- promocja
Niewidzialne życie Addie LaRue - ebook
Niewidzialne życie Addie LaRue - ebook
Powieść, która nie przestaje podbijać list bestsellerów na całym świecie! Wielki fenomen i książka określana potencjalnym klasykiem na miarę naszych czasów!
„Nigdy nie módl się do bogów, którzy odpowiadają po zmroku”.
Francja, rok 1714. Uciekająca sprzed ołtarza młoda dziewczyna imieniem Adeline popełnia niewyobrażalny błąd – zawiera umowę z diabłem. Faustowski pakt nakłada na nią ograniczenie – możliwość wiecznego życia bez szansy na bycie zapamiętaną przez kogokolwiek. Dlatego Addie decyduje się opuścić swoją wioskę, albowiem straciła wszystko.
Dziewczyna jest zdeterminowana znaleźć dla siebie właściwe miejsce, nawet jeśli została skazana na wieczną samotność. Ale czy na pewno? Każdego roku, w dniu jej urodzin, tajemniczy Luc przychodzi z wizytą i pyta, czy Addie jest już gotowa, by oddać mu swą duszę. Ich mroczna i ekscytująca gra będzie trwać przez wieki.
Minie trzysta lat, zanim Addie odwiedzi ukrytą w Nowym Jorku księgarnię i pozna kogoś, kto zapamięta jej imię – i nagle wszystko znów zmieni się na zawsze.
W stylu „Żony podróżnika w czasie” i „Życia po życiu” – „Niewidzialne życie Addie LaRue” jest opowieścią wymykającą się wszystkim gatunkom!
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67054-99-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
29 lipca 1714
Dziewczyna ucieka, by ocalić życie.
Letni skwar praży jej plecy, ale nie goni jej wściekła tłuszcza z pochodniami. Za nią pozostały tylko lampiony z weselnego przyjęcia, czerwonawy blask zachodzącego słońca, prześwitujący ponad wzgórzami, a dziewczyna biegnie, jej spódnica plącze się w trawie, gdy umyka w kierunku lasu, próbując zdążyć przed zachodem.
Wiatr niesie głosy wołające jej imię:
– Adeline? Adeline? Adeline!
Przed sobą widzi rozciągnięty, długi cień, zbyt długi, jego kontury zaczynają się już rozmazywać, a z jej włosów sypią się białe kwiatki, zaścielające grunt jak małe gwiazdy. Zostawia za sobą całe konstelacje, prawie takie jak ta na jej policzkach.
Siedem piegów. Po jednym na każdą miłość jej życia: tak powiedziała Estele, kiedy dziewczyna była jeszcze mała.
Po jednym na każde życie, którego zazna.
Po jednym na każdego boga, który jej strzeże.
Teraz te siedem znaków z niej szydzi. Obietnice. Kłamstwa. Nie miała ukochanych, nie zaznała życia, nie napotkała bogów, a w dodatku teraz kończy jej się czas.
Mimo to nie zwalnia ani nie ogląda się za siebie. Nie chce widzieć życia, które czeka na nią za plecami, nieruchome jak rysunek, masywne niczym grobowiec.
Zamiast tego woli uciekać.Tytuł dzieła: Revenir
Autor: Arlo Miret
Data: 1721–1722
Technika: rzeźba – drewno jesionowe i marmur
Własność: Muzeum Orsay
Opis: Seria drewnianych rzeźb, pięć ptaków w różnych pozycjach i na różnych etapach tuż przed wzbiciem się do lotu, zamontowanych na wąskim marmurowym cokole.
Kontekst: Miret sumiennie prowadził pamiętnik, co pozwala nam na wgląd w umysł artysty i proces twórczy. Inspiracją dla Revenir była figurka znaleziona na paryskiej ulicy zimą 1715 roku: drewniany ptaszek ze złamanym skrzydłem. Według świadectwa samego artysty został on odtworzony jako piąty w serii (jednak z całymi skrzydłami), tuż przed wzbiciem się w powietrze.
Przybliżona wartość: 175 000 dolarówNowy Jork, Stany Zjednoczone Ameryki
10 marca 2014
I
Dziewczyna budzi się w cudzym łóżku.
Leży tam kompletnie nieruchoma, próbując zatrzymać czas, tak jakby wstrzymywała oddech, tak jakby potrafiła powstrzymać zegarek od tykania, siłą woli sprawić, by chłopak u jej boku jeszcze się nie zbudził i by zachował wspomnienie wspólnie spędzonej nocy.
Oczywiście wie, że nie potrafi tego zrobić. Zdaje sobie sprawę, że chłopak o wszystkim zapomni, tak jak pozostali.
To nie jego wina. To nigdy nie jest wina żadnego z nich.
On wciąż śpi, a ona patrzy, jak jego ramiona powoli unoszą się i opadają. Obserwuje miejsce, gdzie ciemne włosy zawijają się na karku, a potem patrzy na bliznę rozciągniętą wzdłuż żeber. Dawno zapamiętane szczegóły.
Chłopak ma na imię Toby.
Poprzedniej nocy powiedziała mu, że nazywa się Jess. Skłamała, ale tylko dlatego, że nie może wypowiedzieć swojego prawdziwego imienia. To jedna ze złośliwości rozsianych niczym pokrzywy w wysokiej trawie, ukryte kolce, które mają ranić. Czymże jest człowiek, jeżeli nie ciągiem śladów, które po sobie pozostawia wśród innych ludzi? Nauczyła się stąpać pomiędzy cierniami, lecz pewnych ran nie da się uniknąć: wspomnień, fotografii, imion.
W ciągu ostatniego miesiąca nazywała się już Claire, Zoe i Michelle, ale dwie noce temu, kiedy miała na imię Elle i późnym wieczorem zamykali kawiarnię po jednym z jego koncertów, Toby powiedział, że zakochał się w dziewczynie imieniem Jess, tylko jeszcze jej nie spotkał.
Dlatego teraz przybrała imię Jess.
Toby zaczyna się wiercić, a ona czuje stary, znany ból w piersi, gdy chłopak się przeciąga, przewraca na drugi bok, ale jeszcze się nie budzi, o nie. Jego twarz znajduje się teraz o kilka centymetrów od jej twarzy, usta ma sennie rozchylone, spod ciemnych kędziorów ledwie widać oczy, a ciemne rzęsy spoczywają na jasnych policzkach.
Pewnego razu cień drażnił się z dziewczyną podczas spaceru nad Sekwaną. Powiedział jej wówczas, że ma ulubiony typ, sugerując, że większość mężczyzn (a także kilka kobiet), których wybierała, wyglądała całkiem podobnie do niego.
Te same ciemne włosy, te same bystre oczy i wyraziste rysy twarzy.
To było nie fair.
Przecież cień wyglądał w ten sposób tylko dzięki jej wyobrażeniu. To ona nadała mu ten kształt, wybrała postać, w jakiej będzie go oglądać.
„Nie pamiętasz – powiedziała mu wtedy – jak byłeś tylko cieniem i dymem?”
„Kochanie – odparł głębokim, cichym głosem – byłem wtedy samą nocą”.
Teraz jest ranek, inne miasto i inne stulecie, jasne promienie słońca przebijają się przez zasłony, a Toby znów się przewraca, powoli wznosząc się nad powierzchnię snu. Dziewczyna, która nazywała się, a może nazywa się, Jess wstrzymuje oddech, próbując wyobrazić sobie taki dzień, kiedy chłopak się budzi, widzi ją i pamięta.
Uśmiecha się, gładzi ją po policzku i mówi: „Dzień dobry”.
Nigdy się to jednak nie wydarzy, a ona nie chce oglądać dobrze znanej, pustej miny, nie chce patrzeć, jak partner próbuje wypełnić luki w miejscach, gdzie powinny się znajdować wspomnienia o niej, by wreszcie przejść nad tym do porządku dziennego z wystudiowaną nonszalancją. Widziała tę scenę wystarczająco często, zna to wszystko na pamięć, więc zsuwa się z łóżka i idzie boso do salonu.
Dostrzega odbicie w lustrze w korytarzu i zauważa to, co wszyscy: siedem piegów, rozrzuconych niczym gwiazdozbiór na jej nosie i policzkach.
Jej prywatna konstelacja.
Pochyla się i chucha na lustro, po czym próbuje napisać palcem swoje prawdziwe imię: A… d…
Dociera do drugiej litery, kiedy poprzednia znika. To nie kwestia medium: dzieje się tak niezależnie od tego, jak próbuje wyrazić swoje imię czy opowiedzieć swoją historię. A próbowała wiele razy: ołówkiem, atramentem, farbą lub krwią.
Adeline.
Addie.
LaRue.
To bez sensu.
Litery rozsypują się lub blakną. Dźwięki zamierają jej w gardle.
Odsuwa palce od lustra i odwraca się, omiatając wzrokiem salon.
Toby jest muzykiem – i to widać wszędzie naokoło.
Pod ścianami stoją instrumenty. Po stołach rozrzucono nabazgrane pięciolinie i notatki – takty na wpół zapamiętanych melodii pomieszane z listami zakupów i spraw do załatwienia. Tu i tam zadziałała także inna ręka. Na parapecie kuchennego okna rosną kwiaty, chociaż Toby nie pamięta od kiedy. Obok leży książka o Rilkem, której zakupu również nie potrafi sobie przypomnieć. Rzeczy pozostają, nawet jeśli wspomnienia znikają.
Wstanie zwykle zajmuje Toby’emu dłuższą chwilę, toteż Addie robi sobie herbatę. On jej nie pija, a przecież stoi tam puszka liściastego cejlonu i pudełko jedwabnych torebeczek. Pamiątka po wieczornej wycieczce do sklepu spożywczego: chłopak i dziewczyna wędrujący po alejkach, trzymający się za ręce, bo nie mogli zasnąć. Kiedy nie chciała, żeby wieczór się skończył, nie była gotowa odpuścić.
Podnosi kubek i wdycha aromat herbaty, a wspomnienia unoszą się wraz z parą.
Londyński park. Patio w Pradze. Wspólna sala w Edynburgu.
Przeszłość narysowana na teraźniejszości jak malowidło na jedwabiu.
W Nowym Jorku wstaje chłodny poranek, okna są zamalowane mroźnymi wzorami, więc ściąga koc z kanapy i owija nim ramiona. Jeden koniec sofy zajmuje futerał od gitary, a drugi – kot Toby’ego, więc Addie siada na stołku przy pianinie.
Kot, który także ma na imię Toby („W ten sposób mogę mówić sam do siebie i nie brzmi to dziwnie”, wyjaśnił chłopak), patrzy na Addie dmuchającą na herbatę.
Zastanawia się, czy kot ją pamięta.
Dłonie jej się ogrzały, więc stawia kubek na pianinie, otwiera pokrywę, rozciąga palce i zaczyna grać, najciszej, jak potrafi. Słyszy, jak Toby – ten w sypialni – się przeciąga, i całe jej ciało tężeje z przerażenia.
To najtrudniejszy moment.
Addie mogła, a nawet powinna była wyślizgnąć się, kiedy chłopak wciąż jeszcze spał, a ranek był jeszcze przedłużeniem nocy, chwilą uwięzioną w bursztynie. Teraz jest już jednak za późno, więc zamyka oczy, pochyla głowę i gra dalej. Słyszy pomiędzy nutami jego kroki, porusza dalej palcami i wyczuwa, że Toby stanął w drzwiach. Będzie tam stał, chłonął całą scenę, próbując odtworzyć kolejność wydarzeń z poprzedniego wieczoru, zastanawiać się, czy urwał mu się film i jak to możliwe, że poznał dziewczynę i zaprosił ją do domu. Czy nie wypił za dużo i dlaczego nic z tego nie pamięta.
Wie jednak, że Toby nie przerwie jej, dopóki gra, więc rozkoszuje się muzyką jeszcze przez kilka sekund, a potem kończy, podnosi wzrok i udaje, że nie zauważa jego zmieszanej miny.
– Dzień dobry – mówi radośnie, a jej akcent, kiedyś świadczący o francuskim pochodzeniu, jest teraz tak słaby, że tylko ona go słyszy.
– Och… dzień dobry – odpowiada chłopak, przeczesując dłonią czarne loki. Trzeba mu oddać, że wygląda jak zawsze: trochę oszołomiony i zaskoczony, że w jego salonie siedzi ładna dziewczyna, która pod kocem ma na sobie tylko majtki i koszulkę jego ulubionej kapeli.
– Jess – podpowiada mu imię, którego chłopak nie znajduje, bo w jego pamięci go nie ma. – W porządku, jeżeli nie pamiętasz – dodaje.
Toby rumieni się i przegania drugiego Toby’ego, kota, a potem zapada się w głębokie poduchy kanapy.
– Przepraszam… To do mnie niepodobne. Nie jestem takim facetem.
Addie się uśmiecha.
– A ja nie jestem taką dziewczyną.
Wówczas on też się uśmiecha, a ten uśmiech jest niczym promień światła, przed którym pierzchają cienie na jego twarzy. Kiwa głową w kierunku pianina, a ona chciałaby, żeby powiedział coś w rodzaju: „Nie wiedziałem, że potrafisz grać”, lecz Toby zamiast tego mówi:
– Jesteś naprawdę dobra. – I rzeczywiście, to prawda. Zadziwiające, czego można się nauczyć, kiedy się ma czas.
– Dzięki – odpowiada, przesuwając palcami po klawiszach.
Toby wydaje się teraz zdenerwowany. Ucieka do kuchni.
– Kawy? – pyta, przeszukując szafki.
– Znalazłam już herbatę.
Zaczyna grać inny utwór. Nic skomplikowanego, kilka prostych nut. Początek czegoś. Znajduje melodię, podkręca ją i pozwala, żeby płynęła jej między palcami, a Toby pośpiesznie wraca do pokoju z parującym kubkiem w dłoniach.
– Co to było? – pyta, a oczy mu błyszczą, tak jak każdemu artyście: pisarzowi, malarzowi, muzykowi, kiedy nadchodzi chwila inspiracji. – Brzmiało znajomo.
Dziewczyna wzrusza ramionami.
– Grałeś mi to wczoraj wieczorem.
W sumie nie jest to kłamstwo. Rzeczywiście jej to grał… ale już po tym, jak zapoznała go z tą melodią.
– Naprawdę? – pyta ze zmarszczonymi brwiami. Odstawia kawę, sięga po ołówek i notatnik z najbliższego stolika. – Boże, ale musiałem być narąbany. – Jednak mówiąc to, kręci głową: Toby nigdy nie był jednym z tych, którzy komponują na dopingu. – Pamiętasz coś więcej? – pyta, przewracając strony notatnika. Addie zaczyna znowu grać, prowadząc go przez kolejne nuty. Chłopak tego nie wie, ale pracuje nad tym utworem już od paru tygodni. To znaczy pracują.
Razem.
Dziewczyna uśmiecha się lekko, grając melodię raz jeszcze. To trawa pomiędzy pokrzywami. Tu można zrobić bezpieczny krok. Nie może pozostawić własnego tropu, ale jeżeli będzie ostrożna, może dać znak komuś innemu. Nic konkretnego, oczywiście, lecz inspiracja rzadko jest konkretna.
Toby łapie gitarę, balansując instrumentem na jednym kolanie, i gra razem z nią, mamrocząc pod nosem:
– To jest dobre, to jest inne, to naprawdę coś!
Addie przestaje grać i się podnosi.
– Powinnam już iść.
Melodia rozpada się na strunach, kiedy Toby podnosi głowę.
– Co? Ale ja cię nawet nie poznałem!
– Tak jest – potwierdza dziewczyna, zmierzając do sypialni po swoje ubranie.
– Tylko że chciałbym cię poznać! – mówi on, odstawiając gitarę i idąc za nią przez mieszkanie. To jest ta chwila, kiedy wszystko wydaje się bardzo nie w porządku, jedyny moment, kiedy Addie czuje, że czara goryczy zaraz się przeleje. Spędziła całe tygodnie, poznając go, a jemu zaledwie chwilę zajęło zapomnienie jej. – Przyhamuj trochę.
Nienawidzi tej części. Nie powinna była zwlekać. Lepiej by było, gdyby zniknęła z jego pola widzenia równie szybko jak z pamięci, ale zawsze ma nadzieję, że tym razem będzie inaczej, że tym razem zostanie zapamiętana.
„Ja pamiętam!” – odzywa się ciemność w jej uchu.
Kręci głową, odganiając natrętny głos.
– Po co ten pośpiech? – pyta Toby. – Pozwól mi przynajmniej zrobić ci śniadanie.
Addie jest jednak zbyt zmęczona, żeby znów grać w tę grę, więc ucieka się do kłamstwa: mówi, że ma coś do zrobienia, i nie zwalnia ani na chwilę, ponieważ jeżeli zostanie, nie będzie miała siły wyjść, a cały cykl powtórzy się raz jeszcze; tym razem zacznie się rano, nie wieczorem. Mimo to nie będzie ani trochę łatwiej, gdy dobiegnie końca, a jeśli Addie ma zacząć ponownie, woli być piękną nieznajomą z baru niż zapomnianą podrywką po przelotnej przygodzie.
Za chwilę to i tak nie będzie miało najmniejszego znaczenia.
– Jess, czekaj – odzywa się Toby, łapiąc ją za rękę. Rozpaczliwie szuka właściwych słów, a potem poddaje się i zaczyna raz jeszcze: – Gram dzisiaj koncert w Alloway. Powinnaś przyjść. Ten bar jest…
Oczywiście Addie doskonale wie, gdzie to jest. Tam spotkali się po raz pierwszy, piąty i dziewiąty. A kiedy zgadza się przyjść, chłopak uśmiecha się olśniewająco. Jak zwykle.
– Obiecujesz? – pyta jeszcze.
– Obiecuję.
– To widzimy się w barze – mówi pełen nadziei, kiedy dziewczyna odwraca się i wychodzi.
Ogląda się jeszcze na niego i mówi:
– Tylko mnie nie zapomnij!
Stare przyzwyczajenie, przesąd… Błagalna prośba.
Toby kręci głową.
– Jak mógłbym zapomnieć?
Addie uśmiecha się tak, jakby to był tylko niewinny żart.
Kiedy zmusza się do zejścia po schodach, wie jednak doskonale, że zapominanie już się zaczęło, że kiedy tylko chłopak zamknie drzwi, ona zniknie z jego życia.II
Marzec to taki kapryśny miesiąc.
Jest jak szew pomiędzy zimą a wiosną, tyle że „szew” sugeruje równe brzegi, a marzec wygląda bardziej jak poszarpana linia ściegów wykonanych niewprawną dłonią, wahających się gwałtownie pomiędzy mroźnymi podmuchami stycznia a czerwcową zielenią. Zanim człowiek nie wyjdzie z domu, nie wiadomo, na co się natknie.
Estele zwykła określać te dni jako niespokojne. To wtedy bogowie o cieplejszej krwi zaczynają się wiercić w łóżkach, a ci chłodni – układać do snu. Wtedy również marzyciele najczęściej wpadają na kiepskie pomysły, a wędrowcy błądzą.
Addie zawsze miała skłonność do jednego i drugiego.
To ma sens, ponieważ urodziła się dziesiątego marca, dokładnie w „nierównym ściegu”, chociaż minęło wiele czasu, od kiedy miała ochotę świętować urodziny.
Odkąd sięga pamięcią, obawiała się tego święta, za każdym razem oznaczającego, że dojrzewa i się starzeje… a potem na całe wieki urodziny stały się bezużyteczne, błahsze niż wieczór, podczas którego zrzekła się duszy.
Te daty, śmierci i odrodzenia, zlały się w jedno.
Mimo to na urodziny należy jej się prezent.
Zatrzymuje się więc przed butikiem i patrzy na swoje odbicie w witrynie.
Na wystawie stoi manekin upozowany tak, jakby właśnie dawał krok naprzód, z głową lekko przechyloną, jak gdyby słuchał jakiejś piosenki. Jego długi tors tkwi w pasiastym swetrze, a nogawki tęczowych legginsów znikają w wysokich butach za kolano. Na palcach uniesionej dłoni zaczepiono kołnierz kurtki, przewieszonej przez ramię. Addie przygląda się manekinowi i zaczyna naśladować jego pozę, przesuwając ciężar ciała i przechylając głowę. Może to ten dzień, obietnica wiosny wisząca w powietrzu, a może po prostu sama jest w nastroju na coś nowego.
Wnętrze butiku pachnie niezapalonymi świeczkami i nowymi ubraniami. Addie przesuwa palcem po bawełnianych i jedwabnych tkaninach, zanim znajdzie pasiasty sweter. Okazuje się kaszmirowy. Przerzuca go przez ramię razem z tęczowymi legginsami. Doskonale zna swój rozmiar.
Nie zmienił się od dawna.
– Cześć! – Radosna sprzedawczyni ma dwadzieścia parę lat, tak jak Addie, chociaż tylko jedna z nich jest prawdziwa i się starzeje, a druga to wizerunek uwięziony w bursztynie. – Mam przygotować przymierzalnię?
– Och, poproszę – mówi Addie, ściągając parę butów z wystawy. – Teraz mam wszystko, czego potrzebuję. – Podąża za tamtą w kierunku trzech kabin za zasłonkami z tyłu sklepu.
– Jeżeli będę mogła jakoś pomóc, proszę mnie zawołać – mówi dziewczyna, a potem zaciąga zasłonę i Addie zostaje sama z ławeczką, pełnowymiarowym lustrem i ubraniami.
Ściąga buty i strząsa z siebie kurtkę, po czym rzuca ją na ławeczkę. Drobne monety grzechoczą w kieszeniach, z jednej coś wypada, uderza o podłogę z tępym stukiem i toczy się po wąskiej przymierzalni. Zatrzymuje się dopiero przy listwie pod ścianką.
To pierścień.
Krążek wyrzeźbiony z jesionowego drewna. Doskonale go zna: kiedyś go uwielbiała, teraz stał się czymś wstrętnym.
Addie patrzy na niego przez chwilę. Jej palce drżą zdradziecko, ale nie sięga po pierścionek, nie podnosi go, tylko staje do niego tyłem i dalej się przebiera. Wkłada sweter, potem legginsy, na końcu naciąga buty. Manekin był chudszy i wyższy, lecz Addie podoba się ten strój: ciepło kaszmiru, legginsy gładko opinające nogi, miękki dotyk futrówki w butach.
Odrywa po kolei metki z cenami, ignorując zera.
„Joyeux anniversaire, sto lat niech żyje nam”, myśli, spoglądając na swoje odbicie w lustrze. Przechyla głowę, tak jakby również słyszała jakąś piosenkę. Widzi nowoczesną kobietę z Manhattanu, nawet jeśli z lustra spogląda na nią ta sama twarz, którą zna od wieków.
Addie rzuca swoje stare rzeczy na podłogę przymierzalni niczym cień. Pierścionek leży w rogu, zlekceważony. Jedyna rzecz, którą zabiera z powrotem, to kurtka.
Miękkie okrycie z czarnej skóry, wytartej, a przez to cienkiej niczym jedwab. Ludzie określają obecnie takie rzeczy mianem „vintage” i są skłonni zapłacić za nie fortunę. To jedyna rzecz, której Addie nie chciała zostawić w płonącym Nowym Orleanie, chociaż jego zapach przylgnął do niej niczym smród dymu, jego piętno pozostało już na zawsze. Nie obchodzi jej to, bo uwielbia tę kurtkę.
Wtedy była nowa, a teraz idealnie się dopasowała. Poza tym wygląda na swój wiek, inaczej niż właścicielka, która przypomina sobie teraz opowieść o Dorianie Grayu: w jej przypadku upływ czasu widać na bydlęcej skórze, nie na obrazie.
Addie wychodzi zza zasłony przymierzalni.
Z przeciwnej strony butiku patrzy na nią zmieszana sprzedawczyni.
– Wszystko pasuje? – pyta, zbyt grzeczna, by przyznać, że nie pamięta, żeby wpuszczała kogokolwiek do przymierzalni. Boże, błogosław obsługę klienta.
Addie smutno kręci głową.
– Są takie dni, kiedy człowiek zostaje z tym, w czym przyszedł – mówi, zmierzając ku drzwiom.
Kiedy sprzedawczyni znajdzie jej ciuchy, rozciągnięte na podłodze przymierzalni niczym duch dziewczyny, nie będzie pamiętała, do kogo należały, a Addie zniknie jej z oczu, umysłu i pamięci.
Zarzuca kurtkę na ramię, zawieszając ją na jednym palcu, i wychodzi prosto w słońce.Villon-sur-Sarthe
lato 1698
III
Adeline siedzi na koźle obok ojca.
Ojca, który pozostaje dla niej zagadką: poważnego olbrzyma, czującego się najlepiej w swoim warsztacie.
Za ich plecami stos drewnianych wyrobów przykryty płótnem wygląda jak małe zwłoki pod kocem. Koła wozu turkoczą na drodze, kiedy Maxime, krzepka klacz, ciągnie ich coraz dalej od domu.
Dalej i dalej – te słowa sprawiają, że puls dziewczynki przyspiesza.
Adeline ma siedem lat, tyle samo, ile piegów na buzi. Jest bystra, malutka i szybka jak wróbelek. Od miesięcy błagała ojca, żeby wziął ją ze sobą na targ. Błagała, aż jej matka stwierdziła, że oszaleje, a ojciec w końcu się zgodził. Tato jest snycerzem, rzeźbi w drewnie, a trzy razy do roku wybiera się w podróż wzdłuż rzeki Sarthe, aż do miasta Le Mans.
Dzisiaj jedzie z córką.
Dzisiaj Adeline po raz pierwszy w życiu opuszcza Villon.
Ogląda się na matkę, stojącą ze skrzyżowanymi ramionami pod starym cisem na końcu alejki, lecz po chwili droga skręca i matka znika. Wioska przesuwa się wokół nich, oto domki, a to pola, tam stoi kościół, a dalej rosną drzewa. Monsieur Berger orze swoje pole, Madame Therault wiesza pranie, a jej córka Isabelle siedzi w pobliżu na trawie, splatając wianki z kwiatów, z językiem wysuniętym, by łatwiej było jej się skupić.
Kiedy Adeline opowiedziała jej o planowanej podróży, Isabelle wzruszyła ramionami i odparła:
– A mnie się podoba tutaj!
Tak jakby ktoś nie mógł chcieć zobaczyć innego miejsca, nawet jeżeli podoba mu się rodzinna okolica.
Teraz podnosi wzrok, patrzy na Adeline i macha jej, kiedy wóz przejeżdża obok. Po chwili ojciec i córka zbliżają się do granic wioski, najdalszej okolicy, do której kiedykolwiek dotarła dziewczynka. Wóz podskakuje na kamieniu i trzęsie się, jakby również przekraczał jakiś próg. Adeline wstrzymuje oddech, oczekując, że poczuje, jak naciąga się w niej jakaś lina, wiążąca ją z rodzinnym miasteczkiem.
Nie ma jednak żadnych więzów ani szarpnięcia. Wóz jedzie dalej, a Adeline czuje się trochę zdenerwowana, a trochę wystraszona. Ogląda się na niknące z tyłu domki Villon, które dotąd było całym jej światem, a teraz staje się tylko jego częścią. Z każdym krokiem klaczy widok się oddala, aż całe miasteczko wygląda jak jedna z figurek ojca, dość mała, by mieścić się w jego zrogowaciałej dłoni.
Od Le Mans dzieli ich cały dzień jazdy. Podróż upłynie łatwiej dzięki koszykowi matki i towarzystwu ojca: dziewczynka wyjmuje z koszyka chleb i ser, by nasycić głód, a ojciec zapewnia jej powód do śmiechu i szerokie ramiona, które osłaniają Adeline przed gorącym letnim słońcem.
W domu jest cichym mężczyzną, poświęcającym czas przede wszystkim pracy, ale w drodze zaczyna się otwierać, mówić, opowiadać.
A kiedy tak się dzieje, z jego ust płyną cudowne historie.
Zbierał te historie tak, jak ktoś inny mógłby zbierać drzewo w lesie.
– Il était une fois, był sobie raz… – zaczyna, a potem roztacza przed nią wizje pałaców i władców, złota i przepychu, balów maskowych i wspaniałych miast. „Był sobie raz…” Tak zaczyna się każda baśń.
Adeline nie zapamiętuje samych historii, ale za to doskonale pamięta, w jaki sposób ojciec je wygłasza: słowa płyną gładko niczym woda w rzece między kamieniami, a ona zastanawia się, czy snuje takie baśnie również wtedy, kiedy jedzie na targ sam, mówiąc do Maxime swoim spokojnym, życzliwym tonem. Ciekawe, czy opowiada historie drewnianym rzeźbom, kiedy nad nimi pracuje? Czy też są przeznaczone tylko dla Adeline?
Dziewczynka żałuje, że nie potrafi ich zapisać.
Później ojciec nauczy ją stawiać litery. Matka wpadnie w złość, kiedy się o tym dowie, i oskarży go, że uczy córkę, jak marnować cenny czas, lecz Adeline i tak będzie się przekradać do jego warsztatu, a on pozwoli jej ćwiczyć pisanie własnego imienia w delikatnej warstwie pyłu z drewna, który zawsze pokrywał podłogę.
Dzisiaj może jednak tylko słuchać.
Rolniczy krajobraz przesuwa się obok nich: tętniący życiem obraz świata, który dziewczynka już zna. Pola to pola, takie same jak pole jej rodziców. Drzewa rosną w podobnych szpalerach, a kiedy przejeżdżają przez jakąś wioskę, to wygląda ona niczym odbicie Villon. Adeline zaczyna się zastanawiać, czy cały świat jest równie nudny jak jej własny.
A wtedy na horyzoncie pojawiają się mury Le Mans.
W pewnej odległości wyrastają kamienne granie: wielobarwny kręgosłup wijący się wśród wzgórz. Wygląda na setki razy większy od Villon, a przynajmniej tak go ocenia Adeline, wstrzymując oddech, kiedy w końcu przejeżdżają przez bramy do chronionego fortyfikacjami miasta.
Trafiają w labirynt zatłoczonych ulic. Ojciec kieruje wóz pomiędzy domy ściśnięte ciasno jak kamienie w miejskim murze, aż wąska uliczka dociera do rynku.
W Villon oczywiście też jest rynek, trochę większy niż ich podwórko, ale tutaj, w Le Mans, to olbrzymia przestrzeń. Spod mnóstwa stóp, wozów i straganów nie widać ani skrawka ziemi. Kiedy ojciec zatrzymuje Maxime, Adeline staje na koźle i ogląda targ: w powietrzu unosi się intensywny zapach chleba i cukru, a wszędzie, jak sięgnąć wzrokiem, znajdują się ludzie. Nigdy nie widziała ich tak wielu, a co dopiero nieznajomych! Przed nią rozciąga się morze obcych, nieznanych twarzy, osób w nieznanych ubraniach, nieznanymi głosami wykrzykujących nieznane słowa. Dziewczynka czuje się tak, jakby drzwi do jej świata szeroko się otworzyły, a znany jej dom okazał się mieć o wiele więcej pokoi, niż przypuszczała.
Ojciec opiera się o wóz i zagaduje przechodniów, a jego dłonie poruszają się wokół drewnianego klocka. W jednej trzyma nożyk i struga nim powierzchnię drewna, tak swobodnie, jakby obierał jabłko. Wąskie strużyny spadają spomiędzy jego palców na ziemię. Adeline uwielbia oglądać go przy pracy, patrzeć, jak figurki przybierają kształt, tak jakby były tam przez cały czas, ale ukryte niczym pestki w brzoskwini.
Dzieła ojca są piękne, a z jego szorstkich, ogromnych rąk wychodzą gładkie, misternie rzeźbione kawałki drewna.
Pomiędzy miskami i kubkami, między narzędziami pracy leżą również zabawki na sprzedaż i małe drewniane figurki – koń, chłopiec, dom, ptak.
Adeline wychowywała się wśród takich ozdóbek, ale jej ulubioną nie jest ani zwierzę, ani człowiek.
Najbardziej spodobał jej się pierścionek.
Nosi go na cienkim rzemyku na szyi: jesionowe drewno, wypolerowane i gładkie jak kamień. Ojciec wyrzeźbił go, kiedy się urodziła, dla dziewczyny, którą kiedyś się stanie, a Adeline nosi go niczym talizman, amulet, klucz. Jej dłoń wędruje często ku temu krążkowi, gładzi go kciukiem, tak jak jej matka dotyka różańca.
Łapie go teraz jak kotwicę w czasie burzy, siedząc z tyłu wozu i oglądając wszystko naokoło. Znajduje się dość wysoko, by widzieć budynki okalające rynek. Wspina się na palce, zastanawiając, dokąd sięgają, aż przechodzący obok koń zaczepia o ich wóz i wstrząsa nim. Adeline niemal spada, na szczęście ojciec w porę łapie ją za ramię.
Pod koniec dnia wszystkie drewniane towary zostają sprzedane, a ojciec daje Adeline miedzianą monetę sou, mówiąc, żeby kupiła sobie coś, co jej się spodoba. Chodzi więc między straganami, oglądając ciastka i słodycze, czapki, stroje i lalki, ale w końcu decyduje się na notes, pergamin zszyty mocną nicią. Ekscytują ją puste strony i koncepcja, że może wypełnić tę przestrzeń wedle własnego uznania.
Nie może już sobie pozwolić na ołówki, lecz ojciec dokłada drugą monetę i kupuje paczkę czarnych patyczków. Wyjaśnia, że to węgiel, i pokazuje jej, jak przyciskać czarną końcówkę do papieru, prosto lub pod kątem, żeby zamienić ostre krawędzie w miękki cień. Kilkoma szybkimi pociągnięciami rysuje w rogu kartki ptaka, a ona spędza następną godzinę na kopiowaniu linii, zainteresowana obrazkiem dużo bardziej niż literami, które napisał pod spodem.
Kiedy dzień ma się już ku końcowi, ojciec pakuje wóz.
Zatrzymają się na noc w lokalnej gospodzie. Po raz pierwszy w życiu Adeline będzie spać w obcym łóżku i obudzi się wśród nieznajomych dźwięków i zapachów. Nastąpi krótka chwila, nie dłuższa niż ziewnięcie, kiedy nie będzie wiedziała, gdzie się znajduje, a serce zacznie jej bić mocniej – najpierw ze strachu, a potem z innej przyczyny. Jeszcze nie potrafi nazwać tej emocji.
A kiedy wrócą do domu, do Villon, Adeline będzie już inną osobą. Wszystkie okna w jej pokoju zostały szeroko otwarte, by wpuścić czyste powietrze, promienie słońca i wiosenną świeżość.Villon-sur-Sarthe
jesień 1703
IV
Villon to katolickie miasteczko, przynajmniej z wierzchu.
W centrum stoi kościół, poważna kamienna budowla, gdzie wszyscy przychodzą dla zbawienia duszy. Matka i ojciec Adeline klękają tam dwa razy w tygodniu, czynią znak krzyża, odmawiają modlitwy i rozmawiają o Bogu.
Adeline ma teraz dwanaście lat, więc postępuje podobnie. Modli się jednak tak samo, jak ojciec przewraca bochenki chleba, jak matka, która liże kciuk, żeby pozbierać rozsypane odrobiny soli.
Odruchowo, bardziej automatycznie niż z głębi serca.
Kościół w Villon nie jest nowy, podobnie jak mieszkający w nim Bóg, lecz Adeline myśli o Nim w ten sposób dzięki Estele, która mówi, że zmiana jest najbardziej niebezpieczna, kiedy pozwalamy, by nowe zastąpiło stare.
Estele, która należy do wszystkich, do nikogo i do siebie.
Estele, która rosła jak drzewo w sercu miasteczka nad rzeką i z pewnością nigdy nie była młoda, która wykiełkowała z ziemi z sękatymi dłońmi, skórą pomarszczoną niczym kora i korzeniami wypuszczonymi dość głęboko, by piła z własnej, ukrytej studni.
Estele, która wierzy, że nowy Bóg to stworzenie z filigranu. Sądzi, że On należy do wielkich miast i królów, że siedzi nad Paryżem na złotej poduszce i nie ma czasu dla wieśniaków, a wśród drzew, kamieni i rzecznej wody nie ma dla niego miejsca.
Ojciec Adeline uważa, że Estele jest szalona.
Matka powiedziała kiedyś, że tę kobietę czeka Piekło. Kiedy Adeline jej to powtórzyła, Estele wybuchła śmiechem, który brzmiał jak szelest suchych liści, i odparła, że nie ma takiego miejsca, jest tylko chłodna, ciemna ziemia i obietnica snu.
– A co w takim razie z Niebem? – zapytała wtedy Adeline.
– Niebo to miłe miejsce w cieniu i rozłożyste drzewo nad moimi kośćmi.
Dwunastoletnia Adeline zastanawia się, do którego boga powinna się teraz modlić, żeby ojciec zmienił zdanie. Załadował wóz towarami na sprzedaż w Le Mans, zaprzągł do niego Maxime, ale po raz pierwszy od sześciu lat nie zabiera córki ze sobą.
Obiecał przywieźć jej świeżą dostawę pergaminu i nowe narzędzia do szkicowania, ale oboje wiedzą, że wolałaby nie dostać żadnego prezentu, a za to pojechać wraz z nim; bardziej by chciała zobaczyć świat poza Villon, niż otrzymać kolejny notes. Zaczyna brakować jej inspiracji, nauczyła się na pamięć krajobrazów swojego miasteczka i znanych twarzy.
W tym roku jednak matka zadecydowała, że jazda na targ byłaby czymś niewłaściwym, czymś, co się nie mieści w głowie, chociaż Adeline doskonale wie, że ona sama wciąż mieści się na koźle obok ojca.
Matka życzyłaby sobie, żeby dziewczynka była taka jak Isabelle Therault, słodka, grzeczna i całkowicie obojętna wobec świata. Isabelle woli spuścić wzrok i robić na drutach, zamiast patrzeć na chmury lub zastanawiać się, co czeka za zakrętem albo jeszcze dalej, za wzgórzami.
Tylko że Adeline nie wie, jak być podobna do Isabelle.
Co więcej, zwyczajnie nie chce być podobna do Isabelle.
Pragnie tylko pojechać do Le Mans, a kiedy już tam dotrze, obserwować ludzi, przyglądać się sztuce, smakować nowych dań i odkrywać rzeczy, o których jeszcze nie słyszała.
– Proszę! – mówi, kiedy ojciec wspina się na wóz. Powinna ukryć się pomiędzy towarem, schować bezpiecznie pod płótnem. Teraz jednak jest już na to za późno, a kiedy Adeline łapie za koło, matka chwyta ją za rękę i odciąga.
– Dość tego! – oświadcza gniewnie.
Ojciec spogląda na nie, a potem odwraca wzrok. Wóz odjeżdża, a gdy Adeline próbuje się wyrwać i pobiec za nim, dłoń matki znów się unosi i tym razem ląduje na policzku dziewczynki.
Łzy napływają jej do oczu, na policzkach pojawia się rumieniec (który po pewnym czasie ustąpi siniakowi), a następnie dociera do niej głos matki, który jest niczym drugie uderzenie:
– Nie jesteś już dzieckiem.
Adeline rozumie wówczas, choć tak naprawdę niczego nie rozumie, że została ukarana za to, że urosła. Jest tak wściekła, że chce uciec, wrzucić robótki ręczne matki do kominka i połamać wszystkie na wpół ukończone postacie w pracowni ojca.
Zamiast tego patrzy tylko, jak wóz skręca i znika za drzewami. Zaciska dłoń na pierścionku od ojca. Czeka, aż matka ją puści i każe wracać do codziennych obowiązków.
Wtedy idzie poszukać Estele.
Estele, która nadal czci starych bogów.
W wieku pięciu, może sześciu lat Adeline po raz pierwszy widziała, jak kobieta wrzuca do rzeki kamienny kubek. To była ładna rzecz, z koronkowym wzorkiem po bokach, a staruszka pozwoliła mu spaść i upajała się chlupnięciem. Oczy miała zamknięte, a jej usta się poruszały. Kiedy Adeline zaczaiła się na nią na ścieżce do jej chaty, Estele wyjaśniła, że modliła się do bogów.
– O co?
– Dziecko Marie nie rozwija się tak, jak powinno – odparła tamta. – Poprosiłam bogów rzeki, żeby wszystko płynęło gładko. Potrafią pomóc w takich sprawach.
– Ale dlaczego dałaś im kubek?
– Ponieważ bogowie są chciwi, moja Addie.
„Addie”. Zdrobnienie, któremu jej matka była niechętna, bo uważała je za chłopięce. Ojciec lubił używać tego imienia, ale tylko wtedy, kiedy byli sami. Dźwięczało w jej umyśle niczym donośny dzwon. Odpowiadało jej o wiele bardziej niż „Adeline”.
Teraz odnajduje Estele w ogródku, zgiętą wpół pomiędzy bujnymi pnączami kabaczków a ciernistymi zaroślami jeżyn, pochyloną nisko jak wykrzywiona gałąź.
– Addie – wita ją staruszka, nie podnosząc nawet wzroku.
Jest jesień, a ziemię pokrywają zawiązki owoców, które nie dojrzały tak, jak powinny. Addie trąca je czubkiem buta.
– Jak do nich mówisz? – pyta. – Do starych bogów. Czy wzywasz ich po imieniu?
Estele prostuje się, a jej stawy trzeszczą niczym suche gałązki. Jeśli pytanie ją zaskoczyło, nie daje tego po sobie poznać.
– Nie mają imion.
– Czy jest jakieś zaklęcie?
Staruszka rzuca jej znaczące spojrzenie.
– Zaklęcia rzucają wiedźmy, a wiedźmy zbyt często płoną na stosach.
– W takim razie jak się do nich modlisz?
– Składam ofiarę i błogosławię im, a mimo to są kapryśni. Nie muszą wcale odpowiadać.
– I co się robi, jak nie odpowiedzą?
– Żyje się dalej.
Dziewczynka przygryza wargę.
– Ilu jest bogów, Estele?
– Tylu, ile masz pytań – odpowiada stara kobieta, ale w jej głosie nie słychać pogardy, więc Addie wie, że musi zaczekać, wziąć na wstrzymanie, aż nie zobaczy, że Estele mięknie. To jak czekanie pod drzwiami sąsiada, kiedy się w nie zapukało, a on jest w domu. Po pewnym czasie słychać kroki, niski zgrzyt zamka i wiadomo, że zaraz drzwi staną otworem.
Estele wzdycha, jakby właśnie otwierała jakieś wrota.
– Starzy bogowie są wszędzie – wyjaśnia. – Pływają w rzece, rosną w polu i śpiewają w gałęziach drzew. Są w promieniach słońca padających na łany pszenicy, pod kiełkującymi roślinami na wiosnę i w pnączach, obrastających ścianę kościoła. Zbierają się na obrzeżach dnia, o świcie i o zmierzchu.
Adeline mruży oczy.
– Nauczysz mnie? Jak ich wzywać?
Staruszka znów wzdycha. Świetnie wie, że Adeline LaRue jest nie tylko sprytna, ale i uparta. Sunie przez ogród ku domowi, a dziewczynka za nią, obawiając się, że zanim Estele dotrze do frontowych drzwi, zanim odpowie, może zakończyć tę rozmowę. Estele jednak ogląda się za siebie, jej oczy błyszczą życiem w pomarszczonej twarzy.
– Są pewne reguły.
Adelinie nienawidzi reguł, lecz wie, że czasem są niezbędne.
– Na przykład jakie?
– Musisz się przed nimi ukorzyć. Musisz zaproponować im prezent, coś dla ciebie cennego. A nade wszystko musisz bardzo uważać, o co prosisz.
Adeline zastanawia się przez chwilę.
– I to wszystko?
Twarz Estele pochmurnieje.
– Starzy bogowie mogą być wielcy, ale nie są ani życzliwi, ani łaskawi. Są za to kapryśni i niestali, niczym światło księżyca na wodzie albo cienie w czasie burzy. Jeżeli upierasz się, by ich wezwać, zachowaj ostrożność: starannie formułuj życzenia i przygotuj się na to, że za ich spełnienie zapłacisz słoną cenę – mówi i nachyla się ku Adeline, rzucając na nią cień. – Ale bez względu na to, w jak rozpaczliwym położeniu się znajdziesz, nigdy nie módl się do tych, którzy odpowiadają po zapadnięciu zmroku.
Dwa dni później ojciec Adeline przywozi jej świeży zapas pergaminu i paczkę grafitowych ołówków związanych sznurkiem. Dziewczynka wybiera najlepszy z nich, zakopuje w ziemi za ogródkiem i modli się, by następnym razem, kiedy ojciec pojedzie do Le Mans, wziął ją ze sobą.
Jednak bogowie, jeżeli nawet ją słyszą, nie odpowiadają.
A ojciec nigdy już nie zabiera jej na targ.
Ciąg dalszy w wersji pełnej