Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Niewinna - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 września 2022
Ebook
24,99 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niewinna - ebook

Samotna Helen Georgesson w ósmym miesiącu ciąży jedzie pociągiem do San Francisco. Podczas podróży kobieta poznaje nowożeńców Hugh i Patrice Hazzard. Brzemienna Patrice jest podekscytowana podróżą - wybiera się, by poznać swych teściów. Wkrótce pociąg rozbija się, a Hazzardowie giną na miejscu. Helen udaje się przeżyć i urodzić zdrowe dziecko, co więcej okazuje się, że została pomylona z Patrice. Młoda matka wykorzystuje sytuację i wraz z synem staje się rodziną dla bardzo zamożnych starszych Hazzardów. Jej idyllę przerywa tajemniczy list z zapytaniem ,,Kim jesteś?"

,,Niewinna" to pełna napięcia powieść kryminalna z 1948 r. wydana pod pseudonimem William Irish. Na postawie utworu w 1950 r. powstał film pt. ,,No Man of Her Own" w reżyserii Mitchella Leisena. Książka przypadnie do gustu fanom suspensu M. Higgins Clark i zagadek kryminalnych z motywem fałszywej tożsamości.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-282-5829-3
Rozmiar pliku: 463 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Letnie noce w Caulfield są takie przyjemne. Pachną heliotropem i jaśminem, kapryfolium i koniczyną. Gwiazdy są ciepłe i przyjazne, zupełnie inne niż tam, skąd pochodzę; zdają się wisieć niżej na nieboskłonie, być bliżej nas. Podmuch wiatru, który porusza zasłonami w otwartym oknie, jest delikatny i czuły, jak pocałunek dziecka. I jeśli wsłuchasz się w niego, usłyszysz szelest drzew, które budzą się, by po chwili znów zapaść w sen. Światło z wnętrza domów pada na trawę rzeźbiąc w niej długie ścieżki, niczym tajemniczy kosiarz. Cisza i spokój dają poczucie doskonałej harmonii i bezpieczeństwa. Tak, letnie noce w Caulfield są bardzo przyjemne.

Lecz nie dla nas.

Noce zimowe, noce jesienne, noce wiosenne są równie piękne. Lecz nie dla nas, nie dla nas.

Dom, w którym mieszkamy w Caulfield, jest wspaniały. Trawa o błękitnawym odcieniu wygląda jak świeżo zroszona o każdej porze dnia. W powietrzu obracają się nieustannie lekkie jak mgiełka, mieniące się w słońcu wiatraczki wody. Patrząc na nie dłużej, możesz dojrzeć różnobarwne tęcze rozpostarte na delikatnych kroplach. Podjazd przed domem ma czystą, ostrą linię. Słupki werandy oślepiają swoją bielą w promieniach słońca. Wewnątrz, regularne łuki białej, eleganckiej balustrady od lat wiernie towarzyszą gładkim, ciemnym schodom. Kosztowne, stare podłogi o satynowym połysku wydzielają woń wosku i cytrynowego olejku, uchwytną dopiero wówczas, gdy przestajesz o niej myśleć. Grube dywany czarują swym przepychem. Niemal w każdym pokoju ulubione krzesło czeka, by powitać cię jak stary przyjaciel, kiedy wracasz, by spędzić z nim trochę czasu. „Czyż może tu czegoś brakować?”, mówią często nasi goście. „Tak właśnie wygląda prawdziwy dom”. Tak, nasz dom w Caulfield jest naprawdę bardzo piękny.

Lecz nie dla nas.

Nasz mały synek, nasz Hugh, jego i mój — to taka radość patrzeć, jak dorasta w Caulfield. W domu, który pewnego dnia będzie należał do niego, w mieście, które kiedyś nazwie swoim. Przyglądać mu się, kiedy stawia pierwsze chwiejne kroki. Chwytać i pieścić każde nowe słowo, które wymawia z dziecięcą niezdarnością.

Ale nawet tym nie możemy cieszyć się w pełni. Nawet to zdaje się skradzione, odebrane nam w sposób, którego nie potrafię opisać. Radość z naszego dziecka jest czymś, do czego nie mamy już prawa, czymś, na co już nie zasługujemy.

Tak bardzo go kocham. Billa, mojego męża. I on również mnie kocha. Wiem o tym, jak mogłabym w to wątpić. A jednak jestem pewna, że któregoś dnia, może w tym roku, może w następnym, spakuje swoje rzeczy i odejdzie, opuści mnie, chociaż zrobi to wbrew własnej woli. Choć będzie mnie kochał tak mocno, jak kocha mnie dziś.

Albo jeśli on nie odejdzie, ja to zrobię. Spakuję walizkę i przestąpię próg naszego domu po raz ostatni, choć nie będę tego chciała. Choć będę kochać go tak samo mocno, jak i dziś. Opuszczę mój dom. Zostawię moje dziecko w domu, który pewnego dnia będzie jego. Moje serce zostanie przy mężczyźnie, do którego należy (czyż mogłoby być inaczej?). Lecz odejdę, aby nigdy nie powrócić.

Walczyliśmy z tym. Tak bardzo z tym walczyliśmy, próbowaliśmy wszystkich sposobów. Odpychaliśmy to od siebie tysiące razy, ale to znów powraca obudzone jakimś obrazem, słowem, myślą. Ciągle jest przy nas.

I nic nie pomoże, jeśli powiem do niego: „Nie zrobiłeś tego. Tak powiedziałeś i to mi wystarczy. Nie musisz tego powtarzać. Wiem, że tego nie zrobiłeś. Mój kochany, ty nie kłamiesz. Nie oszukujesz w interesach ani w sprawach honoru, ani w miłości...”

Ale to nie interesy ani nie honor czy miłość. To zupełnie inna sprawa. To morderstwo.

Cóż z tego, skoro mu nie wierzę. Kiedy mówi do mnie, ufam mu. Ale w chwilę później, za godzinę, za dzień lub za tydzień przestaję mu wierzyć. To nie ma sensu, bo nie żyjemy tylko chwilą, nie możemy. Chwila mija, przed nami godziny, tygodnie, lata, które trzeba wspólnie przeżyć.

Za każdym razem, kiedy mówi, że jest niewinny, wiem jednocześnie, że to nie byłam ja. To jedyna rzecz, której jestem pewną. A jeśli to nie ja, to...

I ilekroć ja mówię mu, że tego nie zrobiłam, być może on także jest pewny, że sam jest niewinny (Ale ja nie mogę być tego pewna, nie potrafi mnie przekonać). A jeżeli nie on to zrobił...

To nie ma sensu, najmniejszego sensu.

Pewnego wieczoru, sześć miesięcy temu, padłam przed nim na kolana trzymając przed sobą naszego synka. Położyłam rękę na jego głowie i przysięgłam, że jestem niewinna. Mówiłam cicho, żeby Hugh mnie nie zrozumiał.

— Przysięgam na moje dziecko. Klnę się na jego głowę, Bill, że tego nie zrobiłam. Och, Bill, nie zrobiłam tego...

Podniósł mnie i mocno przytulił.

— Wiem, że to nie ty, wiem. Cóż mogę więcej powiedzieć? Jak mogę cię przekonać? Posłuchaj mojego serca, Patrice. Może ono powie ci to lepiej niż moje słowa. Słuchaj go, czy nie rozumiesz, że ono ci wierzy?

I przez chwilę ufamy sobie, przez chwilę, kiedy jesteśmy blisko siebie, sami ze swą miłością. Ale chwila mija nieubłaganie i on myśli: „Ale to nie byłem ja. Jestem tego pewien. Więc to mogła być tylko...”

I nawet, gdy obejmuje mnie mocniej niż kiedykolwiek, gdy jego wargi scałowują łzy z moich oczu, wiem, że już znowu przestaje mi wierzyć.

Nie ma dla nas ratunku. Zostaliśmy schwytani, uwięzieni. Błędne koło naszych podejrzeń zacieśnia się, jesteśmy wewnątrz niego, nie możemy się wydostać. Skoro on jest niewinny, to musiałam być ja, a jeśli ja jestem bez winy, on musiał to zrobić. Bo _wiem_, że to nie ja. (Ale czyż on nie myśli podobnie?). Nie, nie ma dla nas ratunku.

Zmęczeni ciągłym oddalaniem tego od siebie, przemy ku temu nie bacząc na skutki, próbujemy ogarnąć to, rozwiązać raz na zawsze.

Pewnego razu, nie mogąc już znieść tej nieuchwytnej, lecz wciąż obecnej jak czająca się w kącie zjawa, atmosfery wyczekiwania, Bill zerwał się z krzesła, na którym siedział, choć przez ostatnią godzinę nie padło między nami ani jedno słowo. Cisnął daleko książkę, której wcale nie czytał. Podniósł się tak gwałtownie, jakby chciał wyrwać się przed siebie, by zetrzeć się z czymś, co nagle przed sobą zobaczył, a moje serce podskoczyło w piersi równie dziko.

Popędził w drugi koniec pokoju i zatrzymał się tam, jakby powstrzymując się od czegoś. Ścisnął dłoń w pięść, podniósł ją i zaczął walić w drzwi, tak mocno, że jedynie grubość ochroniła je przed zgruchotaniem. Następnie obrócił się i w swym bezradnym buncie wykrzyknął:

— Nic mnie to nie obchodzi! To nic nie znaczy! Słyszysz? To nie ma znaczenia. Inni ludzie robili to przed nami. Tysiące razy. I żyli później szczęśliwie. Dlaczego my nie możemy? On nie jest tego wart. Zasłużył na to. Wszyscy tak mówili, kiedy zginął, i powtórzyliby to teraz. On nie jest wart nawet chwili tego piekła, przez które wciąż od nowa przechodzimy...

Później zrobił dwa duże drinki, chociaż picie było najgorszym, co mogliśmy wtedy zrobić, i podszedł z nimi do mnie. A ja, zrozumiawszy go, przystając na to, wstałam i podeszłam, by spotkać się z nim w pół drogi.

— Proszę, weź go. Napij się. Utop to, niech odejdzie. Jedno z nas _było_ winne, ale to już bez znaczenia. To skończone. Zacznijmy wreszcie normalnie żyć...

Uderzając się w piersi, dodał po chwili:

— Dobrze, ja to zrobiłem. Tam... To byłem ja. Teraz wszystko już jasne. Nareszcie się skończyło...

Lecz później, kiedy spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy, dłonie podnoszące szklanki do ust zamarły w powietrzu, opadły i wszystko znów powróciło.

— Ale ty w to nie wierzysz — wyszeptałam przerażona.

— A ty, tak — powiedział cicho, tonem pełnym urazy.

Tak, to czai się wszędzie, we wszystkim co robimy.

Uciekamy przed tym, ale to już czeka u celu naszej podróży. Jest w błękitnych głębiach jeziora Louise i wysoko pośród wełnistych chmur nad Zatoką Biskajską. Napływa niespokojnie z pianą fal w Santa Barbara i czai się między koralowymi rafami Bermudów, okaz przytłaczający wszystko inne.

Wracamy, ale to już na nas czeka.

Jest pomiędzy wierszami na kartkach książek, które czytamy, i sprawia, że wyziera z nich mrok, a wersy blakną, aż stają się zupełnie nieczytelne. „Czy on właśnie o tym myśli, teraz, kiedy czytam? Czy ja myślę o tym? Nie spojrzę na niego, nie podniosę wzroku, ale... czy on właśnie o tym myśli?”.

Czasami wydaje mi się, że jego dłoń, kiedy przy śniadaniu podaje filiżankę, by nalano do niej kawy, staje się nagle czerwona, jakby unurzana we krwi. Ale to może moja ręka, która właśnie nalewa kawę z dzbanka...

Widziałam któregoś dnia jego spojrzenie spoczywające na mojej dłoni i wiedziałam, o czym wówczas myślał, bo poprzedniego dnia patrzyłam na jego rękę w ten sam sposób i te same myśli kłębiły się w mojej głowie.

Dostrzegłam, jak szybko zamknął oczy, by odegnać tę chorobliwą iluzję, a ja zamknęłam moje, by rozwiać to, co wyczytałam w jego spojrzeniu. Później obydwoje spojrzeliśmy na siebie i uśmiechnęliśmy się, pokazując, że nic się nie stało.

Nawet scena widziana w kinie może to obudzić.

— Chodźmy stąd, jestem... zmęczony, a ty nie?

(Ktoś chce kogoś zabić na ekranie i on wie, że to się wkrótce stanie).

Lecz mimo że wstajemy i wychodzimy, jest już za późno, bo on wie, dlaczego to robimy, i ja również to odgadłam. I nawet gdybym do tej pory tego nie wyczuła, nasze wyjście aż nadto jasno mówi mi o tym. Więc ostrożność nie zdała się na nic. _To _ znów do nas powraca. Mądrzej jednak jest wyjść, niż zostać.

Pamiętam wieczór, kiedy to nadeszło — zbyt szybko, tak niespodziewanie, że nie mogliśmy tego przewidzieć. Nie zdążyliśmy przebyć całej drogi do wyjścia. Przedzieraliśmy się jeszcze wzdłuż rzędu, plecami do ekranu, kiedy nagle zabrzmiał strzał i usłyszeliśmy pełen oskarżenia jęk: „To ty... to ty mnie zabiłeś”.

Wydawało mi się, że był to _jego_ glos i że mówił do nas, do jednego z nas. Zdawało mi się, ze w tej chwili wszystkie głowy odwróciły się, by na nas spojrzeć, aby przypatrzeć się nam z tą obojętną ciekawością tłumu, któremu wskazano kogoś palcem.

Nogi przez moment odmówiły mi posłuszeństwa. Ugrzęzłam jakbym miała za chwilę upaść bez sił w pokrytym dywanem przejściu. Odwróciłam się, by spojrzeć na niego, i zobaczyłam, że skulił się, wcisnął głowę w ramiona w geście obrony. A zawsze trzymał ją tak prosto. Po chwili była znów uniesiona, lecz wrażenie pozostało.

Później, jakby czując, że go potrzebuję, ponieważ, być może, on również odczuwał to samo, objął mnie w talii i poprowadził dalej wzdłuż rzędu, podtrzymując, raczej obiecując wsparcie, niż naprawdę mi je dając. W holu nasze twarze były białe jak kreda. Nie patrzyliśmy na siebie, widzieliśmy tylko nasze odbicia w lustrach.

Nie upijamy się. Wiemy zbyt wiele, żeby to robić. Myślę, że czujemy, iż alkohol zamiast zamknąć drzwi przed naszymi myślami, otworzy je szerzej i wpuści do środka cały horror. Ale tego wieczoru, pamiętam, że kiedy wyszliśmy z kina, zapytał:

— Chcesz coś?

Nie spytał mnie, czy chcę coś wypić, ale ja i tak od razu go zrozumiałam.

— Tak — odpowiedziałam z drżeniem.

Nie czekaliśmy z tym nawet do powrotu do domu; zabrałoby to zbyt wiele czasu. Weszliśmy do lokalu obok kina, stanęliśmy przy barze, obydwoje jakże podobnie i wypiliśmy coś szybko. Po trzech minutach byliśmy znów na zewnątrz, wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do domu. Przez całą drogę żadne z nas nie powiedziało ani słowa.

To jest w każdym naszym pocałunku. W jakiś sposób więzimy to między naszymi wargami. (Czy nie pocałowałam go zbyt mocno? Czy pomyśli, że w ten sposób mu przebaczam, znowu, właśnie teraz? A może pocałowałam go zbyt słabo? Czy wyczuje, że znów o tym myślę?)

To jest wszędzie, przez cały czas, to czai się w nas samych.

Nie wiem, jaka była ta gra. Znam tylko jej imię; nazywa się życie.

Nie wiem, jak w nią grać. Nikt mnie tego nie nauczył. Nikt nie potrafi tego nauczyć. Wiem tylko, że musieliśmy grać w nią źle. Złamaliśmy po drodze jakieś prawo, nie wiedząc o tym.

Nie wiem, jaka jest stawka w tej grze. Wiem tylko, że nam ją odebrano, że nie jest już dla nas.

Przegraliśmy. To wszystko, co wiem. Przegraliśmy, przegraliśmy.1

Drzwi były zamknięte. Unosiła się wokół nich atmosfera bezlitosnej nieodwołalności, jakby już nigdy nie miały zostać otwarte. Jakby nikt nigdy nie miał ich otworzyć. Drzwi mogą wiele sobą wyrazić, tak jak te. Obojętne, zamarłe; nie prowadziły donikąd. Nie były początkiem niczego, choć przecież powinny być. Były tylko kresem.

Nad przyciskiem dzwonka widniała mała, podłużna, przytwierdzona do framugi, metalowa ramka, w której powinna się znajdować tabliczka z nazwiskiem lokatora. Była pusta. Wizytówka zniknęła.

Dziewczyna stała nieruchoma przed drzwiami. Kompletnie zastygła. Jak ktoś, kto stał już bardzo długo; tak długo, że zapomniał o poruszaniu się, przyzwyczaił się do bezruchu. Jej palec spoczywał na guziku dzwonka, ale nie naciskał go. Nie było żadnego ruchu; żaden dźwięk nie wydobywał się z mechanizmu za drzwiami. Wyglądało to tak, jakby trzymała palec na dzwonku tak długo, że zapomniała go stamtąd zabrać.

Miała prawie dziewiętnaście lat. Posępne, beznadziejne dziewiętnaście, nie zaś pogodne, pełne życia. Rysy jej twarzy były delikatne i ładnie ukształtowane, ale jakby skurczone, mizerne, o zbyt szczupłych, bladych policzkach. W tej twarzy kryło się piękno, gotowe rozkwitnąć, gdyby dano mu szansę, lecz coś je powstrzymywało, sprawiało, iż krążyło w powietrzu, niezdolne wylądować.

Jej włosy były jasnobrązowe, miękkie i słabe, jakby ostatnio niewiele o nie dbano. Obcasy butów miała trochę zdarte. Zacerowana na pięcie pończocha marszczyła się nad jednym z nich. Jej ubranie było funkcjonalne, jakby noszone tylko po to, by okrywać, nie zaś by podążać za modą, czy choćby przyciągać wzrok. Była dość wysoka, blisko metr siedemdziesiąt wzrostu. I do tego bardzo szczupłą, wszędzie, oprócz jednego miejsca.

Opuściła lekko głowę, jakby zmęczona trzymaniem jej prosto, jakby niewidzialne ciosy, jeden po drugim, dopadały ją powoli.

W końcu poruszyła się. Ręka opadła z dzwonka, umęczona własnym ciężarem. Zawisła przy boku, zapomniana. Jedna stopa obróciła się, gotowa odejść. Druga jednak czekała. W końcu i druga podążyła za tamtą; dziewczyna stała teraz plecami do drzwi. Tych drzwi, które miały pozostać zamknięte. Drzwi, które były epitafium, ostatecznością. Odstąpiła powoli o krok od nich. Później następny. Jej głowa opadła jeszcze niżej. Odchodziła wolno, zostawiając za sobą nieubłagane drzwi. Za nią postępował jej cień. Wlókł się krok za krokiem ze zwieszoną głową, ślizgając się po ścianie. Zbyt chudy, zbyt niechciany. Pozostał jeszcze przez chwilę, gdy ona już znikała. Później zsunął się ze ściany i podążył za nią.

Nie zostało nic prócz drzwi. Cichych, nieczułych, zamkniętych.2

Stała bez ruchu w budce telefonicznej. Tak nieruchoma, jak przed chwilą. Popchnęła drzwi, by wpuścić trochę świeżego powietrza. Jeśli przebywa się w budce dłużej niż kilka minut, zaczyna się robić duszno, a ona była tam znacznie dłużej.

Wyglądała jak lalka ustawiona w pudełeczku, którego jedną ściankę otwarto, aby można było zobaczyć wnętrze. Zniszczona lalka. Niepotrzebna, przeceniona, bez kolorowych wstążek czy bibułki. Lalka, której nikt nikomu nie dał i której nikt nie dostał. Lalka, której nikt nie chciał.

Stała w tej budce w milczeniu, choć powinno to być miejsce rozmowy. Czekała na jakiś dźwięk, na coś, co nie miało nigdy nadejść. Trzymała słuchawkę dalej od ucha, choć wcześniej ściskała ją niemal przy samym uchu. Ale od tego momentu minęło wiele czasu. Z upływem długich, pełnych zawodu minut, opuszczała ją coraz niżej, aż znalazła się tuż przy ramieniu, trzymana kurczowo, jakby pozbawiona sił, pokonana, jak brzydka, czarna, sztuczna orchidea przypięta do sukni.

Bezosobowa cisza stała się wreszcie głosem. Ale nie tym, którego pragnęła, nie tym, na który czekała.

— Przykro mi, ale jest tak, jak pani powiedziałam. Nie ma sensu czekać na połączenie. Ten numer został odłączony i nie mogę pani w niczym pomóc.

Ręka dziewczyny opadła, zabierając ze sobą słuchawkę, która głucho osunęła się na jej brzuch. Jakby po to, by połączyć coś jeszcze; coś, co było w niej, w środku, nieme. Wszystko na próżno.

A do tego życie zwykle nie daje szansy zachowania godności, nawet w chwilach takich jak ta.

— Czy mogę dostać z powrotem moje pięć centów? — wyszeptała.— Proszę. Nie połączyłam się przecież, a to jest... to ostatnie pięć centów, jakie mam.3

Wspinając się po schodach do swojego wynajmowanego pokoju, przypominała marionetkę dyndającą na luźnych nitkach.

Przytwierdzony do ściany kinkiet o dzwonkowatym, szklanym abażurze, opadał jak zwiędły tulipan, rzucając przydymione, żółte światło. Pas wykładziny przypominał barwą zgniłe warzywa — wszelkie wzory i kolory. Wyglądał na wycierany podeszwami kilku pokoleń lokatorów. Trzymał się środka schodów, jak przyschnięta skorupa błota, jak pleśń. Zapach dorównywał swą ohydą widokowi. Pokonała tak trzy kondygnacje i skręciła na tyły domu.

Zatrzymała się przy ostatnich drzwiach i wyciągnęła długi, żelazny klucz. Spojrzała na próg. Obok jej stopy bielił się trójkąt papieru, wystający ze szpary pod drzwiami. Gdy je otworzyła, okazało się, że na podłodze leży koperta.

Sięgnęła ręką w ciemność, dotykając po omacku ściany, by zapalić światło. Rozbłysło słabo, lecz niewiele też miało do oświetlania.

Zamknęła drzwi i podniosła kopertę. Obróciła ją i jej dłoń zadrżała odrobinę. Serce również. Napisano na niej ołówkiem, w pośpiechu, niedbale tylko dwa wyrazy:

„Helen Georgesson”.

Żadnego adresu, nadawcy, niczego.

Zdawała się wracać do życia. W jej oczach nie było już takiej pustki i rozpaczy. Napięcie znikało z jej twarzy. Ściskała mocno kopertę, aż papier zgniótł się trochę w tym uścisku. Poruszała się energiczniej niż dotąd. Zabrała kopertę na środek pokoju, obok łóżka, gdzie światło było najlepsze.

Stanęła nieruchomo i jeszcze raz na nią spojrzała, jakby bojąc się jej trochę. Jakieś pragnienie rozświetliło jej twarz; nie radosny, bardziej chyba rozpaczliwy pośpiech.

Rozdarła nerwowo kopertę, gwałtownymi ruchami rąk, jakby rozpruwała szew z niewidzialnej nici.

Zanurzyła rękę, żeby wyrwać z koperty wszystko, co mogło w niej być, przeczytać to wszystko. Bo koperty noszą w sobie słowa, które tak wiele mówią. Do tego przecież służą.

Dłoń wydostała się jednak ze środka pusta, zawiedziona. Odwróciła kopertę i potrząsnęła nią, żeby uwolnić coś, co przecież tam było, coś, co uparcie opierało się palcom.

Ani słowa, ani zdania.

Na łóżko wypadły tylko dwa przedmioty. Nic więcej.

Jednym z nich był pięciodolarowy banknot. Bezosobowy, anonimowy pięciodolarowy banknot, z portretem Lincolna, ponad którym, z boku, małym drukiem napisano: „Banknot jest prawnym środkiem płatniczym wszelkich należności publicznych i prywatnych”. Wszelkich należności, publicznych i _prywatnych._ Skąd grawer mógł wiedzieć, że ten napis złamie czyjeś serce, gdzieś, kiedyś?

Drugą rzeczą był bilet kolejowy, wyraźnie określający trasę, jak każdy bilet. Od stacji początkowej do końcowej. U góry napisano „Nowy Jork”; tu, gdzie była teraz. Na dole widniał napis „San Francisco”; miasto z którego przyjechała, wieki temu — zeszłej wiosny.

Nie było biletu powrotnego. Bilet w jedną stronę. Tam i... na zawsze.

Więc koperta w końcu do niej przemówiła, choć nie było w niej słów. Pięć dolarów, środek spłaty _wszelkich_ należności, publicznych i prywatnych. San Francisco — i nie ma powrotu.

Koperta sfrunęła na podłogę.

Przez długi czas dziewczyna zdawała się nie rozumieć. Tak, jakby do tej pory nigdy nie widziała pięciodolarowego banknotu. Jakby nigdy dotąd nie miała w ręku biletu kolejowego. Utkwiła w nich wzrok.

Nagle zaczęła drżeć. Początkowo bezgłośnie. Jej twarz wykrzywiał skurcz, od oczu w górę i w dół, wokół kącików ust, jakby twarz walczyła, by powstrzymać wybuch gwałtownych emocji. Przez chwilę wyglądało na to, że jeśli się to nie uda, będzie to płacz. Lecz nie.

Zaczęła się śmiać.

Jej oczy zacisnęły się w skośne szparki, a usta otwierały się i zamykały spazmatycznie, wypuszczając schrypnięty, rozbity głos. Jak zardzewiały śmiech. Jak śmiech pozostawiony zbyt długo na deszczu. Śmiech, który cały spleśniał i zepsuł się.

Chichocząc wyciągnęła zniszczoną walizkę i położyła ją na łóżku, odrzuciła wieko. Ciągle się śmiała, kiedy pakowała do niej swoje rzeczy i znowu ją zamykała.

Wydawało się, że nigdy nie skończy się śmiać. Jej chichot nie ustawał. Jak przy jakimś długim dowcipie, który ciągnie się i ciągnie, i nigdy nie dociera do puenty.

Ale śmiech powinien być wesoły, dźwięczny, żywy.

Ten nie był.4

Pociąg znajdował się w drodze od co najmniej piętnastu minut, a ona ciągle jeszcze nie znalazła miejsca. Przedziały zapełniał wakacyjny tłum, nawet w przejściach i przy wyjściu panował tłok; nigdy nie widziała tak zapchanego pociągu. Na peronie znalazła się z tylu pasażerów, poruszała się zbyt wolno i niezgrabnie z niewygodną walizą, za późno wsiadła. Jej bilet pozwalał tylko na wejście do pociągu, nie dawał prawa do żadnego wyznaczonego miejsca siedzącego.

Opadła z sił. Zmarniała, wyczerpana, przedzierała się wzdłuż korytarza, idąc w kierunku przeciwnym do ruchu pociągu, kołysząc się, obijając o ściany, ciągnięta w dół przez ciężką jak z ołowiu walizę.

Korytarz wypełniali stojący ludzie; był to już ostatni wagon. Przeszła przez nie wszystkie. W żadnym nie znalazła miejsca. Jechała pociągiem pospiesznym, niemal bez przystanków, przez całe Stany, i gest uprzejmości z czyjejś strony byłby zbyt wielkim poświęceniem. Nie był to tramwaj ani autobus, którym jedzie się przez parę minut. Gdyby ktoś okazał się teraz szarmancki i ustąpił jej miejsca, mógłby stać nie wiadomo jak długo.

Zatrzymała się w końcu i tak już pozostała, z czystej niemożności obrócenia się i powrotu tam, skąd przyszła. Nie było sensu iść dalej. Mogłaby najwyżej sprawdzić na ostatnim pomoście.

Postawiła walizkę na podłodze wzdłuż ściany korytarza i spróbowała jakoś usiąść na jej brzegu, tak jak inni pasażerowie. Walizka zachwiała się niebezpiecznie pod jej ciężarem, tak że dziewczyna omal nie spadła. Wreszcie udało jej się, oparła głowę o krawędź fotela w otwartym przedziale obok i pozostała tak w bezruchu. Zbyt zmęczona, żeby o czymkolwiek myśleć, zbyt udręczona, by troszczyć się o cokolwiek, zbyt wyczerpana, żeby zamknąć oczy.

Co sprawia, że zatrzymujesz się wtedy, kiedy się zatrzymujesz i tam, gdzie się zatrzymujesz? Co to jest? Czy to znaczy coś, czy też nie znaczy nic? Dlaczego nie o krok wcześniej czy krok dalej? Dlaczego właśnie tam, gdzie jesteś i nie gdzie indziej?

Są tacy, którzy mówią: To po prostu ślepy traf, i gdybyś nie zatrzymał się w tym miejscu, stanąłbyś kawałek dalej. Twoje życie potoczyłoby się wówczas inaczej. Bo przez cały czas splatasz wątek swojego życia.

Lecz inni powiadają: Nie mogłeś przystanąć nigdzie indziej, tylko tu, nawet gdybyś chciał. To było ci przeznaczone, ustalone, miałeś zatrzymać się właśnie w tym punkcie i w żadnym innym. Twoja historia jest tutaj, czeka na ciebie, czekała tu na ciebie od lat, na długo zanim przyszedłeś na świat, i nie możesz zmienić w niej nawet przecinka. Wszystko co robisz, musisz zrobić. Jesteś gałązką i woda, która cię porwała, unosi cię ze sobą. Jesteś liściem i podmuch wiatru, który cię zrodził, przywiał cię tutaj. To twoja historia i nie możesz od niej uciec; jesteś tylko aktorem, a nie reżyserem. Czy coś w tym rodzaju.

Na podłodze przed swymi spuszczonymi oczami, tuż pod brzegiem fotela, zobaczyła dwie pary butów, nachylone jedne do drugich. W głębi, bliżej okna, parę małych, lekkich pantofelków, impertynenckich, zuchwałych, bez pięty, bez boków, bez palców, właściwie tylko obcasy jak sztylety i kilka paseczków. Bliżej niej, para męskich, skórzanych butów, wyglądających przysadziście, ciężko, potężnie. Kiedy ich właściciel założył nogę na nogę, zawisły jeden nad drugim.

Nie widziała twarzy tych dwojga i nawet nie chciała. Nie pragnęła zobaczyć niczyjej twarzy. Nie chciała patrzeć na nic.

Przez chwilę nic się nie działo. Nagle jeden z pantofelków prześliznął się łobuzersko w kierunku męskiego buta, trącając go delikatnie, jakby próbując mu coś zręcznie przekazać. But pozostał nieświadomy; nie odebrał wiadomości. Wyczuł dotyk, ale nie jego intencję. Ukazała się duża dłoń, poskrobała niepewnie skarpetkę tuż nad butem i zniknęła.

Pantofelek, jakby zniecierpliwiony taką tępotą, ponowił wysiłki. Tym razem było to energiczne kopnięcie w niczym nie chronioną kostkę nad grubym butem.

Cel został osiągnięty. Gdzieś wyżej zaszeleściła gazeta, jakby usuwana z linii wzroku, aby czytający mógł sprawdzić, co jest przyczyną nieprzyjemności.

Szeptem padła jakaś uwaga, jednak zbyt cicho, aby mógł ją zrozumieć ten, do kogo była skierowana.

Odpowiedziało jej, pochodzące od mężczyzny, pytające chrząknięcie.

Obydwa mokasyny stanęły na podłodze, kiedy ich właściciel opuścił nogę. Przesunęły się nieznacznie w kierunku korytarza, jakby ich właściciel obrócił górną część ciała, by spojrzeć w tę stronę.

Dziewczyna na walizce przymknęła oczy, aby uniknąć spojrzenia, o którym wiedziała, że musi być skierowane na nią.

Kiedy je ponownie otworzyła, męskie buty opuściły przedział, a ich właściciel stał w całej okazałości w przejściu, obok niej. Wysoki na metr osiemdziesiąt.

— Niech pani siądzie na moim miejscu — powiedział. — Śmiało, proszę usiąść na trochę.

Próbowała sprzeciwiać się ze słabym uśmiechem i niezdecydowanym potrząsaniem głowy. Ale welurowe oparcie kusiło tak mocno.

Kobieta, która pozostała w przedziale, nalegała również.

— No, kochanie, niech pani siada — namawiała. — Skoro on pani ustąpił. To miejsce jest chyba odpowiedniejsze dla pani...

Miękkie oparcie tak bardzo nęciło. Nie mogła oderwać od niego wzroku. Ale była chyba zbyt zmęczona, żeby wstać i przesiąść się. Musiał wyciągnąć rękę i chwycić ją za ramię, pomóc jej wstać z walizki i usadowić się w przedziale.

Jej oczy znów na chwilę się zamknęły, w niewysłowionej rozkoszy, kiedy zagłębiła się w fotelu.

— No i po kłopocie. Usiadła pani — zauważył, uśmiechając się dobrotliwie. — Teraz dużo wygodniej, prawda?

— Pani musi być naprawdę zmęczona. Dawno nie widziałam kogoś tak wyczerpanego... — dociekała kobieta obok niej, jej nowa towarzyszka podróży.

Uśmiechnęła się z wdzięcznością, ciągle jeszcze trochę protestując, ale już było po wszystkim. Obydwoje zlekceważyli jej opór.

Przyjrzała im się. Teraz przynajmniej chciała zobaczyć ich twarze, może nawet twarze innych pasażerów, choć przecież ledwie chwilę wcześniej nie pragnęła widzieć nikogo, nigdzie, nigdy więcej. Bo dobro jest czymś w rodzaju pokrzepiającego lekarstwa.

Byli młodzi. Cóż, sama też była młoda. Lecz oni byli szczęśliwi, radośni, wygrzewali się wśród błogosławieństw świata, taka była różnica między nimi a nią. Rzucało się to w oczy. W tej parze płonął jakiś złocisty żar, coś o wiele więcej niż tylko dobry humor, więcej niż szczęśliwy los. W pierwszej chwili nie potrafiła zgadnąć, co to mogło być. Aż nagle, ich oczy, każde poruszenie głów, każdy ruch, wyjawiły jej to: byli całkowicie, bezgranicznie w sobie zakochani. Miłość promieniowała z nich jak fosfor w ciemności.

Młoda miłość. Nowa, niczym nie splamiona miłość. Pierwsza miłość, która każdemu zdarza się tylko raz i nigdy nie powraca.

Lecz z ich rozmowy trudno było tego się domyślić. Prawie każda uwaga, którą do niego kierowała, była przyjazną obelgą, delikatnym ukłuciem, uprzejmą zniewagą. Zdawała się nie mieć dla niego nawet jednego czułego słowa czy choćby zwykłego ludzkiego zrozumienia. Jednak zdradzały ją oczy. I on to rozumiał. Dla wszystkich jej wyskoków miał ten sam uśmiech, pełen uwielbienia, adoracji, zrozumienia.

— No dobrze. Idź już — powiedziała, apodyktycznie machając przy tym palcami. — Nie stój tu jak kołek, dysząc nam w szyje. Idź i znajdź sobie coś do roboty.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: