Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Niewymowne - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 lipca 2025
30,29
3029 pkt
punktów Virtualo

Niewymowne - ebook

Książka zawiera zbiór wierszy o przemijaniu i umieraniu istot żywych, rzeczy, miejsc i zjawisk oraz o nieuleczalnym pragnieniu życia i trwania. „drogi zegarek na przegubie mężczyzny z przydrożnego plakatu miał być w zamyśle reklamowego twórcy symbolem wiecznego sukcesu zwycięstwa młodości nad czasem najlepszej chwili trwaniem tymczasem był starym jak świat znakiem przemijania dawni mistrzowie zatrzymywali przepływający świat w obrazie tym boleśniej pokazując że minął mężczyzna z plakatu”

 

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Poezja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8414-855-6
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dwadzieścia lat później

pole na pagórze z rozległym widokiem

gdzie młody siedziałem późnym latem

patrząc na ciepły zachód słońca myślałem

gdybym miał dużo pieniędzy

kupiłbym to miejsce i zbudował dom

wziął cię do siebie bylibyśmy

jedną rodziną

dwadzieścia lat później

pojechałem tam tak samo biedny

jak zawsze

pola już nie było

było osiedle domów jednorodzinnych

w powiewie zimnego wiatru

zapach kupy gnoju na ostatnim

niezabudowanym skrawkuPuste wieszaki

dziwiłaś się samotnym

spacerom nastolatka

nie mówiłem że kocham

wiatr o ciemnych włosach

notowałem książki które chciałem

jeszcze przeczytać

Gianfranco Calligarich

Ostatnie lato w mieście

John Cheever

Wizja świata. Opowiadania wybrane

Gesualdo Bufalino

Opowieść siewcy zarazy

nic z tego nie wyszło

ponieważ umarłaś

odjazd pociągu

kiedy z całej siły próbuję

coś zatrzymać

w szafie wisiały

twoje miękkie suknie

prócz tej do trumny

i trwał ich zapach

potem ojciec

wszystkiego się pozbył

puste wieszaki

klekotały jak kościOczy jak psy

idę z tobą głodny wędrówki

tam gdzie jeszcze nie byłem

łapczywie odgryzam drogę

dużymi kęsami

tak daleko jeszcze jest

od wschodu do zachodu

oczy jak psy

biegną naprzód i wracają

przed zakrętem w nieznane

to może jest jesień

drogocenna bo jedna

z pierwszych które pamiętam

wisiory pajęczyn z perłami rosy

powoli toną w miodnym powietrzu

ciężkie liście ze złota

zapada zmierzch w nieruchomym

lustrze czystej wody

niezmącona ciszaSkąd wiesz

jakbym dotykał

ciepłego popiołu

minione lata

krótki szary dzień

przechodzi w długą noc

marzenie staje się snem

sen objawia się koszmarem

za oknem wiatr

na parapecie kołysze się lekko

płomień świecy zapachowej

aby nie było czuć

twojego umierania

mija ciepła zima

w tłusty czwartek

chrusty przysypane

śniegiem cukru pudru

kos zaczyna śpiewać

kiedy jest jeszcze

zupełnie ciemno

skąd wiesz pytam

skąd ty to wieszZapach parowozu

gałąź ogrzana jesiennym słońcem

nie zakwitnie nie wyda owocu

miłość jest senna usycha

chmury płyną w stronę samotności

przeglądają się w pustych lustrach jezior

łatwiej nam razem

podróżować w czasie

wciąż pamiętamy

zapach parowozu

pamiętasz tę kobietę w czarnym płaszczu

zawsze nosiła biały szal

w rocznicę samobójczej

śmierci samotnego wujka

rzeczywiście wiało

jakby się ktoś powiesił

jeszcze ten widok kobiety w oknie

ona patrzy na drogę

która biegnie obok jej domu

wolnym krokiem

odchodzą w niepamięćPusty peron

kiedy wyprowadzaliśmy się

z naszego pierwszego mieszkania

zostawiliśmy łóżko

na którym śniliśmy

ciepły zapach

twojego przejrzałego ciała

jesienny sad stoi w słońcu

skwar południa

białe motyle ssą błoto

stamtąd czerpią

istotę i słodycz życia

wzdłuż drogi

którą się odchodzi

kwitnie rozchodnik

wytarty beton starego mostu

wykruszone brzegi asfaltowej szosy

tylko raz cię zabrałem

na nocną wędrówkę po lesie

żuk dotykał czułkami

światła księżyca

pusty peron

na dalekiej stacji

woń października

odjechałaś

szyny śpiewały

jeszcze długoOgnisko zachodu

wiejską drogą

suche liście jak szczeniaki

gonią nas przez chwilę

jeszcze dalej

śnieg z szelestem

wpada do jeziora

jest czas powrotu

w stygnących rękach

kościany różaniec

przypływ uczuć na widok

portretu starej kobiety

przez wilgotną gazę mgły

słońce ma bladość księżyca w pełni

wieczór przychodzi wcześnie

czas iść na stację

pociąg mija życia

które mijają

przygasa dalekie

ognisko zachodu

kochamy życie lecz śmierć

kocha nas bardziejŚciana lasu

jest późne popołudnie

słońce maluje na żółto ścianę lasu

od strony stawów chłodne strugi płyną

w nagrzanym powietrzu

smak piwa z tutejszego browaru

nieukończone lata

my nie umrzemy tak barwnie

jak liście klonu

w pociągu pospiesznym

patrzymy sennie na ciepłe krajobrazy

małe wioski przy drodze donikąd

kurz późnego sierpnia

biegniemy z rozpostartymi ramionami

czesząc palcami chłodne włosy wiatru

wieczorem pada deszcz

miasto błyszczy jak świeży

obraz olejnyTrumna z topoli

stary kościół

ukośne filary złotego światła

sala szpitalna

czerwień słońca pnie się po ścianie

ostatni raz

pielęgniarka zmienia kroplówkę

marcowy deszcz

dusza kurczy się

do rozmiaru embriona

pachnie kwiatami

chusteczka którą ocieram ci łzy

ona cicho

staje za plecami

kładzie zimne ręce na oczy

zgadnij kto to

wszystko gotowe

tylko wypełnić białym imieniem

puste miejsce na czarnym nagrobku

porcelanowe zdjęcie

zamyślone spojrzenie

na nieostrym tle

ostatni spacer

drogą nad jeziorem

trumna z topoli

zimą kobiety uśmiechały się

samymi oczami nad maseczką

niczym arabskie pięknościChłopiec bez celu

miód powoli skapuje z łyżki

odchodzi lato

nie poganiaj go

twoja sukienka koloru

zgniłej zieleni

chłopiec bez celu

idący polną drogą

kopie kamień

nie poganiaj go

szosa przez pola

podmuchy wiatru

podnoszą skrzydło martwej pliszki

coraz krótsze dni

w ten czy inny sposób

jakoś każdemu

udaje się odejść

to koniec sierpnia

srebrny relief na jeziorze

drobne fale jak rybia łuska

wiatr syczy w kolcach tarniny

kłujący ból końcaSłodkie klapsy

kochaliśmy się w sadzie

lubiłem słodkie klapsy

dojrzałe gruszki twoich piersi

zlatują z drzew

jak kolorowe ptaki

martwe liście

twoje tęczówki

zrobiły się szare

jesienne pola

ranne pajęczyny

białe od mgły

mokre chustki na młodych sosnach

codzienny spacer ścieżkami pamięci

orzechowy smak suchego więdnięcia

wrześniowy las

czekoladowy zapach zmierzchu

jeszcze wczoraj

byliśmy dziećmi błyszczących kasztanów

twoje włosy zrudziały jak paprocieKremowa sukienka

niesmak kiedy kupiłaś książkę

króla kryminału

a raczej królika

zważywszy na jego płodność

lustrujemy się nawzajem

szukamy w swoich oczach odbicia siebie

nasz dobrze odżywiony głód

zwracamy uwagę

na śmiech niezbyt głośny

podzielony na równe odcinki dźwiękowe

tej samej wysokości

jak gdakanie kury

miodowa pelerynka

na kremowej sukience

dziewczyny na deser

białe pędy

ziemniaków w piwnicy

szukają światła

na oślepPo omacku

wracając z łąki późnym popołudniem

pijemy strugi chłodnego powietrza

zaraz potem wyjazd nad morze

piasek piszczy pod stopami

ułamki szczęśliwych sekund

spacer po kolacji

nadgryziony księżyc

nad dachami

nasze spojrzenia

ocierają się o siebie

światło kapie z latarni

żółte kałuże

zatrzymujemy się w pół kroku

nad przepaścią nocy

wracamy do łóżka

włączasz telewizor

kobieta z hemoroidami

siada na sofie ze szpikulcami

kiedy szukam po omacku

drogi do twojego sercaCiała niebieskie

stajemy się

grą w którą gramy

pamiętam cię jeszcze

z fryzurą w kształcie ula

słodki zapach kremu

i gwar w kawiarni

potem pustka

połknęła słowa

pustynia wszędzie

kamienie i piach przedmiotów

jak okiem sięgnąć

na wyciągnięcie ręki

pragnienie jednego

podpłomyka i dzbana wody

aby iść dalej przez czterdzieści

dni i nocy

dziadek babcia

mama tata

wujek ciocia

wszyscy odjechali

Wielkim Wozem

tylko dusze

zostają w ziemi

ciała niebieskieDopóki żyłaś

dopóki żyłaś

nie mogłem ci tego powiedzieć

teraz rozumiesz

byłem coraz starszy

lubiłem chodzić

czuć smak powoli

mijającej przyszłości

czubki sosen płonęły

pomarańczowo jak kandelabry

zaczynał się wieczór

zawsze było ci zimno

zbyt cienka skóra

miałaś reumatyzm

twoje kości płakały za Afryką

cierpiałaś na bezsenność

jednak udało ci się

umrzeć we śnie

idę tam gdzie przed odejściem

zostawiłaś swoją duszę

złote gody

kiedy świętowaliście z ojcem

bezlik szarych dni

ojciec nadal spał

na twoim łożu boleści

ale nie umarł na nim

wywieźliśmy go do hospicjumMały holownik

martwiłaś się o każdy drobiazg

mały holownik ciągnął

wielki drobnicowiec

marszcząc wodę i czoło

co do perspektyw

dopóki byłem młody

wolałem słodką mgłę

teraz szukaj mnie przy księżycu

dni są zbyt ciemne

jęczałaś z bólu

modliłaś się ale ten

który dał uszy

nie słyszał

po twojej śmierci stałem się

krewnym umarłych

chciałbym cię objąć

w letni wieczór

twój nagrobek ma

temperaturę ciałaZwolnione łóżko

czemu nie powiedziałeś

że chcesz umrzeć w domu

który sam budowałeś

a nie na oddziale

paliatywno-hospicyjnym szpitala

gdzieś daleko bo tylko tam

ktoś był właśnie zszedł

zwolniło się miejsce

był sezon więc rodziny po znajomości

zostawiały chorych staruszków

w najbliższym szpitalu

żeby wyjechać na urlop

musieliśmy skorzystać

z pomocy znajomego

byś zajął zwolnione łóżko

miejsce na twoje imię

pod imieniem mamy

czekało na ciebie

przez całe latoKocanka piaskowa

ziewnięcie przechodzi w skowyt bólu

późne niedzielne popołudnie

długo chodzimy po cmentarzu

coraz starsi

coraz bardziej

tęsknimy do tych

którzy nie żyją

co sosna wie o śmierci

pytasz wdychając zapach żywicy

zobacz jak tamta

młodo umarła

jej ciemny pomnik parzy w rękę

więc mijają lata

budzą się ćmy

która to już mrocznica

za cmentarzem

jest wielka wydma

tam wącham kwiaty

kocanki piaskowej

chłód który nas obejmuje

w gasnącym świetle

siwe głowy po szarym życiu

i śnieg jak popiółPlaża we wrześniu

wrześniowa plaża

starzy ludzie leżą na piasku

jakby się już przyzwyczajali

żywiłaś nadzieję

garścią tabletek

czas upływał jak krew

twoja blada twarz

z wielkich jezior zostały kałuże

teraz staje się przeszłością

zanim stanie się teraz

przerażająca prędkość

wskazówki sekundnika

uciekam

od przypadku do przypadku

zbieg okoliczności

ubytkowani ludzie

którym do głowy nie przyszło

że można wyrzucać

chleb i książkiRusałki żałobniki

poryw wiatru odkrywa

srebrne spody liści białych topoli

jest popołudnie i szybko robi się ciemno

w mieście za jeziorem zapala się wieczór

sierp księżyca pruje pierzaste chmury

idę tam gdzie zostawiłaś swoje ciało

przy okazji odwiedzam

życia którymi nie żyłem

zamiast śniegu zimą pada deszcz

więc pociągi ślizgają się po szynach

jak dawniej dzieci

na zamarzniętym stawie

nawiasem mówiąc zawsze

lubiłem podróże koleją

widziałem jak szybko mijają życia

pojawiają się nowe

stara kobieta z trwałą ondulacją

w mieście młodości

zapada zmierzch lutowy

myśli jak myszy wychodzą spod mebli

koty kurzu od kiedy nie sprzątasz

tłuste koty w kuchni

od kiedy nie gotujesz

wysoko w niebie głos dzikich gęsi

pierwsza rocznica twojego odlotu

jeszcze chwila arktycznego chłodu

czystego jak kryształ strachu bez treści

już słońce zmusza

forsycje do kwitnienia

nadchodzi lato

rusałki żałobniki są zrozumiałe

jednak czerwończyk na chabrzeTalia osy

wynurzając się z głębi rozpaczy

zastaję wiatr na pustej plaży

chciałbym opalić sobie wnętrze

nie samą skórę

kolejne upalne

lato bez deszczu

jest nadzieja że suchą stopą

przejdziemy przez Styks

zapach wyschłej trawy

siennik na którym spałem

snem nieśmiertelnych

woń krowich placków

na wyprażonym pastwisku

głód powrotu

spłowiała łąka

sklejona ciemną wstążką lasu

ze zmęczonym białym niebem

na końcu wąskiej ulicy jest cukiernia

w środku kobieta z talią osy

dalej aleja późnym popołudniem

staram się nie nastąpić

na długie ludzkie cienieAria ciała

kijanki w wysychającym rowie

niespełnione pragnienia

to słodki czas

kiedy siedzimy na miedzy

skubiąc szczaw

spocona staruszka pachnie

jak kwiaty czarnego bzu

a ty na łące pełnej jaskrów

mrużysz oczy

gorące popołudnie

dmucham w rurki twojej fletni

aria ciała na strunie G

to pora bliskości

woń błękitnej facelii

brzmi w twoim oddechu

zjadamy owoc miłości

wypluwamy pestki

jeszcze świetliki

coś zapalają po czym

nasze ciała stają się niebieskie

mówię gwiazdy wydają się

tak blisko siebie jak my

jednak w łóżku nasze sny

nigdy się nie dotykają

dlatego wyciągasz mnie

na nabożeństwo w wiejskim kościele

czuję słodki zapach lipy

ksiądz beczy baranim głosem

łąki umajone

naprawdę wierzyłem

że palcem w bucie można

poruszyć gwiazdyCałe bogactwo

coraz bardziej światłolubny

kwitnie starzec wiosenny

w piaskownicy rozkładałem cię na łopatki

zdania wielokrotnie złożone z pustych słów

wielkie ich tomy domy z pustaków i cegieł

umierać w taki upał

wrześniowe liście wyschłe na wiór

skrzypią pod nogą

drą się jak papier w ciszy

odleciały ptaki śpiewające

zostały kraczące

woda z kubka który ma dzióbek

woda ze strzykawki

łóżko ma elektrycznie

podnoszony zagłówek

serce wciąż się trzepoce

zmęczony niewolą ptak

w klatce piersiowej

pieczołowicie zachowane dyplomy

największy skarb

namalowana kredkami mapa

wyspy skarbów

najważniejsze czego nauczyłem syna

to gwizdać na źdźble trawy

całe bogactwo

jakie zostawiasz

złote liścieZa bezsenność

ostatnie lato z mamą

pisk zmierzchnicy trupiej główki

skarżyłaś się tylko na reumatyzm

nigdy na to co cię zabiło

reumatyzm myślałem

stare topole skrzypiące na wietrze

listopadowe stawy

nagie olchy lśnią ciemno

w wieczornym chłodzie

twoja dłoń była zimna

jak jesienna żaba

nagroda za bezsenność

pełny księżyc

melatonina

chłodny wzrok śmierci

zatrzymał się na tobie

teraz sprzątam po ptakach

które śpiewają nad twoim grobem

na przedwieczornym niebie

płonie czerwono

zeppelin chmury

bogowie ziewają z nudów

zrywa się wiatr

samotna brzoza tańczy

patrzyłaś na mnie

kiedy zmieniałem ci pieluchy

bezzębny uśmiech jak u niemowlaka

sztuczka szczęka mogła cię udusićMetamorfozy

patrzymy na dziewczynę z solarium

polarny błękit jej tęczówek

brwi w kształcie szybujących mew

elektryczność statyczna na jej skórze

wilgotny półcień topolowego łęgu

czujesz woń koziej stopy

faunie oczy starego capa w letnie południe

przykuty łańcuchem do drewnianej obórki

miał brodę filozofa

stoicko myślał o niczym

spacer przez wieś

czerwone malwy wyglądają zza płotu

ciekawe obcych gospodynie

staw do którego kaczki

szły gęsiego

metamorfozy naszej miłości

dżem z płatków róży

szczęśliwe gwiazdy

martwe na długo

przed naszym urodzeniemBroszka ważki

odlatuje z twojej sukienki

szmaragdowa broszka ważki

cień skulony pod płotem jak stary pies

z wywalonym jęzorem

złote obrączki wody na nogach czapli

jemy podwieczorek na balkonie

jerzyki zmiatają muchy z patery nieba

potem się ściemnia

znów wychodzimy

w wieczornej ciszy

obwisłe kwiaty w kształcie trąbki

pogodny wrzesień

uśmiechasz się do mnie

pajęczyną zmarszczek

zegar stojący

w kącie pustego pokoju

głośno chodzi

w tę i nazad

w tę i nazad

aby zapomnieć

aby nie myśleć

idę skrajem pola

gdzie spokojne głowy kapusty

macza pędzel w wiadrze szarości

malarz jesiennych popołudni

w starej alei listopadowy deszcz

zmył makijaż z drzew

dęby stoją w skarpetach mchu

w zimowy wieczór para kochanków

pod prysznicem lampy

już po wszystkim mówisz

wysychające łzy łaskoczą policzekPromenada

pożółkłe skórzaste liście

o słodkim zapachu

woń twojej skóry i pociągów

szliśmy promenadą

dokoła jeziora

twój ostatni spacer

byłaś zmęczona

powiedziałem

już niedaleko

nie powiedziałem ci

jak bardzo cię kocham

przecież wiedziałaś

do dzisiaj nie wiem

czy łatwiej ci przyszło

umierać z tym

czy trudniej

niedługo pewnie

sam się przekonam

nie jestem młody

też mam syna

teraz cień

idzie przed tobą

w jesiennym słońcu

wciąż czujesz ból

chyba nie umarłaś

wystarczającoZardzewiały krajobraz

wiejskie dzieci które nigdzie

nie wyjeżdżają pokazują

gołe tyłki przejeżdżającym pociągom

w starych kryminałach podstarzałe damy

noszą małe torebki w których noszą

małe pistolety

zaskakująco śmiercionośne

czas kiedy zabijaliśmy czas oglądaniem

teraz czas zabija nas

nie patrząc na nic

tymczasem ksiądz nadal kropi

koszyczki z jedzeniem

za nim idzie ministrant

z koszykiem na datki

po dożynkach

urżnięci gospodarze

gra słów owszem

śmiech rozpaczy

więc brniemy dalej

historia jego miłostek

niech nosi tytuł

moje rzycie

tytoniowa woń suchych liści

po deszczu przechodzi w zapach

zgniłego czosnku

zardzewiały krajobraz listopada

wtedy próbujesz wepchnąć łzy

z powrotem na miejsce

ostatnie dni

kiedy z niej wszystko płynęło

nie mogło przestać

nie mogę przestać

dotykam twojego miękkiego ciała

jakbym lepił cię z gliny na swoją modłę

oczy jakby na uwięzi

zrywają się nagle

podążam za tobą wzrokiem

już nie wracamSiwa od pajęczyn

pracowaliśmy w ogrodzie

zdejmowałem gumowe rękawiczki

aby mokrymi dłońmi

chwytać chłodny wiatr

cmentarna kaplica

zapach który jeszcze

nic nie przypomina

może trochę stary kościół

z martwą religią

zawsze była dobrą słuchaczką

więc modlę się przy jej grobie

dwa miesiące po pogrzebie

wysyp rusałek żałobników

śmierć od urodzenia

idzie za nami

my tylko się nie oglądamy

wolimy patrzeć na siebie

w nocy leżę u twojego boku

jęzor ognia liże wypalone polano

kawałek po kawałku

karmimy płomienie

zrudziały paprocie

wyłysiały modrzewie

brązowe oczy pozieleniały

wracasz siwa od pajęczynSmak szczawiu

od dziecka lubiłem

odosobnienia

słodki smak

wrześniowego szczawiu

wysokie pokoje

w starych kamienicach

gdzie zakurzony landszaft

pająk wisiał na sierpie księżyca

potem te wiecznie

otwarte oczy nocy

późno gasną lampy bezsenności

jak szczęk nożyczek

głos przestraszonej sroki

ucina krótki sen

koszmar budzi się ze mną

na moim karku

ciężar twojego oddechu

albo nawet szachy

puste pola na szachownicy

końcówka lata

tamten wielki dąb po ścięciu

zapach figur kompletu dziadka

o staromodnych kształtach

i daleko nad rżyskiem

z krawędzi ciemnej chmury

wiszą długie włosy deszczu

albo ten co napisał

on cię nie rzeźbił Dawidzie

on tylko zamienił cię w kamień

i stacja w małym mieście

gdzie trawa rośnie między szynami

po złotym lecie spacer

pustym brzegiem siwego morza

z czasem pamięć staje się

dalekowidzem

dopiero w dzień

twojego pogrzebu

stałem się śmiertelnyNa deser

samotna kobieto w ciemniejącej alei

wciąż cię widzę

jeszcze bledszy

od twojej twarzy

jesienny księżyc

oko ślizga się po mokrych dachach

widok z zagrzybionej mansardy

mleczna mgła nad łąką

skondensowane sny

przy kawie mija zima

mróz wciąż trzyma a ty

wyrywasz się do wiosny

skryci w podmiejskiej

muszli koncertowej

słuchamy szumu deszczu

po procesji

zapach zdeptanych kwiatów

a ty przychodzisz do mnie

ubrana tylko

w krótką noc

z krzaków wychodzi

zażenowany księżyc

słońce wstaje z rumieńcem wstydu

jedząc brzoskwinie mówisz

niech śmierć zostawi mnie

sobie na deser

przeciąga się leniwe lato

trawa powoli

podnosi się po nasWesołe miasteczko

z czym kojarzy się ojciec

wata cukrowa lemoniada

brązowe pałki wodne

cygara okolicznych dzieci

w niedzielę smutne miasteczko

zamieniało się w wesołe miasteczko

zawrót głowy po karuzeli

stare miasto

uliczki wyłożone nagrzanym

kamieniem polnym

gorzkie piwo o barwie miodu

w barze gwarno jak w ulu

gramofon i płyty w walizce

za tym pustym stepem

miasto jest ogromne

w sobotni zimowy wieczór

ostatnie stadium

raka matki kiedy ojciec kopał ogród

woń wilgotnej ziemi

letnie słońce

przypiekało młode plecy

po latach czerniak

dał przerzuty do płuc i do mózgu

wszyscy myśleli że dożyje setki

tak jak mama żywił nadzieję

resztką swojego ciała

przed wyjazdem do hospicjum poprosił

żebym podlewał pomidory

odpowiedziałem wędrówką

po morenowych wzgórzach

jeszcze ciepłe były ścieżki pamięci

w cieniu starych buków

polodowcowe wąwozy

mała strużka na dnie

głębokiego jaruKielich powoju

słońce liże staw

żółtym językiem

śmieszny rechot żab

strumyk potu na plecach

tak bardzo byłem ciebie spragniony

trzmiel wnika w głąb

kielicha powoju

z tobą czy bez ciebie

powój pnie się po obu

stronach muru

jest letnie południe

nie ma cienia wątpliwości

później idziemy promenadą

za tobą cień długonogiej dziewczyny

koniec pomostu mówimy dalej

do naszych odbić

deszcz młóci suchą trawę

na koniec sierpnia

słychać szum sosen w czajniku

jesienny wiatr

zapach sajgonek

z baru Mekong

i mgła nad rzeką

stacja o świcie

nocne pociągi

w oczach zawiadowcy

już kostniejemy na cmentarzu

w dzień wszystkich zmarłych

kawka i sroka wyrywają sobie

truchło gołębiaStare wiązy

paź królowej wołałem

lecz nie da się przyszpilić

każdej chwili

jaki zmęczony

u szczytu górskiej łąki

płożył się dziewięćsił

czy ty też

łapiesz się na tym

że uciekasz?

każdy kamień milowy

jest nagrobkiem

nieznanego wędrowca

dlaczego pamiętam to

że obudziłaś się przestraszona

kiedy zgasiłem telewizor

był blady świt

nie umiałem inaczej

zatamować upływu czasu

jak trudno

jest odejść

te stare wiązy

motyl odfruwa

kiedy podchodzę bliżej

naturalnie siedział na łajnie

harmonia natury

pośrodku ukwieconej łąki

puszczam bąka

na daleki grzmot

odpowiadam pierdnięciemWażkie sprawy

mistrzostwa świata w telewizji

wyglądam przez okno

na pustym podwórzu

samotny chłopiec z piłką

więc jadę za miasto

gdzie chłop na rowerze

pozdrawia kombajnistę motyką

skąd się bierze

filozofia życiowa

w pewien letni dzień

oświeca cię słońce

na nadrzecznej łące

interesują cię tylko

ważkie sprawy

młoda trawa

a ty wciąż pachniesz

trochę mną

byłaś wtedy taka zapracowana

wąchałem za ciebie konwalie w lesie

już niedługo

będziemy spacerować w czerwcu

starsze małżeństwo

sczepione odwłokami

kowale bezskrzydłePociąg do ciebie

to była mała stacja

czekałem na wieczorny

pociąg do ciebie

liście tańczyły

na ciepłym wietrze

ostatnie podrygi lata

pamiętasz tamten spacer

wiatr zwiewał słowa

w szczere pole

po drodze traktor ciągnął

sznur samochodów

przed wieczerzą wigilijną

patrzyliśmy w niebo

mama powiedziała że to jej

ostatnia gwiazdka

w zimowe wieczory

wywołuję zdjęcia w ciemni umysłu

na przykład zapach

powideł w ciepłej kuchni

i zimy wiatr za oknem

lub garstka kwiatów

na umierającej jabłoni

w ogrodzie ojcaLetnia zupa

szumi potok

pachnie łąka

ktoś się zabłąkał

ważka na źdźble trawy nieważka

a ja dzieciak w rześki ranek

rzodkiewka na śniadanie

gryzie mnie w język

w czasie pełni idziemy nad jezioro

suche liście lądują na księżycu

to był rok pamiętam 1969

tamże pierwsza w życiu stypa

białe serwetki w kształcie łabędzi

wysiadałem na jakiejś stacji

myśląc to może być tutaj

zarosła ścieżka

którą za młodu chodziłem

myśląc czemu poszło źle

zimowy zmierzch

na stole w kuchni

letnia zupaBoląca pustka

chciałem ci pokazać

przejrzyste łono jeziora

twoje oczy już były

zwrócone do wewnątrz

ciemne domostwa zagubione w polu

pociąg wiózł światło

przez zimową noc

boląca pustka

jak po wyrwanym zębie

wycięta jabłoń

którą sadził ojciec

o gdybyś wcześniej

zgłosiła się do lekarza

ale czas nie chodzi wstecz

tak jak rak

mijamy śmietnik

na cmentarzu

czujemy zapach

gnijących kwiatów

ona wierzyła w życie po śmierci

na jej grobie sztuczne chryzantemy

już coraz rzadziej

światło tak gęstnieje

jak wrzosowy miód

odpływam w słodki sen

popołudniaMuszka owocowa

nie wiatr jedynie

nami targał

z martwego liścia

zostały nerwy

tylko muszka owocówka

chce się ze mną napić

na ściankach kieliszka łzy wina

był to wieczór z rodzaju tych

kiedy Strindberg i Munch piją

a Grieg im gra

to moje pierwsze w życiu zdjęcie

patrz jak wtedy wyglądały

wózki dziecięce

jak małe trumny

przez dziką łąkę biegniesz do mnie

w kurzu motyli

przepiórki w trawie nie wiedzą

że ich świat się kończy

smucę się za nie

i za ciebie

gdy mówisz cicho

młoteczek i kowadełko w moim uchu

ostatni raz uliczką przy rynku

idziemy w lipcowy skwar

czekoladki alkohol i chemia

w nagrzanym oknie małego sklepu

wołowina na zrazy

buraczki o smaku gorzkiej ziemi

klamka do okna którą złamał ojciec

po drodze do śmierci

było jeszcze parę

drobnych spraw do załatwienia

nie dałaś poznać ale ja widziałem

jak stałaś sama w polu

rozwiane włosy brzozy zwisłejGrób dla dwojga

lato odchodzi trzaskając drzwiami

wieje chłodny wiatr

aromat strużyn z ołówka

za oknem szkolnej klasy

wrześniowy deszcz

w kawiarni otyła kobieta

z naparstkiem espresso

może jej samotność

nie jest tak wielka

rezerwujemy grób dla dwojga

staramy się przeżyć

w formie przetrwalnikowej

chory zimą

wpatruję się w bezkresną

biel sufitu

w połowie lutego znowu zdrowy

gaszę światło zapalam ciemność

kos dalej śpiewa

w moim imieniu

czemu musimy kochać

nawet po śmierciŹródła smutku

w środku miasta

powietrze drży od upału

zebry na asfalcie

przy drodze którą

już nikt nie jeździ

dwustuletnie lipy

obwisłe linie

wysokiego napięcia

sierpień to sierpień

spadają gwiazdy

lecz na to życzenie

jest za późno

jako ostatni

odchodzimy z ogrodu Edenu

zwiędłe liście

twoje usta zimne i czerwone

owoce kaliny

powolna rzeka toczy się naprzód

gdzieś tam daleko w tyle

źródła smutku

zawijam się w jesienne pole

i zasypiamCzerwona herbata

ten regał z książkami

jak ściana między nami

dzbanek kłania się ceremonialnie

by napełnić kruchą czarkę

kiedy pijemy czerwoną herbatę

na brązowej sofie żółte poduszki

potem przechadzka

teatr cieni na murze cmentarza

jesienny zachód słońca

jak ktoś kto śpi nie wie że śpi

tak oni wie wiedzą że umarli

czy słyszysz tę ciszę

pozagrobową

gdy wiatr zamiera

drogi marmur bez nazwiska

jak czek in blanco

neandertalski smutek

na naszej bladej skórze

to jeszcze nie śmierć

to tylko koniec życiaPałka wodna

tylko my dwoje

na ciemnym stawie para łabędzi

kto dla ciebie odchodzącej

rozwinie dywan czerwonych liści

dzikie wino czepia się płotu jak pijany

w ogródku piwnym dziki chmiel

przelewa się przez ogrodzenie

czego chcieć więcej

wszystko się jakoś

dziwnie składa

czerwienisz się patrząc

na rozchylone płatki róży

rozgrzana łąka

pałka wodna sterczy

nad mokrym rowem

w letnią spiekotę

kurz o zapachu skórki chleba

mała wioska na uboczu

woń smażonego mięsa

w skwarną niedzielę

po latach chudych śmieszna

obfitość bukwy i żołędzi

rozdzierający klangor żurawi

wiatr ociera się o ścierniskoKrwawnica nad rowem

trzy łóżka przeciwodleżynowe

z elektrycznie podnoszonym zagłówkiem

trzech starych umierających mężczyzn

śpi z otwartymi ustami

gra zawieszony na ścianie telewizor

w programie kucharskim przepisy na upały

brzoskwiniowe tiramisu

podmuchałbym gdzie cię boli

nawet nie płaczesz

musimy się przejść

kuna w brązowym futrze przebiega drogę

na poboczu białe glisty w truchle borsuka

sama nie wie dokąd zmierza

ropucha z wyjedzonym przez larwy mózgiem

krwawnica na obrzeżach rowu

ze stojącą zgniłą wodą

tylko mi nie broń słodyczy końca lata

kolcami jeżyn

dla mnie wieczorem

spocona butelka zimnego piwa

dla ciebie chłodny słomkowy rieslingChodzenie donikąd

samotność lata

zabiedzona roślinność piaszczystych gleb

rumowisko dawnego gospodarstwa

lebioda na zupę

tak mało trzeba

na suchym przydrożu kwitnie rozchodnik

smutna sarna schowana w zaroślach

nie męcz mnie gdy umieram

zapach polnych dróg zmoczonych deszczem

chodzenie donikąd

mrówki doją zielone mszyce

słodycz popołudnia

z nagrzanej drogi zbaczam w wierzbowy cień

moja nimfa dzwoni

przechodząc trącasz mnie lekko

dojrzały niecierpek

kwiaty wyki

fioletowy smak jej szminki

zgięty w łokciu konar

starego buka

daleko od miejskiej biegunki

koński szczaw

stopy bolą od długiej wędrówki

ostróżka polna

skoszona łąka

dusze ziół i kwiatów idą do nieba

leżę na sianie

jak na pieniądzach

wieczorna rosa

języczki polne liżą nam stopyTruskawkowa pełnia

za starzy by słyszeć mysikrólika

dźwięk wody budzi w nas

pragnienie ciszy

to był gorący maj

rano gołębie gruchały

jak kobiety w orgazmie

twoja skóra czerwona od słońca

wyszliśmy nocą dla ochłody

oglądać truskawkową pełnię

teraz jak królowa stąpasz po trawie

rycerz przy tobie paź za tobą

między stawem jastrunów

a jeziorem jaskrów

płynność powietrza

po tym co usłyszeliśmy zatykamy uszy

letnim wiatrem

po tym co widzieliśmy przykładamy do oczu

zieleń pastwiska

po tym co wąchaliśmy wciągamy do nosa

miodną łąkę

po tym czego dotykaliśmy zanurzamy dłonie

w zimnym strumieniuUbojnia w upał

duszący zapach perfum starej kobiety

wraca z kościoła przez park

tam kwiaty czeremchy

wcześnie w tym roku zakwitł czarny bez

to przez ten upał

skwar wiąże się ze śmiercią

bardziej niż zimno

kiedy tam jedziesz rowerem

obok ubojni zwierząt

w powietrzu jest zapach kwiatów akacji

w niedzielę nagrzaną ulicą miasteczka

przejeżdża ciężarówka do rzeźni

różowe ryje przy otworach słodki smród

mama umarła w marcowy wieczór

była pełnia zwana robaczym księżycem

co jeszcze można powiedzieć

że twoja skóra siniaczy się łatwo

że był Dzień Kobiet

zmarznięty tulipan nie chciał się otworzyć

że pociąg odjeżdża w chwili

gdy zaczyna padać drobny deszcz

że nie spałem słuchając

Berceuse ChopinaOdległy posmak

ta samotność aż za słodka

więc listek szczawiu

z krzewu głogu głos cierniówki

znam to ukłucie

jaskółcze nuty na pięciolinii drutów

muzyka lata

skwarne południe

krótki samochód płynie

nad drżącym asfaltem

potem całuję strumień w zimne usta

ostatnie chwile dawnej wsi

jaskółki w smokingach wylatują z obory

na pożegnalny raut

wędzony węgorz na wybrzeżu

pytam czy czujesz ten odległy

posmak Morza Sargassowego

człowiek wszystko może

romantyzowaćGłód niedojadania

drapią ścierniska kiedy mija teraźniejszość

resztki ciepła na suchych łąkach

brodawnik jesienny

stygnące niebo w bladych lustrach wody

niebieskawa galaretka wieczoru

imieniny w starej kamienicy

ciocia trzyma mnie za uszko jak filiżankę

umierał krótki dzień

staruszka stała w oknie

codziennie śmierć

w dawkach homeopatycznych

rodzinne miasto wyjeżdża ze mnie

zostaję pusty

w pociągu pospiesznym

coś wyskakuje ze mnie

w szczerym polu

byłem sam w czytelni

w sobotni wieczór jesienny

pomyślałem że jestem

biały kruk

a gdy siedzieliśmy wszyscy razem

cała rodzina przy świątecznym stole

czułem głód niedojadania

samotnych wędrówekZajęcza warga

męskość manifestuje się

w melancholijnych spacerach

stara wierzba wypłakuje liście

do wyschłego stawu

są dwa etapy stawania się dorosłym

dwa razy człowiek dorośleje

kiedy rodzi się ktoś kogo kochasz

i kiedy umiera

narodziny syna śmierć rodziców

oddzieliło trzydzieści pięć lat

jak to nazwać

tamten chłopak z zajęczą wargą

przezywali go pasikonik

skakał po łące gdy patrzyłem na niego

w pełnym kościele

na pierwszą komunię dostał

zegarek po ojcu

ciemna rudera

w wybitym oknie zgorzkniały

bożek radości

stara kobieta wyprowadza psa

jego siwa morda

widmo smutku za woalką uśmiechu

pijemy wytrawne wino milczenia

nasze pancerze dotykają się delikatnie

na deser słodkie ciało

koloru ciepły budyńŚmierć premierą

pielęgniarka hospicyjna

opowiada o swojej pracy

objawy zbliżającej się śmierci

to zmiany w świadomości pacjenta

utrata kontaktu z otoczeniem

kolejne symptomy końca życia

to zmiany w oddychaniu i plamistość skóry

szczególnie na rękach i nogach

w ostatnich chwilach pojawiają się

końcowe wydzieliny z ust i gardła

reklama poleca księdza Adama

który odprowadza chorych na granicę życia

śmierć jest premierą

przed którą nie ma próby generalnej

dziewczyna podkreśla jednak

że te doświadczenia nie sprawiają bólu

są naturalną częścią umierania

mówi o ostatnich słowach umierających

krótko przed śmiercią

mówią do bliskich kocham cię

wzywają swoich rodziców

nawet jeśli ci od dawna nie żyją

nos małego chłopca

w słoneczny dzień zimowy

kapiący sopel

oczy młodego mężczyzny

kandelabry kwiatów kasztanowca

w jasny wieczór

uszy mężczyzny w średnim wieku

w pustawej sali koncertowej

Jardins sous la pluie z cyklu EstampesAkceptacja procesu

pielęgniarka hospicyjna

stara się obalać mity jakie narosły wokół

dziewczyna wyjaśnia że wiele osób

żyje w hospicjach zdecydowanie dłużej

niż spodziewali się ich bliscy

pielęgniarka podkreśla

jak ważne jest zrozumienie

i akceptacja procesu umierania

większość ludzi przed śmiercią

zaczyna rozmawiać ze zmarłymi krewnymi

przyjaciółmi a nawet swymi

dawnymi zwierzętami

zazwyczaj do takich zdarzeń dochodzi

na miesiąc przed śmiercią

mąż użytkowniczki TikToka

patrzył po rogach pokoju

jak gdyby coś liczył lub kogoś wypatrywał

zapytany co robi odpowiedział

że liczy anioły które przyszły

ale jest ich zbyt wiele

czas kiedy czas

jeszcze nie istniał

lata świetlne temu

w długie wieczory śnieg za oknem

gorące żelazko jak parowóz

sunie po desce do prasowania

bucha parą

spokojne jest morze cierpienia

słone fale liżą chropawy brzegWyszukiwanie

na nagich gałęziach siwy szron

w wyszukiwarce nazwiska

kolegów umarłej młodości

stara książka ma smak wina

pachnie latami zapomnienia

siwe porosty na karłowatej brzozie

chłód północnego popołudnia

w uschłej garści martwego liścia

wczorajszy deszcz

każdy oddech poniekąd

wyzionięciem ducha

dwie rzeczy w środku

zasypanej śniegiem chaty

książka przygód i kaflowy piec

przy którym grzeję stopy

jem zimowe jabłka

lubiłaś się stroić

wybacz że z wszystkich twoich ubrań

najlepiej pamiętam szpitalną koszulę

z innych rzeczy pamiętam

zapadał styczniowy zmierzch

kiedy przypomniałem sobie

o zapomnianym praniu

wiszącym na lince

czym prędzej zdejmowałem

spodnie koszule swetry

już zesztywniałeNie musieć nic

zastanawiam się czy trzeba było

zawozić ojca do hospicjum

zakładać cewnik na trzy tygodnie

mógł sikać w domu do pieluchy

na co pozwala się małym dzieciom

nienawykli do trudu i niewygody

niezdolni do poświęceń

oddaliśmy go w ręce zawodowców

nie chcieliśmy odwoływać

wycieczki na Rodos

nie mieliśmy czasu zajęci tym co zawsze

odgryzaliśmy kawałki matki ziemi

napychaliśmy się podgardlankami

jak Baloun z kompanii Szwejka

i takie zadowolenie nas ogarniało

od stóp do głów

nie musieć nic i móc wszystko

jak miliarder i SUV z reklamy

jeszcze wiszą dawne obrazy

w ocalonym pokoju

w bezwietrznym skwarze falują

włosy trawy wodnej

słodkie powietrze nad dawną rzeźnią

woda w rowie różowa

podwórko zalatuje

kiszoną kapustą i wychodkiem

w środku nocy rynek miasteczka

świeci pustką

deszcz gra na rynnach

melodię snu i zapomnieniaDziewięć rzeczy

pielęgniarka z hospicjum spisała

dziewięć rzeczy których ludzie

żałują przed śmiercią

nie mówili kocham cię

nie byli lepszymi małżonkami rodzicami dziećmi

pracowali za dużo

bali się wyjść poza strefę komfortu

nie byli szczęśliwi nie cieszyli się bardziej życiem

nie spełnili swoich marzeń

nie dbali o siebie nie badali się częściej

nie zrobili więcej dla innych

wybrali zawód niezgodny z ich pasją

czy powiedziałeś mamie że ją kochasz

pewnie bardzo dawno temu

pod koniec mówiłeś że nie wytrzymasz z tą babą

mnie też nie powiedziałeś ani ja tobie

pracowałeś tyle ile trzeba było

co do wychodzenia ze strefy komfortu

nawet do pobliskiego kiosku nie lubiłeś chodzić

najgorszym dniem każdego miesiąca

była wizyta u fryzjera w mieście

czułeś się szczęśliwy w swoim ogrodzie

w zimowe wieczory siedziałeś w domu

fotel stał naprzeciwko telewizora

przed południem piłeś kawę jadłeś babkę

nie wiem co było twoim marzeniem

chyba po prostu chciałeś mieć święty spokój

nie badałeś się zdrowy po osiemdziesiątce

tego pieprzyka na plecach nie widziałeś

dopiero jak zaczął krwawić

wygonili cię do dermatologa

na pewno mogłeś zrobić więcej dla innych

ale też inni mogli zrobić więcej dla ciebie

zawód raczej niezgodny z twoją pasją

chociaż i tak musiałeś zapisać się do partii

żeby go wykonywać

właściwie nie wiem czym się pasjonowałeś

oprócz krzyżówek szarad kalamburów

a zwłaszcza rebusów
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij