- W empik go
Niezawiniony los - ebook
Niezawiniony los - ebook
Człowiek nie będąc stroną konfliktu zbrojnego, lecz zostając nim bezpośrednio dotknięty, staje się wbrew swojej woli jego ofiarą. Zatem nie decyduje o swoim życiu według własnego uznania i chęci, w konsekwencji nie ma wpływu na swój los. Dotyczy to zwłaszcza czasu wojny. Może się w jej trakcie jedynie aktywnie przeciwstawić przeciwnościom losu (bohaterstwo), biernie się do nich przystosować (strach, wygodnictwo), a w skrajnych przypadkach stać się ich częścią (zdrada).
W samym tytule Niezawiniony los można domyślić się tych przeciwstawnych postaw u bohaterów niniejszej książki, które ujawniły się w wyniku niechcianego i brutalnego wepchnięcia w nową rzeczywistość, jakim jest czas permanentnego zagrożenia.
Na okładce znajduje się skan mapy Kresów z Paktu Ribbentrop - Mołotow. Dobrze sobie uzmysłowić, że ten niepozorny kawałek papieru przyniósł cierpienia milionom ludzi...
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66115-78-1 |
Rozmiar pliku: | 823 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W jednym momencie, jakby na jakie nagłe wezwanie, rozszczekały się we wsi psy. Zrazu mieszkańców to nie zainteresowało. Ale z wolna jedni wyjrzeli tylko z ciekawości przez okna, inni podeszli do płotów, jeszcze inni wyszli przed swoje ogrodzenie na główną drogę, bo sądzili, że powód tego szczekania znajduje się tu. Bo gdzie indziej? Nic nie zobaczyli. A psy szczekały. Nawet się uciszyć ich nie dało. Co za licho?... Drapali się z zakłopotaniem po głowie. Wzruszali ramionami – ot jakaś fanaberia psia. A byli i tacy, co spluwali, ażeby tylko co nie złego… Wilki podeszły w biały dzień?... Toż to niepodobna. I też jak na komendę szczekać przestały. A co najdziwniejsze – podkuliły ogony i powłaziły tam, gdzie ich wyznaczone legowiska.
Dziwna sprawa…
Od pierwszych chałup, od strony południowej niosła się w powietrzu pieśń. Wyśpiewywał ją głos donośny, męski, młodzieńczy. Przesuwała się wzdłuż głównej drogi i spływała na napotykane, kolejne dachy ludzkich domostw.
A była to pieśń religijna, pobożna, o Bogarodzicy Dziewicy, o Stwórcy Wszechmogącym, o grzesznym świecie i jego naprawianiu… Tak, przejmująca była i jakaś taka straszna i zarazem wzniosła, że aż ciarki jak mrówki biegały po całym ciele człowiekowi. Boże zmiłuj się!
Ludzie zaczęli wylegać z chat na drogę od najmłodszych dzieci po sędziwych wiekiem. Wyprowadzała ich ciekawość, ale i jakiś mus wewnętrzny, nieodparty, bezwzględny.
Wylegli i zobaczyli: samym środkiem szedł wolnym, majestatycznym krokiem wcale nie żaden młodzieniec, jak wskazywałby głos, lecz siwobrody i długowłosy starzec, trochę przygarbiony, podpierający się sękatym kosturem. Ubrany był w długą, aż do stóp sięgającą kapotę, widać nie współczesnego kroju i nie pierwszej jakości. Kiedyś śnieżnobiałą, a dziś już zszarzałą. Przez plecy przewieszony miał niewielki podróżny worek, a stopy obute w łykowe łapcie. Śpiewał, a jego bystre oczy patrzyły spod krzaczastych srebrnych brwi przed siebie, jakby nie widziały nikogo ani niczego.
Uszedłszy jeszcze kilkadziesiąt kroków, tyle by znaleźć się w miejscu oznaczonym polnym kamieniem, które chyba sobie upatrzył. Nagle zatrzymał się, przerwał swoją pieśń i, stając na tym kamieniu, orzekł uroczyście, spoglądając w czyste niebo i żegnając się znakiem krzyża świętego:
– To tu!...
Mieszkańcy zbliżyli się do niego większą masą głównie z dwóch stron: z tej, z której przybył i z przeciwnej, której jeszcze nie przemierzył. Otoczyli go zwartym kołem i czekali w milczeniu, co zrobi dalej. Ciekawi byli tego niespodziewanego a tajemniczego gościa, który robił na nich niesamowite wrażenie. Zastanawiali się, co miał na myśli, gdy wypowiadał dwa krótkie słowa: „To tu!”. Zawsze przecież żywe, rozbiegane i rozgadane dzieci, teraz były ciche i zaciekawione tym, co miało nastąpić.
On na tym kamieniu wyprostował się ze swojego przygarbienia, przez to stał się jeszcze wyższym, jakby ponad miarę. Bił od niego jakiś majestat, jakaś powaga proroka, która kazała zgromadzonym z wielkim skupieniem wsłuchiwać się w to, co miał im do przekazania ten święty mąż.
Głos jego, dźwięczący i silny, jakby specjalnie jeszcze wzmocniony, spadał jak ziarno pszeniczne na urodzajną glebę bijących serc w tym miejscu, by wydać plon bojaźni bożej:
– Ludzie chrześcijańscy! Narodzie Boży! Słuchajże ty mnie! Oto świętojanowa apokalipsa zbliża się do twojego progu. Czyż może być inaczej, gdy tyle grzechu i nieprawości zagnieździło się w naszym życiu? Czyż nie powinna za to dosięgnąć nas sprawiedliwość Boża? Nadchodzi czas wielkiej pokuty, więc nawracajcie się… – i ciągnął dalej swoje proroctwo z takim przekonaniem i mocą, że zgromadzeni co i rusz żegnali się krzyżem świętym, bili się w piersi, przepraszali Boga i przyrzekali nawrócenie. Wiele kobiet żałośnie płakało, a mężczyźni ukradkiem wycierali gołymi, spracowanymi palcami łzy pojawiające się w kącikach oczu.
W pewnym momencie powiedział:
– Tu, w tym miejscu, na którym stoję, wzniesiecie krzyż, który uchroni was od skutków nadchodzącej wojny…
Wojny? Jakiej wojny? Nie śmieli pytać wprost i nie znajdowali w sobie odpowiedzi na to straszne pytanie.
Z mieszkańców Radości, tylko Maciej Dorgiewicz był przypadkowym świadkiem tego, jakże dziwnego zdarzenia. Właśnie odwiedzał w tym czasie w Rusinowiczach swego serdecznego przyjaciela Kazimierza Szpuro. Obaj postanowili odpowiedzieć na apel świętego wędrowca.II
Zamiast pierwszych oznak mającej nadejść wiosny, to zima w tym czasie panoszyła się w najlepsze. Tęgi mróz trzymał w swoich żelaznych okowach przyrodę i ludzi. Śniegu było aż nadto, a obecność gęstych chmur zapowiadała kolejne opady. Chłopskie domostwa prawie tonęły w morzu bieli, tak jak pod białym grubym płaszczem skrył się las, drogi, wody skute lodem, i to, co śnieg mógł swoją pierzyną przykryć. A przykrył właściwie wszystko. Słowem cała kraina była jedną bielą. Ale za to ta noc była wyjątkowo ciemna. Ani księżycowi, ani jednej gwieździe nie udało się przeniknąć swymi promieniami przez szczelną i ciężką powłokę śnieżnych chmur. W prawie niczym niezmąconej ciszy spał las, zwierzę wydawało się, że spało, człowiek spał.
Niewielka poleska wieś Maszuki pogrążona była o tej późnonocnej porze również w głębokim zimowym śnie. W jednej z chałup, u Karpieniuków, zabłysło nagle światełko tak nikłe, że oświetliło tylko niewielką część izby, która służyła mieszkańcom za wszystko: sypialnię, kuchnię, jadalnię, „pokój gościnny”, łaźnię i co tam jeszcze. Cała jej reszta tonęła w mroku, dlatego nie było widać tłoku, jaki tu panował, spowodowany liczną rodziną leżącą pokotem. Każdy głęboki ich oddech wzmagał panującą tu duchotę.
To Karpieniukowa, kobieta dobiegająca już czterdziestki, a może lekko powyżej tych lat, wygramoliła się niezdarnie spod pierzyny i zapaliła małą łojową świeczkę, w świetle której pokazała się nadto zaokrągloną i dobrze zbudowaną, a pierzyna mocno sfatygowaną ze starości, łataną tu i ówdzie.
Jej mąż, brodaty Iwan, spał smacznie, mimo że żona przełażąc przez niego, ponieważ spała od ściany, potrąciła go, i od czasu do czasu w sennej nieświadomości czochrał się po zmierzwionym gęstym owłosieniu na potężnych piersiach, gdzieniegdzie poprzetykanym siwizną. Mlaskał przy tym co jakiś czas i pomrukiwał.
Żeby nie budzić pozostałych domowników, zaczęła szturchać chłopa wielkim kułakiem w jego ciepły bok i szeptać do ucha:
– Ustawaj, uże para. Treba iści…Ustawaj, nu… Wańka!
Powtórzyć musiała jeszcze kilka razy swoją prośbę, trzymając nad jego głową skwierczący kaganek. W pewnym momencie przechyliła go i kilka kropel płynnego łoju spadło na Wańki rozczochraną, wielką głowę. Chłop na początku nie reagował. Natarczywość jej przyniosła nareszcie pożądany skutek. Najpierw ustało mlaskanie i mruczenie, a potem drapanie. Było
potrzebne jeszcze jedno energiczne szturchnięcie, by Wańka ostatecznie oprzytomniał i otworzył z trudem zakrzepłe oczy.
– Aaaa! – ziewnął szeroko i nazbyt głośno. Podrapał się po gęstej i lekko siwiejącej brodzie. Leżał czas jakiś nieruchomo i patrzył uparcie w czarny sufit i jakby coś kalkulował.
Może liczył, że uda mu się odwlec niebezpieczny zamysł, podjęty wczoraj przez niego i żonę.
– Idu, idu. Szto ty taka namolna! – odezwał się wreszcie zły na nią i na cały świat za wyrwanie z głębokiego snu. Poczuł nieprzyjemny chłód zimnej polepy pod gołymi stopami. To go ostatecznie otrzeźwiło.
– Czornaja nocz – szepnęła najciszej, jak tylko mogła, baba, jakby bała się, że ktoś obcy może ją usłyszeć.
– Uhm, dobra – zgodził się ukontentowany takim stanem rzeczy mąż, też w miarę cicho, na tyle, na ile pozwalał mu tubalny głos. Ziewnął przy tym ostentacyjnie kolejny raz, aż w ogromnej szczęce coś zachrobotało. Widać domownicy byli do takiego zachowania Iwana przyzwyczajeni, gdyż z ich strony nie dało się słyszeć żadnej reakcji.
Ubierał się powoli, jakby z ociąganiem. Powolność wszakże była mu przyrodzona. Trwało to więc czas jakiś, nim stanął u drzwi gotowy do wyjścia okutany w podniszczony kożuch i czapę uszankę, która spadała na jego szerokie ramiona. Łojówka na tyle dawała chybotliwego światła, że można było rozróżnić zarysy ich sylwetek: rosłego mężczyznę o szerokich barach i niewiele mniejszą od niego rozczochraną kobietę w pocerowanej koszuli, długiej do gołych pięt, na którą narzucona była wyświechtana barania kapota.
– Nu, Boh z nami, idu! – oznajmił krótko małomówny Iwan i wyszedł z determinacją na zewnątrz. Mroźne powietrze gwałtownie buchnęło do dusznej chałupy, aż żona cofnęła się odruchowo o pół kroku.
– Zakryj dźwiery, Luda!
Ledwie dosłyszała przytłumiony głos męża, który już przebijał się przez zwały śniegu zalegającego wokół obejścia. Drogi nie mógł zmylić, ponieważ wiedział dokąd idzie, i po co. Bał się trochę zdradliwej ciszy. Ale poszedł.
Chałupa Karpieniuków – Iwana, bo żyli tu i inni tego nazwiska, krewni i nie krewni, stała biedna i niepozorna na uboczu wsi, dlatego też las prawie się o nią ocierał. W ogóle cała wieś Maszuki tkwiła w samym sercu ogromnych, prywatnych lasów. Ludność tutejsza utrzymywała się dzięki nim, oficjalnie i w skrytości. Opodal, jakieś dwa kilometry od niej, znajdowała się leśniczówka o tej samej nazwie, którą zamieszkiwał leśniczy Zaporski i podleśniczy Czarnocki wraz z rodzinami; a w samej wsi, też na skraju, tylko że z przeciwnej strony, gajowy Sienkiewicz z żoną i córką.
Nie mająca jeszcze trzydziestu lat, żona podleśniczego Zofia Czarnocka tego dnia obudziła się pierwsza. Jej z wolna przytomniejący wzrok spoczął wpierw na upiększonych bajeczną ornamentyką szybach, które prawie w całości były założone śniegiem, więc przez niewielkie okienka drewnianej leśniczówki przesączało się skąpe światło rodzącego się dnia. Mróz to utalentowany malarz – pomyślała, a następnie obwiodła pokój już przytomnymi oczyma. Zobaczyła śpiącego męża, który od czasu do czasu drgał niespokojnie (czyżby zły sen?), a obok siebie, w drewnianej kolebce, kilkumiesięczną córeczkę. Ta spała w najlepsze, różową piąsteczkę trzymając w otwartej buzi. Uśmiechnęła się do niej z rozrzewnieniem. Delikatnie dotknęła ręką twarzy męża.
– Oleś, wstawaj. Oleś... Zaspaliśmy.
Łysawy mężczyzna, lecz jeszcze młody, nie noszący brody i wąsów, z odstającymi lekko uszami, poruszył się na to dotknięcie i otworzył szeroko piwne oczy.
– Spójrz, Olku, tyle śniegu napadało, że świata nie widać. Ty masz iść dziś na obchód czy Sienkiewicz?
– Z rozpiski wynika, że Mikołaj. Ja uporządkuję zaległe kancelaryjne sprawy, a co? – ziewnął i chrząknął.
– Nic, tak pytam.
Po chwili usiadł w białej pościeli i podparł głowę rękoma. Zamyślił się nad czymś, patrząc na jaśniejące powoli okna. Ale nie o nich myślał.
– Wiesz, Zosiu, dziwny sen miałem… – zawiesił głos, jakby zreflektował się, że nie powinien mówić dalej, żeby żony nie martwić, gdyż wiedział, jaka będzie jej reakcja.
– Nie lubię snów, one niekiedy się sprawdzają – odparła cichym głosem, czując wewnętrzną niepewność i jakby absurdalną realność zagrożenia z ich strony. – Nie chcę wiedzieć, chyba rozumiesz?...
– Przepraszam…
Zapadła przykra cisza. Dziecko w kołysce zakaszlało. Matka na moment obróciła głowę w jego stronę. Kaszel się nie powtórzył.
Aleksander nie przyznawał się żonie, że też jest przesądny, choć ona to i tak wyczuwała. Przerwał niezręczne milczenie:
– Prawdę powiedziawszy wcale mi się nie chce wstawać …
– Wiesz, że i mi się nie chce, więc poleżmy jeszcze troszeczkę, chociaż jest już późno. – Mocniej przytuliła się do niego. – Jesteśmy odcięci od świata. Nikt nie może nas odwiedzić, a i my nie możemy się stąd wyrwać. Teraz śnieg, a później wiosenne roztopy, nie takie jak gdzie indziej: nieprzejezdne, nie do przebrnięcia w jakikolwiek sposób. Chyba jedynie ptakiem będąc… Wiadomo – Polesie. Długo trzeba będzie czekać… Szkoda…
Wyraźny smutek wybrzmiał w jej głosie. Byli sami w tej okolicy. Aczkolwiek zawód Aleksandra nie gwarantował stabilizacji, to jednak przynajmniej dostatnie życie. W każdej chwili właściciel mógł zmienić mu miejsce służby, wysyłając w odległy od tego miejsca jakiś zapadły kąt, np. w północne rejony Wileńszczyzny, gdzie również posiadał rozległe lasy, więc byłoby jeszcze większe oddalenie od rodziny, którą mieli niespełna dwadzieścia kilometrów stąd. Widywali się z nią nie tylko w dogodnych okresach w miarę często, lecz i z konieczności. Wiadomo.
Aleksander spojrzał na żonę czule. Nie była piękna, ale i nie brzydka. Duże oczy, prosty nos, szerokie usta i wąskie, czarne brwi tworzyły jej swoistą urodę. Emanowała kobiecością bardziej, niż to się jej wydawało. Raczej nie dbała o to. Kilka lat są po ślubie, a on wciąż patrzy na nią, jakby po raz pierwszy ją widział. Po prostu podobała mu się. Zadowolony z efektu tych „oględzin” ułożył się wygodniej na łóżku i objął żonę ramieniem. Ona też przytuliła się do niego.
Obudzony nieśmiałym światłem pająk podjął na suficie pierwszą tego dnia wędrówkę w niewiadomym celu. Jeśli chodziłoby mu o muchy, to srodze by się zawiódł, gdyż o tej porze roku ich tu nie było. Pomylił się biedaczyna, myśląc, że już wiosna.
– Ciekawe – podjął rozmowę na nowo, bowiem dzisiaj pragnął z żoną, jak czasami się zdarzało, dłużej sobie w łóżku pogawędzić – jak się ma nasze młode małżeństwo? – zaśmiał się. – O mały włos twój starszy brat Maciej zostałby starym kawalerem, gdyby na drodze nie stanęła mu drobna Jania Proszańska.
– To prawda, że późno się ożenił… – zgodziła się. – Gdyby nie jej czar osobisty…
– Jania to dla niego prawie dziecko! Dziewiętnaście lat różnicy! Możesz to sobie wyobrazić!? On ma już przyzwyczajenia starokawalerskie. Dogadają się?... – powątpiewał z uśmiechem i żartem w głosie.
– Nie żartuj, Oleś. To już prawie dwudziestojednolatka. Dogadają się, dogadają tak, że owinie go sobie wokół małego palca… – zapewniła z przekonaniem. – O, tak jak wokół tego – zaśmiała się, zginając i wyprostowując swój prawej ręki.
Aleksander patrzył na jej gest z lekkim rozbawieniem.
– Prawda. Szybko poszło, ledwo się poznali, a przecież jej ojciec był umierający – przypomniał.
– Przecież dał zgodę. Poprosił też, żeby nie zważali na żałobę, skoro się pokochali. Po co czekać. Pewno jest im dobrze na gospodarce w Radości. Jak wiesz, Maciej przestał uczyć i z Jadzią pomaga swoim rodzicom.
– Taka piękna gospodarka, że warto poświęcić jej czas i wszystkie siły. Rzadko tu takie są.
– Ty byś chciał tak gospodarzyć? – zerknęła na niego z ukosa.
– Trudno powiedzieć, lubię swój fach… Ty z Dorgiewiczów, więc to rozumiesz – odpowiedział wymijająco.
Zofia ułożyła się jeszcze wygodniej i oparła głowę na ramieniu męża.
– Pewnie, że rozumiem… Ludzie mówią, że będzie wojna…
Akurat teraz, i ostrożnie, może wbrew sobie, jakby nie chcąc kusić losu, wypowiedziała te złowieszcze słowa.
Pomimo zaskoczenia nimi, całą siłą woli zdążył opanować skurcz ciała, dzięki temu nie mogła tego, na szczęście, odczuć.
– Co tam ludziom wierzyć… To prosty naród, skąd miałby wiedzieć?...
Zbagatelizował jej obawy, by uspokoić ją, choć raczej bez wewnętrznego przekonania. Sam nie wiedział do końca, co o tym sądzić.
– Krążą różni i przepowiadają… – Niepohamowanym przymusem wewnętrznym kontynuowała niechciany przez obojga temat.
– Od samego rana taki pesymizm u ciebie – pragnął przywrócić spokój żonie. – Tobie też się coś chyba śniło? – zaśmiał się niby swobodnie i objął żonę ramieniem.
– Ty żartu…
Nie dokończyła, bo dało się słyszeć nieśmiałe pukanie do okna i męski głos przywołujący z zewnątrz podleśniczego:
– Panie podleśniczy, panie podleśniczy, mam sprawę!... – przerwał. – Dość ważną! – dokończył.
Sylwetka człowieka zakryła całe okno, aż przez to zrobił się w izbie półmrok. Pająk zaprzestał wędrówki po ścianie.
Podleśniczy zerwał się z łóżka, podszedł boso do okna – było tego ze dwa kroki – i ściszonym głosem, żeby dziecka nie obudzić, odrzekł:
– Witam, panie Mikołaju. Zaraz pana wpuszczę, tylko się trochę ogarnę. Proszę poczekać chwileczkę.
Gajowy Sienkiewicz przyniósł mróz do mieszkania. Wiało od niego sporym chłodem. Mimo ciepłej rękawicy miał zimną rękę, aż Aleksander, przecież przyzwyczajony do zimna, wzdrygnął się.
– Mróz... – zauważył na wstępie.
– Ano… Ornament na szybach przepiękny. Nie ma co…
– No to proszę mówić, jaka sprawa?...
Mikołaj nieproszony usiadł w kuchni na krześle przy drzwiach i rozpiął ciepły i pokryty jeszcze trochę śnieżnym nalotem gruby kożuch. Podleśniczy usadowił się na drugim krześle przy kuchennym stole. Spojrzał na mokre buty, które Sienkiewicz próbował schować pod krzesłem.
– Nic nie szkodzi, później się wytrze – uspokoił go Aleksander.
– Część obchodu mam już za sobą – rozpoczął przysadzisty i wąsaty gajowy, o trudnym do określenia wieku z powodu kostropatej, okrągłej twarzy, aczkolwiek niewątpliwie młodszy od swego przełożonego. Oczy jego były małe, śmiejące się, ale i wnikliwe.
– Dość wcześnie pan zaczął, nie mógł pan spać? – zażartował podleśniczy, przerywając mu w pół zdania i przygładził resztki włosów na łysiejącej głowie.
Gajowy na ten ruch nie zwrócił uwagi. Był skupiony na tym, co miał przełożonemu do zakomunikowania.
– Śnieg nie padał. Miało się na świt, a warunki do obchodu były w sam raz.
– No i…
– Poszedłem szlakiem uczęszczanym przez zwierzynę. Normalnie, jak zawsze. Tak najprościej przecież. No i znalazłem…
– Co?... – Podleśniczy już wiedział o co chodzi, mimo pytania. Doświadczenia mu przecież nie brakowało. – Jaka sztuka?
– Chyba łania. Próbowali zatrzeć ślady, ale nie do końca się udało. Trochę krwi…
– Musimy podjąć trop – zawyrokował niechętnie Czarnocki. – Leśniczy na pewno wyda dyspozycje.
Ta jego niechęć wynikała z tego, że wiązało się to z nękaniem tutejszej ludności rewizjami, nerwówką, jej niechęcią do współpracy w celu wykrycia sprawców. Trudno się dziwić. Dlatego woleli mieć lepsze stosunki z miejscowymi, gdyż żaden nie był stąd. Ale cóż, służba nie drużba. Mus.
– Jak pan myśli, kto to mógł być?... – Podleśniczy spojrzał uważniej na gajowego.
Gajowy najpierw wzruszył ramionami i w chwilę później stwierdził:
– Na pewno ktoś stąd, ponieważ resztki widocznych śladów, bo śnieg już zaczął prószyć, a chwilę potem sypnął jak z przetaka, prowadziły w kierunku wsi. Podejrzanych jest sporo. Za rękę trudno złapać. Nie będzie łatwo, gdyż nikt nie pomoże. Na pewno…
Temat poważny, a oczy mu się śmieją jak zwykle, pomyślał Czarnocki.
– Tak, tak, oczywiście. A tak konkretnie… – naciskał gajowego.
Ten zamyślił się, jakby przeszukiwał w pamięci możliwych sprawców.
– Chyba Karpieniuki, Iwan i jego brat Fiodor. Może jeszcze drudzy. Ale ci mają najwięcej gąb do wykarmienia. Pewno nie był to ich pierwszy raz… Mogą też zbywać jakieś ilości…
Za zamkniętymi drzwiami zakwiliło dziecko. Rozmowa ustała. Spojrzeli na siebie znacząco.
– Budzi się. – Z uśmiechem stwierdził Sienkiewicz, a oczy mu się jeszcze bardziej śmiały.
Czarnocki był rozanielony.
– Może to tylko przez sen. Czym kłusowali?
– Najpewniej „obrezem”…
– Znaczy się użyli obrzynka… – wyjaśnił Czarnocki, jakby gajowy nie rozumiał słowa, którego użył. – Tym gorzej dla nich. Nielegalne użycie broni palnej to zawsze sprawa gardłowa…
Podleśniczy skupił wzrok na czymś na obrusie i coś z niego starł palcami na podłogę, po czym rzekł:
– Teraz i tak wszystko zasypało, zagrody chłopskiej się nie ustali. Zresztą niech policja tym się zajmie.
Za oknem śnieg wprost walił grubymi płatami. Czarnocki patrzył na swojego podwładnego z większym niż zwykle zainteresowaniem. Mieszka na wsi – pomyślał – jest mu tym trudniej. Ludzie mają go też za wroga. A przecież, żeby wyżyć, musi, jak on, Aleksander, wypełniać swoje obowiązki sumiennie. Donosicieli nie brakuje, którzy czekają tylko, by znaleźć pretekst do pozbycia się ich stąd. Choćby z zemsty. Ten lud prosty, niby serdeczny, ale nie warto wchodzić mu w drogę w takich sprawach, kiedy idzie o ich przetrwanie, o życie. Nagle przypomniał sobie sen i poczuł się nieswojo. Czyżby ta sprawa miała mieć z nim w przyszłości coś wspólnego? Takie wrażenie, choć niejasne, nieodparcie się nasuwało. Sporym wysiłkiem woli odpędził je od siebie i to z niejakim lękiem.
Sienkiewicz tymczasem z uwagą oglądał swoje małe i czerwone od przemrożenia ręce, jakby szukał na nich jakichkolwiek oznak nowych odmrożeń. Resztki śniegu stopniały na jego butach i wokół nich utworzyły się mokre plamy. Czekał na dyspozycje, które znał na pamięć.
Pierwszy ciszę przerwał podleśniczy, który już nie dostrzegał zamoczenia podłogi topniejącym śniegiem:
– Zgłoszę co rychlej sprawę leśniczemu, a pan na razie niech przerwie obchód, bo, jak widać, wciąż pada. Trzeba będzie rozejrzeć się po wsi, co i jak. Dobrze?...
Prośba była oczywistym poleceniem.
Wróciwszy do żony, Aleksander milczał. Drzwi między izbą, gdzie spali, a kuchnią były zamknięte, więc Zofia nie mogła zrozumieć, o czym rozmawiali.
– Czemu nic nie mówisz? – zapytała z niepokojem, ale i z kobiecym zaciekawieniem.
– Kłusownik – odpowiedział krótko, nie chcąc kontynuować tematu.
– Jesteś powściągliwy w słowach, jak zawsze, kiedy sprawa jest ważna.
– O czym tu mówić. Przecież wiesz, Zosiu, że trzeba będzie podjąć dochodzenie, a sprawa nie jest prosta. Leśniczy na pewno powiadomi policję. Będzie rewizja, ludzie tego nie lubią. Nie jest to miłe ani dla nas, ani dla nich. Ale jak trzeba to trzeba – skonstatował z rezygnacją. – Kłusownictwo to zło. Jakie będą tego konsekwencje w przyszłości?... Dla nas?...
Aleksander minę miał zafrasowaną, a w oczach nieskrywany smutek. Zofia nic nie powiedziała, jakby w tym momencie myślała o czym innym. Nic bardziej błędnego. Mąż nie miał wątpliwości, co do jej niewypowiedzianych myśli. Odruchowo szukał ręką włosów na głowie, trafiając najpierw na niemałą już łysinę. Dziecko nakarmione przez matkę, kiedy odbywała się rozmowa w kuchni, ponownie zapadło w spokojny sen.
Tego samego dnia, który miał się już ku schyłkowi, Aleksander wszedł do domu, otrzepawszy wpierw ze śniegu okrycie i buty. Od razu usiadł przy drzwiach, jak wczesnym rankiem gajowy Sienkiewicz, i znieruchomiał, zamyślając się. Zosia krzątała się właśnie przy kaflowej kuchni, żeby podać mu spóźniony obiad, a malutka córeczka bawiła się w drewnianej i śmiesznie rzeźbionej kołysce jakimś gałgankiem, mówiąc do siebie dziecięcym językiem, całkiem niezrozumiałym dla dorosłych. Aleksander odwrócił głowę w jej stronę i na jego zatroskanej twarzy pojawił się promienny uśmiech szczęśliwego ojca. Odezwał się nareszcie głosem lekko przytłumionym:
– No i wpadł.
Żona odwróciła się w jego stronę.
– Kto taki?
– Dobrze trafił Sienkiewicz z tym podejrzeniem… – nie odpowiedział od razu na jej pytanie.
– Kto to był?... – Zniecierpliwienie przebiło się w jej słowach.
– Karpieniuk, Iwan…
– Aaa, ma dużo dzieci. Sam?...
– Na pewno nie mógł być sam, ale tego kogoś, jak na razie, policji na miejscu nie udało się ustalić. Mógł być z nim jego brat, Fiodor.
– Iwan go nie wyda. – Była tego pewna.
– Przyjechali na saniach, posterunkowy i przodownik. Prosto do tych dwóch chałup się udali, jakby szli w ciemno. No i znaleźli, u Iwana. Żebyś widziała, jakie ponure spojrzenie miał ten Karpieniuk, kiedy wyprowadzali go do sań, żeby odwieźć do miasta na oficjalne przesłuchanie i postawienie zarzutów. Zabrali też ze sobą dowód, jeszcze właściwie nienaruszony.
– A obrzynek… znaleźli go?...
– Eee, gdzie tam. Szukaj wiatru w polu.
– To chyba dla niego dobrze, bo może się wyprzeć, że to on strzelał.
– Może… Przysądzą mu jakiś rok więzienia. Gdyby znaleźli… ooo, to byłoby gorzej. Szkoda tej licznej gromadki dzieci. Były głodne, a będą jeszcze bardziej.
– Trzeba będzie podesłać im co do jedzenia.
– Ano, trzeba będzie.
Zofia postawiła na stole ciepły posiłek, a Aleksander siedział jeszcze ubrany, tak jak wszedł z dworu.
– Rozbierz się i siadaj do stołu.
Gdy się rozbierał w sionce, dobiegł stamtąd jego tenorowy głos:
– Nie wyobrażasz sobie Zosiu, jak Karpieniukowa wrzeszczała, a raczej ryczała jak zarzynane zwierzę, płakała, rwała sobie włosy z głowy, rzuciła się na podłogę i zagrodziła policjantom drogę do wyjścia. Błagała, ale i złorzeczyła, i groziła słowami, których ty nie słyszałaś i ja nie znałem, i nie rozumiałem. Dzieci płakały razem z matką – te mniejsze. Starzy, i te większe, pochowani po kątach, przyglądali się temu wszystkiemu spode łba w milczeniu oczami nie mniej ponurymi od Iwana.
Opowiadanie męża zrobiło na niej wielkie wrażenie.
– A sam Karpieniuk, nie stawiał oporu?
– Nic a nic. Milczał tylko. Jego ciężkie oczy były pełne nienawiści. W życiu takich nie widziałem.
Wszedł do kuchni i usiadł przy stole. Nie od razu wziął do ręki łyżkę, tylko wpatrywał się w ostygłą już nieco zupę, jakby chciał w niej koniecznie coś wypatrzyć, coś wyczytać. Może swoją przyszłość?...
– Jakoś niedobrze mi się zrobiło, jak na nas tak patrzył.
Ale nie dopowiedział tego, żeby nie wzbudzać w żonie nawet najmniejszego niepokoju, że odczuł wówczas przeświadczenie, iż to jeszcze nie koniec ich związków, to znaczy jego i rodziny, z tą sprawą.
Wyglądało tak, jakby jego ostatnią wypowiedź przyjęła bez emocji.
– To byli i inni przy tej rewizji… – skonstatowała.
– Tak. I leśniczy, i gajowy.
– A oni, co na to wszystko?
– Zaskoczeni byli postawą Karpieniuka. Nie wiem dlaczego, przecież znamy go jako osobę raczej powolną we wszystkim. Lecz to jego wymowne milczenie. I wzrok. Takiego do końca życia się nie zapomina…
Uwaga męża o postawie kłusownika zaniepokoiła ją. Nie pokazała jednak tego po sobie, tylko westchnęła współczująco:
– Szkoda ich wszystkich.
– Szkoda. I przedtem, i teraz jeszcze bardziej – zgodził się.
Zupa w talerzu na dobre już wystygła, więc Zofia skorzystała, żeby ostatecznie zakończyć nieprzyjemny temat:
– Daj, podgrzeję, bo zrobiła się całkiem zimna.
Polesie – kraina na Białorusi w dorzeczu Prypeci.
– Wstawaj, już czas (pora). Trzeba iść…
– Idę, idę. Co ty taka namolna! (biał.)
– Zamknij drzwi, Luda!III
A teraz było już lato. O uciążliwych wiosennych roztopach, kiedy wozem konnym trudno było przejechać, a co dopiero pieszo pokonywać odległości, dawno zapomniano. Wszelka woda wróciła na swoje odwieczne miejsca, jakby wyjście jej stamtąd z nadejściem jesieni nigdy nie nastąpiło. Wyglądało tak, jak gdyby ziemia nie potrzebowała już wilgoci. Ptactwo, i inna zwierzyna, uwijało się w celu zapewnienia ciągłości gatunku. Okalający zewsząd leśniczówkę las żył potęgą swojego jestestwa, które było jakże odmienne od życia w niej samej: cisza, spokój, harmonia.
Zdawało się, że sprawa Karpieniuków sprzed miesięcy znikła z ludzkiej pamięci. Wydawało się też, że było to tak dawno temu, a teraz inne problemy zaprzątały głowę mieszkańcom wsi i leśniczówki. Tak jak przewidywał podleśniczy Czarnocki, Iwan Karpieniuk dostał rok do odsiadki w powiatowym mieście Baranowicze. Rodzinie jego, teraz bez opieki głównego żywiciela, pomagał kto mógł, i jak mógł. W tym tak tragicznym położeniu sama Luda Karpieniukowa najmowała się do wszystkich możliwych robót; dzieci i starzy musieli sobie w chałupie radzić sami, bo nie było jej całymi dniami, i żyć z tego, co las dał, i czasami sąsiedzi.
W otoczeniu leśniczówki Maszuki tego wczesnego czwartkowego popołudnia panował w zasadzie bezruch. Nieliczne białe jak baranki chmurki przesuwały się po błękitnym niebie prawie niezauważenie. Drzewa w lesie stały nieruchomo, jak karne szeregi wojska. Może tylko tu i ówdzie niepokorne gałązki buntowały się przeciwko takiemu stanowi rzeczy, drgając zaledwie. Słoneczny skwar, lejący się z nieba jeszcze o tej porze dnia, zmusił nawet ptaki do pochowania się gdziekolwiek w cień. Znalazł się jednak jeden odważny czarnopióry szpak, pięknie mieniący się w słonecznych promieniach, widać niedbający o jakiś tam upał, który z zapamiętałą zaciętością próbował wyciągnąć spod ziemi coś, co warte było jego niezmordowanych zabiegów. Szybko pracował pomarańczowym dziobkiem, lecz ciągle bezskutecznie. Nieustępliwe dla niego to „coś” wciąż bezczelnie tkwiło dokładnie tam, gdzie znajdowały się wrota ogrodzenia, w tej chwili szeroko otwarte, jakby gotowe do przyjęcia każdego bez wyjątku, kto pojawi się w pobliżu leśniczówki Maszuki. Mimo wszystko nie zniechęcał się. Ba, zawziął się! Nawet jakby podwajał wysiłek, bojąc się, że za chwilę będzie musiał odfrunąć, nie zdobywszy tego, czego tak bardzo pragnął. Miał rację. Stało się. Odfrunął nagle, jakby bez widocznej przyczyny z pustym dziobem. Jak strzała pomknął w leśne podcienia; zamigotały tylko w słońcu feerią barw ruchliwe skrzydełka lotnika. Jego niezmordowane wysiłki poszły na marne.
Nie mogła przecież spłoszyć go podleśniczyna Zofia Czarnocka, ponieważ wyszła przed ganek chwilę po tym, jak czujny ptak odleciał w kierunku drzew. Zamierzała właśnie wylać pomyje, kiedy od strony wrót doszedł jej uszu jakiś hałas. Przystanęła i spojrzała w tamtym kierunku, mrużąc od słonecznego blasku oczy. Przysłoniła je ręką, żeby lepiej widzieć. Za płotem stał człowiek, który najwidoczniej zszedł z drogi. Jego charakterystyczna sylwetka od razu pozwoliła odgadnąć w nim Żyda: miał na sobie długi aż do ziemi czarny chałat, którego poły prawie ciągnęły się po niej, a na głowie czarną czapkę z daszkiem. Zdjął ją z głowy energicznym ruchem, zrobił niski ukłon i odezwał się pierwszy poprawną polszczyzną:
– Dzień dobry szanownej pani! Jestem Szmul Joskowicz z Siniawki. Czy mogę wejść?
– Dzień dobry. Ależ proszę – odwzajemniła powitanie i zaprosiła bez wahania, tylko bez takiego jak on namaszczenia, lekkim skinieniem głowy.
Wylała z drewnianego kubła pomyje, postawiła go na ziemi i przesunęła za ucho kosmyk czarnych włosów, który przesłonił był jej oczy.
Żyd wszedł przez otwarte wrota, prowadząc sfatygowany rower (telepały mu się błotniki), damkę nieokreślonego koloru, do której przymocowany był za dyszel czterokołowy wózeczek na malutkich kółkach. Wyładowany czymś ten dość dziwaczny pojazd, przykryty szarą, zakurzoną płachtą, zatrzymał się również z hałasem. Joskowicz stanął tuż przed Zofią. Wzrostu był średniego jak ona, przygarbiony przy tym trochę, choć jeszcze widać nie stary. Poły chałatu miały siwe placki od polnego kurzu, takoż na grubych podeszwach kamasze. Małe, mądre i przenikliwe oczy osłaniały okrągłe okulary w drucianej oprawie, też leciutko przykurzone. Spod typowego semickiego nosa wyrastała wyjątkowo długa broda koloru czarnego, która zajmowała prawie całą twarz, więc nie można było w jednej chwili ocenić jego wieku.
– Witam uniżenie szanowną panią leśniczynę – ponowił przywitanie.
– Jestem żoną podleśniczego Aleksandra Czarnockiego – pospieszyła z wyjaśnieniem lekko zakłopotana Zofia.
– Och, stokrotnie przepraszam szanowną panią podleśniczynę! – zdjął ponownie czapkę i ukłonił się może jeszcze niżej aniżeli przedtem. – Jestem w tych okolicach po raz pierwszy. Objaśniono mnie we wsi, ale o pomyłkę nietrudno. Może źle zrozumiałem. Jeszcze raz pokornie proszę o wybaczenie – tłumaczył się mocno.
– Nic się nie stało. Słucham Szmula, w jakiej sprawie do nas się fatyguje? Ale przedtem zapraszam na ganeczek, w cień. W takiej spiekocie nie sposób rozmawiać.
Joskowicz skwapliwie skorzystał z zaproszenia. Słońce i kurz dały mu się we znaki. Rower z wózkiem zostawił na pełnym słońcu.
– Czy mógłbym prosić o kubek zimnej wody? W ustach mi zaschło od tego nieznośnego pyłu na drodze.
– Och, że też nie pomyślałam o tym najpierw, przepraszam, już podaję – zmieszała się.
Szybko weszła do domu i za chwilę była już z blaszanym kubkiem wypełnionym wodą do pełna tak, że prawie przelewała się. Joskowicz chwycił go pospiesznie nieproporcjonalnie długimi palcami z brudem pod paznokciami i duszkiem wychylił łapczywie do dna. Niewiele płynu uronił, mimo pewnej nerwowości. Po wypiciu odetchnął głęboko i wytarł dłonią, w tej chwili mokre, wąsy. Oddając kubek, podziękował z wdzięcznością.
– Więc co Szmula do nas sprowadza? – Ciekawa była jego wyjaśnień.
– Już spieszę z wyjaśnieniem, szanowna pani. Jestem po prostu wędrującym krawcem, takim sobie domokrążcą. Chodzę od miejscowości do miejscowości i oferuję ludziom szycie z powierzonego materiału. Właśnie jadę ze wsi. Nocowałem u pana gajowego Sienkiewicza, pani przecież go zna. To on przysłał mnie tu na jaki taki zarobek.
– Naturalnie, że znam pana Sienkiewicza. Zaraz, zaraz, coś sobie teraz przypominam, zdaje się, że Szmul był kiedyś w Rusinowiczach, czyż nie tak?
– W Rusinowiczach?... – zastanowił się. – Taak, byłem onegdaj, toż to niedaleko Siniawki. Byłem, byłem, i owszem, pamiętam. Nawet kilkakrotnie byłem. Ludzie tam bardzo mili, gościnni. Pomimo nazwy, katolicka wieś. Lubię to miejsce, i nie tylko dlatego, że zarobiłem tam w miarę dobrze – powiedział z widocznym zadowoleniem na wspomnienie zarobku.
– Słyszałam o Szmulu co nieco, że dobry krawiec. Kobiety z Rusinowicz zachwalały.
– Eee tam, zaraz aż dobry, ale swój dziedziczny fach znam. Kobiety to dobre istoty, a jaka moja żona dobra. – Aż cmoknął jak typowy Żyd.
Jego skromność nie była udawana i jego stosunek do kobiet – również.
– Szmulowi na pewno utrudnia szybki zarobek poszukiwanie rodzin, które mają maszynę do szycia. Niewiele ją posiada, bo i niewiele kobiet potrafi szyć tak jak ja. A żony? Wszystkie są dobre, tylko mężowie nie zawsze to zauważają – uśmiechnęła się z wdzięczną pobłażliwością.
– Nie potrzebuję tego robić. Maszynę wożę ze sobą, tam ją mam, w tym wózku – pokazał ręką w stronę mini pojazdu samotnie sterczącego na środku gorącego podwórza, bezlitośnie prażonego przez słońce. – A szanowna pani podleśniczyna zmartwiła mnie bardzo, bo nie mogę tu liczyć nawet na lichy zarobek. Maszyna też u pani jest? Nie mylę się?
– Tak, Szmul się nie myli. Ale może pani Zaporska da zarobić, bo chociaż maszynę ma, ale nie ma do niej serca i nie nauczyła się dobrze szyć. Trzeba spróbować u niej, tylko nie wiem, czy jest teraz w domu.
– Pan gajowy zapewniał mnie, że tu, u państwa, coś niecoś zarobię, więc i pani leśniczynie Zaporskiej pokłonię się nisko.
Wąsy miał tak obfite, że gdy mówił, nie było widać mu warg. Jak on sobie daje radę z jedzeniem, pomyślała Czarnocka.
– Żona pana gajowego dała coś zarobić?
Żyd uśmiechnął się szeroko.
– A i owszem, że dała.
– Co Szmul szył?
– Trochę różnych drobiazgów, naprawy większe. Nawet kaftanik uszyłem. Dobrze leży na pani gajowej. Ma taką sylwetkę, jak pani. Była bardzo zadowolona.
– Nie wątpię. – Zosia pokiwała głową z uznaniem i zarazem z satysfakcją na stwierdzenie o sylwetce.
Joskowicz zmarszczył brwi, poprawił okulary i zafrasował się, co ona zauważyła.
– Co Joskowicza tak trapi?
– Tam, w tej wsi u niektórych panuje nędza, bo mężczyźni siedzą po więzieniach.
– Szmul myśli na przykład o Karpieniukach? Słyszał o nich? Rzeczywiście.
– Tak, o nich i o innych, i tu mieszkających i gdzie indziej.
– Z dobrego serca pomagamy, ile możemy. Przestępstwo jest jednak przestępstwem i za to trzeba ponieść karę.
– Naturalnie, naturalnie. Tylko że…
Nie dokończył myśli i rozejrzał się wokół bystrymi, czarnymi oczyma.
– Państwo tu mają, jak u Pana Boga za piecem. Powodzi się państwu całkiem dobrze, nie to co nam, Żydom, którzy musimy tułać się po całym bożym świecie, żeby uciułać tych marnych parę groszy i utrzymać rodzinę.
– Ale przecież są i bogaci Żydzi, mający sklepy, fabryczki, magazyny, wykształceni też są – żachnęła się troszkę. – Nie muszą się tułać za marną zapłatą. Mógłby i Szmul spróbować… Właśnie, Szmul tak mówi po polsku, jakby uniwersytet skończył?
Zofia zauważyła, że Joskowicz mówi poprawną polszczyzną, bez żadnych naleciałości, które tak charakteryzują język gminu żydowskiego.
– Uniwersytet?... A cóż to takiego jest?... Za wysokie progi, jak na domokrążnego krawca z dziada pradziada. Ucho, szanowna pani podleśniczyno, to dzięki wrażliwemu uchu łatwo przyswajam język, który na co dzień słyszę.
– Takiego polskiego, którym rozmawiamy, na wsi prawie się nie spotyka.
– Tak, ale w mieście, gdzie mieszkam, i w innych, gdzie często przebywam, jest inaczej.
Nagle kichnął. Wyjął z kieszeni chałatu trochę zmiętą chusteczkę i wytarł delikatnie nos, jakby był w salonie pośród najbardziej dystyngowanych osób. Przy okazji przetarł szkła okularów.
– Przepraszam, ale to z powodu tego nieznośnego kurzu… Łatwo powiedzieć „mógłby”, szanowna pani podleśniczyno. Ja fach domokrążnego krawca przejąłem od mego ojca, mój ojciec od swojego, a może tamten od swojego, nie wiem, prawdopodobnie od kiedy wynaleziono takie maszyny. Jeszcze carskie czasy ta nasza tradycja rodzinna pamięta. Jakże miałbym zdradzić tę tradycję, którą przodkowie zostawili mi w spadku? To jest spadek zobowiązujący do czegoś. Bogaci Żydzi mają swoją, a my, biedni, swoją tradycję. Dlatego mego syna też przygotuję do tego fachu, tylko nie wiem, czy zdążę…
– Jak to? Dlaczego? – spojrzała na niego z uwagą, ściągając czarne brwi do środka.
– Bo… – zawahał się – przyjdzie już niedługo na nas, Żydów, zagłada…
Zofię zamurowało z wrażenia. Milczała. Nareszcie przemogła się i zapytała z cicha:
– Skąd Szmul to wie? Aż zagłada?!...
– Wiem, szanowna pani; w świętych księgach wyraźnie stoi. Wojna, która ma nadejść, będzie straszna… Każda wojna jest straszna… Kto wie, jak się jeszcze losy każdego z nas ułożą, zanim ona…
Przerwał. Przyglądał się jej, jakby szukał w niej reakcji na swoje słowa.
Znowu ta wojna! Już Zofia nie może tego słuchać! Zewsząd słyszy: wojna!, wojna! I ten Żyd mówi o niej, ale tak przekonująco, że aż ciarki po ciele chodzą.
– Szanowna pani jest naturalnie chrześcijanką?
– Jestem katoliczką.
– Wy także ucierpicie, jak my, Żydzi…
– Czy to możliwe? A skąd ta wojna ma niby przyjść i od kogo ucierpimy? – zapytała z bojaźliwą ciekawością.
– Za przyczyną zachodniego i wschodniego pogaństwa. Bóg jeden raczy wiedzieć kiedy, ale przyjdzie… Znaki różne, nadprzyrodzone, prorocze, na ziemi i niebie pokazują. Szanowna pani o tym przecież wie. Na pewno… Hitler i Stalin… Obaj jednacy… Przed Hitlerem żaden Żyd się nie ukryje… Chociaż nie dają wiary, że może ich to nieszczęście dotknąć. Tacy niedowiarkowie i naiwni. A pani wierzy w te znaki?...
Czekał na jej odpowiedź.
Bała się potwierdzić i tylko odrzekła wymijająco:
– Joskowicz takie straszne rzeczy mówi… To taki niezawiniony los nas spotka?...
– Przepraszam bardzo, że panią te moje słowa tak poruszyły. Nie chciałem, ale mówiłem ze szczerego serca… Jeszcze raz bardzo przepraszam… Pójdę już… Pani leśniczyna mieszka tam, gdzie ten ganek?... – odwrócił głowę w tamtym kierunku.
– Tak, tam…
– Żegnam szanowną panią i życzę nieustającego szczęścia. Również uniknięcia najgorszego w ten nadchodzący zły czas.
Zdjął czapkę, skłonił się, zszedł po dwóch stopniach ganku i poszedł w kierunku roweru, żeby ująć go za kierownicę i udać się ledwie kilkanaście kroków dalej, do mieszkania Zaporskich. Miał nadzieję, że będzie jednak szyć, dlatego chciał mieć maszynę pod ręką.
Czarnocka cały czas tkwiła w tym samym miejscu, w którym zostawił ją Żyd i nie spuszczała zeń oczu. Nawet jak zniknął za drzwiami leśniczego, nie ruszyła się wcale. Nie pozwalał jej na to szok, jakiego przed chwilą doznała. Ten niepozorny i tajemniczy człowiek, tak niebywale był przekonujący, że uwierzyła we wszystko, co mówił. I to nią wstrząsnęło aż do głębi. Żaden bodziec zewnętrzny nie istniał dla niej w tej chwili. Dopiero gdy rozpłakało się gdzieś w mieszkaniu na dobre dziecko, otrząsnęła się z tego dojmującego letargu i szybkim krokiem weszła do środka. Kiedy trzymała je na rękach, wyjątkowo mocno tuląc do piersi, spostrzegła przez okno, jak Szmul Joskowicz opuszczał leśniczówkę, prowadząc zdezelowany rower, a za nim poruszał się czterokołowy wehikuł. Od bramy skręcił na drogę, wsiadł dość niezdarnie na dwukółkę i oddalał się niespiesznie w kierunku załomu lasu, za którym wyboista droga znikała. Za jego pochyloną sylwetką podążał, wiernie jak pies, wózek, który niemiłosiernie podskakiwał co i rusz na wybojach. Tylko jeden raz odwrócił głowę w kierunku leśniczówki i trwał w tej pozie chwilkę, bo jazda mu na to nie pozwalała. Patrzyła za nim przez lekko odchyloną firankę i myślała, że oto ten niezwykły mężczyzna przybył tu, do leśniczówki Maszuki, tylko po to, żeby przekazać jej mieszkańcom to okropne proroctwo. Jakby chciał ostrzec i zmusić do jakiegoś działania, by przed skutkami wojennej katastrofy znaleźć jakiś ratunek. Ocknęła się. Hen, pod lasem, na drodze, nie było już nikogo. Może to był tylko zły sen?... Zofia jeszcze mocniej przycisnęła do piersi córeczkę, aż ta z tego uścisku stęknęła.