- W empik go
Niezabliźniona nić. Seton. Tom 2 - ebook
Niezabliźniona nić. Seton. Tom 2 - ebook
Victor Moss trafia niespodziewanie na zamek w Baranowie sandomierskim i nawiązuje współpracę z polską grupą przygotowującą ekspedycję wojskową. W ośrodku otrzymuje również odpowiedzi na kilka nurtujących go pytań. Teksty ze starego notesu i pozyskane na zamku wiadomości pozwalają mu uwierzyć w możliwość rozszyfrowania pewnej tajemnicy historycznej. Z czasem przekonuje się też, że szczątkowe informacje ze starożytnej przeszłości Sumerów mogą być kluczem do rozwiązania światowej zagadki. To jednak stwarza zagrożenie wielkim tego świata. Zaczyna się niebezpieczna gra z tajnymi służbami. Na drodze do prawdy Moss spotyka osoby, które mogą mu tyle samo pomóc, co zaszkodzić. Niezabliźniona nić to thriller konspiracyjny, pełen intryg i dynamicznych scen trzymających w napięciu. Gotowy na wszystko bohater musi stawić czoła nie tylko ludziom, ale też tajemnicy stojącej ponad jego życiem. Jest to II tom trylogii SETON.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-963635-5-8 |
Rozmiar pliku: | 757 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drugi tom trylogii SETON jest powieścią, która stanowi naturalną kontynuację pierwszego tomu („Artefakt umysłu”), jednak sama w sobie stanowi również niezależną część.
Wyjaśnia szereg niedokończonych wątków z pierwszego tomu.
Przybliża głównego bohatera – Victora Mossa i zawartość znalezionego notesu, potrafiącą zmienić losy bohaterów i otaczającego ich świata.
Wgłębia się w tajemnice starożytnego świata. Są one wciąż tak aktualne i znaczące, że gra o nie przybiera na sile.
Thriller ten przynosi ze sobą złożoność ludzkich relacji i emocji na tle sprawy o dużym kalibrze.
Rozbudzając ciekawość, można sięgnąć do korzeni w wartko płynącej akcji pierwszego tomu, jak również w przyszłości przeczytać o dalszych losach bohaterów w przygotowywanym tomie trzecim („Zatokowa dewiacja”).WYKAZ POSTACI
Rozdział 1
Victor Moss – Amerykanin polskiego pochodzenia, absolwent Akademii West Point, były major komandosów plutonu specjalnego batalionu amerykańskich Rangersów, obecnie: doradca polskiego zespołu ekspedycyjnego.
Peter Nowak – Amerykanin polskiego pochodzenia, były sierżant komandosów amerykańskich Rangersów, były podwładny i przyjaciel Mossa, obecnie: informator polskiego zespołu ekspedycyjnego.
Grzegorz Wolski – wiceminister polskiego rządu, nadzorujący misję ekspedycyjną.
Jeffrey Wilson – amerykański szef Sekcji Obrony, wicekonsul, poznany przez Mossa podczas pierwszego pobytu w Polsce, w krakowskim konsulacie (tom I „Artefakt umysłu”).
Ewa Abramowska – bliska znajoma Victora Mossa poznana przez niego przygodnie w Warszawie (tom I „Artefakt umysłu”), studentka archeologii, mieszkająca na Śląsku.
Dominikanin Łukasz – kanonik, tłumacz Mossa, poznany przez niego w Sandomierzu (tom I „Artefakt umysłu”), współpracownik księdza Jakuba Rybika.
Rozdział 2
Jakub Rybik – ksiądz, teolog biblijny i doktor historii starożytnej, ekspert zespołu ekspedycyjnego i promotor Petera Nowaka.
Piotr Merden – generał dowodzący zespołem przygotowawczym ekspedycji, pełnomocnik rządu.
Paweł Jawor – pułkownik wojsk specjalnych, podwładny generała.
Monika Statler – geofizyczka, ekspert od skał i pól magnetycznych zespołu ekspedycyjnego.
Krzysztof Pol – porucznik, adiutant pułkownika Jawora.
Edward Stamski – doktor astrofizyki, konsultant naukowy zespołu ekspedycyjnego.
Rozdział 7
Wojciech Kowalski – kapitan, dowódca żandarmerii garnizonu polowego na zamku w Baranowie Sandomierskim.
Rozdział 11
Szymon Abramowski – brat Ewy, pracujący w śląskiej kopalni jako inżynier.
Rozdział 12
Jack Bruce – amerykański profesor, autor algorytmu technologii analitycznej, opartej na złożonych modelach matematycznych do prognozowania.
Rozdział 15
Marcin Rafalski – podporucznik wywiadu, podległy kapitanowi Kowalskiemu.ROZDZIAŁ 1. POCZEKALNIA
Dobrze zbudowany, wysoki mężczyzna, wyróżniający się spośród pozostałych, opierał się na masce uterenowionego vana. Victor Moss, były komandos, wkładając palec do otworu, wyczuwał jeszcze resztki ciepła z rozgrzanego od trafień metalu. Przesunął opuszek po blasze karoserii, docierając do krawędzi następnego. Wraz z innymi tworzyły dwie serie.
Kolejny raz doświadczył tego, czego doświadczały cele jego minionych misji. Kiedy zdarzało się mu chybić za pierwszym razem.
„Wyrównanie rachunków czy wdepnąłem w niezłe gówno?” – pomyślał z lekkim niepokojem.
Wyczuwał strach wśród ludzi, którzy mieli go chronić. Był odmienny od tego, jaki mu towarzyszył, wkraczając do akcji i inny od tego, jaki udzielał się zwykle jego Rangersom. Ten był paniczny. Rządowi ochroniarze w niczym nie przypominali mu chłopaków, których szkolił w amerykańskim wojsku. Wojny irackie, afgańskie, misje specjalne, ociosały go ze zbytniej wrażliwości. Miesiącami ćwiczył swą odporność na okropieństwa wojny, poleganiu na swoich instynktach, wyćwiczeniu i wyszkoleniu. Nie był cyborgiem, ale nie był też strachliwym adeptem. Potrafił celnie strzelać, jak trzeba, to i zabijać. Liczył się z tym, że którejś z kul kiedyś nie usłyszy. Jednak dopóki nie stracił jeszcze świadomości i nie poczuł śmiertelnego zimna, działał zdecydowanie, wymagając od siebie i od innych odpowiedzialności. Te dziesięć lat służby nauczyło go, jak przeżyć wśród tych, którzy chcieli go zabić. Teraz też wiedział, że trzeba mieć dobry plan na przeżycie kolejnej doby.
Słaby wiatr, napływający z kierunku obszernego pola, studził gorączkujące się głowy. Nikt nie miał odwagi zapytać skupionego nad karoserią Amerykanina w obawie, że emocje wyzwolą zbędną kłótnię.
Mossa, jako byłego majora amerykańskich Rangersów, bardziej pochłaniało zastanawianie się nad przyczyną zamachów, aniżeli reakcje eskortujących go ochroniarzy. Odkąd zaczął kontaktować się z Polakami, trzykrotnie otarł się o śmierć. Jeszcze do niedawna sądził, że mógł być bardziej zagrożony w swej ojczyźnie. Jednak ostatnia próba była tak zuchwała, że zmienił zdanie. Musiał stać za tym ktoś na tyle mocny, że potrafił nie tylko ją zorganizować, ale też zaangażować z pół tuzina zbirów. Ze sposobu przeprowadzenia zamachu, nie był pewien, kto go mógł wykonać, jednak szybkość, uzbrojenie i celność, przemawiały za ludźmi z doświadczeniem. Nerwowa reakcja ochroniarzy wskazywała też na niecodzienność tej napaści. Zatem komuś musiało bardzo zależeć na wyeliminowaniu go z gry.
Przeniósł wzrok na grupkę jednolicie ubranych mężczyzn ochraniających na co dzień polskiego wiceministra i roztrzęsionego dominikanina Łukasza, którego poznał w Sandomierzu. Szukał wtedy kontaktu z księdzem Jakubem. Brat Łukasz współpracował z księdzem Jakubem Rybikiem, biblistą. Ten z kolei był w kontakcie z byłym sierżantem Peterem Nowakiem – jego dawnym podwładnym z armii. Łukasz miał mu oficjalnie towarzyszyć jedynie w dotarciu na nowe miejsce zgrupowania, a tymczasem spokojna przejażdżka omal nie skończyła się dla tamtego śmiercią. Stał on teraz pod ścianą chaty blady jak jego kaptur, rozglądając się nerwowo wokoło.
Moss nagryzł wargę. Poczuł kolejny raz, jak ważne muszą być informacje ze starego notesu, który przejął jeszcze w Iraku od pewnego Araba Błotnego podczas patrolu. Jego archaiczne fragmenty pisane pismem klinowym, niejednoznacznie opisywały jakieś dziwne miejsca na świecie. Jednak musiały być one śmiertelnie ważne, bo widział, jak pociągnęły już za sobą życie co najmniej kilku ludzi. Stale deptano mu po piętach, a rosnąca zuchwałość w próbach zgładzenia go, zaczynała przerastać nawet jego siły.
„Skoro wystarczy samo podejrzenie, że coś mogę wiedzieć, aby mnie zabić, to czym jest ta wiedza i dokąd ona prowadzi?” – pytał siebie w myślach. – „Ile zostało mi jeszcze szans na jej poznanie?”.
Nie podejrzewał wcześniej, że po odwołaniu go z frontu irackiego i dyskretnym wydaleniu z amerykańskiego wojska, odbędzie najdłuższą misję poszukiwawczą. Szukając swego przyjaciela i zarazem podwładnego – sierżanta Nowaka – uwikłał się w sprawę, której nadal nie rozumiał. Lawina dziwnych podejrzeń, kosztowała go nie tylko utratę służby, ale także dobrego imienia. To bolało go najbardziej. Stracił wszystko, czym żył i co było dla niego ważne. Potraktowany przez naczelne dowództwo jak renegat, począwszy od swoich rodzimych Stanów Zjednoczonych, przedzierał się przez Meksyk, Hiszpanię, Niemcy i teraz Polskę, uchodził przed swymi prześladowcami. Wciąż miał przed oczami obraz cynicznej miny Jeffreya Wilsona z ostatniego spotkania w krakowskim konsulacie. Ten amerykański szef Sekcji Obrony, a zarazem wicekonsul, pod dyplomatycznym płaszczykiem, skrywał wrogość do niego. Tuż za tym obrazem zawirował mu w głowie ściszony głos Wilsona, zalecający – w podsłuchanej wówczas rozmowie – wręcz jego usunięcie.
„Ten bydlak Wilson” – zacisnął pięści – „musi widzieć we mnie poważne zagrożenie” – ocenił ze złością – „bo po co chciałby mnie od razu zlikwidować?”
Wracając do rzeczywistości, bezwiednie przesunął palce po lakierze karoserii. Wyczuł porowatość pod opuszkami. Odruchowo cofnął rękę znad krawędzi wlotu kuli. Jego wzrok natrafił na dwie twarze ochroniarzy z wyczekującym wyrazem. Sięgnął drugą ręką do kieszeni kurtki, ale nie wyczuł obudowy komunikatora, który pomagał mu w trudnych chwilach docierać do informacji wywiadowczych przez jedynego swego sprzymierzeńca w Wojskowej Agencji Wywiadu (ONI). Wskutek napaści na nich zapomniał, że telefon został mu przecież odebrany godzinę temu przez polskiego urzędnika ministerialnego. Wyciągnął więc ociężale dłoń, zbierając myśli i studząc swój zapał. Nie mógł zatem dokonać szybkiego rozpoznania sytuacji i przygotować obronę. Poczuł się jak ślimak pełzający w poprzek autostrady.
Spojrzał na przydzielonych mu ochroniarzy polskiego ministra, szukający u niego odpowiedzi, dlaczego zostali tak bezpardonowo zaatakowani podczas przejazdu z Sandomierza do obozu. W biały dzień – na krajowej drodze.
– Słuchajcie, nie mam pojęcia, dlaczego i kto to zrobił – oznajmił Moss.
– Kim ty, do cholery, jesteś?! – nie wytrzymał jeden z nich.
– To nasz człowiek – wziął w obronę Amerykanina polski mnich Łukasz, dodając: – Jak widać jest ważniejszy, aniżeli myśleliśmy, dlatego jesteście nam wciąż potrzebni.
Victor Moss spojrzał zadowolony na odmienionego dominikanina Łukasza. Nie spodziewał się tak stanowczego tonu kaznodziei potrafiącego jednak ostudzić czyjeś gwałtowne emocje. Łysy dowódca ochroniarzy, dogaszając rozpalone głowy swych podkomendnych, rozkazał im przejść do natrafionej w pobliżu chaty pamiętającej jeszcze ubiegłe stulecie. Jednemu z nich polecił od razu sprawdzić stan techniczny ostrzelanej terenówki. Towarzyszący wszystkim wciąż duży stres, został nieco rozładowany. Widzący zachowanie dowódcy Moss zasugerował, aby pojechać dalej. Chciał wykorzystać resztki przewagi wynikającej ze zmiany położenia i skrócenia dystansu do obozu. Na irackiej pustyni, czy pakistańskim stepie, było to sprawą życia i śmierci. Jednak dowódca uznał, że ważniejszym jest sprawdzenie stanu samochodu i zaczekanie na decyzję centrali. Victorowi pozostało w zasadzie jedynie się podporządkować. Było mu z tym ciężko, mając na uwadze postępowanie wbrew swemu doświadczeniu, ale złe przeczucia podpowiadały także udzielenie pomocy temu zespołowi.
Opuszczony na pierwszy rzut oka, nisko zabudowany dom, wraz ze stojącą tuż obok drewnianą stodołą, usytuowany był na skraju rozległego pola. Do starej parterowej chaty, zbudowanej z polnego kamienia, przypominającej bardziej bacówkę aniżeli gajówkę, weszli z łatwością, forsując sfatygowane drzwi.
Duża izba, ascetycznie wyposażona, w której skryło się pięciu mężczyzn, cuchnęła stęchlizną dawno niesprzątanego domu. Stare sprzęty, oświetlone słabym światłem małych okien, pokryte były grubą warstwą kurzu. W rogu drewnianej podłogi cienki rowek obrysowywał kwadrat z małym otworem. Jeden z ochroniarzy podniósł tę klapę i zszedł ostrożnie, znikając pod spodem. Po chwili pojawił się z zapaloną latarką, raportując swemu dowódcy, że oprócz stęchlizny niczego tam nie znalazł.
– Jak długo będziemy tu czekać? – zagadnął dowódcę Victor, widząc chętnie rozgaszczających się jego ludzi.
– Hmm… – Zbierał myśli dowodzący grupą. – Oględnie, jak ci na górze przygotują nam bezpieczną drogę.
– Co to znaczy? Wy nie wystarczycie?
Dowódca zmieszał się.
– Takie posiadam rozkazy. Mam pana dostarczyć cało i zdrowo, dlatego musimy tutaj zaczekać.
– Jak długo? – dociekał Moss.
– Muszą dokonać rozpoznania sytuacji, przygotować drogę ewakuacji i wesprzeć nas ochroną. To może potrwać jakiś czas – odparował dowódca.
– Dajcie spokój. – Amerykanin pokręcił z niedowierzaniem głową, próbując wpłynąć na zmianę decyzji dowódcy ochroniarzy.
Przez moment zastanowiła go taka nagła dbałość o jego los, kiedy jeszcze przed ledwie godziną, ten sam człowiek pozwoliłby mu wysiąść z wozu byle gdzie.
– Daleko to? – Victor Moss próbował lepiej rozeznać szanse.
– Nie. Ale zagrożenie jest duże.
– Trochę to potrwa, ale dadzą nam znać – wtrącił się Łukasz, wracając powoli do równowagi.
Najwyraźniej dominikanin nie był tu tylko osobą towarzyszącą, sytuując się niemal jak ministerialny rzecznik.
– A skąd ty to możesz wiedzieć? Przecież jesteś tylko zakonnikiem – zagadnął z ciekawości Victor.
Tym razem Łukasz nie zdołał ukryć zakłopotania.
Chciał coś tłumaczyć, ale Moss uprzedził go:
– Jesteś tutaj także, by mnie chronić. Rozumiem.
Kaznodzieja spojrzał na niego lekko poirytowany.
– Świetnie. – Victor klasnął w ręce. – Mam wokół siebie grupkę entuzjastów przeciwko zawodowym zabijakom niewiadomej maści i będziemy teraz bezczynnie czekać, jak się do mnie dobiorą.
Spojrzał na niepewnych jego intencji Polaków.
– Nieważne. – Machnął ręką.
Nie oglądając się na nich, usiadł w rogu chaty tuż przy zejściu do ziemianki i zabrał się za sprawdzanie swego bagażu.
Jeden z ludzi ochrony szepnął coś do dowodzącego i wyszedł, domykając z trudem uszkodzone drzwi. Do zatęchłego środka dostało się trochę rześkiego powietrza pachnącego ziemią. Uwiodło ono Victora. Spojrzał chwilę w kierunku widocznych szpar, jakby oczekiwał wiatru, potrafiącego przywiać jeszcze więcej świeżego powietrza. Drażniąca nos stęchlizna szybko jednak powróciła i skutecznie przypomniała mu o zatrzymanych pracach. Szybkimi ruchami rąk starał się nadgonić przerwę, jednak przemykający cień nad dłońmi sprowokował go do ponownej zmiany uwagi. Przechodzący właśnie z kąta w kąt dominikanin, najwidoczniej nie mógł znaleźć sobie miejsca. Kręcił się niespokojnie, często zmieniając swe położenie.
– Łukaszu – zwrócił się do niego spokojnym głosem Victor.
– Tak? – Zakonnik spojrzał pytająco na Amerykanina.
– Zrób coś z tym białym kapturem. Z daleka zwracasz na siebie uwagę – wyjaśnił mu Victor.
Zanim Łukasz zrozumiał, o co chodziło Victorowi, ten ostatni zawołał do dowódcy ochroniarzy wychodząc z inicjatywą:
– Macie dla niego jakąś kurtkę? Musimy go czymś okryć, bo napyta nam biedy.
Na poczekaniu, jeden z podoficerów przyniósł zakonnikowi szarozieloną kurtkę z samochodu.
– Chcę – Victor zwrócił się zdecydowanym głosem w stronę ubierającego kurtkę Łukasza – żebyś ją nosił do czasu aż dotrzemy do nowego miejsca. OK?
Łukasz przytaknął ze zrozumieniem, kończąc w ciszy wkładanie ubrania.
Usatysfakcjonowany Moss sięgnął do torby. Wyciągnął z niej nóż z zakrzywionym ostrzem, czym przyciągnął wzrok co niektórych. Gdy jednak wydobył pistolet, jeden z ochroniarzy zagadnął z zainteresowaniem:
– HK MARK23?
– Tak – potwierdził z uznaniem Moss.
Nie spodziewał się po tych chłopakach, że będą się znali na broni sojuszniczych oddziałów specjalnych. Wyciągnął na wszelki wypadek pełny magazynek i wręczył ciekawskiemu. Nie zagrzał w jednej dłoni. Pistolet przechodził z rąk do rąk jak cenny eksponat, na koniec wrócił do właściciela. Ten sprawnie rozebrał pistolet i obejrzał ostentacyjnie wyjętą przez siebie lufę. Chciał, aby nabrali przekonania, że mają do czynienia z zawodowcem. Wiedział, że wtedy łatwiej im będzie zaakceptować chwilową zwierzchność, gdyby zaszła taka konieczność. Potem zaczął ją powoli czyścić.
Zajęcie czymś rąk relaksowało go i pozwalało przemyśleć kilka spraw.
Zastanawiał się, co zrobi, gdy bieżące sprawy przybiorą zły obrót. Poświęcić się dla nich, czy poświecić ich? Starał się przy tym nie patrzeć na ich twarze, aby się zbytnio nie przywiązywać. W końcu byli mu obcy i chciał, aby tak pozostało. Wierzył, że sam wyrwie się z tego ciągłego pościgu niezliczonych bandziorów w mundurach i garniturach, którzy tylko wykonywali rozkazy.
Podtrzymywała go mocno nadzieja na odnalezienie gdzieś tutaj w Polsce swego dawnego druha z amerykańskiego oddziału Rangers – Petera Nowaka. To przecież przez swego sierżanta zainteresował się starym, arabskim notesem. Bez jego wiedzy, otrzymanej kiedyś od ojca o piśmie klinowym, nie siedziałby teraz tutaj w tej stęchłej ruderze i czekał na odstrzał.
„Muszę znaleźć tego drania” – pomyślał gorzko – „i dowiedzieć się, dlaczego zdezerterował wtedy w Iraku. Tyle razem przeszliśmy, a on pomimo tego dał nogę” – roztrząsał to kolejny raz.
Nikt z tutaj obecnych, może poza Łukaszem, nie miał pojęcia do czego zmierza były komandos Victor Moss. On sam do końca tego nie wiedział, jednak wierzył, że wskaże mu to poszukiwany notes i Peter. Z pomocą Polaków, do których miał teraz bliżej niż do swoich rodaków, którym nieświadomie zalazł za skórę, dotykając tego notesu.
Przypływ smrodku stęchlizny z piwnicy, przypomniał mu jeszcze o jednym – przeciwnym do tego, aromatycznym zapachu wanilii, który pojawia się wtedy, gdy jest on w ważnych chwilach swej drogi. Nie wierzył w bzdury o nadzwyczajnych zjawiskach, ale jednego się nauczył. Łącząc to poczucie zapachu niczym przeczucie, jeszcze żył.
Wnętrze lufy lśniło czystością. Jednak stagnacja sprzyjała dalszym jego rozmyślaniom.
„Kto wie” – gdybał – „może kiedy odgadnę sens tych klinowych zapisów, będę się mógł odegrać na tym Wilsonie, który napsuł mi już sporo krwi. Zbyt mu zależy na tym notesie” – rozmarzył się, ściskając silniej cylinder lufy.
„Wówczas nie pomógłby mu żaden status dyplomatyczny ani te jego koneksje polityczne” – pomyślał z zacięciem.
Odniósł wrażenie, że coś odchodzi. Jakby odparowywał pot utrwalonych wzorców zachowań z jego świata, który przeminął. Pozostali mu jeszcze tylko Polacy. Byli dla niego teraz jedynymi sprzymierzeńcami.
„I oczywiście Ewa” – zganił sam siebie, przypominając sobie na koniec rozważań nowo poznaną dziewczynę ze Śląska, studiującą w Krakowie.
„Potem zdecyduję, co będę robił dalej” – przerwał rozmyślania.
Ktoś wyciągnął szeleszczący baton, ktoś inny butelkę z wodą. Dowódca, zatopiony we własnych myślach, również był zajęty czyszczeniem broni, kontrolując od czasu do czasu ekranik swego radiotelefonu.
Moss z niepokojem obserwował, w swym odczuciu, to mało profesjonalne zachowanie grupy. Nie chciał jednak się wtrącać i pouczać. Wiedział, że to on im ciąży i zapewne najchętniej pozostawiliby go tutaj. Liczył więc wciąż na korzystny obrót sprawy, który pozwoliłby im spokojnie dotrzeć do nowej lokalizacji. Przestój wzmagał u niego tylko poczucie zagrożenia i pustki jednocześnie, które towarzyszyły mu także wtedy, kiedy wsadzono go do koszar koło Waszyngtonu. Kazano mu wtedy czekać na nie wiadomo co. A jego zasada dobrej obrony brzmiała: jeśli działasz, masz szanse, gdy czekasz, szanse mają twoi wrogowie.
Zmienił tor myśli i na krótko skupił się na rozważaniu plusów i minusów swego przejścia na stronę Polaków. Chwilę później myślami był na zarchiwizowanych w pamięci aparatu fotograficznego tłumaczeniach z notesu, swoich wnioskach, postawie Petera i na Ewie. Odpłynął, nie kontrolując przez chwilę sytuacji. Dopiero obrazy z wizyty u Ewy w krakowskim akademiku, przywróciły niepokój. Wrócił natychmiast z przeszłości, gdy do jego uszu dotarło coś frapującego. Jakby pstryknięcie przełącznika elektrycznego. Spojrzał na izbę, próżno szukając czegoś, co tłumaczyłoby zaniepokojenie. Zachowanie towarzyszących ludzi biegło jak dotąd. Przesunął czujnie wzrok na dowódcę, który bawił się krótkofalówką, czekając zapewne na dalsze instrukcje. Wtedy zauważył brak jednej osoby. Stanął na równe nogi, składając ostatni element broni. Wszyscy zastygli zaskoczeni nagłością jego reakcji. Drzwi zgrzytnęły i usłyszeli dźwięk przeładowania. Moss momentalnie wycelował w kierunku wejścia. Pozostali ochroniarze sięgnęli po broń. Kanonik zgasił latarkę. Do ciemnej izby wszedł oślepiony nagłym światłem dowódczej latarki ochroniarz.
– Co jest? – wyraził swe niezadowolenie ochroniarz, zasłaniając oczy.
– Co się stało?! – spytał jego dowódca.
W żyłach byłego komandosa tętno wzrosło.
– Zabrakło mi papieru – oznajmił tamten.
Jego koledzy wybuchnęli śmiechem. Victorowi nie było jednak do śmiechu. Znał wiele przypadków tragicznych śmierci z powodu rozluźnienia dyscypliny.
– Dlaczego zszedłeś z posterunku? – spytał go Moss.
Kolejny wybuch śmiechu wyzwolił w Victorze następny rzut adrenaliny.
– Panujesz nad sytuacją?! – huknął na dowódcę, dorzucając angielskie wyzwiska.
Ten patrzył na Amerykanina wesołymi oczkami, nie odczytując w pełni obraźliwego tekstu pod swoim adresem. Victorowi opadły ręce. Ruszył w kierunku wyjścia, a wtedy usłyszał ostrą komendę polskiego dowódcy. Najbliższy drzwi ochroniarz poderwał się od stołu, próbując przeciąć mu drogę. Śmiech wygasł, ustępując zamieszaniu. Moss zrozumiał dopiero drugą komendę dowódcy wypowiedzianą po angielsku:
– Stój!
– Bo co? Zakażesz mi? – warknął Victor. – Wystawiłeś choć wartę, zawodowcu?
– Daj spokój Moss. Już wystawiam – próbował uspokoić go dowódca.
– Dla ciebie pan Moss. Zrozumiałeś?!
– W porządku. – Dowódca wyciągnął rękę w pojednawczym geście, której nie dostrzegł Victor.
– Zabierz się do działania, jeśli mamy tu przeżyć – tonem nieznoszącym sprzeciwu Victor zaznaczył swe przywództwo.
Zrobiło się cicho.
– OK, OK. – Tamten wyciągnął pojednawczo ręce przed siebie.
Amerykanin skinął akceptująco głową.
Latarka graczy znowu zabłysła. Dowódca rozkazał zaraz jednemu ze swoich, objąć wartę aż do kolejnej zmiany. Udobruchany Moss zrobił półobrót. Popatrzył groźnie na graczy sięgających po karty i warknął:
– Musicie robić sobie tu kasyno?
Przez chwilę zapadła cisza, a ponieważ dowodzący nie zareagował, światło przysłonili kurtką, wracając jednak do gry.
Moss ścisnął mocniej rękojeść, nabierając głęboko powietrza. Z wolna powrócił na swoje miejsce, nie mogąc jednak zaznać spokoju. Przypomniał sobie z rozrzewnieniem swoich komandosów, do których zachowania przywykł.
„Moje chłopaki odebraliby im niepostrzeżenie broń, zakneblowali i wbili nóż w karty na stole, a ci dopiero by się zastanawiali, co się stało” – pomyślał z politowaniem, patrząc na zadowolonych ochroniarzy.
Atmosfera rozluźniała się ponownie i czas mijał, trwoniony na jałowych rozmowach o pogodzie i okolicznych atrakcjach turystycznych. W końcu ktoś z ochroniarzy wyciągnął większy komplet kart, do których dokleiło się kolejnych dwóch graczy. Jedynie dowódca zachowywał od tamtego momentu czujność, tak, jak tego oczekiwał były major Moss. Spoglądał od czasu do czasu przez lornetkę po obu stronach, gdzie tkwiły małe okna. Victor z nudów zaczął kolejny raz zbierać rozsypane myśli.
Tymczasem zapadł zmierzch, wnet ustępując nocy. Victor zwrócił uwagę dowódcy, aby uspokoił swoich podkomendnych, ale jedyną jego reakcją było wzruszenie ramion. Jeden z graczy sam od siebie przyniósł z auta koc, który naciągnęli sobie na głowy, uszczelniając zasłonę światła latarki.
Na ten zabieg, były major stuknął się w głowę. Trzymał w pogotowiu pistolet, czekając na dalszy bieg wydarzeń. Od czasu do czasu zakradał się do okien, szukając czegokolwiek, co by się ruszało. Jednak w panujących ciemnościach, jedynie noktowizor mógłby pomóc.
Godziny mijały powoli. Zmęczony kilkudniowym czuwaniem, przysnął na moment, jak mu się zdawało. Nagle coś wyrwało go z drzemki. Wytężył zmysły, próbując wyłapać przyczynę, jednocześnie szukając ruchu cieni w izbie. Prawie nic nie wyłuskał, z wyjątkiem smrodku, jaki wydobywał się z ziemianki. Karciarze nie wykazywali aktywności, drzemiąc, podobnie jak pozostali. Struchlał. Odciągnął kurek pistoletu i położył się wzdłuż ściany.
– Pssst – syknął.
Powtórzył, jednak bez odzewu. Na środek izby upadło coś z impetem, a wraz z tym posypało się szkło.
– Co jest? – usłyszał zaspany głos z głębi izby.
– Granat! – odpowiedział zdezorientowany Victor.
Jego własne słowo eksplodowało mu w głowie. Nie bacząc na nic, przejechał dłonią po warstwie kurzu szorstkiej podłogi. Trafił na otwór. Podrzucił pokrywę i wśliznął się do środka, zjeżdżając po schodach na mokry grunt. Nastąpiła przerażająca cisza.
Minęły wieki. Leżąc nieruchomo, czuł jak zapach stęchłej ziemi, wzmaga się. Zaczął liczyć do trzech. Bał się wybuchu. Wybuchu w pomieszczeniu, zabijającego z furią. Jednak nic takiego się nie wydarzyło. Ochłonąwszy, zamknął rozdziawione usta mające ochronić jego bębenki i powoli wstał, wciąż nasłuchując. Wtem usłyszał trzask. Odruchowo przyklęknął. Gdy doszło do niego, że był to odgłos drzwi, wysunął ostrożnie głowę. Usłyszał szuranie, a po chwili cichy głos dowódcy:
– Niech nikt nie wstaje.
W chwilę potem pytanie:
– Wszyscy cali?
Kilka krótkich potwierdzeń wyjawiło, że jest ich więcej. Dowódca, nerwowo wywoływał kogoś przez krótkofalówkę, aż w końcu umilkł, nie podejmując żadnej rozmowy.
Moss, sfrustrowany własnym zachowaniem, w ciemnościach odnalazł pistolet. Kiedy wypełzł w czarną pustkę izby, obmacał podłogę. Zamiast spodziewanego, pozostawionego przy torbie noża, natknął się na nią i poczuł ulgę. Szarpnął ją jak za szelki rannego. Wyczołgując się w kierunku wyjścia, zaczepił nosem o coś twardego. Znieruchomiał. Doświadczenie wsparte wyobraźnią podpowiedziało mu obraz korpusu granatu. Poczuł zimne powietrze napływające zapewne przez otwarte wyjście. Uwolnioną dłonią delikatnie dotknął przedmiotu. Kształt nie przypominał zapalnika. Przesunął opuszki, wyczuwając cylindryczny kształt. Ostra krawędź typowa dla potłuczonego szkła, przypominała okular lornetki pozostawionej przez dowódcę na parapecie okna. Przesunął ją ramieniem, szorując rękawem po podłodze. Ruszył dalej, trzymając odbezpieczony pistolet i ciągnąc za sobą torbę. Ledwie słyszalne szuranie przed nim cichło.
– Dowódco – szepnął Moss.
– Jestem, jestem – odpowiedział tamten.
– Trzeba zawiadomić swoich i spróbować wycofać się do zagajnika.
– Już zawiadomiłem. Co to było?
– Prawdopodobnie lornetka spadła z okna.
– Spadła? – zdziwił się dowódca. – Dziwne.
Kiedy obaj znaleźli się na zewnątrz, dowódca doliczył się tam dwóch swoich ludzi oraz dominikanina. Jednemu z nich – kierowcy – kazał schować się w szopie i czekać na dalsze rozkazy. Sami obrali za swój cel pobliski zagajnik. Moss zdecydował się jednak pozostać na progu chaty, ubezpieczając odczołgujących aż do wyznaczonych miejsc.
Mijały minuty bez żadnych oznak dalszych aktywności.
„Ale spanikowałem” – pomyślał Victor. „Co się ze mną dzieje?”
Przetarł oczy i kucając założył torbę na plecy. Patrząc przed siebie w pole, zobaczył jaśniejszy pas rozdzielający czerń. Mgła była jego sprzymierzeńcem. Powoli podczołgał się do rogu chałupy. Naciągnął z trudem kurtkę na głowę i bardzo powoli wysunął ją, zasłaniając częściowo twarz. Pierwsze co zobaczył, to coś leżącego nieopodal. Wycelował i tylko świadomość zdradzenia swej pozycji, powstrzymała go od naciśnięcia spustu. Schował głowę, nabierając głębokiego wdechu. Wysunął ją, już stojąc. Wtedy dostrzegł delikatny dymek unoszący się niedaleko leżącej sylwetki. Oparł się o ścianę.
„Niech to diabli” – nie chciał się z tym pogodzić.
Odłożył torbę i wysunął się ponownie, znowu leżąc. Nie widząc nikogo, pod osłoną nocy, doczołgał się do nóg leżącego. Złapał za ucho i potrząsnął nim. Delikwent ani drgnął. Oparł brodę o ziemię. Ochłonąwszy, złapał go za rękę wywiniętą do tyłu i zaczął ciągnąć niczym kłodę, wykręcając w poprzek. Osłaniając się jego ciałem, sprawdził tętno. Niewyczuwalne. Papieros, który go zdradził, wciąż się jeszcze tlił. Wyciągnął z jego ucha słuchawkę wraz z krótkofalówką i wycofał się rakiem.
Kiedy udało mu się nawiązać łączność z dowódcą, poinformował go od razu o stracie. Ten zamilkł. Dopiero po ponownym wywołaniu, dowódcy przywróciło głos.
– Powtórz proszę. – Moss usłyszał jego zdławiony głos.
Gdy Amerykanin powtórzył meldunek, docisnął mocniej słuchawkę do ucha. Nasłuchiwał, jak zareaguje Polak tym razem. Chciał samemu kontrolować dowodzenie, bo od tego zależało jego życie i pozostałych ludzi, a tamtemu nie dowierzał.
– U was często tak się zdarza? – Moss postawił dowódcy pytanie, sprawdzając jego odporność na stres i doświadczenie w takich sytuacjach.
– Nie. Jeszcze nigdy nie straciłem człowieka – odpowiedział przybitym głosem dowodzący ochraniarzami.
„Ludzie!” – pomyślał z irytacją Victor. „Kogo oni wybierają do ochrony VIP-ów?”
Rozejrzał się uważnie. Nikogo nie dostrzegł, ale wyczuwał w okolicy przyczajonego wroga.
– Rozumiem – skwitował krótko Moss. – Co robimy dalej?
– Zaczekaj. Dam ci znać. Bądź czujny. Nie wiem, z kim mamy do czynienia.
– To chyba jasne. Ktoś chce nas zabić, zatem to wróg. Mogę działać w celu likwidacji zagrożenia? – spytał zdecydowanym tonem dowódcę.
– Czekaj. Bez odbioru.
Przez chwilę nasłuchiwał, obserwując gęstniejącą mgiełkę wraz z nadchodzącym świtem. Pomimo zimna, zdjął kurtkę, zwinął ją i powoli wystawił zza rogu. Odczekał dłuższą chwilę, poruszając nią od czasu do czasu. Dopiero później położył się i wsunął za nią głowę, ostrożnie podnosząc spód. Zerknął przez utworzoną szczelinę, starając się coś dostrzec w blednącej nocy. Odwagi wystarczyło mu na krótko. Ubierając w przyklęku na powrót kurtkę, czuł pulsującą w skroniach krew.
„Zdecydowanie łatwiej być myśliwym niż zwierzyną” – czuł całym sobą.
Upewniwszy się, że nie jest okrążany od niepilnowanej strony, wrócił na próg chaty. Z każdą minutą robiło się jaśniej. Rzucił okiem do wnętrza, szukając przedmiotu, na który niedawno się natknął. Na środku zobaczył roztrzaskaną lornetkę. Spojrzał tam, gdzie ostatnio siedział. Jednak było zbyt ciemno, aby mógł zobaczyć przedmioty. Wpełzł, nie unosząc zbytnio głowy. Kątem oka dostrzegł czyjąś sylwetkę i od razu wycelował. Nie nacisnął spustu. Obaj zastygli. Były to te kolejne chwile, których nie cierpiał. Coraz częściej, w takich sytuacjach się wahał, a coraz rzadziej działał.
„To mnie kiedyś zgubi” – przemknęło mu przez myśl. Ciszę pierwszy przerwał Moss:
– Poznajesz?
Tamten milczał. Wtedy mówiąc coś o spokoju i nie spuszczając go z oka, opuścił broń. Podczołgał się powoli bliżej. Zaskoczony, że ten siedzi jakby nigdy nic. Tak spokojnie. Ale widział już takie przypadki, kiedy delikwenta sparaliżował strach. Zorientował się już wcześniej, że można się było spodziewać po nich wszystkiego, dlatego obserwował go niczym kobra. Kiedy dotknął wreszcie łydki, poczuł lepką ciecz. Zrozumiał, że odważniak mógł być już sztywniakiem. W szarości przedświtu zobaczył jego nienaturalnie odchyloną do tyłu głowę. Brak tętna dowodził braku życia.
Zameldował z przykrością dowódcy, że stracił kolejnego człowieka. Tamten zaklął i powiedział coś po polsku, czego Victor nie zrozumiał. Zabrał jego pistolet i rozglądnął się za pozostawionym nożem. Leżał tuż przy ścianie. Ucieszył się, bo w tej sytuacji dźwięk był jego wrogiem. Przesiedział przyczajony do rana, czekając na atak lub nowe instrukcje dowódcy. W denerwującej ciszy przypomniał sobie niedawną sytuację w Sandomierzu, kiedy to wystrzelony z granatnika pocisk przebił drewniany wagon, nie wybuchając.
„Może teraz też dopisze mi szczęście” – pomyślał, sadowiąc się blisko wyjścia.
Zostając pozbawiony swobody działania, był jak szerszeń bez żądła. W sytuacji, gdzie może liczyć się każda sekunda. Musiał wcielić się w skórę snajpera, zastygając w ukryciu.
Gdy mgły zaczęły rzednieć, ustępując promieniom słońca, usłyszał w słuchawce polecenie wycofywania się bez zabierania ciał. Miał w tym pomóc kierowca, ukryty w terenówce stojącej w stodole. Teren był ponoć już czysty.
Ewakuacja przebiegła bez żadnych incydentów. W chwilę później jechali w kierunku lokalnej szosy, nie rozmawiając ze sobą. Jedynie dowódca od czasu do czasu komunikował się ze zwierzchnikiem. Każdy z nich obserwował swój sektor, ale zdawali sobie sprawę, że jeśli ktoś wystrzeliłby z granatnika, to ich szanse na przeżycie byłyby nikłe. Dlatego kierowca gnał na złamanie resorów, aby jak najszybciej opuścić niegościnne okolice. Każdy z osobna, ściskając broń gotową do strzału, w napięciu wpatrywał się w szybę. Tylko kanonik siedział skulony, zapewne się modląc.
Moss poczuł na podniebieniu subtelną słodkość, która pojawiała się, gdy był w silnym stresie. Obserwował teren z drugiego siedzenia. Jego pole widzenia było ograniczone. Musiał zdać się na szczęście. Spojrzał na siedzącego obok, którego wargi bezgłośne drżały, podobnie jak splecione palce trzymające pistolet. Wyglądał na takiego, co używa broni jedynie na strzelnicy i prawdopodobnie jeszcze nigdy nie zderzył się ze śmiercią kolegi. Siedzący z przodu dowódca, omiatał wzrokiem otoczenie niczym radar, nerwowo wiercąc się na fotelu. Kierowca, skupiony na polnej drodze, wypatrywał dziur, które przy tej prędkości, mogłyby im w każdej chwili zerwać zawieszenie.
– Jak dojedziesz do drogi, to skręć w prawo – poinstruował kierowcę dowódca. – Jedziemy do opactwa pocysterskiego, w kierunku Połańca.
Kierowca skinął głową i pomknął za światłem swych reflektorów. Asfaltowa szosa wyrosła znienacka. Kierowca ledwie zdążył zwolnić. Z boku zamigotała biel. Tuż przed ich maską przemknęła wielka ciężarówka. Zaskoczony skręcił ostro, omal nie doprowadzając do wywrócenia. Kabiną zatrząsło, podrzucając pasażerami. Z trudem, zygzakując, wprowadził z powrotem wóz na asfalt, unikając wpadnięcia do rowu i o włos wjechania w tył jadącej przed nimi ciężarówki. Niewiele brakowało, aby sam dokończył dzieła swych prześladowców. Victor ostatni raz przeżył podobną sytuację kilka lata temu, gdy szarżujący na nich iracki czołg omal go nie rozjechał. Poleciały siarczyste słowa w obu językach, ale nikt nie skierował tych inwektyw na niego. Wręcz przeciwnie. Wyżyli się na innych kierowcach, którzy niewinni, klęli zapewne nie bez powodu. Zwolnił.
Kierowca teatralnie przetarł czoło, a potem znowu przyśpieszył. Dwunastokilometrowy odcinek, pokonali w kilka minut, wciąż milcząc. Wszystkim bardzo powoli opadała adrenalina i szybka jazda wydała się zwykłą przejażdżką. Victor przez cały ten czas nie zobaczył nikogo z zapowiadanej ochrony. Wychodził jednak z założenia, że skoro jeszcze żyją, to ktoś musiał się o nich zatroszczyć. Ten drugi atak nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości, że miał do czynienia z zawodowcami. Skręcili w boczną drogę, gdzie przed jakąś budowlą stało kilka zaparkowanych samochodów.
Jeszcze się dobrze nie zatrzymali przed budką wartowniczą, gdy znienacka wyrosło trzech żołnierzy, którzy dali znak do zatrzymania, mierząc do nich z karabinów.
Po zdawkowej wymianie słów, usunęli sprzed kół kolczatkę, kierując ich na wskazany parking. Mijając posterunek, nagle zauważyli, że pogoda się zmieniła. Rozpadał się deszcz, a wraz z nim ograniczyła się widoczność. Ktoś nadał im krótki znak świetlny, nakierowując na siebie. Poszli w tym kierunku, w szybko gęstniejącą mgłę. Tuż obok coś zazgrzytało. Pojawiło się słabe światło, które kazało im wierzyć, że mają iść w tym kierunku. Weszli niepewnie do jakiegoś pomieszczenia. W środku, pomimo półmroku, widoczność poprawiła się wyraźnie. Stali tam żołnierze z polskiej żandarmerii wojskowej, którzy na nich czekali. Po wylegitymowaniu poprosili ochroniarzy o pozostanie, zaś Victora i Łukasza skierowali do mrocznego korytarza prowadzącego w głąb budynku. Nie przywitano ich ani nie wykazano współczucia. Prowadzący oficer żandarmerii, oświetlając drogę latarką, co jakiś czas przypatrywał im się bacznie, jakby chciał prześwietlić ich wzrokiem. Oni sami, stanowili na tyle kontrastowe zestawienie, że mogli samo przez się wzbudzać zwykłą ciekawość. Barczysty dwumetrowiec, o wyprostowanej sylwetce, idący ze szczupłym średniakiem, poruszającym się niepewnie. Kiedy szybko dochodzili do połowy korytarza, Victor spojrzał przez moment na Łukasza, zadając sobie pytania w myślach:
„Po co mnie tu przywieźli? Do takiego gmaszyska?
Towarzyszący mu dominikanin spoglądał na boki, jakby próbował odgadnąć, gdzie się dokładnie znajduje. Był spokojny.
W pewnym momencie Victor zwolnił kroku. Naprężył muskuły, kalkulując, co zrobi jeśli dojdzie do konfrontacji. Oficer szedł dalej swoim tempem, a jedynie na chwilę oświetlił ich latarką.