Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Niewzruszenie. Tom 11 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niewzruszenie. Tom 11 - ebook

"Niewzruszenie" to już jedenasta książka Ewy Nowak. Główni bohaterowie powieści- rodzeństwo Marianna i Lew Henselowie - mają niebanalne poczucie humoru, a na dodatek biorą pod swój dach bardzo oryginalne zwierzę. Siostra i brat borykają się też z problemami, ale i one nie są typowe.

Czy miłość jest kwestią wyboru, czy nie zależy od naszej woli? Czy wśród młodzieży istnieją bariery mentalne dotyczące związków, a jeśli tak, to na czym mogą polegać takie dzisiejsze "mezalianse"? Jak bardzo zobowiązujące jest młodzieńcze wyznanie wiecznej miłości? To pytania, które dręczą bohaterów, ale czy znajdą na nie jednoznaczne odpowiedzi?

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7351-2
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Zaczęło kro­pić i gdyby Marianna była roz­sądna, przy­spie­szy­łaby, żeby dojść do domu, zanim się na dobre roz­pada. Ponie­waż jed­nak nie była roz­sądna, a może nawet była wręcz nieroz­sądna, naj­pierw zwol­niła, a następ­nie usia­dła na łań­cu­chu łączą­cym dwa z wielu słup­ków, które oka­lały lasek na skrzy­żo­wa­niu Odkry­tej i Mar­cina z Wro­ci­mo­wic. Łań­cuch był nie­sta­bilny i wbi­jał się w pośladki, ale posta­no­wiła zigno­ro­wać tę nie­do­god­ność. Zadarła głowę, łapiąc do ust kro­ple desz­czu.

Nie miała żad­nych kło­po­tów, nikt jej nic złego nie zro­bił, nikt nie doku­czył, nie zła­mał serca, nie skrzyw­dził. Wszystko było w nor­mie, od kilku jed­nak dni ta nor­mal­ność dziw­nie jej cią­żyła. Sama nie wie­działa, o co jej cho­dzi, ale naraz wszystko prze­stało jej się podo­bać.

– Zmok­niesz. – Lew wła­śnie wra­cał do domu.

– Sia­daj, kon­tem­pluj deszcz i mów, co u cie­bie.

– Nic. Jutro odbie­ram kota.

– Bar­dzo dobrze.

Zamil­kli. Sie­dzieli na dwóch sąsied­nich łań­cu­chach i bujali się lekko. W końcu byli tu po to, żeby mok­nąć, a nie gadać.

Wresz­cie ode­zwał się Lew:

– W co ci naj­bar­dziej zimno?

– W żyłę wrotną. A tobie?

– W zastawkę mitralną. Śle­dziona też mi zmar­zła. Idziemy. Jest w domu coś do jedze­nia?

– Resztki resz­tek, wczo­raj­szy chleb i sos po zra­zach. W naj­lep­szym razie po pół zra­zika, jeśli rano ojciec nie zjadł.

– Mniej jesz, dłu­żej żyjesz – powie­dział spo­koj­nie Lew.

– Tylko w cen­tral­nej Afryce raczej z tym hasłem nie wyska­kuj, dobrze ci radzę.

– Możemy już iść?

– Możemy.

– To dla­czego nie idziemy?

– Nie wiem, nie jestem wróżką – powie­działa poważ­nie i na­dal nie wsta­wała.

Po chwili ruszyli jed­nak w stronę domu.

– Dziś na mat­mie mie­li­śmy funk­cje. Pasjo­nu­jące. – Lew się skrzy­wił. – Roz­my­śla­łem o _Wall.em_. Szek­spir mógłby się uczyć od sce­na­rzy­stów. Gale­ria psy­cho­lo­gicz­nych arche­ty­pów…

– „Gale­ria psy­cho­lo­gicz­nych arche­ty­pów”? I ty się dzi­wisz, że nie masz kole­gów, kole­ża­nek ani nikogo w tym rodzaju, o dziew­czy­nie nie wspo­mi­na­jąc? Cho­ciaż nie, wspo­mnijmy: ty je odstra­szasz, pło­szysz! Jeśli będziesz uży­wał sfor­mu­ło­wań w rodzaju „kary­ka­tu­ralny sys­tem edu­ka­cyjny”, masz szanse tylko u inte­lek­tu­ali­stek. A jaki pro­cent popu­la­cji lud­no­ści w Pol­sce sta­no­wią inte­lek­tu­alistki?

– Wiesz co, Mańka? Nie mogę słu­chać two­ich rad w kwe­stiach ser­co­wych. To jakby słu­chać bez­dom­nego, jak zostać milio­ne­rem. A tak na mar­gi­ne­sie, nie szu­kam dziew­czyny. Życie sin­gla bar­dzo mi odpo­wiada.

– Na pewno – mruk­nęła Marianna.

– Wiesz, ostat­nio obej­rza­łem sobie po raz kolejny _Śpiącą_. To jest coś! Kary­ka­tury ojców, jeden gor­szy od dru­giego, i wszy­scy to kupu­jemy, bo wszy­scy rozu­miemy, że jak gdzieś są rodzice, to zawsze porą­bani. Tylko Kodi ma matkę w nor­mie, ale może dla­tego, że widzimy jedy­nie jej łydki? Jak myślisz, jest na świe­cie cho­ciaż jedna osoba, która ma nor­mal­nych sta­rych?

– Wąt­pię. Ow­szem, bywają nor­malni ludzie, ale raczej nie zostają rodzi­cami. Nikt nor­malny nie zde­cy­do­wałby się na posia­da­nie dzieci. W każ­dym razie ja o takim przy­padku nie sły­sza­łam.

– Z tym że my mamy naj­go­rzej ze wszyst­kich.

– Bluź­nisz.

– Wiem.

– Jak ja nie lubię piąt­ków. W pią­tek jakoś zawsze bar­dziej widać, że nie ma żad­nych przy­ja­ciół. Zobacz, kobieta z fio­le­to­wymi wło­sami.

– Ten kolor to mahoń – powie­dział Lew bez­na­mięt­nie. – Albo ojciec Arielki. Jak byłem młod­szy, myśla­łem, że to furiat.

– A teraz co myślisz? Że to spo­kojny san­gwi­nik?

– Że to straszny furiat. Nie­bez­pieczny. Powinno mu się ode­brać prawa rodzi­ciel­skie. Idziemy. Wątroba też mi zmar­zła.

Lew otwo­rzył drzwi na pach­nącą nowo­ścią klatkę scho­dową i przy­trzy­mał je, żeby sio­stra weszła.

*

– Lewku, dla­czego ty tak grze­biesz w tym tale­rzu?

– Wyobraża sobie, że to gołąbki z mro­żonki.

– Nie mia­łam czasu, prze­pra­szam.

– Czy ja coś mówię? Czy ja narze­kam?

– Wpę­dzasz mnie w poczu­cie winy tym grze­ba­niem – powie­działa mama.

– A to już twój pro­blem. Ja bez pod­tek­stu sobie grze­bię, to ty robisz pro­jek­cję. – Lew poskro­bał po tale­rzu, zamo­czył wczo­raj­szy chleb w reszt­kach barsz­czu. – Bez­na­dziejny ten barszcz – mruk­nął cicho.

– Nie sma­kuje ci? – zapy­tała z tro­ską mama.

– Bar­dzo mi sma­kuje. Jestem nie­ludzko głodny i zjadł­bym nawet ema­lio­waną mied­nicę. Mówię tylko, że jest bez­na­dziejny. – Pożuł przez chwilę, prze­łknął i zwró­cił się do sio­stry: – A teraz z oka­zji piątku obej­rzę sobie _Pio­runa_.

– A lek­cji jakichś nie macie? – zain­te­re­so­wała się mama.

– Nie zając – rzu­ciła Marianna.

– Też prawda. Mnie zawsze szkoda było piątku na lek­cje. No, lecę do roboty. – Mama jed­nym hau­stem dopiła kawę i wstała od stołu. – Wstaw­cie naczy­nia do zmy­warki.

– Z góry mówię, na mnie nie licz­cie. Nie mam serca ich łado­wać do zmy­warki. Nie dość, że są brudne, to jesz­cze zamy­kać je w ciem­nicy? Niech sobie postoją na bla­cie i popa­trzą na świat – powie­działa Marianna cał­kiem serio.

*

Było piąt­kowe mokre popo­łu­dnie, pierw­szy dzień praw­dzi­wej jesieni. Zaczy­nał się week­end. Matki bie­gały na spo­tka­nia z kole­żan­kami, a potem z poczu­ciem winy wra­cały do domów, gdzie goto­wały, żeby cho­ciaż w sobotę rodzina dostała jakąś nor­malną, mało prze­two­rzoną żyw­ność. Ojco­wie zale­gali przed tele­wi­zo­rem albo ucie­kali na ryby czy mecz lub odda­wali się innym zaję­ciom, które miały uspra­wie­dli­wić ich brak zain­te­re­so­wa­nia rodziną.

Z Hen­se­lami było ina­czej – zaczy­nali naj­in­ten­syw­niej­szy czas w tygo­dniu. Pią­tek to naj­lep­szy dzień dla wróżki Syl­wany, a dla ojca osta­teczny ter­min, żeby przy­go­to­wać nagło­śnie­nie, zadzwo­nić do Murzyna, spi­sać reper­tuar na jutrzej­sze wesele i zała­twić tele­fo­nicz­nie resztę spraw. Week­end w rodzi­nie Hen­se­lów to czas laby dla mło­dzieży, a dla rodzi­ców czas zara­bia­nia pie­nię­dzy.

*

Anna od naj­młod­szych lat była kie­run­ko­wana przez rodzinę, żeby wybrać zawód solidny i cie­szący się uzna­niem spo­łecz­nym. Jej mama była sto­ma­to­lożką, a ojciec archi­tek­tem. Rodzice nie mówili tego gło­śno, ale uwa­żali, że byłoby naj­le­piej, gdyby Anna została sto­ma­to­lożką lub archi­tektką. Deska kre­ślar­ska sta­łaby się rodzin­nym fety­szem, gdyby prze­szła na młode poko­le­nie, nie wspo­mi­na­jąc już o wypo­sa­że­niu gabi­netu. Anna roz­wa­żała oba te kie­runki. Kło­pot pole­gał na tym, że była dobra i z przed­mio­tów huma­ni­stycz­nych, i mate­ma­tyczno-przy­rod­ni­czych, dosta­łaby się więc zarówno na medy­cynę, jak i na poli­tech­nikę. W końcu jed­nak wybrała psy­cho­lo­gię, bo na ten wydział zda­wał Jacek, kolega z klasy, który w owym cza­sie sza­le­nie jej się podo­bał. Per­spek­tywa obco­wa­nia z nim przez pięć lat wyda­wała jej się wprost osza­ła­mia­jąca.

Spo­tkali się dwu­krot­nie, żeby razem się pouczyć. Anna była prze­ra­żona wizją, że Jacek naocz­nie się prze­kona, jaka jest mało zdolna. W noc przed ich spo­tka­niem wkuła więc cały dział o glo­nach. Miała wory pod oczami, ale Jacek nie zwró­cił na to uwagi. Ude­rzyły go nato­miast bystrość umy­słu i nie­praw­do­po­dobna wprost pamięć kole­żanki. To pierw­sze „glo­nowe” spo­tka­nie nie popra­wiło mu humoru.

Anna skrom­nie spu­ściła oczy i na następne spo­tka­nie, nie mogąc już pozwo­lić sobie na wypad­nię­cie z roli osoby obda­rzo­nej świetną pamię­cią, wkuła na pamięć oświe­ce­nie. Kiedy się spo­tkali, od nie­chce­nia wyre­cy­to­wała kilka bajek Kra­sic­kiego. Jacek wyznał, że ich liceum to paskudne miej­sce, skoro osoby tak pie­kiel­nie zdolne jak Anka nie były pry­mu­sami, i dzi­wił się, że wcze­śniej nie zwró­cił na nią uwagi. Do trze­ciego spo­tka­nia już jed­nak nie doszło. Ow­szem, usta­lili ter­miny i tematy następ­nych spo­tkań, ale w ostat­niej chwili Jac­kowi zawsze coś nagle wypa­dało. Ponie­waż jed­nak jego zachwyty brzmiały szcze­rze, Anna, mocno zadu­rzona, kar­miąc się cha­rak­te­ry­stycz­nymi dla tego stanu ducha mrzon­kami, nie widziała, że Jacek ją zwo­dzi. Była pewna, że naprawdę czuje się nie­wy­raź­nie, że bab­cia do niego przy­je­chała, że pękła mu rura pod zle­wem, więc kuła zawzię­cie, wie­dząc, że gdy tylko on upora się z prze­ciw­no­ściami losu, znów się spo­tkają i musi być wtedy przy­go­to­wana.

W ten spo­sób na nauce (Anna) i zwo­dze­niu kole­żanki (Jacek) doto­czyli się do egza­mi­nów. Anna przy­szła na nie uskrzy­dlona. Była pod­eks­cy­to­wana per­spek­tywą, że już od paź­dzier­nika będą przez pięć lat sie­dzieć ramię w ramię, wyjeż­dżać na obozy naukowe, uczest­ni­czyć w tych samych impre­zach i semi­na­riach, a w oko­li­cach trze­ciego roku pobiorą się i będą mieli śliczne jak Jacek i pra­co­wite jak ona dzieci.

Jak powszech­nie wia­domo, żeby odnieść suk­ces w jakim­kol­wiek obsza­rze życia, należy mieć silną moty­wa­cję. Anna ją miała – jeśli chciała, aby jej plany się ziściły, musiała się dostać na psy­cho­lo­gię. A skoro musiała – dostała się.

W tym samym cza­sie Jacek prze­cho­dził kry­zys gra­ni­czący z zała­ma­niem ner­wo­wym. Zro­zu­miał, jaki jest nie­zdolny i ogra­ni­czony umy­słowo. Anna wytrą­ciła go z rów­no­wagi. Zda­wał więc egza­miny w kiep­skim sta­nie ducha, a ponie­waż nie był prze­sad­nie pra­co­wity i nie miał dosta­tecz­nie solid­nej bazy nauko­wej, nerwy i luki w wie­dzy dopro­wa­dziły do oczy­wi­stego skutku – nie dostał się.

Ponie­waż było to w cza­sach przed­kom­pu­te­rowo-przed­ko­mór­ko­wych, listy przy­ję­tych, czyli kartki z wypi­sa­nymi na maszy­nie nazwi­skami, po pro­stu wywie­szało się na drzwiach uczelni.

Anna przy­je­chała, gdy tłu­mek przed wydzia­łem był gęsty jak smoła, i nie miała żad­nych szans, żeby prze­bić się do listy.

Nagle zoba­czyła Jacka. Roz­pro­mie­niła się na jego widok, a on zaczął się prze­py­chać w jej stronę.

– Ty się dosta­łaś – powie­dział tylko i znik­nął w tłu­mie.

Od tego czasu Anna przez wiele lat go nie widziała.

Jacek nie ode­zwał się wię­cej do Anny, nie przy­cho­dził rów­nież na spo­tka­nia kla­sowe, nie oddał Mariu­szowi płyty Repu­bliki i nie skon­tak­to­wał się z Wesoł­kiem, cho­ciaż mieli jechać razem w Tatry.

Anna była zała­mana. Jedyny motyw wyboru psy­cho­lo­gii znik­nął. Pogrą­żona w nie­speł­nio­nej miło­ści, nie uczest­ni­czyła w życiu stu­denc­kim. Jedyną rze­czą, jaka potra­fiła zająć sku­tecz­nie jej myśli, była nauka. Przy oka­zji tego, wyda­wa­łoby się, tępego kucia, zdo­była sporą rze­telną wie­dzę.

Ock­nęła się na początku trze­ciego roku. Dowie­działa się przy­pad­kiem, że Jacek dostał się na psy­cho­lo­gię za trze­cim razem, ale nie w War­sza­wie, tylko w Kra­ko­wie. Dopiero wtedy, być może dzięki wie­dzy psy­cho­lo­gicz­nej, którą już zdo­była, Anna zro­zu­miała, co zaszło. W pierw­szym odru­chu – rozu­mie­jąc, jak bar­dzo zra­niła jego miłość wła­sną – chciała jechać do Kra­kowa i wyja­śnić mu, że wcale nie jest taka bystra. Po chwili jed­nak pomy­ślała, że nie ma sensu zawra­cać sobie głowy face­tem nie tylko nie­zbyt pra­co­wi­tym, lecz także sła­bym psy­chicz­nie. Rozej­rzała się wokół sie­bie i zoba­czyła, że ma w gru­pie kilka bar­dzo inte­re­su­ją­cych, prze­sym­pa­tycz­nych osób.

W tym samym cza­sie jedna z jej kole­ża­nek wdała się w romans z asy­sten­tem z kate­dry psy­cho­lo­gii roz­wo­jo­wej. Spe­cja­li­zu­jący się w psy­cho­lo­gii twór­czo­ści dok­to­rant miał żonę i bliź­nięta, kole­żanka jed­nak za nic w świe­cie nie przyj­mo­wała tego do wia­do­mo­ści. Wszy­scy w gru­pie radzili jej, jak mogli, tłu­ma­czyli, szy­ka­no­wali ją i bła­gali – a ona nic. Wia­domo – zako­cha­nych nie prze­kona się do rze­czy, do któ­rych nie chcą się prze­konać.

Inna kole­żanka z ich grupy opo­wia­dała o swo­jej ciotce, kobie­cie wykształ­co­nej, sza­no­wa­nej i sil­nej, która była ordy­na­torką gine­ko­lo­gii w jed­nym z war­szaw­skich szpi­tali. Owa ciotka uza­leż­niła się od wróżki. Cokol­wiek tamta powie­działa, było święte. Ordy­na­torka pytała wróżkę, czy powinna prze­ma­lo­wać pokój, czy pozwo­lić córce jechać na staż do Fran­cji, czy zatrud­nić nową sta­żystkę, czy przy­jąć cykl wykła­dów w USA. Pytała ją o wszystko, a wyroki wróżki były nie­pod­wa­żalne. Mąż i dzieci skie­ro­wali lekarkę na tera­pię uza­leż­nień, ale ona naj­pierw poszła do wróżki zapy­tać, czy powinna na taką tera­pię pójść. Mając dość irra­cjo­nal­nego zacho­wa­nia żony i matki, bli­scy wpa­dli na sza­tań­ski pomysł i doga­dali się z wróżką. To było podej­rzane etycz­nie, ale w tam­tym momen­cie jedyne moż­liwe roz­wią­za­nie. Rodzina wpa­dała do wróżki, pod­rzu­ca­jąc jej spis rze­czy, które ma ich żonie i matce powie­dzieć, żeby dom mógł funk­cjo­no­wać nor­mal­nie. Wróżka prze­ka­zuje to pani ordy­na­torce, a ona zgod­nie z tym postę­puje i wszy­scy są szczę­śliwi.

W gru­pie wywią­zała się burz­liwa dys­ku­sja na temat etycz­nych aspek­tów tej sytu­acji. Stu­denci zgod­nie usta­lili, że to skan­dal i że „takie wła­śnie te wróżki są”. Anna nato­miast sku­piła się na innym aspek­cie tej histo­rii. Uświa­do­miła sobie, że wróżka dociera tam, gdzie nie dotrze żaden tera­peuta, choćby nie wia­domo jak uty­tu­ło­wany. Olśniło ją, jaką potężną moc oddzia­ły­wa­nia ma wróżka.

Kole­żanka od asy­stenta wła­śnie robiła uko­cha­nemu awan­turę o to, że on musi kupić para­ce­ta­mol dla bliź­niąt, pod­czas gdy jej to nic nie obcho­dzi. Ona tu stoi, czeka i żąda.

Annie wpa­dła kie­dyś w ręce bro­szurka o chi­ro­man­cji. Pobie­gła do domu, odna­la­zła ją i prze­stu­dio­wała z wła­ściwą sobie skru­pu­lat­no­ścią. Uzbro­jona w sto­sowny ezo­te­ryczny żar­gon poje­chała na uczel­nię. Zupeł­nie od nie­chce­nia bąk­nęła, że od lat para się wróż­biar­stwem, obej­rzała wewnętrzną stronę dłoni kole­żanki od asy­stenta i ze śmier­tel­nie poważ­nym wyra­zem twa­rzy oświad­czyła, że miłość jej życia pojawi się dopiero za pół roku, a ten, który teraz się nią inte­re­suje, ni­gdy nie opu­ści kobiety, którą Anna tu, na wzgórku Jowi­sza, wyraź­nie widzi. Bała się, że tro­chę prze­sa­dziła, kole­żanka jed­nak poże­gnała asy­stenta w try­bie natych­mia­sto­wym i zazna­czyła w kalen­da­rzu, kiedy ma się zja­wić jej uko­chany.

Niech nikt nie myśli, że była to jakaś głu­pia dziew­czyna. Wręcz prze­ciw­nie – otrzy­my­wała sty­pen­dium naukowe, była wolon­ta­riuszką w hospi­cjum dla dzieci, a z wymiany we Fran­cji przy­wio­zła pracę badaw­czą. Była więc pod każ­dym wzglę­dem mądra. Pod każ­dym poza miło­ścią, ale w tym obsza­rze, jak wiemy, mądrych nie ma.

Jesz­cze tego samego popo­łu­dnia wpa­dła do Anny z prośbą o poradę inna kole­żanka z grupy. Miała chło­paka, stu­denta archi­tek­tury, i chciała się dowie­dzieć, czy cią­gnię­cie tego związku ma sens. Anna usi­ło­wała wytłu­ma­czyć kole­żance, że nie może jej nic radzić, bo nie ma w tym kie­runku żad­nych kwa­li­fi­ka­cji. Kole­żanka się roz­pła­kała i oświad­czyła, że chło­pak trzy razy ją ude­rzył. On po pro­stu jest ner­wowy, a ona zawsze go czymś nie­po­trzeb­nie ziry­tuje.

Anna popu­kała się w głowę i obce­sowo powie­działa, że trzeba natych­miast sady­stę rzu­cić. Rada ta spły­nęła jed­nak po kole­żance jak woda po kaczce. Wtedy Anna ujęła dłoń tej dziew­czyny. Chwilę się w nią wpa­try­wała. Potem oznaj­miła, że widzi tu miłość z jej strony, wiel­kie serce i to, że chce być kochana, że jest w jej życiu ktoś, kto ma ana­li­tyczny umysł. Kole­żanka kiwała głową, dzi­wiąc się, że na jej wła­snej dłoni wszystko tak dokład­nie widać. Potem Anna – powo­lutku, klu­cząc jak to w ezo­te­ryce – dostrze­gła wyraźne linie, które jed­no­znacz­nie mówiły, że jeśli kole­żanka nie prze­rwie tego związku, to czeka ją cięż­kie uszko­dze­nie ciała. Z wła­ści­cie­lem ana­li­tycz­nego umy­słu będzie miała dwie córeczki, które zostaną przez ojca pobite… A poza tym, pozo­sta­jąc w tym tok­sycz­nym związku, nie zauważa, że wokół niej przez cały czas krąży sza­leń­czo zako­chany w niej chło­pak.

Po wypro­sto­wa­niu swo­jego życia i zakoń­cze­niu związku z ner­wo­wym stu­den­tem archi­tek­tury, który, co było do prze­wi­dze­nia, nie chciał tak łatwo wypu­ścić ze swych szpo­nów naiw­nej zdo­by­czy, owa kole­żanka opo­wie­działa, komu tylko mogła, o nie­zwy­kłym wróż­biar­skim darze Anny.

Kupie­nie kart do tarota i naucze­nie się na pamięć kilku ksią­żek o nume­ro­lo­gii było oczy­wi­stym następ­stwem tych wyda­rzeń. Na pią­tym roku Anna nie mogła się wręcz opę­dzić od klien­tów. Wie­działa już wtedy, że ludziom można poma­gać na różne spo­soby.

Anna Hen­sel była więc zawo­dową wróżką. Po stu­diach zro­biła dok­to­rat z psy­cho­lo­gii, gdyż ni­gdy nie wyzbyła się nawyku posze­rza­nia wie­dzy. Ści­śle współ­pra­co­wała z róż­nymi tera­peu­tami, psy­cho­lo­gami, leka­rzami i praw­ni­kami, a zwłasz­cza z psy­cho­lo­giem Jac­kiem S., absol­wen­tem Uni­wer­sy­tetu Jagiel­loń­skiego. Po latach mil­cze­nia ure­gu­lo­wali mło­dzień­cze emo­cje, zaprzy­jaź­nili się i owoc­nie współ­pra­co­wali.

Anna nie była obda­rzona szcze­gólną cha­ry­zmą, co jest pożą­dane w tym fachu, dla­tego pew­no­ści sie­bie doda­wała sobie, robiąc ostry maki­jaż, nosząc róż­no­ko­lo­rowe tre­ski i uży­wa­jąc wymy­ślo­nej przez sie­bie kom­po­zy­cji per­fum. No i zawsze miała na sobie wspa­niały fio­le­towy szal.

Ponie­waż nasta­wiała się na dłu­gie roz­mowy z klien­tem i pro­fe­sjo­nalne porad­nic­two w wielu obsza­rach, miała sza­lone powo­dze­nie i co za tym idzie cier­piała na chro­niczny brak czasu. Naj­wię­cej osób przy­cho­dziło z pro­ble­mami ser­co­wymi, bo one, jak wszy­scy wiemy, są nie tylko naj­waż­niej­sze, lecz także sta­no­wią zawsze naj­więk­szą nie­wia­domą.

*

Kiedy Lew dorósł na tyle, że zro­zu­miał, iż nie jest Tom­kiem, Michał­kiem, Krzy­siem, Paweł­kiem czy Domi­ni­kiem, gdy już zawsze i przez wszyst­kich był nazy­wany Zwie­rza­kiem, gdy nawet kole­żanki z klasy mówiły: „Zwier­zaczku, podasz mi, co ci wyszło w czwar­tym zada­niu?”, posta­no­wił prze­pro­wa­dzić śledz­two i wykryć sprawcę tego stanu rze­czy. Zabrał się do pracy meto­dycz­nie. Do dziś ist­nieje kartka, na któ­rej sze­ścio­letni Lew zapi­sał:

_– Mama_

_– Tata_

_– Marianna_

_– Bab­cia_

_– Dzia­dek_

_– Wujek Murzyn_

Marianna została wykre­ślona, ponie­waż w dniu naro­dzin brata była osob­ni­kiem cho­dzą­cym raczej nie­po­rad­nie oraz nie­mó­wią­cym, mimo wieku trzech lat, ani jed­nego słowa. Śledz­two zaczął więc od mamy. Zadał jej kilka pod­chwy­tli­wych w jego poję­ciu pytań w stylu: „Kto mnie tak nazwał?”. Mama wykrę­ciła się, mówiąc, że gdy go uro­dziła, cier­piała na ostrą depre­sję popo­ro­dową. Kiedy jej prze­szło, Lew miał sześć tygo­dni i był uro­czym boba­skiem.

Od ojca uzy­skał mniej wię­cej to samo, czyli odpo­wiedź nie na temat. Jak za każ­dym razem, gdy miał ku temu oka­zję, ojciec z przy­jem­no­ścią wyja­śnił, że syn był bez­po­śred­nią przy­czyną ich powtór­nego mał­żeń­stwa, o czym Lew dosko­nale wie­dział. Ojciec pamię­tał, że po naro­dzi­nach syna Anna miała ostrą depre­sję popo­ro­dową. Pła­kała i żądała, by jak naj­szyb­ciej dostar­czyć jej tru­ci­znę. Naj­pierw wszy­scy się tym bar­dzo prze­jęli, ale gdy położna powie­działa, że to zwy­czajna depre­sja popo­ro­dowa, prze­stali brać sobie do serca te napady pła­czu. Nie mogąc otrzy­mać tru­ci­zny, Anna przy­po­mniała sobie, że mig­dały zawie­rają śla­dowe ilo­ści cyjan­ków. Posta­no­wiła więc zabić się za pomocą mig­da­łów. Jadła je w ilo­ściach hur­to­wych, kar­miła Lwa pier­sią i cze­kała na śmierć. Nie była świa­doma tego, że musia­łaby ich zjeść bar­dzo dużo na raz, ani tego, że jej syn przez całe życie będzie uza­leż­niony od smaku mig­da­łów. Ojciec pamię­tał, że gdy reje­stro­wał syna w urzę­dzie, miał na kartce zapi­sane dru­ko­wa­nymi lite­rami imię „Lew”.

Kto mu dał tę kartkę?

– Za dia­bła sobie nie przy­po­mnę.

Bab­cia powie­działa, że nic o żad­nej kartce nie wie. Marianna miała anginę i bab­cia nie odcho­dziła od jej łóżeczka. Dzia­dek nato­miast obja­śnił Lwu z całą powagą, że to on wymy­ślił to imię – sam poszedł i wnuka zare­je­stro­wał, co dosko­nale pamięta. To on wymy­ślił imię Andrzej po swoim pra­dziadku Eli­giu­szu.

Reszta podej­rza­nych, czyli Murzyn i pozo­stali kole­dzy ojca z zespołu, wyparła się jakie­go­kol­wiek związku ze sprawą. Nikt nie poczu­wał się do wymy­śle­nia tego imie­nia. Gdyby Lew lubił swoje imię, każdy by się chwa­lił, że to on jest pomy­sło­dawcą. Wia­domo, suk­ces ma wielu ojców, a porażka zawsze jest sie­rotą. Kto zatem spra­wił, że Lew był Lwem? Nie dało się tego usta­lić. Wszy­scy pamię­tali maminą depre­sję, mig­dały, obu­stronną anginę Marianny, ale tego nie pamię­tał nikt.

Lew uznał, że nie doj­dzie prawdy, ale pod­ju­dził Mariannę, żeby w spra­wie swo­jego imie­nia prze­pro­wa­dziła podobne śledz­two. Ponie­waż Marianna uwiel­biała swoje imię, dowie­działa się, co nastę­puje:

To mama wybrała jej imię, albo­wiem zawsze jej się podo­bało.

To ojciec od zawsze chciał tak nazwać córkę, gdyż w szkole pod­sta­wo­wej kochał się w Marian­nie Ochnio, nauczy­cielce che­mii.

Bab­cia tak ją nazwała po swo­jej zmar­łej szkol­nej przy­ja­ciółce.

Imię wymy­ślił dzia­dek, bo zawsze się inte­re­so­wał bud­dy­zmem.

Murzyn zapro­po­no­wał to imię; już nie pamięta dla­czego, ale pamięta, że na pewno on je wyszu­kał. Jako nie­pod­wa­żalny argu­ment poda­wał, że był prze­cież świad­kiem na obu ślu­bach rodzi­ców, a to chyba o czymś świad­czy.

Przy oka­zji warto wspo­mnieć, że odpo­wie­dzi dziadka zostały potrak­to­wane jako żart. Wtedy bowiem nikt jesz­cze nie wie­dział, że to nie żarty, tylko coś zupeł­nie innego.

*

Od sie­dem­na­stego lipca do trze­ciego sierp­nia Marianna była na obo­zie w Węgo­rze­wie. Był to bar­dzo udany wyjazd. Kadrę i uczest­ni­ków zin­te­gro­wały bez­na­dziejne warunki loka­lowe. Pogoda też nie dopi­sała, więc całe dnie spę­dzali na gra­niu w bry­dża, gada­niu, narze­ka­niu i zbio­ro­wym obga­dy­wa­niu dwóch par, które się na obo­zie utwo­rzyły, a potem przez cały czas sprze­czały, co dostar­czało wszyst­kim cudow­nych tema­tów do roz­mów.

Ter­min spo­tka­nia poobo­zo­wego usta­lili jesz­cze w Węgo­rze­wie.

Marianna ze łzami w oczach żegnała się z obo­zo­wi­czami, prze­ko­nana, że wszy­scy bar­dzo się zżyli i że na pewno już zawsze będzie ich łączyć przy­jaźń. Potem jed­nak jakoś nikt do nikogo nie dzwo­nił, a na spo­tka­nie przy­szło rap­tem sześć osób. Mimo wszystko faj­nie było zoba­czyć ludzi – niby tych samych, a jed­nak gdy mają umyte włosy i wypra­so­wane koszule, są kom­plet­nie inni, jakby się za kogoś poprze­bie­rali.

Spo­tka­nie trwało pół­to­rej godziny. Wymie­nili się zdję­ciami i powspo­mi­nali, jak Jarek w ubra­niu wszedł pod prysz­nic, Monika zgu­biła w jeży­nach kalosz, a na kory­ta­rzu był szczur, który zamiast agre­sji wzbu­dził ich zachwyt, gdy bez­tro­sko, nie reagu­jąc na ich obec­ność, czy­ścił sobie ogo­nek. Jed­nak abso­lut­nym hitem tego spo­tka­nia była opo­wieść Marzeny, naj­młod­szej z wycho­waw­czyń. Sześć osób sta­no­wiło na tyle małą grupę, że Marzena zde­cy­do­wała się opo­wie­dzieć im swoją histo­rię. Otóż dwa lata temu, będąc na pierw­szym roku stu­diów, zamiast chło­pa­kowi przez pomyłkę wysłała wła­snemu ojcu wia­do­mość nastę­pu­ją­cej tre­ści:

_Alarm odwo­łany. Mam okres._

Po chwili dostała odpo­wiedź:

_Widzisz, Żabko, i nie było się czym mar­twić. Kocham Cię ponad wszystko._

Chwilę ją to zasta­no­wiło, bo chło­pak ni­gdy do niej nie mówił „Żabko”, a i do wyznań ese­me­so­wych jak do tej pory zde­cy­do­wa­nie się nie kwa­pił. Wszystko bar­dzo spo­koj­nie prze­my­ślała i uznała, że chło­pak pisał to nie do niej i jest jakaś inna Żabka w jego życiu. Zadzwo­niła więc do niego z awan­turą i pre­ten­sjami. Kilka minut zajęło im usta­le­nie, że on żad­nego ese­mesa nie dostał, nie mógł zatem na niego odpo­wie­dzieć. Marzena dopiero wtedy spraw­dziła, do kogo wysłała wia­do­mość. Naj­pierw zro­biło jej się strasz­nie głu­pio, a potem odczuła dumę, że ma takiego faj­nego tatę. Jedno było tylko nie­po­ko­jące – on rów­nież ni­gdy nie zwra­cał się do Marzeny „Żabko”, ale cóż, może po pro­stu umiał się zna­leźć i jesz­cze bły­snął nie­ba­nal­nym żar­tem.

Prawda była jed­nak inna. Jej ojciec został ojcem dziecka Żabki, a Żabka, zanim upły­nęło sześć mie­sięcy, została maco­chą Marzeny, ponie­waż jak się oka­zało, ojciec ponad wszystko kochał wła­śnie Żabkę. Marzena opo­wia­dała tę histo­rię lekko, dow­cip­nie, z taką swadą, że aż trudno było uwie­rzyć, że mówi o roz­pa­dzie wła­snej rodziny i o wia­ro­łom­stwie rodzo­nego ojca. A może tylko zmy­ślała? Tego Marian­nie nie udało się usta­lić.

Zaczęli roz­ma­wiać o tym, że teraz ludzie czę­sto się roz­wo­dzą. Wszy­scy byli zgodni, że jest to kon­se­kwen­cja dobro­bytu, braku wojny i wzro­stu stopy życio­wej. Wła­śnie wda­wali się w buń­czuczne roz­wa­ża­nia, jak dobra w skut­kach byłaby jakaś wojna, gdy zja­wił się Tomek.

Tomek był synem wycho­waw­czyni grupy, w któ­rej była Marianna, a teraz przy­je­chał, żeby odwieźć mamę do domu. Marianna widziała go na dworcu, gdy odjeż­dżali i gdy przy­jeż­dżali. Z opo­wia­dań jego mamy wie­działa, że jest spo­kojny, miły, mądry, oczy­tany, dobrze rokuje, że jest nie­zwy­kle wierny i stały w uczu­ciach. Inte­re­suje się muzyką i stu­diuje prawo, ale kiedy był mały, chciał zostać stra­ża­kiem. Oso­bi­ście roz­nie­cał ogień, gdzie się dało, a następ­nie boha­ter­sko go gasił. Teraz wyrósł i już nie chce być stra­ża­kiem.

Wizja zaba­wie­nia się w swatkę bar­dzo mamie Tomka odpo­wia­dała. Popro­siła syna, żeby wpadł i poznał tę „miłą, mądrą, oczy­taną, wesołą, opie­kuń­czą, inte­li­gentną, zaradną i gospo­darną (z czego wno­siła to ostat­nie prze­ko­na­nie, trudno stwier­dzić) dziew­czynę z obozu”.

Marianna odwró­ciła się i zoba­czyła Tomka. Stał w drzwiach i gapił się pro­sto na nią.

– Cześć! Chodź do nas – powie­działa po pro­stu, a chło­pak roz­pro­mie­nił się, jakby mu oświad­czyła, że ma dla niego co naj­mniej złotą rybkę.

Marianna w żad­nym razie nie inte­re­so­wała się prze­sad­nie spra­wami dam­sko-męskimi, ale była już w matu­ral­nej kla­sie i uwa­żała, że przy­da­łoby jej się jakieś męskie towa­rzy­stwo. Tomek nie powa­lił jej na kolana, była już jed­nak za duża, żeby wie­rzyć w raże­nie pio­ru­nem czy strzałą Kupi­dyna. Poga­dali o wszyst­kim i o niczym, a gdy już mieli się zbie­rać, mama Tomka zni­kła w łazience, przy sto­liku z reszt­kami wyso­ko­ka­lo­rycz­nych prze­ką­sek zapa­dła zaś cisza.

– Prze­pra­szam, że tak obce­sowo zaga­jam, ale… – Tomek zde­cy­do­wał się wyko­rzy­stać nie­obec­ność matki. – Czy nie będziesz miała nic prze­ciwko temu, żebym się do cie­bie ode­zwał?

– Wła­śnie się odzy­wasz – powie­działa Marianna zado­wo­lona ze swo­jej cel­nej ripo­sty.

– …ale w sieci…

– A! Jasne. Zapisz sobie mój e-mail.

Zapi­sał. Numer tele­fonu też.

– Marianno, odwie­ziemy cię – oświad­czyła pani Marta, a kiedy ruszyli, zapro­siła ją na her­batę.

Żadne kur­tu­azyjne pro­te­sty na nic się nie zdały.

Marianna dostała her­batę z kon­fi­tu­rami z płat­ków róży i trzeci tego dnia ser­nik. Tuż potem pani Marta ich prze­pro­siła, bo pil­nie musiała zadzwo­nić. Zosta­wiła ich na minutkę i nie było jej z pół godziny.

Uwagę Marianny zwró­ciło sto­jące w pokoju Tomka akwa­rium z wiel­kim gurami i jesz­cze więk­szym ska­la­rem, a akwa­rium wcale nie było ogromne. Dodat­kowo wypeł­niało je tyle roślin, że biedny ska­lar ska­zany był na prze­by­wa­nie tylko w jed­nej czę­ści. Marianna miała blade poję­cia o akwa­ry­styce, ale to, że ryby się męczą, widać było gołym okiem. Deli­kat­nie zapy­tała, czy nie za dużo tu roślin. Tomek potwier­dził. Wtedy odwa­żyła się, naj­sub­tel­niej, jak tylko umiała, wspo­mnieć, że ska­lar bar­dzo się męczy. Tomek natych­miast obie­cał, że się tym zaj­mie, i jesz­cze podzię­ko­wał, że mu na to zwró­ciła uwagę. Bar­dzo się to Marian­nie spodo­bało.ROZDZIAŁ PIERWSZY

W sobotę rano Anna była wykoń­czona. Zwią­zała byle jak włosy, ścią­gnęła poły szla­froka i popi­jała zde­cy­do­wa­nie za mocną kawę, która ewi­dent­nie jej szko­dziła i wypłu­ki­wała wita­miny z orga­ni­zmu, więc pijąc ją, połknęła dwie tabletki multiwita­miny.

Janusz był w zupeł­nie odmien­nym nastroju. Rado­sny jak szczy­gieł, ogo­lony, pach­nący, krę­cił się po kuchni, pod­śpie­wu­jąc pod nosem:

Daj, daj tej dziew­czy­nie biały welon.

Idź, idź do jej matki na nie­dzielę.

Zgaś, zgaś podły uśmiech ludzi złych…

Marianna – po poran­nym prysz­nicu, w dre­sie, z nie­dbale ścią­gnię­tymi gumką wło­sami – żuła czer­stwy chleb z dże­mem i myślała o tym, że ma dość post­nych sobot­nich śnia­dań. Się­gnęła po kolejną kromkę i upiła mami­nej kawy. Potem pomy­ślała, że na nie­dzielne spo­tka­nie z Tom­kiem nie ma wiel­kiej ochoty. Nie chciała jed­nak nic odwo­ły­wać, skoro się już umó­wiła. Poza tym pomy­ślała, że nie może być tak, że jej nie tylko naj­lep­szym, lecz także jedy­nym kum­plem jest młod­szy brat. Czas zadbać o swoje życie towa­rzy­skie.

– Była u mnie wczo­raj młoda dziew­czyna. Sza­leń­czo się zako­chała w chło­paku, który w ogóle jej nie dostrzega…

Marianna wstała, dopiła kakao, wło­żyła naczy­nia do zmy­warki i poszła do sie­bie. Nie cho­dziło o to, że jest nie­wraż­liwa na cudze kło­poty. Rzecz w tym, że o klien­tach mamy roz­ma­wiali kilka razy w tygo­dniu, a temat, przy­naj­mniej z punktu widze­nia Marianny, nie był pasjo­nu­jący. Poza tym musiała zro­bić zada­nia z matmy, skoń­czyć _Fer­dy­durke_, powtó­rzyć do kart­kówki z che­mii, przy­naj­mniej wyjąć mate­riały do pracy „Rodzaje map i ich zasto­so­wa­nie” i wymy­ślić, w co się jutro ubie­rze.

– Mańka, a gdyby tak… alter ego każ­dego dzie­ciaka. – Lew pod­su­nął jej nieco pognie­cioną ser­wetkę z rysun­kiem.

To była żaba. Sym­pa­tyczna żaba z lekką, umiej­sco­wioną w oko­li­cach bio­der nad­wagą, paląca fiku­śną długą fajkę.

– Zwie­rzaku, kto ci to nakręci? Dla dzieci? I pali?

– No wła­śnie rzuci, zwal­czy nałóg i to będzie wycho­waw­cze! Dobra, głu­pie.

Po chwili, pogwiz­du­jąc, sta­nął w przed­po­koju przed lustrem i spoj­rzał na sie­bie.

– Wyglą­dam jak rasowy matoł. Ale to dobrze, bo mało jest raso­wych mato­łów. Więk­szość to kun­dle – powie­dział sam do sie­bie.

Wziął z kuchni paczkę mig­da­łów i poszedł do swo­jego pokoju. Zamie­rzał obej­rzeć _Wall.ego_ i przy­pa­trzyć się dobrze posta­ciom dru­go­pla­no­wym. Filmy, zwłasz­cza kom­pu­te­rowe ani­ma­cje, to była dla niego świę­tość.

Gdyby Anna i Janusz Hen­se­lo­wie byli lep­szymi rodzi­cami i na przy­kład od czwartku do nie­dzieli też byłoby co jeść, może Lew i Marianna aż tak by się nie przy­jaź­nili. Gdyby rodzice byli ciut bar­dziej prze­wi­dy­walni lub mniej kło­po­to­twór­czy, rodzeń­stwo mogłoby się nie kum­plo­wać. W tych oko­licz­no­ściach jed­nak musiało. Oczy­wi­ście to cudowne przy­jaź­nić się z wła­snym rodzeń­stwem, ale minus jest taki, że nie ma się wtedy innych przy­ja­ciół, bo jak wie już przed­szko­lak, w życiu nie można mieć wszyst­kiego.

Lew był więc dość samot­nym czło­wie­kiem, ale gwoli spra­wie­dli­wo­ści trzeba powie­dzieć, że nie zabie­gał o sze­ro­kie grono towa­rzy­skie. Nie­źle ryso­wał i wie­dział na bank, że będzie two­rzył filmy rysun­kowe. To było pewne.

*

Anna miała pociem­nia­jące oczy soczewki i piękny fio­le­towy szal, ale nie uży­wała tra­dy­cyj­nych atry­bu­tów wróżki, w rodzaju szkla­nych kul, dziw­nych wisio­rów czy szpo­nia­stych pazu­rów. Nie miała też czar­nego kota, kruka ani nawet wyli­nia­łego gołę­bia. W pośpie­chu wpi­sała poprzed­nią klientkę do bazy danych, prze­wie­trzyła pokój, wypiła dwa łyki kawy i poszła otwo­rzyć drzwi kolej­nej oso­bie.

W tym cza­sie ojciec stał na podium w lokalu Brzuch Wie­lo­ryba. Ubrany w koszulę z żabo­tem tkwił przy key­bo­ar­dzie, grał „…już mi niosą suk­nię z welo­nem…” i myślał o tym, że Murzyn ma zły dzień, bo cią­gle gubi rytm.

Lew sie­dział po turecku na swoim łóżku i usi­ło­wał zmon­to­wać krótką ani­ma­cję z wła­snych rysun­ków. Rzecz doty­czyła nie­zno­śnego do gra­nic nie­moż­li­wo­ści żół­wia śla­ma­zary, który nagle nabiera tem­pe­ra­mentu w zaba­wie z wie­wiórką i uczy się tole­ran­cji dla odmien­nego stylu zacho­wań.

Marianna dopi­jała drugą już tego dnia fili­żankę her­baty z ziela fiołka trój­barw­nego. Sie­działa przy kom­pu­te­rze w swoim pokoju i roz­ma­wiała na cza­cie z Tom­kiem. Oboje ser­decz­nie śmiali się z tego, że w pod­ręcz­niku do fizyki w ramce z napi­sem „To cie­kawe” jest zda­nie:

_Sam możesz w pro­sty spo­sób skon­stru­ować ogniwo gal­wa­niczne za pomocą kwa­szo­nego ogórka oraz noża i widelca._

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: