- promocja
Niewidzialni. Największa tajemnica służb specjalnych PRL - ebook
Niewidzialni. Największa tajemnica służb specjalnych PRL - ebook
Ta książka to dowód na to, że życie pisze scenariusze, jakich nie wymyśliłby żaden powieściopisarz!
Bo kto by uwierzył, że w okresie PRL w MSW działała specjalna grupa kontrwywiadu, której członkowie pod osłoną nocy regularnie wchodzili do ambasad i konsulatów? Tam przeszukiwali skarbce pełne tajnych dokumentów, kopiowali je, by kilka godzin później mogły one wylądować na biurkach najwyższych urzędników państwowych. W ten sposób polskie służby specjalne przez całe lata zdobywały informacje o działaniach ówczesnych przeciwników, w tym o operacjach CIA. Choć za sprawą grupy wyciekły setki tysięcy stron najpilniej strzeżonych dokumentów, nikt nie wpadł na jej trop.
Ci, którzy wiedzieli o istnieniu tajemniczego Wydziału IX – a była ich garstka – nazywali ich „straceńcami”. Dlaczego? Bo do otwierania drzwi skarbcowych oraz potężnych sejfów używali niebezpiecznego dla zdrowia i życia promieniowania gamma.
Tomasz Awłasewicz, dziennikarz i specjalista ds. służb specjalnych, jako pierwszy dotarł do tych nielicznych członków grupy, którzy wciąż żyją. Na książkę składają się ich wspomnienia z lat 70. i 80. – opowieści o tym, jak dokonali tego, co zdaniem najwybitniejszych ekspertów było absolutnie niemożliwe.
Tomasz Awłasewicz od pewnego czasu jest największym odkrywcą tajemnic wywiadu i kontrwywiadu PRL. Każdy jego artykuł jest dla mnie kolejnym odkryciem, a „Niewidzialni” to już po prostu kopalnia tajemnic. Lektura obowiązkowa dla każdego, kto interesuje się nie tylko historią, ale i dniem dzisiejszym służb specjalnych w Polsce.
Bartosz Węglarczyk, redaktor naczelny Onet.pl
Kompetencje kontrwywiadu nie są zapisane w podręcznikach czy zarządzeniach, ale w doświadczeniach i umiejętnościach kolejnych pokoleń funkcjonariuszy. Tomasz Awłasewicz dotarł do żyjących weteranów dawnego Wydziału IX Departamentu II MSW i to właśnie oni opowiedzieli mu o spektakularnych metodach pracy operacyjnej i swoich profesjonalnych osiągnięciach. Dodatkowym walorem publikacji są autentyczne zdjęcia i dokumenty ilustrujące działania funkcjonariuszy kontrwywiadu. Z pełnym przekonaniem polecam książkę „Niewidzialni” wszystkim zainteresowanym tematyką polskich służb specjalnych.
gen. Krzysztof Bondaryk, szef ABW w latach 2007-2013
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3433-2 |
Rozmiar pliku: | 9,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Punkt szyfrowy powstałego w latach siedemdziesiątych konsulatu Stanów Zjednoczonych w Krakowie robił wrażenie. Pomieszczenie bez okien wybudowano wewnątrz jednego z pokoi w głębi placówki, za labiryntem rozmaitych zabezpieczeń i z dala od oczu petentów. Ściśle tajnych dokumentów znajdujących się w środku strzegł gruby mur oraz ważące setki kilogramów drzwi skarbcowe zamknięte na zamek szyfrowy. Każde ich otwarcie rejestrował zamontowany we wnętrzu licznik zatopiony w żywicy i niemożliwy do rozebrania. Nadzór nad budynkiem po godzinach pracy sprawowali zamieszkujący go Amerykanie.
Nocą do wnętrza konsulatu przedostawali się członkowie wyspecjalizowanej grupy penetracyjnej kontrwywiadu PRL. Poruszali się w ciemności, sporadycznie doświetlając sobie drogę trzymanymi w zębach latarkami. Każdy krok był zaplanowany z wyprzedzeniem. Nieśli ważące po kilkadziesiąt kilogramów walizki ze sprzętem. Mieli pełną świadomość, że jeśli któraś z nich upadnie na podłogę, to śpiący w pozostałych częściach budynku Amerykanie zerwą się na równe nogi. Funkcjonariusze ograniczali rozmowy do sporadycznych szeptów. Właściwie jedynym dźwiękiem towarzyszącym im w pracy było ciche pikanie.
Sygnał emitowały trzymane w dłoniach urządzenia do pomiaru promieniowania przypominające wyglądem duże kalkulatory. Kiedy już wszyscy oficerowie znaleźli się w środku, mogli rozpocząć atak radiologiczny na sejf z tajnymi dokumentami. Czujniki zaczynały wtedy grać istną symfonię – alarmowały, że przebywanie tutaj jest śmiertelnie niebezpieczne. Ale funkcjonariusze nie ruszali się z miejsca. Mieli zadanie do wykonania.
W służbach specjalnych powodem do satysfakcji jest nawet zwerbowanie do współpracy kierowcy ambasadora. Pozyskiwanie byle dokumentów przechodzących przez biurko sekretarki dyplomaty to osiągnięcie, o którym kontrwywiad niejednego państwa może zaledwie pomarzyć. Tymczasem funkcjonariuszom Departamentu II (kontrwywiadu PRL) pracującym w tajemniczym Wydziale IX udało się zdobyć setki tysięcy stron niejawnych dokumentów w parudziesięciu ambasadach i konsulatach na terenie całego kraju. Na pewnym etapie odbitek zrobiło się tyle, że trzeba je było po prostu jak kartofle wrzucać do kartonów i stawiać jedne na drugich, aż sięgały do sufitu. Co więcej, wydział równolegle przechwytywał pocztę dyplomatyczną, a także dostarczał informacje niezbędne do kontroli systemów łączności szyfrowej placówek.
Lista przedstawicielstw objętych nadzorem zdawała się nie mieć końca. Ze względu na ówczesny ustrój, przynależność PRL do Układu Warszawskiego i toczącą się zimną wojnę pomiędzy Wschodem i Zachodem główny cel Wydziału IX stanowiły placówki amerykańskie i innych członków NATO. Nie brakowało jednak i krajów spoza Sojuszu, bardzo odległych, niekiedy wręcz egzotycznych – od Argentyny po Indie.
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych do niektórych przedstawicielstw oficerowie Wydziału IX wchodzili nawet dwa razy w tygodniu. Przejmowali archiwa wywiadów, tajne materiały dotyczące bieżącej działalności i dalekosiężnych planów placówek, wytyczne do negocjacji kredytowych i handlowych. Dzięki danym zdobywanym przez Wydział IX polski kontrwywiad znał tożsamość obcych szpiegów, rząd dysponował treścią najtajniejszych międzynarodowych narad dotyczących Polski, a dyrektorowie przedsiębiorstw wiedzieli, jakie są plany zachodnich firm.
Znakomita większość osób korzystających z pozyskanych informacji nie miała jednak pojęcia o tym, skąd dokładnie one pochodziły.
O akcjach penetracyjnych wiedziała zaledwie garstka osób wewnątrz MSW. Aby zakamuflować źródło zdobytych informacji, specjalnie dobrani funkcjonariusze pionu analitycznego Departamentu II mieszali je z danymi pozyskanymi w inny sposób i rozsyłali do odpowiednich urzędników wewnątrz ministerstwa i poza nim.
O polskiej specgrupie napisał przed laty w swoich wspomnieniach oficer KGB wtajemniczony w działania Polaków. Funkcjonariusze Wydziału IX wspominają, że widzieli jedną kopię owych pamiętników i znajdowała się ona w niedostępnej dla przeciętnego człowieka bibliotece kontrwywiadu. W roku 2011 fakt istnienia grupy penetracyjnej w służbach specjalnych PRL próbował zasygnalizować Polakom były szef Agencji Wywiadu Zbigniew Siemiątkowski. Podczas rozmowy z dziennikarzem wspomniał krótko o tym, że funkcjonariusze polskiego kontrwywiadu wchodzili do placówek dyplomatycznych, wykorzystywali promieniowanie, by otworzyć sejfy z dokumentami, i że większość członków grupy penetracyjnej zapadła wskutek tego na śmiertelne choroby^(). Żadnych bliższych szczegółów jednak nie podał, więc nie potraktowano tej sensacji poważnie.
Niedługo później Instytut Pamięci Narodowej wydał książkę, której lektura mogła utwierdzić sceptyków w przekonaniu, że Siemiątkowski się myli lub wręcz zmyśla. W publikacji poświęcono parę stron akcjom penetracyjnym kontrwywiadu, ale próżno szukać w niej jakichkolwiek informacji o promieniowaniu. Autor wspomniał o jednym tajnym wejściu w 1980 roku, ale wyraźnie potraktował je jako incydent. W publikacji tej możemy przeczytać, że służby PRL faktycznie wchodziły nocą do budynków obcych przedstawicielstw po zakończeniu II wojny światowej, ale że już po 1955 roku takich działań było znacznie mniej, a w dokumentach dotyczących późniejszego okresu istnienia PRL właściwie nie ma po nich śladu. Autor wyciąga stąd wniosek, że kontrwywiad w pewnym momencie w zasadzie ich zaniechał z uwagi na coraz lepsze rozwiązania techniczne stosowane w placówkach^(). Argument wydaje się sensowny: trudno uwierzyć w możliwość pokonania nowoczesnych zabezpieczeń, które w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych można było znaleźć w ambasadach i konsulatach na terenie Polski. I jeszcze to promieniowanie? Kto by się nabrał na taką historyjkę? Wówczas i ja wkładałem rewelacje Siemiątkowskiego między bajki. W jak wielkim byłem błędzie, przekonałem się dopiero parę lat później, wiosną 2017 roku.
Wówczas od dłuższego czasu pracowałem nad książką o Departamencie II i w toku moich badań przeprowadziłem liczne wywiady z jego funkcjonariuszami. Wśród nich były osoby zajmujące wysokie stanowiska kierownicze, które podczas rozmów niejednokrotnie wspominały o tym, że miały dostęp do ściśle tajnych dokumentów zachodnich wywiadów. Sposobu uzyskania tych materiałów moi rozmówcy nie zdradzali. Zastanawiałem się, czy możliwe, aby za takim sukcesem kontrwywiadowczym stali zwerbowani do współpracy obcokrajowcy z dostępem do bezcennych materiałów. Ile musiałoby być takich osób? Wątpliwe, aby jakakolwiek służba specjalna na świecie mogła mieć aż tak rozrośniętą sieć wysoko uplasowanych agentów w tak znaczącej liczbie wywiadów obcych państw jednocześnie. Wróciłem wówczas myślami do programu telewizyjnego ze Zbigniewem Siemiątkowskim.
Zdeterminowany, by dowiedzieć się prawdy, zacząłem składać w całość strzępy informacji podawane przez moich rozmówców. Najważniejszym elementem układanki okazały się szczegóły specyficznej ścieżki kariery jednego z nieżyjących już funkcjonariuszy, którego nazwisko przewijało się w rozmowach o tajnych dokumentach zdobytych w latach siedemdziesiątych. Skoro materiały z jakiegoś powodu przechodziły przez jego ręce, to może jeden z wydziałów, w których pracował, był właśnie tym, który odpowiadał za penetrację placówek dyplomatycznych? Przeszukując listy funkcjonariuszy, trafiłem na nazwisko człowieka o zbliżonej ścieżce kariery i postanowiłem zapukać do jego drzwi.
Z tyłu głowy wciąż miałem obawę, że robię z siebie głupka. Przecież zamierzałem spytać obcego człowieka o to, czy przypadkiem nie wnosił nocą materiałów promieniotwórczych na teren obcych przedstawicielstw! Gdy tłumaczyłem powód mojej wizyty, mężczyźnie nawet nie drgnęła powieka. Po pierwszych trzydziestu sekundach byłem gotów się poddać, absolutnie przekonany, że stojący przede mną człowiek, którego nazywać tu będę „Inżynierem”, nie ma zielonego pojęcia, o czym mówię, i zaraz wybuchnie śmiechem. Nie wybuchnął, ale też nic nie potwierdził. Pokerowa twarz.
Droga od tamtej wymiany zdań do chwili, gdy siedliśmy, żeby porozmawiać o największym sekrecie służb specjalnych PRL, była tak długa, że dziś nawet nie umiałbym jej odtworzyć. „Inżynier” faktycznie okazał się wieloletnim członkiem specgrupy. Skontaktował mnie też z kolegą z wydziału – funkcjonariuszem, który będzie tu występować pod pseudonimem „Turysta”. Mężczyźni wyrazili zgodę na opublikowanie ich relacji i w lutym 2018 roku na rynek trafiła moja książka o kontrwywiadzie PRL, w której jeden rozdział opowiadał właśnie o „Wydziale IX”^(). Reakcje czytelników były różne: jedni wierzyli i pytali, czemu temu tematowi poświęciłem tak mało miejsca, inni natomiast stwierdzali, że opisane działania były fizycznie niemożliwe do wykonania.
Nie przestałem interesować się tematem. Dysponując wskazówkami od „Turysty” oraz „Inżyniera”, wciąż szukałem niepozornie opisanych teczek Wydziału IX w zbiorach Instytutu Pamięci Narodowej. W końcu parę miesięcy po premierze mojej książki udało mi się je odnaleźć i jesienią 2018 roku zostały mi one udostępnione w archiwum IPN. Byłem pierwszym badaczem, który do nich zajrzał. Dokumenty potwierdziły każde słowo „Inżyniera” i „Turysty” i wpłynęły na moją decyzję o rozpoczęciu prac nad kolejną książką, tym razem w całości poświęconą temu tematowi.
Nie wszyscy pracujący w Wydziale IX wchodzili na teren placówek i zajmowali się przeprowadzaniem ataków przy użyciu promieniotwórczych izotopów – do tego grona dołączali tylko najlepsi, tworząc tak zwaną grupę obiektową. Ustalenie dokładnej liczby jej żyjących do dzisiaj członków okazuje się bardzo trudne, jako że losy niektórych po odejściu ze służby nie są znane. Szalenie niezdrowe warunki pracy spowodowały, że najprawdopodobniej do dzisiaj żyje nie więcej niż dziesięciu – w tym „Inżynier” i „Turysta”, którzy zgodzili się kontynuować rozmowy na potrzeby tej książki. Otrzymałem także pomoc w skontaktowaniu się z kolejnymi i ostatecznie aż pięciu członków grupy obiektowej zgodziło się podzielić wspomnieniami. Dodatkowo po długich poszukiwaniach udało mi się spotkać z członkiem tak zwanej grupy lotniskowej Wydziału IX odpowiedzialnej za przechwytywanie, otwieranie, kopiowanie i doprowadzanie do pierwotnego stanu poczty dyplomatycznej na lotnisku Okęcie.
Swoimi wspomnieniami podzielili się ze mną także dwaj funkcjonariusze wydziałów operacyjnych Departamentu II: generał Andrzej Kapkowski, który regularnie towarzyszył funkcjonariuszom Wydziału IX w wejściach do placówek amerykańskich, a także oficer o pseudonimie „Werbownik”, zajmujący się ambasadami szwedzką i hiszpańską. O pracy pionu obserwacji zewnętrznej, który zabezpieczał akcje penetracyjne, opowiedziała mi natomiast emerytowana oficer służb specjalnych, która wystąpi w tej książce pod pseudonimem „Brunetka”.
Wszyscy moi rozmówcy mają dziś od sześćdziesięciu paru do siedemdziesięciu paru lat i w chwili upadku PRL byli jeszcze stosunkowo młodzi. Spośród funkcjonariuszy Wydziału IX, z którymi rozmawiałem, tylko jeden nie kontynuował służby w III RP, został bowiem zwolniony jeszcze w latach osiemdziesiątych za posiadanie rodziny na Zachodzie. Pozostali, nie płacząc za PRL, przeszli do nowo utworzonego Urzędu Ochrony Państwa. Tego, do jakich działań oddelegowano ich po zmianie ustroju, nie zdradzą. Można mieć tylko nadzieję, że znaleziono im zajęcie, które nie zmarnowało ich potencjału. A ta książka udowadnia, że Polak co nieco naprawdę potrafi.ROZDZIAŁ 1
NIKT NIE WIE, CO ROBIĄ POD ŚLEPYMI ARKADAMI
FOTOGRAF: Przez pierwsze dwa tygodnie służby w Wydziale IX miałem wrażenie, że ktoś chyba robi sobie ze mnie jaja. Umówione było, że będę się tam zajmować moją ukochaną fotografią, a tymczasem kazano mi zaprzyjaźniać się ze szperakami, takimi specjalistycznymi narzędziami do otwierania zamków. Do wydziału trafiłem bezpośrednio po skończeniu szkoły oficerskiej na początku lat osiemdziesiątych. Wcześniej pracowałem w Biurze „B”, czyli w obserwacji. Wiadomo – był jakiś figurant, chodziło się za nim, jeździło samochodem, rowerem. Przy okazji robiło się mu mnóstwo zdjęć i ja właśnie zajmowałem się tam fotografią, wywoływaniem, wszystkim, co z tym związane. Dziś mogę sobie pstryknąć zdjęcie aparatem cyfrowym i wysłać błyskawicznie na komputer, a wtedy musiałem siedzieć w ciemni, dbać o to, żeby niczego w niej nie zabrakło, konserwować całą masę sprzętu.
Specyfikę tej pracy znałem bardzo dobrze, bo w betce, tak nazywaliśmy Biuro „B”, pracował też mój ojciec. Byłem jeszcze malutkim dzieckiem, gdy w naszym mieszkaniu zorganizowano punkt zakryty – czyli miejsce, z którego można było prowadzić dyskretną obserwację jakiegoś budynku, ulicy. W moim domu codziennie byli koledzy i koleżanki taty, którzy siedzieli i patrzyli przez okno, bo vis-à-vis mieszkał jakiś zachodni dyplomata. Ja oczywiście nie wiedziałem, o co chodzi, dla mnie to byli wujkowie i ciocie. Wiadomo, atrakcja, coś się działo.
Moja mama bardzo chorowała, dużą część życia spędziła w szpitalu. To był wczesny Gomułka, zupełnie inne czasy, więc jak mamy nie było w domu i tata nie miał mnie z kim zostawić, to po prostu zabierał mnie ze sobą do pracy. Jeździłem samochodem po mieście z nim i różnymi wujkami, byłem bardzo zadowolony. Całe dzieciństwo słyszałem, że tata pracuje w służbach, tyle że tych, co pożary gaszą. Co prawda nie jeździł czerwonym autem, ale nie wchodził w aż takie szczegóły, a ja wierzyłem. O co w tym wszystkim tak naprawdę chodziło, dowiedziałem się dopiero wiele lat później, już jako pełnoletni człowiek.
Ojciec „Fotografa” w należącym do Biura „B” samochodzie Warszawa M-20, przełom lat 50. i 60.
Przez dużą część swojej kariery ojciec był w tak zwanej sekcji mercedesowej, która zajmowała się obserwacją japońską. Polegało to na tym, że jeździło się za dyplomatami, ale w sposób jawny – tak, aby mieli świadomość, że ma się ich na oku. Nieraz funkcjonariusze mówili im nawet dzień dobry, a potem jedni i drudzy wsiadali do swoich aut i jazda. Czasem obcokrajowcy chcieli się urwać, a że mieli niezłe maszyny, to i my musieliśmy mieć co nieco pod maską. Sekcję taty nazywano mercedesową właśnie dlatego, że w większości jeździło się tam dobrymi, niemieckimi samochodami. Poza tym był też citroën DS, ale do niego nikt akurat nie chciał wsiadać, bo prawie nie miał hamulców.
Fotografia wykonana w trakcie prowadzenia tzw. obserwacji japońskiej – funkcjonariusze Biura „B” podążają bezpośrednio za znajdującymi się w pierwszym samochodzie dyplomatami. Lata 60.
W połowie lat siedemdziesiątych w betce wylądowałem i ja, tyle że głównie siedziałem w laboratorium i zajmowałem się tą całą fotografią. Znajdujący się tam sprzęt obsługiwałem, że hej. Wszystko miałem w jednym palcu. Byłem naprawdę wartościowym pracownikiem i w pewnym momencie stało się to moją zmorą, bo paradoksalnie przez to nie mogłem dostać awansu. Odwiecznym problemem służb jest to, że naczelnicy nie chcą wypuszczać ze swojego wydziału ludzi znających się na rzeczy. Ja nie dość, że miałem o robocie pojęcie, to jeszcze byłem wyjątkowo dyspozycyjny. Wówczas jeszcze kawaler, w dodatku niebalujący – jedynym moim nałogiem były papierosy, bo alkoholu nigdy za bardzo nie lubiłem. W domu był telefon, więc mój szef wiedział, że jak się do mnie w środku nocy zadzwoni, to właściwie w ciągu paru minut mogę być gotowy do wyjścia. Dlatego ile razy prosiłem o przeniesienie do innego wydziału, tyle razy szefostwo coś kombinowało, żebym tylko został. Raz, jak chciałem iść do szkoły oficerskiej w Legionowie, to grając na zwłokę, wymyślili mi, że najpierw muszę zrobić szkołę chorążych Biura „B”. To było w Warszawie, na Okrzei. Siedziałem tam ze dwa, może trzy miesiące i wynudziłem się jak mops, bo przecież wszystko, co tam było, doskonale wiedziałem już z pracy.
Po skończeniu wróciłem do wydziału, więc szef wygrał. Znów poprosiłem o skierowanie do Legionowa i jak dostałem odmowę, to już nie wytrzymałem. Dyrektor zakładu kryminalistyki obiecał mi, że jeśli złożę wniosek o przeniesienie do niego, to on zrobi wszystko, abym został przyjęty, i od razu wyśle mnie na studia. Miałem już ten plan realizować, ale w tym czasie mój tata odchodził akurat z betki i problem został rozwiązany inaczej. Ojciec pracował tam prawie trzydzieści lat i rozmowę pożegnalną miał z samym szefem Biura „B” – dyrektorem Krawczykiem. Często coś takiego praktykowano. Dyrektor spytał, czy są jakieś życzenia, więc tata powiedział, że chciałby, aby syna puszczono do Legionowa. Podziałało piorunem.
Pod koniec nauki w tej szkole przyjeżdżali tak zwani kupcy, czyli ludzie z różnych komórek MSW szukający nowych pracowników. Siedzieli na auli, można było podejść, porozmawiać. Mnie bardzo interesował kontrwywiad, czyli Departament II. Więc jak przyjechali z dwójki, to się zgłosiłem i mnie przyjęli właśnie do Wydziału IX, co wówczas nic mi jeszcze nie mówiło.
To był początek lat osiemdziesiątych. W tamtym okresie wydział miał swoje pomieszczenia w Centrali na Rakowieckiej. Wchodziło się od tyłu, od ulicy Batorego. Pod takimi ślepymi arkadami były drzwiczki wyłącznie dla nas, a za nimi kilka małych pokoi. Byliśmy odizolowani od reszty funkcjonariuszy, którzy nie mieli pojęcia, co tam w środku jest. Nikomu do tej enklawy nie wolno było wchodzić, a nam nie było wolno nic na jej temat opowiadać. Pamiętam pierwszą rozmowę z naczelnikiem. Byłem przeszczęśliwy, bo powiedział mi wtedy jasno, że będę pracował dalej z fotografią. Szef miał bzika na punkcie techniki i wyciągnął mi ze swojej szafy aparat, takiego nikona. Zapowiadało się nieźle. Potem kazał mi zasuwać do wydziałowego magazynku i odebrać sprzęt. Tyle tylko, że siedząca tam pani Jadzia, której wszyscy w wydziale się w ogóle bali, zamiast sprzętu fotograficznego miała dla mnie przygotowane właśnie te wspomniane szperaki do otwierania zamków, imadło i jakieś inne, zupełnie niezwiązane z moją specjalnością narzędzia. W służbach nie wolno zadawać za dużo pytań, więc grzecznie wyfasowałem to wszystko, dostałem biurko, siadłem. Wtedy poznałem „Inżyniera”, który przyszedł, wysypał mi na blat całą stertę zamków i kazał każdy jeden otworzyć tymi szperakami. Siedziałem tak dniami, dłubałem, aż mi palce popuchły. Z jednym z tych zamków to tak się męczyłem, że w pewnym momencie podszedł do mnie pan Zenek, taki już starszy pracownik, i mówi, że „Inżyniera” akurat nie ma w pobliżu, więc on w tajemnicy przed nim pomoże mi to otworzyć. Schował się jeszcze za jakąś taką ściankę i słyszę, jak walczy. Przekleństwo za przekleństwem, aż w końcu przychodzi powiedzieć mi, że tego zamka w ogóle nie da się przekręcić, bo jest popsuty.
I tak mijały kolejne dni, a mnie nikt nie mówił, o co właściwie chodzi. W służbach pracowałem wówczas już od paru lat, więc domyślałem się, jaki związek może mieć fotografia z zamkami. Wiadomo, tajne wejścia – mieszkania, hotele. Tylko dziwił mnie ten program szkolenia, bo normalnie przy przeszukaniach fotograf nie musi żadnych zamków dotykać – otwiera je za niego kto inny.
Nie miałem wówczas pojęcia, że Wydział IX prowadzi na tyle skomplikowane działania, że nawet i ja musiałem znać się na każdym aspekcie roboty, z pokonywaniem zabezpieczeń włącznie. Gdy od mojego przyjścia do wydziału minęły dwa tygodnie, a ja, zamiast robić zdjęcia, nadal zaprzyjaźniałem się ze szperakami, coś piłowałem albo czyściłem tokarki i frezarki, to w końcu poszedłem do naczelnika na skargę.
INŻYNIER: Ja do wydziału trafiłem znacznie wcześniej, jeszcze w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych. Wówczas to w zasadzie jeszcze nie był Wydział IX, tylko sekcja w strukturze Departamentu II, ale jak zwał, tak zwał. Byłem już po studiach na Politechnice Warszawskiej, miałem tytuł inżyniera. Jak to w MSW zobaczyli, to od razu wysłali mnie właśnie do tej sekcji. Szczerze mówiąc, to tylko tam wszedłem i prawie od razu wyszedłem, nawet nie zdążyłem usiąść. Wysłali mnie na pół roku na szkolenie do ogólnego pionu techniki operacyjnej, do wydziału zajmującego się zamkami. Uczyłem się podstaw: jak otwierać zasuwy, znane chyba każdemu zamki Yale, dużo czytałem. Dobrze sobie radziłem – do tego stopnia, że w pewnym momencie spytałem naczelnika, czy mógłbym zająć się czymś bardziej skomplikowanym. Zauważyłem, że w pudełeczku na jednej z półek leży jakiś taki nietypowy zamek szyfrowy, i chciałem się nim trochę pobawić. Naczelnik pozwolił. Instrukcja była po niemiecku, a że świetnie znałem ten język, to przetłumaczyłem ją dokładnie, zapoznałem się z mechanizmem, a potem wszystko ładnie spakowałem do pudełeczka i odłożyłem na miejsce. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że od tego zamka rozpocznie się historia, która skończy się otrzymaniem przeze mnie medalu.
W pionie techniki bardzo mnie polubili. Pod koniec szkolenia namawiali nawet, żebym został u nich i już nie wracał do kontrwywiadu. Jako że byłem do nich oddelegowany tylko na naukę i musieli mnie odesłać do Wydziału IX, to proponowali, że napiszą mi po prostu niezgodną z prawdą fatalną opinię. Tak fatalną, że mnie tam już nikt nie będzie chciał z powrotem. Trochę ciężko mi było zdecydować, bo nadal nie wiedziałem, czym zajmuje się ta moja macierzysta jednostka. W końcu uznałem, że skoro do ogólnej techniki wysłano mnie tylko jak do przedszkola, to tam, gdzie mam docelowo być, muszą zajmować się jakimiś konkretniejszymi działaniami. Pożegnałem się, zabrałem swoje zabawki i poszedłem się dowiedzieć, co oni w tym całym Wydziale IX kombinują.
ŁOWCA: Ja jestem z wykształcenia elektronikiem i służbę zaczynałem w latach siedemdziesiątych w technice operacyjnej. Stamtąd wysłano mnie do szkoły oficerskiej w Legionowie, po której wróciłem do tego samego pionu. To była pierwsza połowa lat osiemdziesiątych, byłem młody, strasznie chciałem dalej się uczyć i wystąpiłem od razu z prośbą o zgodę na rozpoczęcie studiów na naszej resortowej uczelni – Akademii Spraw Wewnętrznych. Akurat był wtedy nowy naczelnik i – naturalnie zwracając się do mnie per towarzyszu – mówi mi, że nie wie, co ja sobą reprezentuję, to, tamto, siamto. Te studia naprawdę nie stanowiły problemu, bo były chyba tylko roczne i na pewno zaoczne, więc w żaden sposób nie kolidowałyby z robotą. Powiedziałem mu, że skoro poprzednie kierownictwo zaufało mi i wysłało mnie na trzy lata do szkoły oficerskiej, to chyba pokładali we mnie jakieś nadzieje, a on na to dalej, że nie wie nic o towarzyszu i mnie nie puści. To ja wtedy wpadłem na inny pomysł. Dobrze sobie radziłem w pracy operacyjnej i wcześniej już miałem rekomendację do Wydziału II Departamentu II zajmującego się zwalczaniem szpiegostwa brytyjskiego. No więc mówię mu o tym, a on – że nie ma sprawy i droga wolna. Pobiegłem do sekretariatu, napisałem prośbę o przeniesienie i parę dni później wezwał mnie kadrowiec. Pamiętam go dobrze, taki oficer starej daty, wszystkie dokumenty wypisywał przepięknie wiecznym piórem, normalnie kaligrafia. Mówi mi, że owszem, mam rekomendację do wydziału brytyjskiego, ale że skoro jestem elektronikiem, to on ma lepszy pomysł. Powiedział mi, jak trafić do Wydziału IX, i kazał się tam stawić na rozmowę.
Starsi oficerowie z techniki mówili, że w tym miejscu przechowywana jest jakaś „bomba”. Jak się ich pytało, o co chodzi, to nic nie dopowiadali, chyba sami nie wiedzieli nawet, co to za „bomba”, tylko gdzieś coś usłyszeli i po prostu powtarzali. Tak czy inaczej – straszyli. To był 1983 rok i wówczas wydział nie mieścił się już w tych pomieszczeniach na Rakowieckiej, w których zaczynali niektórzy moi koledzy. Miał już wtedy swój osobny, dobrze strzeżony obiekt na Mokotowie. Jeszcze farbą tam pachniało, bo dopiero co się wprowadzili. Pamiętam, że była sobota, jak tam zajechałem, i przywitał mnie zastępca naczelnika. Wypytywał mnie o ukończone szkoły, doświadczenie. Powiedział, że wydział ma dużo różnych sekcji, ale każdy pracownik musi zostać przeszkolony w pełnym zakresie: elektronik musi potrafić robić zdjęcia, fotograf musi otwierać zamki. Na koniec poinformował mnie, że na razie przydzieli mnie do takiego starszego już oficera i razem z nim będę tworzył grupę o kryptonimie „Czołówka”.
TURYSTA: Mnie pierwotnie zaproponowano pracę w Biurze Ochrony Rządu. Kiedy na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych odbywałem zasadniczą służbę wojskową w Warszawie, to poproszono mnie, żebym przygotował do matury córkę jakiegoś oficera z MSW. Byłem po technikum, przedmioty ścisłe nie sprawiały mi żadnego kłopotu. Chyba spodobałem się facetowi, bo powiedział, że mam złożyć papiery i on mnie wsadzi właśnie do BOR. Pomysł zasadniczo mi się spodobał, ale stwierdziłem, że może najpierw spróbuję sam pójść pogadać do kadr i dowiem się, czy w ogóle mam szansę na pracę w służbach. Jak poszedłem na komendę i zacząłem rozmawiać, to od zaraz wypełniłem też formularze. A wtedy jakoś tak to już lawinowo poszło i zamiast w BOR wylądowałem w pionie techniki operacyjnej na Śląsku, z którego pochodzę. Specjalizacja – podsłuchy. Zdzisław Marchwicki, znany szerzej jako Wampir z Zagłębia, to jedna z moich pierwszych spraw. Dostał karę śmierci za zabicie parunastu kobiet. Przy Marchwickim było mnóstwo pracy, bo podsłuchy poinstalowaliśmy wszędzie: od jego celi po mieszkania członków rodziny – bliższych, dalszych, naprawdę było tego sporo. Do moich obowiązków należało zarówno zakładanie tej całej aparatury, jak i jej późniejsza eksploatacja. Nieraz siedziało się gdzieś w pobliskim pomieszczeniu z karteczką, ołówkiem i słuchawkami na uszach i trzeba było godzinami czekać, aż powiedzą coś ciekawego. Po paru latach pracy na Śląsku poprosiłem o przeniesienie do Warszawy. Wiadomo, przyjechałem do stolicy za dziewczyną – moją żoną. Tu też trafiłem do podsłuchów, a potem do szkoły oficerskiej w Legionowie. Kiedy ją kończyłem na początku lat osiemdziesiątych, to przyjechał naczelnik Wydziału IX i miałem okazję z nim porozmawiać. Byłem niezłym kandydatem, bo miałem dobre przygotowanie techniczne i, co istotne, urodziły mi się już dzieci. Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, ale do tej komórki starano się przyjmować ludzi z ustabilizowaną sytuacją rodzinną, ze względu na wiążące się ze służbą w tym miejscu zagrożenie zdrowia. Początkowo nikt mi w ogóle nie powiedział, co się tam robi, a ja nie dociekałem, bo i nie było mi wolno. Rozkaz to rozkaz. W podsłuchach miałem takiego mojego najlepszego kumpla, potem razem byliśmy też właśnie w Legionowie. Papużki nierozłączki normalnie. No to proszę sobie wyobrazić, że i do Wydziału IX przyjęli nas obu, więc bardzo się cieszyłem.
BRODACZ: No, ja też byłem zadowolony! Zresztą cały czas mówiłem „Turyście”, że po szkole idziemy tylko do kontrwywiadu. Śmiałem się, że ja chcę ganiać za szpiegami i koniec kropka. Jestem po technikum mechanicznym, mój tata pracował w służbach, skontaktował mnie z odpowiednią osobą i pierwotnie trafiłem w MSW do tych całych podsłuchów. Potem pojechałem do Legionowa i gdy okazało się, że w Departamencie II jest jakaś sekcja techniki, to już w ogóle nie miałem wątpliwości, dokąd chcę iść. Jak przyszedł dzień tych, powiedzmy, targów pracy, to razem z „Turystą” zaczęliśmy pytać, przy którym stoliku siedzi ktoś z kontrwywiadu. Był tam wówczas naczelnik Wydziału IX i dotarła do niego informacja, czym się interesujemy. Zaprosił nas na rozmowę, pogadaliśmy dłuższą chwilę, podziękował. Nic nie powiedział na temat tego, jak nam poszło, ani tym bardziej czym dokładnie oni się tam zajmują. Wydział techniczny i tyle. Parę dni później przyszła informacja, że będziemy dla niego pracować. Zgłosiliśmy się do wydziału, wówczas było to jeszcze na Rakowieckiej. Ledwie przeszliśmy przez próg, a on już ogłosił tam wszystkim, że tych dwóch cwaniaczków trzeba wziąć do galopu i wdrożyć do pracy w trybie natychmiastowym. Dopadł nas „Inżynier” i się zaczęło, standardowo: walnął nam całą stertę zamków na stół, rzucił szperaki i dłubcie, gamonie, a nie macie pojęcia o takich rzeczach. My obaj byliśmy z pionu techniki, ale zajmowaliśmy się tam przecież zupełnie innymi rzeczami. Dał nam może z godzinę, to żeśmy się rzucili na te zamki, wkładamy je w imadełka i ładujemy szperaki do środka na oślep jak dwóch kretynów. Czas mija, połowa narzędzi połamana, ręce nas bolą, a końca nie widać. „Inżynier”, dobry chłopina, ale przeczołgał nas porządnie. No i nauczyliśmy się, nie ma co gadać. I powiem panu, że akurat był to taki moment, że wydział strasznie potrzebował ludzi, więc stosunkowo prędko wdrożono nas do pracy, i to do tej najbardziej delikatnej. Nie minął miesiąc, a już bez słowa wyjaśnienia kazali nam wsiadać do auta i rura do Szczecina. Dopiero tam się dowiedzieliśmy, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi.