko pieniądze i myślał tylko o powiększeniu swojego majątku.
We śnie byłem więc tym burmistrzem nie tylko z wyglądu, ale i z charakteru. Ja sam, jako Hippel, gardziłbym sobą w tym wydaniu — taki byłem okropny! Czy nie lepiej jest żyć radośnie i nie przejmować się tym, co przyniesie los, niż gromadzić złoto i zalewać się żółcią? No ale dobrze. Jestem więc burmistrzem.
Wstaję z łóżka i od razu zaczynam się martwić, czy aby na pewno robotnicy przystąpili już do pracy w winnicy. Na śniadanie zjadam skórkę chleba. Skórkę chleba! Co za marny posiłek, co za skąpstwo! Przecież w rzeczywistości zjadam co rano kotlet i popijam go butelką wina. Zresztą nieważne. Biorę — to znaczy burmistrz bierze drugą skórkę chleba i wkłada ją do kieszeni. Każe swojej starej gospodyni zamieść pokój i na jedenastą przygotować obiad: chyba gotowaną wołowinę i ziemniaki. Słabe jadło! Nieważne... No więc wychodzi.
Mógłbym ci tu teraz dokładnie opisać drogę na wzgórze — powiedział Hippel — wciąż ją mam przed oczami.
Czy to możliwe, żeby człowiekowi we śnie tak szczegółowo ukazał się jakiś krajobraz? Widziałem pola, ogrody, łąki, winnice, wiedziałem, że ten kawałek ziemi należy do Petera; tamten do Jacoba, a jeszcze inny do Henriego. Przystawałem to tu, to tam, myśląc sobie: „Do diaska, Jacobowi pięknie wyrosła koniczyna” albo „Do licha, ten akr winnicy bardzo by mi pasował”. Po chwili poczułem zawroty i jakiś dziwny ból głowy. Ruszyłem dalej. Był wczesny ranek, ale gdy tylko wstało słońce, zrobiło się nieznośnie gorąco. Szedłem wąską ścieżką, która biegła wśród winorośli na zboczu wzgórza i kończyła się za ruinami starego zamku, skąd widać było cztery akry mojej własnej winnicy. Chciałem się tam znaleźć jak najprędzej. Gdy dotarłem do ruin, ledwo mogłem złapać powietrze, więc przystanąłem, żeby wyrównać oddech. W uszach szumiała mi krew, a serce w piersi waliło jak młotem. Słońce zdawało się palić żywym ogniem. Miałem już ruszyć dalej, ale nagle poczułem się jak uderzony obuchem w głowę, przetoczyłem się przez niski murek i zdałem sobie sprawę, że właśnie doznałem ataku apopleksji.
Ogarnęła mnie czarna rozpacz. „Nie żyję” — pomyślałem. Pieniądze, które gromadziłem z tak wielkim trudem, krzewy, których tak doglądałem, dom, który zbudowałem — wszystko stracone, wszystko trafi w ręce moich spadkobierców. Ci nędznicy, którym nie podarowałbym ani grajcara, wzbogacą się teraz moim kosztem. O, zdrajcy, będziecie się cieszyć z mojego nieszczęścia. Weźmiecie klucze do mego skarbczyka, podzielicie się mymi dobrami, wydacie moje złoto. A ja... ja będę się tej grabieży przyglądał. Co za udręka!
Czułem, jak moja dusza oddziela się od ciała, staje z boku i patrzy. Trupia twarz tymczasem przybrała siny kolor, a ręce zrobiły się żółte. Ponieważ było bardzo gorąco, czoło martwego burmistrza zrosił pośmiertny pot, policzki obsiadły wielkie muchy — jedna nawet weszła do nosa — lecz ciało ani drgnęło! Wkrótce koszmarne owady zakryły całą twarz, a biedna dusza nie mogła ich odgonić.
Mijały minuty, które zdawały się trwać tyle co stulecia: tak zaczynało się piekło.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.