- promocja
- W empik go
Niewzruszenie. Tom 11 - ebook
Niewzruszenie. Tom 11 - ebook
"Niewzruszenie" to już jedenasta książka Ewy Nowak. Główni bohaterowie powieści- rodzeństwo Marianna i Lew Henselowie - mają niebanalne poczucie humoru, a na dodatek biorą pod swój dach bardzo oryginalne zwierzę. Siostra i brat borykają się też z problemami, ale i one nie są typowe.
Czy miłość jest kwestią wyboru, czy nie zależy od naszej woli? Czy wśród młodzieży istnieją bariery mentalne dotyczące związków, a jeśli tak, to na czym mogą polegać takie dzisiejsze "mezalianse"? Jak bardzo zobowiązujące jest młodzieńcze wyznanie wiecznej miłości? To pytania, które dręczą bohaterów, ale czy znajdą na nie jednoznaczne odpowiedzi?
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7351-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaczęło kropić i gdyby Marianna była rozsądna, przyspieszyłaby, żeby dojść do domu, zanim się na dobre rozpada. Ponieważ jednak nie była rozsądna, a może nawet była wręcz nierozsądna, najpierw zwolniła, a następnie usiadła na łańcuchu łączącym dwa z wielu słupków, które okalały lasek na skrzyżowaniu Odkrytej i Marcina z Wrocimowic. Łańcuch był niestabilny i wbijał się w pośladki, ale postanowiła zignorować tę niedogodność. Zadarła głowę, łapiąc do ust krople deszczu.
Nie miała żadnych kłopotów, nikt jej nic złego nie zrobił, nikt nie dokuczył, nie złamał serca, nie skrzywdził. Wszystko było w normie, od kilku jednak dni ta normalność dziwnie jej ciążyła. Sama nie wiedziała, o co jej chodzi, ale naraz wszystko przestało jej się podobać.
– Zmokniesz. – Lew właśnie wracał do domu.
– Siadaj, kontempluj deszcz i mów, co u ciebie.
– Nic. Jutro odbieram kota.
– Bardzo dobrze.
Zamilkli. Siedzieli na dwóch sąsiednich łańcuchach i bujali się lekko. W końcu byli tu po to, żeby moknąć, a nie gadać.
Wreszcie odezwał się Lew:
– W co ci najbardziej zimno?
– W żyłę wrotną. A tobie?
– W zastawkę mitralną. Śledziona też mi zmarzła. Idziemy. Jest w domu coś do jedzenia?
– Resztki resztek, wczorajszy chleb i sos po zrazach. W najlepszym razie po pół zrazika, jeśli rano ojciec nie zjadł.
– Mniej jesz, dłużej żyjesz – powiedział spokojnie Lew.
– Tylko w centralnej Afryce raczej z tym hasłem nie wyskakuj, dobrze ci radzę.
– Możemy już iść?
– Możemy.
– To dlaczego nie idziemy?
– Nie wiem, nie jestem wróżką – powiedziała poważnie i nadal nie wstawała.
Po chwili ruszyli jednak w stronę domu.
– Dziś na matmie mieliśmy funkcje. Pasjonujące. – Lew się skrzywił. – Rozmyślałem o _Wall.em_. Szekspir mógłby się uczyć od scenarzystów. Galeria psychologicznych archetypów…
– „Galeria psychologicznych archetypów”? I ty się dziwisz, że nie masz kolegów, koleżanek ani nikogo w tym rodzaju, o dziewczynie nie wspominając? Chociaż nie, wspomnijmy: ty je odstraszasz, płoszysz! Jeśli będziesz używał sformułowań w rodzaju „karykaturalny system edukacyjny”, masz szanse tylko u intelektualistek. A jaki procent populacji ludności w Polsce stanowią intelektualistki?
– Wiesz co, Mańka? Nie mogę słuchać twoich rad w kwestiach sercowych. To jakby słuchać bezdomnego, jak zostać milionerem. A tak na marginesie, nie szukam dziewczyny. Życie singla bardzo mi odpowiada.
– Na pewno – mruknęła Marianna.
– Wiesz, ostatnio obejrzałem sobie po raz kolejny _Śpiącą_. To jest coś! Karykatury ojców, jeden gorszy od drugiego, i wszyscy to kupujemy, bo wszyscy rozumiemy, że jak gdzieś są rodzice, to zawsze porąbani. Tylko Kodi ma matkę w normie, ale może dlatego, że widzimy jedynie jej łydki? Jak myślisz, jest na świecie chociaż jedna osoba, która ma normalnych starych?
– Wątpię. Owszem, bywają normalni ludzie, ale raczej nie zostają rodzicami. Nikt normalny nie zdecydowałby się na posiadanie dzieci. W każdym razie ja o takim przypadku nie słyszałam.
– Z tym że my mamy najgorzej ze wszystkich.
– Bluźnisz.
– Wiem.
– Jak ja nie lubię piątków. W piątek jakoś zawsze bardziej widać, że nie ma żadnych przyjaciół. Zobacz, kobieta z fioletowymi włosami.
– Ten kolor to mahoń – powiedział Lew beznamiętnie. – Albo ojciec Arielki. Jak byłem młodszy, myślałem, że to furiat.
– A teraz co myślisz? Że to spokojny sangwinik?
– Że to straszny furiat. Niebezpieczny. Powinno mu się odebrać prawa rodzicielskie. Idziemy. Wątroba też mi zmarzła.
Lew otworzył drzwi na pachnącą nowością klatkę schodową i przytrzymał je, żeby siostra weszła.
*
– Lewku, dlaczego ty tak grzebiesz w tym talerzu?
– Wyobraża sobie, że to gołąbki z mrożonki.
– Nie miałam czasu, przepraszam.
– Czy ja coś mówię? Czy ja narzekam?
– Wpędzasz mnie w poczucie winy tym grzebaniem – powiedziała mama.
– A to już twój problem. Ja bez podtekstu sobie grzebię, to ty robisz projekcję. – Lew poskrobał po talerzu, zamoczył wczorajszy chleb w resztkach barszczu. – Beznadziejny ten barszcz – mruknął cicho.
– Nie smakuje ci? – zapytała z troską mama.
– Bardzo mi smakuje. Jestem nieludzko głodny i zjadłbym nawet emaliowaną miednicę. Mówię tylko, że jest beznadziejny. – Pożuł przez chwilę, przełknął i zwrócił się do siostry: – A teraz z okazji piątku obejrzę sobie _Pioruna_.
– A lekcji jakichś nie macie? – zainteresowała się mama.
– Nie zając – rzuciła Marianna.
– Też prawda. Mnie zawsze szkoda było piątku na lekcje. No, lecę do roboty. – Mama jednym haustem dopiła kawę i wstała od stołu. – Wstawcie naczynia do zmywarki.
– Z góry mówię, na mnie nie liczcie. Nie mam serca ich ładować do zmywarki. Nie dość, że są brudne, to jeszcze zamykać je w ciemnicy? Niech sobie postoją na blacie i popatrzą na świat – powiedziała Marianna całkiem serio.
*
Było piątkowe mokre popołudnie, pierwszy dzień prawdziwej jesieni. Zaczynał się weekend. Matki biegały na spotkania z koleżankami, a potem z poczuciem winy wracały do domów, gdzie gotowały, żeby chociaż w sobotę rodzina dostała jakąś normalną, mało przetworzoną żywność. Ojcowie zalegali przed telewizorem albo uciekali na ryby czy mecz lub oddawali się innym zajęciom, które miały usprawiedliwić ich brak zainteresowania rodziną.
Z Henselami było inaczej – zaczynali najintensywniejszy czas w tygodniu. Piątek to najlepszy dzień dla wróżki Sylwany, a dla ojca ostateczny termin, żeby przygotować nagłośnienie, zadzwonić do Murzyna, spisać repertuar na jutrzejsze wesele i załatwić telefonicznie resztę spraw. Weekend w rodzinie Henselów to czas laby dla młodzieży, a dla rodziców czas zarabiania pieniędzy.
*
Anna od najmłodszych lat była kierunkowana przez rodzinę, żeby wybrać zawód solidny i cieszący się uznaniem społecznym. Jej mama była stomatolożką, a ojciec architektem. Rodzice nie mówili tego głośno, ale uważali, że byłoby najlepiej, gdyby Anna została stomatolożką lub architektką. Deska kreślarska stałaby się rodzinnym fetyszem, gdyby przeszła na młode pokolenie, nie wspominając już o wyposażeniu gabinetu. Anna rozważała oba te kierunki. Kłopot polegał na tym, że była dobra i z przedmiotów humanistycznych, i matematyczno-przyrodniczych, dostałaby się więc zarówno na medycynę, jak i na politechnikę. W końcu jednak wybrała psychologię, bo na ten wydział zdawał Jacek, kolega z klasy, który w owym czasie szalenie jej się podobał. Perspektywa obcowania z nim przez pięć lat wydawała jej się wprost oszałamiająca.
Spotkali się dwukrotnie, żeby razem się pouczyć. Anna była przerażona wizją, że Jacek naocznie się przekona, jaka jest mało zdolna. W noc przed ich spotkaniem wkuła więc cały dział o glonach. Miała wory pod oczami, ale Jacek nie zwrócił na to uwagi. Uderzyły go natomiast bystrość umysłu i nieprawdopodobna wprost pamięć koleżanki. To pierwsze „glonowe” spotkanie nie poprawiło mu humoru.
Anna skromnie spuściła oczy i na następne spotkanie, nie mogąc już pozwolić sobie na wypadnięcie z roli osoby obdarzonej świetną pamięcią, wkuła na pamięć oświecenie. Kiedy się spotkali, od niechcenia wyrecytowała kilka bajek Krasickiego. Jacek wyznał, że ich liceum to paskudne miejsce, skoro osoby tak piekielnie zdolne jak Anka nie były prymusami, i dziwił się, że wcześniej nie zwrócił na nią uwagi. Do trzeciego spotkania już jednak nie doszło. Owszem, ustalili terminy i tematy następnych spotkań, ale w ostatniej chwili Jackowi zawsze coś nagle wypadało. Ponieważ jednak jego zachwyty brzmiały szczerze, Anna, mocno zadurzona, karmiąc się charakterystycznymi dla tego stanu ducha mrzonkami, nie widziała, że Jacek ją zwodzi. Była pewna, że naprawdę czuje się niewyraźnie, że babcia do niego przyjechała, że pękła mu rura pod zlewem, więc kuła zawzięcie, wiedząc, że gdy tylko on upora się z przeciwnościami losu, znów się spotkają i musi być wtedy przygotowana.
W ten sposób na nauce (Anna) i zwodzeniu koleżanki (Jacek) dotoczyli się do egzaminów. Anna przyszła na nie uskrzydlona. Była podekscytowana perspektywą, że już od października będą przez pięć lat siedzieć ramię w ramię, wyjeżdżać na obozy naukowe, uczestniczyć w tych samych imprezach i seminariach, a w okolicach trzeciego roku pobiorą się i będą mieli śliczne jak Jacek i pracowite jak ona dzieci.
Jak powszechnie wiadomo, żeby odnieść sukces w jakimkolwiek obszarze życia, należy mieć silną motywację. Anna ją miała – jeśli chciała, aby jej plany się ziściły, musiała się dostać na psychologię. A skoro musiała – dostała się.
W tym samym czasie Jacek przechodził kryzys graniczący z załamaniem nerwowym. Zrozumiał, jaki jest niezdolny i ograniczony umysłowo. Anna wytrąciła go z równowagi. Zdawał więc egzaminy w kiepskim stanie ducha, a ponieważ nie był przesadnie pracowity i nie miał dostatecznie solidnej bazy naukowej, nerwy i luki w wiedzy doprowadziły do oczywistego skutku – nie dostał się.
Ponieważ było to w czasach przedkomputerowo-przedkomórkowych, listy przyjętych, czyli kartki z wypisanymi na maszynie nazwiskami, po prostu wywieszało się na drzwiach uczelni.
Anna przyjechała, gdy tłumek przed wydziałem był gęsty jak smoła, i nie miała żadnych szans, żeby przebić się do listy.
Nagle zobaczyła Jacka. Rozpromieniła się na jego widok, a on zaczął się przepychać w jej stronę.
– Ty się dostałaś – powiedział tylko i zniknął w tłumie.
Od tego czasu Anna przez wiele lat go nie widziała.
Jacek nie odezwał się więcej do Anny, nie przychodził również na spotkania klasowe, nie oddał Mariuszowi płyty Republiki i nie skontaktował się z Wesołkiem, chociaż mieli jechać razem w Tatry.
Anna była załamana. Jedyny motyw wyboru psychologii zniknął. Pogrążona w niespełnionej miłości, nie uczestniczyła w życiu studenckim. Jedyną rzeczą, jaka potrafiła zająć skutecznie jej myśli, była nauka. Przy okazji tego, wydawałoby się, tępego kucia, zdobyła sporą rzetelną wiedzę.
Ocknęła się na początku trzeciego roku. Dowiedziała się przypadkiem, że Jacek dostał się na psychologię za trzecim razem, ale nie w Warszawie, tylko w Krakowie. Dopiero wtedy, być może dzięki wiedzy psychologicznej, którą już zdobyła, Anna zrozumiała, co zaszło. W pierwszym odruchu – rozumiejąc, jak bardzo zraniła jego miłość własną – chciała jechać do Krakowa i wyjaśnić mu, że wcale nie jest taka bystra. Po chwili jednak pomyślała, że nie ma sensu zawracać sobie głowy facetem nie tylko niezbyt pracowitym, lecz także słabym psychicznie. Rozejrzała się wokół siebie i zobaczyła, że ma w grupie kilka bardzo interesujących, przesympatycznych osób.
W tym samym czasie jedna z jej koleżanek wdała się w romans z asystentem z katedry psychologii rozwojowej. Specjalizujący się w psychologii twórczości doktorant miał żonę i bliźnięta, koleżanka jednak za nic w świecie nie przyjmowała tego do wiadomości. Wszyscy w grupie radzili jej, jak mogli, tłumaczyli, szykanowali ją i błagali – a ona nic. Wiadomo – zakochanych nie przekona się do rzeczy, do których nie chcą się przekonać.
Inna koleżanka z ich grupy opowiadała o swojej ciotce, kobiecie wykształconej, szanowanej i silnej, która była ordynatorką ginekologii w jednym z warszawskich szpitali. Owa ciotka uzależniła się od wróżki. Cokolwiek tamta powiedziała, było święte. Ordynatorka pytała wróżkę, czy powinna przemalować pokój, czy pozwolić córce jechać na staż do Francji, czy zatrudnić nową stażystkę, czy przyjąć cykl wykładów w USA. Pytała ją o wszystko, a wyroki wróżki były niepodważalne. Mąż i dzieci skierowali lekarkę na terapię uzależnień, ale ona najpierw poszła do wróżki zapytać, czy powinna na taką terapię pójść. Mając dość irracjonalnego zachowania żony i matki, bliscy wpadli na szatański pomysł i dogadali się z wróżką. To było podejrzane etycznie, ale w tamtym momencie jedyne możliwe rozwiązanie. Rodzina wpadała do wróżki, podrzucając jej spis rzeczy, które ma ich żonie i matce powiedzieć, żeby dom mógł funkcjonować normalnie. Wróżka przekazuje to pani ordynatorce, a ona zgodnie z tym postępuje i wszyscy są szczęśliwi.
W grupie wywiązała się burzliwa dyskusja na temat etycznych aspektów tej sytuacji. Studenci zgodnie ustalili, że to skandal i że „takie właśnie te wróżki są”. Anna natomiast skupiła się na innym aspekcie tej historii. Uświadomiła sobie, że wróżka dociera tam, gdzie nie dotrze żaden terapeuta, choćby nie wiadomo jak utytułowany. Olśniło ją, jaką potężną moc oddziaływania ma wróżka.
Koleżanka od asystenta właśnie robiła ukochanemu awanturę o to, że on musi kupić paracetamol dla bliźniąt, podczas gdy jej to nic nie obchodzi. Ona tu stoi, czeka i żąda.
Annie wpadła kiedyś w ręce broszurka o chiromancji. Pobiegła do domu, odnalazła ją i przestudiowała z właściwą sobie skrupulatnością. Uzbrojona w stosowny ezoteryczny żargon pojechała na uczelnię. Zupełnie od niechcenia bąknęła, że od lat para się wróżbiarstwem, obejrzała wewnętrzną stronę dłoni koleżanki od asystenta i ze śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy oświadczyła, że miłość jej życia pojawi się dopiero za pół roku, a ten, który teraz się nią interesuje, nigdy nie opuści kobiety, którą Anna tu, na wzgórku Jowisza, wyraźnie widzi. Bała się, że trochę przesadziła, koleżanka jednak pożegnała asystenta w trybie natychmiastowym i zaznaczyła w kalendarzu, kiedy ma się zjawić jej ukochany.
Niech nikt nie myśli, że była to jakaś głupia dziewczyna. Wręcz przeciwnie – otrzymywała stypendium naukowe, była wolontariuszką w hospicjum dla dzieci, a z wymiany we Francji przywiozła pracę badawczą. Była więc pod każdym względem mądra. Pod każdym poza miłością, ale w tym obszarze, jak wiemy, mądrych nie ma.
Jeszcze tego samego popołudnia wpadła do Anny z prośbą o poradę inna koleżanka z grupy. Miała chłopaka, studenta architektury, i chciała się dowiedzieć, czy ciągnięcie tego związku ma sens. Anna usiłowała wytłumaczyć koleżance, że nie może jej nic radzić, bo nie ma w tym kierunku żadnych kwalifikacji. Koleżanka się rozpłakała i oświadczyła, że chłopak trzy razy ją uderzył. On po prostu jest nerwowy, a ona zawsze go czymś niepotrzebnie zirytuje.
Anna popukała się w głowę i obcesowo powiedziała, że trzeba natychmiast sadystę rzucić. Rada ta spłynęła jednak po koleżance jak woda po kaczce. Wtedy Anna ujęła dłoń tej dziewczyny. Chwilę się w nią wpatrywała. Potem oznajmiła, że widzi tu miłość z jej strony, wielkie serce i to, że chce być kochana, że jest w jej życiu ktoś, kto ma analityczny umysł. Koleżanka kiwała głową, dziwiąc się, że na jej własnej dłoni wszystko tak dokładnie widać. Potem Anna – powolutku, klucząc jak to w ezoteryce – dostrzegła wyraźne linie, które jednoznacznie mówiły, że jeśli koleżanka nie przerwie tego związku, to czeka ją ciężkie uszkodzenie ciała. Z właścicielem analitycznego umysłu będzie miała dwie córeczki, które zostaną przez ojca pobite… A poza tym, pozostając w tym toksycznym związku, nie zauważa, że wokół niej przez cały czas krąży szaleńczo zakochany w niej chłopak.
Po wyprostowaniu swojego życia i zakończeniu związku z nerwowym studentem architektury, który, co było do przewidzenia, nie chciał tak łatwo wypuścić ze swych szponów naiwnej zdobyczy, owa koleżanka opowiedziała, komu tylko mogła, o niezwykłym wróżbiarskim darze Anny.
Kupienie kart do tarota i nauczenie się na pamięć kilku książek o numerologii było oczywistym następstwem tych wydarzeń. Na piątym roku Anna nie mogła się wręcz opędzić od klientów. Wiedziała już wtedy, że ludziom można pomagać na różne sposoby.
Anna Hensel była więc zawodową wróżką. Po studiach zrobiła doktorat z psychologii, gdyż nigdy nie wyzbyła się nawyku poszerzania wiedzy. Ściśle współpracowała z różnymi terapeutami, psychologami, lekarzami i prawnikami, a zwłaszcza z psychologiem Jackiem S., absolwentem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Po latach milczenia uregulowali młodzieńcze emocje, zaprzyjaźnili się i owocnie współpracowali.
Anna nie była obdarzona szczególną charyzmą, co jest pożądane w tym fachu, dlatego pewności siebie dodawała sobie, robiąc ostry makijaż, nosząc różnokolorowe treski i używając wymyślonej przez siebie kompozycji perfum. No i zawsze miała na sobie wspaniały fioletowy szal.
Ponieważ nastawiała się na długie rozmowy z klientem i profesjonalne poradnictwo w wielu obszarach, miała szalone powodzenie i co za tym idzie cierpiała na chroniczny brak czasu. Najwięcej osób przychodziło z problemami sercowymi, bo one, jak wszyscy wiemy, są nie tylko najważniejsze, lecz także stanowią zawsze największą niewiadomą.
*
Kiedy Lew dorósł na tyle, że zrozumiał, iż nie jest Tomkiem, Michałkiem, Krzysiem, Pawełkiem czy Dominikiem, gdy już zawsze i przez wszystkich był nazywany Zwierzakiem, gdy nawet koleżanki z klasy mówiły: „Zwierzaczku, podasz mi, co ci wyszło w czwartym zadaniu?”, postanowił przeprowadzić śledztwo i wykryć sprawcę tego stanu rzeczy. Zabrał się do pracy metodycznie. Do dziś istnieje kartka, na której sześcioletni Lew zapisał:
_– Mama_
_– Tata_
_– Marianna_
_– Babcia_
_– Dziadek_
_– Wujek Murzyn_
Marianna została wykreślona, ponieważ w dniu narodzin brata była osobnikiem chodzącym raczej nieporadnie oraz niemówiącym, mimo wieku trzech lat, ani jednego słowa. Śledztwo zaczął więc od mamy. Zadał jej kilka podchwytliwych w jego pojęciu pytań w stylu: „Kto mnie tak nazwał?”. Mama wykręciła się, mówiąc, że gdy go urodziła, cierpiała na ostrą depresję poporodową. Kiedy jej przeszło, Lew miał sześć tygodni i był uroczym bobaskiem.
Od ojca uzyskał mniej więcej to samo, czyli odpowiedź nie na temat. Jak za każdym razem, gdy miał ku temu okazję, ojciec z przyjemnością wyjaśnił, że syn był bezpośrednią przyczyną ich powtórnego małżeństwa, o czym Lew doskonale wiedział. Ojciec pamiętał, że po narodzinach syna Anna miała ostrą depresję poporodową. Płakała i żądała, by jak najszybciej dostarczyć jej truciznę. Najpierw wszyscy się tym bardzo przejęli, ale gdy położna powiedziała, że to zwyczajna depresja poporodowa, przestali brać sobie do serca te napady płaczu. Nie mogąc otrzymać trucizny, Anna przypomniała sobie, że migdały zawierają śladowe ilości cyjanków. Postanowiła więc zabić się za pomocą migdałów. Jadła je w ilościach hurtowych, karmiła Lwa piersią i czekała na śmierć. Nie była świadoma tego, że musiałaby ich zjeść bardzo dużo na raz, ani tego, że jej syn przez całe życie będzie uzależniony od smaku migdałów. Ojciec pamiętał, że gdy rejestrował syna w urzędzie, miał na kartce zapisane drukowanymi literami imię „Lew”.
Kto mu dał tę kartkę?
– Za diabła sobie nie przypomnę.
Babcia powiedziała, że nic o żadnej kartce nie wie. Marianna miała anginę i babcia nie odchodziła od jej łóżeczka. Dziadek natomiast objaśnił Lwu z całą powagą, że to on wymyślił to imię – sam poszedł i wnuka zarejestrował, co doskonale pamięta. To on wymyślił imię Andrzej po swoim pradziadku Eligiuszu.
Reszta podejrzanych, czyli Murzyn i pozostali koledzy ojca z zespołu, wyparła się jakiegokolwiek związku ze sprawą. Nikt nie poczuwał się do wymyślenia tego imienia. Gdyby Lew lubił swoje imię, każdy by się chwalił, że to on jest pomysłodawcą. Wiadomo, sukces ma wielu ojców, a porażka zawsze jest sierotą. Kto zatem sprawił, że Lew był Lwem? Nie dało się tego ustalić. Wszyscy pamiętali maminą depresję, migdały, obustronną anginę Marianny, ale tego nie pamiętał nikt.
Lew uznał, że nie dojdzie prawdy, ale podjudził Mariannę, żeby w sprawie swojego imienia przeprowadziła podobne śledztwo. Ponieważ Marianna uwielbiała swoje imię, dowiedziała się, co następuje:
To mama wybrała jej imię, albowiem zawsze jej się podobało.
To ojciec od zawsze chciał tak nazwać córkę, gdyż w szkole podstawowej kochał się w Mariannie Ochnio, nauczycielce chemii.
Babcia tak ją nazwała po swojej zmarłej szkolnej przyjaciółce.
Imię wymyślił dziadek, bo zawsze się interesował buddyzmem.
Murzyn zaproponował to imię; już nie pamięta dlaczego, ale pamięta, że na pewno on je wyszukał. Jako niepodważalny argument podawał, że był przecież świadkiem na obu ślubach rodziców, a to chyba o czymś świadczy.
Przy okazji warto wspomnieć, że odpowiedzi dziadka zostały potraktowane jako żart. Wtedy bowiem nikt jeszcze nie wiedział, że to nie żarty, tylko coś zupełnie innego.
*
Od siedemnastego lipca do trzeciego sierpnia Marianna była na obozie w Węgorzewie. Był to bardzo udany wyjazd. Kadrę i uczestników zintegrowały beznadziejne warunki lokalowe. Pogoda też nie dopisała, więc całe dnie spędzali na graniu w brydża, gadaniu, narzekaniu i zbiorowym obgadywaniu dwóch par, które się na obozie utworzyły, a potem przez cały czas sprzeczały, co dostarczało wszystkim cudownych tematów do rozmów.
Termin spotkania poobozowego ustalili jeszcze w Węgorzewie.
Marianna ze łzami w oczach żegnała się z obozowiczami, przekonana, że wszyscy bardzo się zżyli i że na pewno już zawsze będzie ich łączyć przyjaźń. Potem jednak jakoś nikt do nikogo nie dzwonił, a na spotkanie przyszło raptem sześć osób. Mimo wszystko fajnie było zobaczyć ludzi – niby tych samych, a jednak gdy mają umyte włosy i wyprasowane koszule, są kompletnie inni, jakby się za kogoś poprzebierali.
Spotkanie trwało półtorej godziny. Wymienili się zdjęciami i powspominali, jak Jarek w ubraniu wszedł pod prysznic, Monika zgubiła w jeżynach kalosz, a na korytarzu był szczur, który zamiast agresji wzbudził ich zachwyt, gdy beztrosko, nie reagując na ich obecność, czyścił sobie ogonek. Jednak absolutnym hitem tego spotkania była opowieść Marzeny, najmłodszej z wychowawczyń. Sześć osób stanowiło na tyle małą grupę, że Marzena zdecydowała się opowiedzieć im swoją historię. Otóż dwa lata temu, będąc na pierwszym roku studiów, zamiast chłopakowi przez pomyłkę wysłała własnemu ojcu wiadomość następującej treści:
_Alarm odwołany. Mam okres._
Po chwili dostała odpowiedź:
_Widzisz, Żabko, i nie było się czym martwić. Kocham Cię ponad wszystko._
Chwilę ją to zastanowiło, bo chłopak nigdy do niej nie mówił „Żabko”, a i do wyznań esemesowych jak do tej pory zdecydowanie się nie kwapił. Wszystko bardzo spokojnie przemyślała i uznała, że chłopak pisał to nie do niej i jest jakaś inna Żabka w jego życiu. Zadzwoniła więc do niego z awanturą i pretensjami. Kilka minut zajęło im ustalenie, że on żadnego esemesa nie dostał, nie mógł zatem na niego odpowiedzieć. Marzena dopiero wtedy sprawdziła, do kogo wysłała wiadomość. Najpierw zrobiło jej się strasznie głupio, a potem odczuła dumę, że ma takiego fajnego tatę. Jedno było tylko niepokojące – on również nigdy nie zwracał się do Marzeny „Żabko”, ale cóż, może po prostu umiał się znaleźć i jeszcze błysnął niebanalnym żartem.
Prawda była jednak inna. Jej ojciec został ojcem dziecka Żabki, a Żabka, zanim upłynęło sześć miesięcy, została macochą Marzeny, ponieważ jak się okazało, ojciec ponad wszystko kochał właśnie Żabkę. Marzena opowiadała tę historię lekko, dowcipnie, z taką swadą, że aż trudno było uwierzyć, że mówi o rozpadzie własnej rodziny i o wiarołomstwie rodzonego ojca. A może tylko zmyślała? Tego Mariannie nie udało się ustalić.
Zaczęli rozmawiać o tym, że teraz ludzie często się rozwodzą. Wszyscy byli zgodni, że jest to konsekwencja dobrobytu, braku wojny i wzrostu stopy życiowej. Właśnie wdawali się w buńczuczne rozważania, jak dobra w skutkach byłaby jakaś wojna, gdy zjawił się Tomek.
Tomek był synem wychowawczyni grupy, w której była Marianna, a teraz przyjechał, żeby odwieźć mamę do domu. Marianna widziała go na dworcu, gdy odjeżdżali i gdy przyjeżdżali. Z opowiadań jego mamy wiedziała, że jest spokojny, miły, mądry, oczytany, dobrze rokuje, że jest niezwykle wierny i stały w uczuciach. Interesuje się muzyką i studiuje prawo, ale kiedy był mały, chciał zostać strażakiem. Osobiście rozniecał ogień, gdzie się dało, a następnie bohatersko go gasił. Teraz wyrósł i już nie chce być strażakiem.
Wizja zabawienia się w swatkę bardzo mamie Tomka odpowiadała. Poprosiła syna, żeby wpadł i poznał tę „miłą, mądrą, oczytaną, wesołą, opiekuńczą, inteligentną, zaradną i gospodarną (z czego wnosiła to ostatnie przekonanie, trudno stwierdzić) dziewczynę z obozu”.
Marianna odwróciła się i zobaczyła Tomka. Stał w drzwiach i gapił się prosto na nią.
– Cześć! Chodź do nas – powiedziała po prostu, a chłopak rozpromienił się, jakby mu oświadczyła, że ma dla niego co najmniej złotą rybkę.
Marianna w żadnym razie nie interesowała się przesadnie sprawami damsko-męskimi, ale była już w maturalnej klasie i uważała, że przydałoby jej się jakieś męskie towarzystwo. Tomek nie powalił jej na kolana, była już jednak za duża, żeby wierzyć w rażenie piorunem czy strzałą Kupidyna. Pogadali o wszystkim i o niczym, a gdy już mieli się zbierać, mama Tomka znikła w łazience, przy stoliku z resztkami wysokokalorycznych przekąsek zapadła zaś cisza.
– Przepraszam, że tak obcesowo zagajam, ale… – Tomek zdecydował się wykorzystać nieobecność matki. – Czy nie będziesz miała nic przeciwko temu, żebym się do ciebie odezwał?
– Właśnie się odzywasz – powiedziała Marianna zadowolona ze swojej celnej riposty.
– …ale w sieci…
– A! Jasne. Zapisz sobie mój e-mail.
Zapisał. Numer telefonu też.
– Marianno, odwieziemy cię – oświadczyła pani Marta, a kiedy ruszyli, zaprosiła ją na herbatę.
Żadne kurtuazyjne protesty na nic się nie zdały.
Marianna dostała herbatę z konfiturami z płatków róży i trzeci tego dnia sernik. Tuż potem pani Marta ich przeprosiła, bo pilnie musiała zadzwonić. Zostawiła ich na minutkę i nie było jej z pół godziny.
Uwagę Marianny zwróciło stojące w pokoju Tomka akwarium z wielkim gurami i jeszcze większym skalarem, a akwarium wcale nie było ogromne. Dodatkowo wypełniało je tyle roślin, że biedny skalar skazany był na przebywanie tylko w jednej części. Marianna miała blade pojęcia o akwarystyce, ale to, że ryby się męczą, widać było gołym okiem. Delikatnie zapytała, czy nie za dużo tu roślin. Tomek potwierdził. Wtedy odważyła się, najsubtelniej, jak tylko umiała, wspomnieć, że skalar bardzo się męczy. Tomek natychmiast obiecał, że się tym zajmie, i jeszcze podziękował, że mu na to zwróciła uwagę. Bardzo się to Mariannie spodobało.ROZDZIAŁ PIERWSZY
W sobotę rano Anna była wykończona. Związała byle jak włosy, ściągnęła poły szlafroka i popijała zdecydowanie za mocną kawę, która ewidentnie jej szkodziła i wypłukiwała witaminy z organizmu, więc pijąc ją, połknęła dwie tabletki multiwitaminy.
Janusz był w zupełnie odmiennym nastroju. Radosny jak szczygieł, ogolony, pachnący, kręcił się po kuchni, podśpiewując pod nosem:
Daj, daj tej dziewczynie biały welon.
Idź, idź do jej matki na niedzielę.
Zgaś, zgaś podły uśmiech ludzi złych…
Marianna – po porannym prysznicu, w dresie, z niedbale ściągniętymi gumką włosami – żuła czerstwy chleb z dżemem i myślała o tym, że ma dość postnych sobotnich śniadań. Sięgnęła po kolejną kromkę i upiła maminej kawy. Potem pomyślała, że na niedzielne spotkanie z Tomkiem nie ma wielkiej ochoty. Nie chciała jednak nic odwoływać, skoro się już umówiła. Poza tym pomyślała, że nie może być tak, że jej nie tylko najlepszym, lecz także jedynym kumplem jest młodszy brat. Czas zadbać o swoje życie towarzyskie.
– Była u mnie wczoraj młoda dziewczyna. Szaleńczo się zakochała w chłopaku, który w ogóle jej nie dostrzega…
Marianna wstała, dopiła kakao, włożyła naczynia do zmywarki i poszła do siebie. Nie chodziło o to, że jest niewrażliwa na cudze kłopoty. Rzecz w tym, że o klientach mamy rozmawiali kilka razy w tygodniu, a temat, przynajmniej z punktu widzenia Marianny, nie był pasjonujący. Poza tym musiała zrobić zadania z matmy, skończyć _Ferdydurke_, powtórzyć do kartkówki z chemii, przynajmniej wyjąć materiały do pracy „Rodzaje map i ich zastosowanie” i wymyślić, w co się jutro ubierze.
– Mańka, a gdyby tak… alter ego każdego dzieciaka. – Lew podsunął jej nieco pogniecioną serwetkę z rysunkiem.
To była żaba. Sympatyczna żaba z lekką, umiejscowioną w okolicach bioder nadwagą, paląca fikuśną długą fajkę.
– Zwierzaku, kto ci to nakręci? Dla dzieci? I pali?
– No właśnie rzuci, zwalczy nałóg i to będzie wychowawcze! Dobra, głupie.
Po chwili, pogwizdując, stanął w przedpokoju przed lustrem i spojrzał na siebie.
– Wyglądam jak rasowy matoł. Ale to dobrze, bo mało jest rasowych matołów. Większość to kundle – powiedział sam do siebie.
Wziął z kuchni paczkę migdałów i poszedł do swojego pokoju. Zamierzał obejrzeć _Wall.ego_ i przypatrzyć się dobrze postaciom drugoplanowym. Filmy, zwłaszcza komputerowe animacje, to była dla niego świętość.
Gdyby Anna i Janusz Henselowie byli lepszymi rodzicami i na przykład od czwartku do niedzieli też byłoby co jeść, może Lew i Marianna aż tak by się nie przyjaźnili. Gdyby rodzice byli ciut bardziej przewidywalni lub mniej kłopototwórczy, rodzeństwo mogłoby się nie kumplować. W tych okolicznościach jednak musiało. Oczywiście to cudowne przyjaźnić się z własnym rodzeństwem, ale minus jest taki, że nie ma się wtedy innych przyjaciół, bo jak wie już przedszkolak, w życiu nie można mieć wszystkiego.
Lew był więc dość samotnym człowiekiem, ale gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że nie zabiegał o szerokie grono towarzyskie. Nieźle rysował i wiedział na bank, że będzie tworzył filmy rysunkowe. To było pewne.
*
Anna miała pociemniające oczy soczewki i piękny fioletowy szal, ale nie używała tradycyjnych atrybutów wróżki, w rodzaju szklanych kul, dziwnych wisiorów czy szponiastych pazurów. Nie miała też czarnego kota, kruka ani nawet wyliniałego gołębia. W pośpiechu wpisała poprzednią klientkę do bazy danych, przewietrzyła pokój, wypiła dwa łyki kawy i poszła otworzyć drzwi kolejnej osobie.
W tym czasie ojciec stał na podium w lokalu Brzuch Wieloryba. Ubrany w koszulę z żabotem tkwił przy keyboardzie, grał „…już mi niosą suknię z welonem…” i myślał o tym, że Murzyn ma zły dzień, bo ciągle gubi rytm.
Lew siedział po turecku na swoim łóżku i usiłował zmontować krótką animację z własnych rysunków. Rzecz dotyczyła nieznośnego do granic niemożliwości żółwia ślamazary, który nagle nabiera temperamentu w zabawie z wiewiórką i uczy się tolerancji dla odmiennego stylu zachowań.
Marianna dopijała drugą już tego dnia filiżankę herbaty z ziela fiołka trójbarwnego. Siedziała przy komputerze w swoim pokoju i rozmawiała na czacie z Tomkiem. Oboje serdecznie śmiali się z tego, że w podręczniku do fizyki w ramce z napisem „To ciekawe” jest zdanie:
_Sam możesz w prosty sposób skonstruować ogniwo galwaniczne za pomocą kwaszonego ogórka oraz noża i widelca._
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki